Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Pomarańcze na obrazie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pomarańcze na obrazie - ebook

Teraźniejszości nie ma. Przyszłość jest wielką niewiadomą. Istnieje tylko przeszłość.

„Pomarańcze na obrazie” to podróż w czasie, którą wypełniają barwne anegdoty i niezapomniane historie. Autor, ze swadą i lekkością pióra rodzinnego kronikarza, otwiera przed czytelnikami drzwi do swojego życia, dzieląc się niezwykłymi opowieściami zasłyszanymi od swych przodków.

Podąża ich śladami przez Poznań, Lwów, Ural, wioskę Masindi w Ugandzie, Holandię aż do maleńkiej Bródki, mitycznej bezpiecznej przystani gdzieś w sercu Polski. Spoglądając z czułością i nostalgią na świat, którego już nie ma, autor uświadamia nam, jak ważne jest ocalenie od zapomnienia tych drobnych, codziennych momentów, które składają się na naszą historię.

Z następnych zdjęć patrzył już na niego Ryś, jakiego nigdy nie znał (i już nie pozna). Mężczyzna, jakim zawsze chciał – niekiedy zbyt nachalnie – aby się stał. Po latach, gdy już mógł o tym w miarę spokojnie myśleć, musiał przyznać, że Zawoja odrobił dobrze swoją lekcję i nawet przemyślany sposób, w jaki ułożone były fotografie, wskazywał na to, jak umiejętnie – po pierwszym, nieuniknionym szoku – dozował mu napięcie. Ostatnie zdjęcie ukazywało prowizoryczną mogiłę, trzy krzyże z karabinów wbitych w ziemię i kołyszących się na nich alianckich hełmów.
Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8373-228-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzieciństwo w cieniu lipy

Lipa

Podobno w roku 1970 skończyły się prawdziwe zimy. Pamiętam tę ostatnią śnieżną. Dziesięć lat później propaganda sukcesu próbowała ją detronizować, ogłaszając kataklizm z 1979 zimą stulecia, choć był tylko krótkotrwałym, acz spektakularnym epizodem w odłożonym w czasie zgonie owej niepotrzebnej już nikomu pory roku. Dekadę wcześniej mróz nadszedł w październiku wraz ze śniegiem i skuł świat na długie miesiące, mniej więcej tak do kwietnia. Kondukt pogrzebowy babci Helenki w marcu 1970 przedzierał się przez zaspy, które – odgarniane mozolnie na bok przez pługi – z perspektywy pięcioletniego dziecka musiały jawić się niczym śnieżne tunele i wąwozy, wyrąbane jakąś magiczną siłą specjalnie na przejazd Królowej Śniegu.

W październiku 2017 znany podróżnik i celebryta Grzegorz Makłowicz obwieścił światu na swym blogu koniec kilkusetletniej lipy chlewnickiej. Podgryzana latami przez zmierzających do pobliskiej Częstochowy pątników, przekonanych święcie o leczniczych właściwościach jej kory dla obolałych zębów i dziąseł, padła pod naporem wiejącego wówczas nad Polską orkanu Ksawery. Może to właśnie one – orkany i huragany – mają rekompensować nam w nowym globalnym klimacie brak zimowych zadymek i zamieci. Ponoć zimy – w jakiejkolwiek postaci – zanikły w roku 2010.

W dzień nauczyciela 2017 roku stoję nad smutnym truchłem lipy i zachodzę w głowę, czemu drzewo nie utrwaliło się w mojej pamięci w jakiś szczególny sposób w dzieciństwie. Może dlatego, że stało dokładnie za edificjum kościoła, który – gdy patrzyło się z okien sypialni – całkowicie niemal przesłaniał jej sylwetkę. A wystarczyło przecież zejść w dół po schodach ganku, przejść przez porośnięte zielskiem podwórze, wzdłuż pachnących korą i tarcicą pni czekających w kolejce do sąsiedniego tartaku, i już było się przy drewnianej wówczas bramie, vis-à-vis żeliwnej furty kościelnej. Proste, o ile przejścia przez podwórze nie strzegły akurat wojownicze, gulgoczące indory.

– Boję się ich – powiedziała, wychylając się z okna chlewnickiej sypialni, Małgosia.

A skoro czuła przed nimi respekt mama, to co dopiero powiedzieć o dzieciakach, przecierających rozespane oczy u progu budzącego się słonecznego ranka. Tego dnia, choć to już pełnia wiosny lub wczesne lato, będą wolały bawić się za tajemniczym parawanem w przedpokoju lub w pachnącym mydłem i umiejscowionym za kancelarią dziadka „pokoju akcyzowym”.

