Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Pomarańczki komisarza Montalbano - ebook

Format:
EPUB
Data wydania:
2 kwietnia 2025
34,00
3400 pkt
punktów Virtualo

Pomarańczki komisarza Montalbano - ebook

Komisarz Salvo Montalbano to człowiek niezwykle interesujący i skomplikowany. Z jednej strony cechują go pewne słabostki, np. łakomstwo, snobizm, niezdecydowanie, z drugiej zaś – wyjątkowa przenikliwość, konsekwencja i uczciwość, a także wielkie poczucie sprawiedliwości i empatia wobec ludzi prostych i szczególnie dotkniętych przez los.

Powieści Camilleriego, których głównym bohaterem jest wspomniany komisarz również w Polsce cieszą się ogromną popularnością. Niniejsza książka to zbiór dwudziestu opowiadań – kunsztownych miniatur kryminalnych, dziejących się w normalnej na pozór rzeczywistości małego miasteczka sycylijskiego, ale poprzez osobliwości przestępstw, zagadkowość przypadków, dziwaczność ludzkich zachowań – odsłaniających świat dalece nienormalny, który próbuje naprawić komisarz Montalbano, z właściwym mu gorzkim dystansem i pełnym zaangażowaniem jednocześnie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7392-995-1
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Próba ge­ne­ralna

Ta noc była na­prawdę okropna; na zmianę na­głe po­rywy wia­tru i gwał­towna ulewa, tak na­tar­czywa, jakby miała po­dziu­ra­wić da­chy. Mon­tal­bano wró­cił do domu późno, był zmę­czony, bo miał za sobą ciężki dzień, a co gor­sza, czuł pustkę w gło­wie. Wy­szedł na we­randę; mo­rze za­lało plażę i pod­pły­wało nie­mal pod dom. Prze­pa­dła prze­chadzka. Mógł tylko pójść pod prysz­nic i od razu wy­lą­do­wać w łóżku, z książką w ręku. Ła­two to mó­wić! Kiedy wy­bie­rał książkę, z którą miałby za­sy­piać, dzie­ląc z nią łóżko i po­świę­ca­jąc jej ostat­nie my­śli, go­tów był tra­cić na to na­wet go­dzinę. Po pierw­sze, mu­siał się zde­cy­do­wać, ja­kiego ro­dzaju ma to być książka, bo lek­tura po­winna być zgodna z na­stro­jem, jaki tego wie­czora w so­bie wy­czu­wał. Się­gnąć po esej hi­sto­ryczny mó­wiący o zda­rze­niach ostat­niego stu­le­cia? Le­piej z tym uwa­żać; przy dzi­siej­szej mo­dzie na re­wi­zję po­glą­dów można na­tra­fić na au­tora, który ze­chce ci wma­wiać, że Hi­tler był w grun­cie rze­czy fi­gurą słono opła­caną przez Ży­dów, aby mo­gli oni, dzięki jego wy­czy­nom, stać się opła­ki­wa­nymi przez cały świat ofia­rami. Czy­tasz to i po­nosi cię taka złość, że do rana nie mo­żesz zmru­żyć oka. Wo­bec tego – po­wieść kry­mi­nalna. Do­brze, ale jaka? Znowu jedna z tych an­giel­skich, prze­waż­nie pi­sa­nych przez ko­biety, w któ­rych zda­rze­niami kie­rują po­gma­twane stany du­cha, a te stany już po trzech stro­nach za­czy­nają cię nu­dzić. Wy­cią­gnął rękę, żeby wy­brać jedną z nich, taką, któ­rej jesz­cze nie czy­tał, i wła­śnie w tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Boże święty! Za­po­mniał ode­zwać się do Li­vii, pew­nie więc ona do­bija się te­raz do niego, nie­po­ko­jąc się, co z nim. Pod­niósł słu­chawkę.

– Halo? Czy to ko­mi­sarz Mon­tal­bano?

– Tak. Kto mówi?

– Mówi Genco Ora­zio.

Czego może chcieć od niego o tej po­rze Ora­zio Genco, ten sie­dem­dzie­się­cio­letni zło­dziej ru­ty­nowo okra­da­jący miesz­ka­nia? Mon­tal­bano czuł do niego sym­pa­tię, bo Ora­zio ni­gdy w swoim dłu­gim ży­ciu nie po­zwo­lił so­bie na nic bru­tal­nego, nie spla­mił się prze­mocą. A zło­dziej tę sym­pa­tię ko­mi­sa­rza do­brze wy­czu­wał.