Chrupczatek

Moje pierwsze, najwcześniejsze wspomnienie. Moja pierwsza zima. Pryzma jesiennych liści przykryta świeżym, mięciutkim zimowym śniegiem. Wraz z siostrą z lubością drepczemy po nim swoimi bucikami, a spod nich wydobywa się cudowny, najpiękniejszy na świecie dźwięk. Mam go wciąż w uszach. W sekundzie udaje nam się – pewnie raczej starszej o trzy lata Beacie – ukuć nowe słowo. Chrupczatek. To wspomnienie jest czarno-białe. Tak jak zdjęcia z tamtych czasów, jak filmy i jak telewizja. Jak całe lata sześćdziesiąte.

To w filmach z tamtej dekady czerń jest prawdziwie czarna, a biel autentycznie biała. Technologia determinuje naszą percepcję rzeczywistości, a co za tym idzie naszych wspomnień. Po dziś dzień jestem w stanie z dokładnością do jednego, dwóch lat określić rok powstania filmu sprzed pół wieku, szacując jedynie stopień nasycenia ekranu czernią i bielą. Zupełnie jak mój syn bez trudu wychwytuje różnice między DVD a Blu-ray, HD a 4K. Dla mnie całkowicie nieuchwytne. Jego dzieciństwo pewnie będzie mieć kodakową, lekko jesienną barwę klisz filmowych z lat dziewięćdziesiątych, ostatnich przed nadejściem fotografii cyfrowej.

Jest jeszcze lądowanie na Księżycu. Też czarno-białe. Jakim cudem transmitowane live w komunistycznej Polsce – jako jedynym kraju bloku wschodniego – tego pewnie sam Gomułka z Cyrankiewiczem, uśmiechający się (?) do mnie z portretów wiszących nawet w sklepie obuwniczym w rodzinnym Żytniowie, nie umieliby wyjaśnić. Kiedyś, w pierwszych latach zawodowej kariery, lubiłem się tym wspomnieniem dzielić z moimi uczniami. Dopóki nie zorientowałem się, nie tak całkiem dawno (spóźniony refleks to moja odwieczna przypadłość), że nie ma się czym specjalnie chwalić. „Facet pamięta lądowanie na księżycu? Ile on może mieć lat? Nie myślałem, że aż tyle!” Albo, co gorsze, „myślałam, że o wiele więcej”.

Ale tamtej lipcowej nocy – bo było to raczej już głębokim wieczorem, jeśli nie późno w nocy – wybudzony przez tatę, ujrzałem klejącymi się od snu oczami efemeryczną postać schodzącą po schodkach lądownika i usłyszałem słowa cytowane potem na równi z Biblią i Szekspirem o małym kroku dla człowieka, wielkim skoku dla ludzkości. A łącznikiem między chrupczatkiem i Armstrongiem było inne słowo. Kosmiczne i znajome zarazem. Drepcząc po pierwszym zimowym śniegu, miałem na sobie szary, zapinany na suwak i zaopatrzony w kaptur skafander. Ubogi brat tych kosmicznych, noszonych przez amerykańskich zdobywców ziemskiej Luny i pozaziemskiej przestrzeni.

Jabłko (Adama)

Na długo przed tym, jak poznałem znaczenie słowa „akcyza” – a było to dopiero w wolnej Polsce, gdy tematyka gospodarczo podatkowa zawitała na łamy gazet – poznałem pana Akcyzowego, zwanego też Akcyźnikiem. Z jakiego powodu urzędnik państwowy zajmujący się ściąganiem podatku miałby utrwalić się w pamięci kilkulatka? I dlaczego w ogóle nawiedzał chlewnicki dom dziadków? No właśnie, między ich mieszkaniem a wspomnianym wcześniej tartakiem znajdowała się gorzelnia, którą przez lata kierował dziadek Miecio. Skoro gorzelnia, to i spirytus; a skoro spirytus, to akcyza. Jasne i proste.

Pan Akcyzowy miał wygląd typowego urzędnika – był chudy, wysoki, ubrany w szary prochowiec, a w ręku dzierżył pamiętającą lepsze czasy teczkę. Z której przy każdej wizycie wyjmował to, co naprawdę wryło się w pamięć kilkuletniego dzieciaka – ogromne, czerwone, pachnące i cudownie słodkie jabłko. Do dziś pamiętam pierwsze odwiedziny Akcyźnika: jego samego usadowiono na honorowym miejscu u szczytu stołu, a przed nim, na blacie, leżał już ów mityczny – bo pierwszy i gigantyczny – owoc. Zdarzało się, że pan Pilarowski (tak się właśnie nazywał) przy dłuższych kontrolach nocował w zaopatrzonym w solidne żelazne łózko i materac typu siennik (po którym świetnie się skakało i baraszkowało) pokoju akcyzowym.

Na co dzień honorowe miejsce w pokoju stołowym zajmował sam dziadek Mieczysław. Właściwie dziadziuś, bo ani mnie, ani siostrze nie przyszłoby do głowy inaczej się do niego zwracać. Tak nas od małego nauczono i już. Dobrze było siedzieć przy kolacji tuż obok, przyglądać mu się z profilu, słuchać, jak swoje kwestie okrasza już wtedy brzmiącymi dość „przedwojennie” ulubionymi przerywnikami typu „Panie” czy „Horrendum”. I ponieważ miał dość wydatną i ruchliwą grdykę, dotykać jej i pytać: „Dziadziuś, a dlaczego masz tutaj takie jajko?”. „Nie jajko, tylko jabłko”, zwykł odpowiadać. „Jabłko Adama. Ty też będziesz takie mieć”. No i mam, wydatne i ruchliwe, odziedziczone właśnie po nim.

A kolacja, zamiast dzisiejszych wszechobecnych i obowiązkowych wędliniarskich wiktuałów, trochę z przymusu obfitowała w nabiał: ser biały, twaróg, serek kminkowy (pycha) i herbata z mlekiem. Przyzwyczajenie drugą naturą i nie potrafię zrozumieć, że dla kogoś ta kombinacja – na przykład dla moich dzieci – to ohyda. Swoją drogą zachodzę w głowę, skąd tradycja picia herbaty po angielsku przywędrowała do naszej rodziny. Nazwisko dziadka – Doleżal – przywodzi na myśl raczej czeskie koligacje. Muszę spytać mamę. Na pewno będzie wiedzieć. Mamy wiedzą wszystko.

Kancelaria

Tak jak gorzelnia znajdowała się pomiędzy mieszkaniem dziadków a tartakiem, między tajemniczym parawanem w holu a pokojem akcyzowym mieściła się kancelaria. Miejsce pracy dziadka i paru innych urzędników (kancelistów?), lecz przede wszystkim miejsce zabaw i nieświadomej nauki nas, dzieciaków. Na trzech biurkach – oprócz innych przyborów – rozmieszczone zostały najlepsze z możliwych zabawek: maszyna do pisania, suwak logarytmiczny oraz monokl.

Maszyna – czarna, ciężka, poniemiecka – wydawała cudowne dźwięki przy każdym naciśnięciu klawiszy. Choć naciśnięcie nie zdaje się właściwym określeniem, bo trzeba w nie było (zwłaszcza będąc dzieckiem) literalnie walić. Największą frajdę sprawiało wystukanie liczby typu:

100000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000000.

Można było potem spytać dziadka: „Dziadziuś, a ile to jest?”. A ten, nigdy nie dając zbić się z pantałyku, wyjaśniał cierpliwie, że lepiej byłoby to zapisać jako dziesięć do potęgi którejś tam. Na pytanie, co to jest potęga, konsekwentnie próbując tłumaczyć, że liczba przemnożona przez samą siebie, etc.

Chłodny jesienny wieczór, za oknem mrok, kancelaria przepełniona jest łagodnym, sztucznym światłem biurowych lamp, z radia płynie przebój roku _Oh Champs Elisees_ Joe Dassina. Radio to tak naprawdę maleńki głośnik przytwierdzony do deseczki, podłączony kabelkami do kilku przetworników i tranzystorów. Dzieło dziadka, który nie na darmo jeszcze przed wojną zaskarbił sobie przydomek Marconi, gdy własnoręcznie wykonał pierwszy w okolicy kryształkowy odbiornik radiowy. Zrobiony ze sklejki, trzymany w ryzach zwykłym paskiem od spodni prostownik samochodowy produkcji „Marconiego” po dziś dzień służy mi w awaryjnych sytuacjach w garażu.