– O co cho­dzi, Orà?

– Mu­szę z pa­nem po­mó­wić, ko­mi­sa­rzu.

– Coś się stało? Coś po­waż­nego?

– Ko­mi­sa­rzu, nie wiem. Nie po­tra­fię panu tego wy­ja­śnić. Przy­tra­fiło mi się coś dziw­nego i nie daje mi to spo­koju. Do­brze by było, żeby pan o tym usły­szał.

– Chcesz do mnie przy­je­chać?

– Zgadł pan, chciał­bym.

– Ale jak? Czym przy­je­dziesz?

– Ro­we­rem.

– Ro­we­rem? Na­ba­wisz się za­pa­le­nia płuc, to pewne. A w do­datku do­je­dziesz gdzieś nad ra­nem.

– Nie mogę ina­czej.

– Skąd te­raz do mnie dzwo­nisz?

– Z budki. Spod po­mnika po­le­głych.

– To tam na mnie cze­kaj. Nie wy­chodź z budki, przy­naj­mniej masz dach nad głową. Wsia­dam do sa­mo­chodu i za kwa­drans pod­jadę. Cze­kaj cier­pli­wie.

Trwało to dłu­żej niż kwa­drans, bo Mon­tal­bano, za­nim wy­szedł z domu, wpadł na do­bry po­mysł: za­pa­rzył kawę i wlał do ter­mosu. Ora­zio, kiedy już sie­dział w au­cie obok ko­mi­sa­rza, wy­pił od razu pe­łen pla­sti­kowy ku­bek.

– Tro­chę prze­mar­z­łem – uspra­wie­dli­wiał się. Ob­li­zał usta; było mu do­brze na świe­cie.

– Warto by jesz­cze za­pa­lić.

Mon­tal­bano pod­su­nął mu paczkę pa­pie­ro­sów, po­dał ogień.

– Czego jesz­cze chcesz ode mnie, Orà? Ze­rwa­łeś mnie z łóżka i w taką noc przy­gna­łeś tu­taj tylko dla­tego, że za­chciało ci się kawy i pa­pie­rosa?

– Ko­mi­sa­rzu, ja w taką noc wy­bra­łem się kraść.

– I ja te­raz mam cię za to aresz­to­wać?

– Po­wiem to panu, jak na­leży, ko­mi­sa­rzu; ja tylko wy­my­śli­łem, że w taką noc do­brze by było spró­bo­wać kra­dzieży.

– Ale ci się ode­chciało?

– W tym rzecz, ode­chciało mi się.

– Cze­muż to?

– Za­raz to panu wy­tłu­ma­czę. Kie­dyś, parę lat temu, cho­dzi­łem tylko na wille nad mo­rzem, bo le­dwo na­sta­wała je­sień, to wła­ści­ciele z nich się za­bie­rali. Ale już się to zmie­niło.

– Jak mam to ro­zu­mieć?

– Tak, że wille już nie stoją pu­ste na­wet w zi­mie. Już w nich miesz­kają okrą­gły rok, bo mają sa­mo­chody, a sa­mo­cho­dem i tak jadą so­bie, gdzie chcą i kiedy chcą. Te­raz już na jedno wy­cho­dzi, czy się krad­nie w mie­ście, czy w wil­lach.

– To gdzieś się wy­brał tej nocy?

– W jedno miej­sce tu, w mie­ście. Zna pan warsz­tat, gdzie na­pra­wiają auta? Ten u Giu­giù Lo­reto?

– Przy szo­sie do Vil­la­seta. Pew­nie, że znam.

– Tam nad warsz­ta­tem są dwa miesz­ka­nia.

– Prze­cież tam mu­szą miesz­kać bie­dacy! Co od nich wy­nie­siesz? Za­jeż­dżony czarno-biały te­le­wi­zor?

– Ko­mi­sa­rzu, nie ma pan ra­cji, da­ruje pan. Nie zgad­nie pan, kto się tam za­szył. Ta­nino Brac­ceri! W jed­nym miesz­ka­niu sie­dzi on, Ta­nino. A jego to pan na pewno do­brze zna!