A suwak logarytmiczny? Świetna zabawa, ale tylko dziadziuś Mieciu wiedział, jak naprawdę z niego w praktyce korzystać. Za to monokl – czyli szkło powiększające w czarnej zegarmistrzowskiej oprawce – przyprawiał nas o apopleksję, bo jak sprawić, żeby chciał trzymać się w oczodole? Trzeba było po prostu do tego dorosnąć. Co nam z tego wszystkiego w dorosłym życiu zostało? Siostrze – myślę – zamiłowanie do kosmologii i lektur Lema i Michio Kaku. Mnie? Skłonność do słowa pisanego. Najlepiej tego „stukanego”.

Moribund

Gdy miałem niespełna sześć lat, na stole w chlewnickim pokoju stołowym stanęła… trumna. Otwarta trumna z babcią Helenką w środku. Obok oparte o ścianę stało ciężkie, dębowe wieko. Szok? Niekoniecznie. Od jakiegoś czasu babcię widywaliśmy co prawda tylko w łóżku sypialni, chorą, coraz częściej pojawiał się też pan – felczer lub pielęgniarz – robiący jej zastrzyki. Dziś wiem, że z morfiny. Ale łuski opadły mi z oczu, dopiero gdy wracaliśmy późnym wieczorem z Chlewnik do Żytniowa naszym błękitnym moskwiczem, a ja spytałem siostrę, dlaczego mama płacze. „Bo babcia Helenka umrze”.

Pół wieku później trumny nie stoją na stołach w pokojach stołowych domów. Nie stoją też w sypialniach, kuchniach ani nawet przedsionkach. Wygnaliśmy je do domów pogrzebowych, krematoriów, kościołów i na cmentarze. Zastąpiliśmy coraz chętniej i częściej wygłaszanymi mowami pogrzebowymi. Ale wtedy, w początkach 1970 roku – choć samemu trudno mi w to dziś uwierzyć – bawiliśmy się z siostrą obok zmienionego w katafalk stołu z położonym na nim otwartym pudłem trumny i wiekiem ze srebrnym krucyfiksem oraz figurką Chrystusa. Niespecjalnie nawet spietrani, oswajający – świadomie lub nie – śmierć. A ponieważ nic tak nie oswaja grozy jak śmiech, Beata mogła do woli nabierać swojego głupszego o trzy lata brata, wołając znienacka: „Patrz, babcia otworzyła właśnie oczy!”.

Zanim skończyła się ostatnia śnieżna zima w historii, nie żył też już dziadek Władysław, ojciec taty. Tego pogrzebu w ogóle nie pamiętam, pewnie rodzice chcieli zaoszczędzić nam, dzieciakom, nadmiaru wrażeń. Prawdziwy dotyk grozy nadszedł wkrótce potem. Bawiłem się, pamiętam, w naszej żytniowskiej sypialni, by nagle – ni stąd, ni zowąd – uświadomić sobie, że sam jestem śmiertelny. I było to jak powiew wieczności, lodowaty sopel Królowej Śniegu wbity w serce sześciolatka. Leżałem długo na podwójnym łożu małżeńskim, w którym być może sam zostałem poczęty, ukojenie znalazłszy dopiero w myśli, że co prawda – jak wszyscy inni – sam kiedyś umrę, ale będzie to prawie o wieczność stąd, za wiele długich dni i lat. W końcu jakieś pocieszenie, nieprawdaż?

Bohater pierwszej powieści Saula Bellowa _Dangling Man_ (_W zawieszeniu_), czekając długie miesiące na powołanie do wojska, dochodzi w pewnym momencie do konstatacji, że człowiek, który obojętnieje na zmieniające się pory roku, jest już _moribund_ (_dead_). I gdy dziś po raz pierwszy w życiu czuję, że wizja nadchodzącego września – która przez lata zwykła przerażać tak mnie, jak i moją żonę, też belferkę – nie stanowi wielkiego problemu, pocieszam się, że nie dosięga mnie jeszcze nie do końca stopiony sopel. Łudzę się, że po epikurejsku chcę tylko czerpać z życia garściami w każdym jego momencie. W końcu Belllow napisał też _Seize the Day_ (_Korzystaj z dnia_). _Carpe diem_!

Pam Pu

Mam na imię Piotr. Jedno z tych uniwersalnych, ewangelicznych, zawsze dobrze brzmiących i nigdy niestarzejących się imion. Jestem za nie wdzięczny moim rodzicom. Mogłem przecież, urodziwszy się nieco wcześniej, zostać Józefem, Eugeniuszem (Gienkiem), Henrykiem lub – nie daj Boże – Adolfem. Bądź też przyszedłszy na świat o wiele później – Adrianem, Brianem, Oliwierem lub… Solidariuszem. Moja siostra nie miała za to chyba aż tyle szczęścia. Co prawda w dzieciństwie jej imię było dość powszechne, jednak od wielu już lat nie spotkałem wśród swych uczniów żadnej Beaty.

_What’s in a name?_ – pytał William Shakespeare. Zanim wspomnę o pierwszych skojarzeniach związanych ze swoim imieniem, słowo o tym, czego nie sięgam pamięcią. Pam Pu. Ponoć tak właśnie zwykłem odpowiadać na pytanie „Jak się nazywasz?”, mając na myśli – i na końcu niezbyt jeszcze giętkiego języka – pan Piotr. Jedna z wielu anegdot opowiadanych namiętnie, zwłaszcza przez dziadków, przy każdej niemal nadarzającej się rodzinnej okazji. Tak samo często jak „siamo łoto”. To z kolei siostrzana interpretacja babcinych słów o tym, jak droga jest jej ukochana wnuczka. Jak droga? Jak samo złoto.

Wiele bym dał, by móc znowu wspiąć się po schodkach nieistniejącego już chlewnickiego ganku, przejść przez drzwi wejściowe (zamurowane) do sieni, w której pod kloszem lampy, w świetle i cieple elektrycznej żarówki wykluwały się maleńkie kurczaczki, i dalej do kuchni, gdzie na stole spoczywałaby zapewne stolnica, a babcia Helenka pozwalałaby nam – dzieciakom – roztrząsać drobnymi rączkami tworzony całkowicie od podstaw makaron. Albo dawałaby wpuszczać do rosołu lane kluski, w nagrodę bujając nas na kolanach w rytm ulubionej wyliczanki: „Dobra droga, dobra droga, piachy, piachy, kamienie, kamienie, rów!”. Na koniec której lądowało się między jej kolanami, ochronę przed upadkiem znajdując w amortyzujących fałdach babcinej spódnicy.

A potem pójść dalej, minąć przedpokój, zostawiając za sobą po prawej stronie drzwi do łazienki i spiżarni, na wprost wejście do kancelarii, skręcając w lewo, przejść obok parawanu, przekroczyć próg stołowego, wskoczyć na kolana dziadka i usłyszeć: „Nie pieprz, Pietrze, wieprza pieprzem, bo przepieprzysz, Pietrze, (a może pieprzem?) wieprza”. Lub też zapleść palce do słów rymowanki: „Idzie kominiarz po drabinie, fiku-miku, już w kominie”. Najbardziej jednak własne imię kojarzyć mi się będzie z dzieciństwa z pewnym pytaniem. Gdy po latach, będąc na studiach, przeczytam w _Jądrze ciemności_ Conrada frazę „tragiczne spietranie”, zabrzmi ona dla mnie prosto i familiarnie, jakbym miał znów wtulić się w popielaty sweter odpoczywającego na fotelu dziadka i usłyszeć: „I co, masz pietra, Pietrze?”.

Gorzelnia

Pietra – i to jakiego – mieliśmy oboje z siostrą, ilekroć zerkaliśmy na gorzelniane schody. I nie chodzi tu o te ceglane, prowadzące do budynku gorzelni, lecz o znajdujące się wewnątrz hali z ogromnymi kadziami pełnymi zacieru spirytusowego, na prawo od wejścia, drewniane stopnie. Początkowo lekko kręcone, potem pnące się stromo wzdłuż ściany aż po niebotyczny strych. Nigdy nie wspięliśmy się po nich, lecz sama myśl o tym, dokąd one wiodą i co może skrywać nad sobą zaryglowana na głucho klapa strychu, przyprawiała nas o gęsią skórkę i gwałtowne łomotanie serca. Zachowały się do dziś: na zdjęciach z 2017 roku przezierają przez wyszczerbione – przypominające witraże – szyby okien tej dziwnej, będącej skrzyżowaniem chrześcijańskiej świątyni i żydowskiej synagogi, budowli. Wciąż nie wiem, dokąd prowadzą. I nadal, niezmiennie, przerażają.