Znał Ta­nina Brac­ce­riego – i to jak! Brac­ceri miał ja­kieś pięć­dzie­siąt lat i ze sto ki­lo­gra­mów: samo gówno i zjeł­czały tłuszcz! W po­rów­na­niu z nim spa­siony na ubój wie­przek wy­pa­dał jak tan­cerz, jak pre­zen­ter mody. Był obrzy­dliw­cem, li­chwia­rzem, o któ­rym mó­wiono, że czę­sto każe so­bie spła­cać dług w na­tu­rze. Jego ofiary mu­szą mu przy­sy­łać swoje nie­szczę­sne dzieci, chłop­ców albo dziew­częta, bo płeć nie miała dla niego zna­cze­nia. Mon­tal­bano jak do­tąd nie przy­ła­pał go na go­rą­cym uczynku, a chęt­nie by to zro­bił, nikt jed­nak ni­gdy nie zło­żył na niego rze­czo­wego do­nie­sie­nia. Sam po­mysł, że Ora­zio Genco okrad­nie miesz­ka­nie Ta­nina Brac­ce­riego, spo­tkał się z en­tu­zja­styczną apro­batą stróża po­rządku i dok­tora nauk praw­ni­czych, ko­mi­sa­rza Mon­tal­bano.

– Ale go nie okra­dłeś: dla­czego? Może na­wet bym cię za to nie aresz­to­wał.

– Po­wiem, jak było. Wie­dzia­łem, że Ta­nino cho­dzi za­wsze spać o tej sa­mej po­rze, równo o dzie­sią­tej. I że w dru­gim miesz­ka­niu na tym sa­mym pię­trze mieszka stare mał­żeń­stwo. Mało się ru­szają z domu, nikt ich nie wi­duje na mie­ście, żyją jak na wy­spie. Eme­ryci, i on, i ona. Na­zy­wają się Di Gio­vanni. Sze­dłem tam na pew­niaka, bo wie­dzia­łem, że Ta­nino co­dzien­nie łyka proszki na sen, bez nich nie umie za­snąć. Pod­je­cha­łem pod warsz­tat, chwilkę od­cze­ka­łem, roz­glą­da­łem się, ale wy­szło na to, że na ulicy nie wi­dać o tej po­rze ży­wego du­cha. Otwo­rzy­łem so­bie boczną bramkę do warsz­tatu i bez ce­re­gieli wpa­ko­wa­łem się do środka. Na scho­dach nie było świa­tła. Za­świe­ci­łem la­tarką, ru­szy­łem ci­cho na górę. Na po­de­ście już wy­ją­łem na­rzę­dzia, ale zo­ba­czy­łem, że drzwi do Di Gio­van­nich są uchy­lone. Pew­nie się sta­rzy za­ga­pili i nie za­mknęli. Nie­do­brze, po­my­śla­łem, bo przy otwar­tych drzwiach mogą prze­cież usły­szeć moje chro­bo­ta­nie. Przy­cią­gną­łem drzwi i na­wet chcia­łem je po ci­chu do­mknąć. Ale na drzwiach była przy­cze­piona kartka, jak taka wy­wieszka „za­raz wra­cam”, tylko z in­nym na­pi­sem.

– Z ja­kim? Coś tam prze­czy­tał?

– Te­raz już nie pa­mię­tam. Jedno słowo to chyba było: „ge­ne­ral­ska”.

– Ten Di Gio­vanni jest ge­ne­ra­łem?

– Nie wiem, może jest.

– Wal da­lej.

– Przy­cią­gną­łem po­ma­lutku drzwi, ale mnie pod­ku­siło, że prze­cież są otwarte, więc można by tam wejść. Nie od­mó­wi­łem so­bie. W przed­po­koju było ciemno, i tak samo w ja­dalni i w sa­lo­nie. Ale w sy­pialni się świe­ciło. Wsu­ną­łem głowę w drzwi i mnie za­tkało. Tam, na ich mał­żeń­skim łóżku, le­żała ko­bieta, sta­ruszka, była cał­kiem ubrana i mar­twa.

– Skąd ta pew­ność, że ona leży mar­twa?

– Ko­mi­sa­rzu, miała zło­żone na piersi ręce, w nich ró­ża­niec, a brodę pod­wią­zaną chustką, jak na­leży, żeby się jej usta nie otwarły. Oczy, ma się ro­zu­mieć, miała za­mknięte. Nie ko­niec na tym! Przy łóżku, w no­gach, stało krze­sło, a na nim sie­dział męż­czy