Przeciwwagę dla schodów stanowiła znajdująca się vis-à-vis ganku pochylnia – nie tak stroma, całkowicie dostępna dla wszystkich dzieciaków z okolicy, a przez to bezcenna jako plac zabaw. Jako mały chłopiec nigdy nie zastanawiałem się nad jej funkcjonalnością. Dziś domyślam się, że służyła do wtaczania na przyczepy ciągników lub ciężarówek otaczających ją gęsto wianuszkiem ciężkich żelaznych cylindrów – wypełnionych spirytusem, bądź chwilowo pustych, beczek. Przednią zabawą były skoki z pochylni, bo dało się zastosować gradację trudności. Raz tylko zdołałem sfrunąć z samego szczytu – wysokość musiała przewyższać mój ówczesny wzrost. Lot trwał długo, lądowanie było nad wyraz twarde. Ciekawe, skąd się wzięły moje odwieczne problemy z kręgosłupem?

Można było też – mimo przestróg dorosłych, że skończymy z jedną nogą krótszą, jak przechodząca często obok pani „kuśtyczka” – przemierzać z góry na dół i wzdłuż i wszerz drewniane bale przed tartakiem. Albo huśtać się po drugiej stronie budynku na widocznej z okien pokoju akcyzowego i kancelarii wadze dla kontrolowanych przy wjeździe i wyjeździe (wiadomo, akcyza) ciężarowych pojazdów. Lub też wsłuchiwać się w najpiękniejsze na świecie, ukryte obok ganku za uchylnym – tak samo „witrażowym” jak te gorzelniane – oknem, piwniczne echo (echo, echo, echo)…

W większości swoich wspomnień widzę chlewnickie podwórze skąpane w słonecznym blasku, jak na polaroidowym, nieco prześwietlonym (i wcale nie czarno-białym) zdjęciu. Takie samo słońce ujrzałem w książce _Ostatni tacy przyjaciele_ Tomasza Lacha. Zofia Komedowa i Marek Niziński zażywają kąpieli słonecznych na dzikiej plaży w małej zatoczce w pobliżu Los Angeles. A Krzysztof Komeda – którego żywiołem na równi z nartami była woda (o muzyce nie wspominając) – pławi się godzinami jak foka w oceanie, przemierzając niezmordowanie całymi godzinami wielomilowe dystanse. Summer ‘68. Choć mogły to być Chlewniki ‘69. Teraz nie ma już tego jak sprawdzić…

Komeda

Też tak macie? Śni wam się nocą jakaś nieistniejąca w rzeczywistości melodia? Słowem, czy udało wam się kiedyś skomponować całkowicie nieświadomie, przez sen, muzykę? Mnie zdarzyło się to kilkakroć, ostatnio całkiem niedawno, w roku szkolnym 2017/18. Budzę się nad ranem, pamiętam melodię ze snu, staram się ją nucić dla utrwalenia jak najdłużej, ponownie zapadam w sen, rano wstaję, podśpiewuję sobie przy goleniu, gwiżdżę cicho przy śniadaniu, bo gdybym znał – a raczej pamiętał – nuty, tobym sobie najzwyczajniej w świecie zapisał. A tak, po śniadaniu przyplątuje się jakaś inna melodia (na przykład _A Whiter Shade of Pale_, bo akurat było się na występie Procol Harum) i nasza kompozycja wyparowuje nagle, znikając na zawsze w odmętach niepamięci.

W pokoju stołowym dziadków było też pianino. Stało w kącie pod oknem, dokładnie rzecz biorąc pod lufcikiem (uwielbiam to słowo) umiejscowionym w lewym górnym rogu całościennego panoramicznego okna. Choć politura instrumentu przykuwała wzrok czernią, niczym kancelaryjna maszyna do pisania, nie nadawał się on równie dobrze do zabawy. Bo jak będąc małym dzieckiem okiełznać mnogość klawiszy i zagrać coś bardziej skomplikowanego niż _Wlaskotek_? Poza tym czemu niektóre z nich są czarne, inne białe? Mimo tych trudności udało mi się kiedyś „skomponować” wyłącznie na czarnych klawiszach coś w rodzaju pasażu: począwszy od prawego skraju klawiatury pięć czarnych w dół, trzy w górę, znowu w dół, etc. Brzmiało dość atonalnie, niczym wstęp do _Dwójki Rzymskiej_ Komedy lub jak dźwięki kwartetu Lutosławskiego.

Parę lat później, gdy nie będzie już Chlewnik (dziadziuś Mieciu przejdzie na emeryturę, ożeni się ponownie i osiądzie w Łodzi), pianino zawita do naszego żytniowskiego mieszkania. Lekcje gry, które zafundują nam rodzice, okażą się najprawdziwszą katorgą i umrą śmiercią naturalną po jakichś dwóch latach. Jako nastolatek będę żałował słomianego zapału, ilekroć odwiedzać będziemy braci stryjecznych w pobliskim Bełchatowie. Starszy z nich, Marek, doprowadzać nas będzie swoją grą na pianinie do białej gorączki. „Co chcecie usłyszeć? Melodię z _Radzimy rolnikom_? Proszę bardzo. Ta, ra, ra, ra, ra, ra, ta, ta, ta… Pamiętacie?” I nie wskóra nic młodszy kuzyn, Jacek, usiłując zagłuszyć go puszczanym z taśmy magnetofonowej _Highway to Hell_ AC/DC.

Ale to będzie jakieś dziesięć lat później. Co takiego jest w latach sześćdziesiątych, że dałbym się za nie zwyczajnie pokroić? Popatrzcie na dokument _Jazz in Polen_ z 1966 roku na YouTube. Ich wszystkich – Stańkę, Namysła, Urbana, Dyląga – ostrzyżonych na krótko, w czarnych garniturach i pod krawatami da się po prostu jeść łyżkami. Czasem myślę, że to sam Komeda Trzciński podsyła mi nocą swoje prymki. Choć powinien mieć większe względy dla kuzyna. W końcu Marek, tak samo jak on, jest grającym lekarzem.

Danek

_When I was young, it seemed that life was so wonderful, oh, it was beautiful, magical_.

Istniał czy nie? Był czy go nie było? Jeszcze parę lat temu nie widniały na forach internetowych żadne nieomal wzmianki na jego temat. A nasi rozmówcy, niekiedy nawet bardziej zaawansowani wiekiem, zdawali się jedynie udawać, że wiedzą, w _cziom dieło_ lub też mieli mniej niż mgliste pojęcie, o co / o kogo chodzi. Czyżbyśmy więc wraz z siostrą mieli ulec zbiorowemu (raczej dwuosobowemu) urojeniu?

Jednak nie. Smok Danek przybył przecież z kosmosu na ziemię w niewidzialnej kuli. Był koloru srebrnego, z nozdrzy wydobywał mu się – jak to smoku – dym, a krocząc, wymachiwał zamaszyście długim ogonem. Bez dwóch zdań był uwielbiany przez dzieciaki, zwłaszcza przez trójkę serialowych protagonistów, z którymi tak łatwo było się identyfikować. Serial wbrew pospolitym skojarzeniom nie był duński, lecz brytyjski, a oryginalny tytuł brzmiał: _Danny the Dragon_. Jak dziś pamiętam smoka opartego o bańkę swego niewidzialnego statku kosmicznego, śpiewającego: „Ja jestem Danek, u-u-u-u, największy samochwała i największy smok_!_” Obecnie fragmenty Danka pojawiają się już sporadycznie na YouTube.

Film był emitowany w ramach teleferii – wakacyjnej audycji telewizyjnej dla dzieci – i robił wśród nich furorę na fali zainteresowania kosmosem i wszystkim, co z nim związane. Pamiętam wydanie programu, w którym młoda prowadząca instruowała dzieciaki, jak zrobić własny pojazd kosmiczny za sprawą parasolki, przezroczystego płaszcza przeciwdeszczowego, pudełka po serkach trójkącikach oraz kawałka gumki. Z pomocą mamy rozpięliśmy na fotelu przed telewizorem parasol, przykryliśmy płaszczem, na twarz założyliśmy pokrywkę pudełka od serków, które w owych czasach miało przezroczystą folię, a gumka do niego przywiązana sprawiała, że „hełm kosmiczny” świetne trzymał się na głowie. I już można było rozpoczynać odliczanie…

Albo taki film: grupka dzieci znajduje szklaną kulę, niewiele większą od piłeczki pingpongowej. Przypadkiem okazuje się, że gdy ją potrzeć, zaczyna spełniać życzenia. Po spełnieniu niezliczonych, mniej lub bardziej mądrych, życzeń i po wielu perypetiach z tym związanych przez niezręcznie upuszczoną na ulicy kulkę przejeżdża… walec, ścierając ją na proch. Płacz (po obu stronach szklanego ekranu)! W ostatniej scenie któreś ze zrozpaczonych dzieci mówi przez łzy: „Chciałabym, żeby znów była cała”. Dzieciaki rozchodzą się do domów, a kula – potarta, nieważne jak obcesowo, ale jednak – niczym w puszczonym od tyłu filmie „z prochu powstaje”.

The End. Napisy. Magia.

Młodość jest może przereklamowana, lecz dzieciństwo – mówcie, co chcecie – to najlepszy w życiu czas. Magiczny, jak w piosence Supertramp. Wszystko jest nowe i niedookreślone, cudowne. A moment, w którym tracimy owo zadziwienie cudownością świata (czy nie jest to aby pierwszy dzień szkoły?), jest zwykle jego końcem. Ale też magia jest z nim – dzieciństwem – nierozerwalnie związana. Często łapię się na czymś, co na własny użytek określam mianem _personal magic_: jeśli dojdę do przejścia dla pieszych, a światło będzie zielone – to dobry omen, znaczy, że będę miał dziś szczęście. Ktoś powie, że stąd tylko jeden krok do zabobonu. A ja wierzę, że tyle w nas z dziecka, ile w głowie ciekawości świata i magicznego myślenia.

The Logical Song

Na studiach jednym z naszych „ulubionych” językoznawców był Benjamin Lee Whorf. W skrócie: WHORF. Do tego stopnia kochany przez studentów, że któryś z nich w przypływie uczuć dorobił na grzbiecie egzemplarza jego książki oprawionej w ciemnozielone sukno poziomą kreseczkę u dołu ostatniej litery. Słowem: WHORE. Jeśli ktoś nie zna angielskiego, podpowiem, że po francusku nazwisko Putin znaczy dokładnie to samo, bez dodawania jakichkolwiek kresek czy znaków diakrytycznych. Wystarczy jedna litera więcej…

W roku 1939 Whorf opublikował wyniki badań przeprowadzonych wśród Indian ze szczepu Hopi, zamieszkujących północno-wschodnią część stanu Arizona. Okazało się, że w ich języku nie występują struktury ani słownictwo dla wyrażenia przeszłości i przyszłości, a zatem koncepcje typu „jutro jest kolejny dzień” są dla nich całkowicie niezrozumiałe. Choć większość teorii lingwistycznych weryfikuje czas i można mieć do nich tyle samo zaufania co do ideologii politycznych, jednym z wniosków płynących z obserwacji Whorfa może być, iż język determinuje nasz sposób myślenia. Osobiście zazdroszczę szczęśliwcom z Hopi, że potrafią „chwytać dzień”, żyjąc niejako wyłącznie w teraźniejszości. I czyż nie jest naszym przekleństwem linearna percepcja czasu, jak taśma magnetofonowa przewijanego jednostajnie ze szpuli o nazwie „przeszłość” ku przyszłości? Gdybyż czas – trochę jak u Indian – mógł bardziej przypominać przestrzeń…

Pamiętam też esej George’a Orwella, w którym utyskiwał na swych rodaków, mówiących rzeczy typu: _to leave no stone unturned_ (poruszyć niebo i ziemię), a więc stosujących podwójne przeczenie. Przecież dwa przeczenia, wiadomo, wzajemnie się znoszą. W logice. Ale czy naprawdę oczekiwał, że biedni Angole zaczną nagle mówić: _to leave every stone turned_? Co dopiero mają powiedzieć Polacy, w których języku podwójne przeczenie obowiązuje w gramatyce z definicji? Że ich myślenie jest przez to mniej logiczne niż Anglików (to akurat może być prawda)? A promocje obiecujące upust do minus siedemdziesięciu procent – czy w praktyce każą nam zapłacić siedemdziesiąt procent więcej? A nowoczesna fizyka, postulująca, że podróże w czasie nie są niemożliwe – czy to na pewno oznacza, że są możliwe? Doprawdy, język i logika nie mają ze sobą nic wspólnego. Koniec, kropka.

A który z filozofów mówił o teraźniejszości jako ostrym cięciu pomiędzy przeszłością i przyszłością? Toż to dokładne zaprzeczenie hasła _Carpe diem_, bo jak korzystać z chwili, która mija, zanim o niej zdążymy pomyśleć, i trwa ile? Nanosekundę lub inną nieskończenie małą jednostkę, do której można wyostrzyć owo cięcie? Panie, panowie. Teraźniejszości nie ma. Przyszłość jest wielką niewiadomą. Istnieje tylko przeszłość.

Oto mój dowód na nieistnienie teraźniejszości i przyszłości. Jako że wyrażony w słowach – tak samo ułomny i tyle samo wart, co oparta na nich logika. Czy oznacza to, że żyję tylko przeszłością? Nie. Ale może dlatego tak do niej wracam i o niej piszę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: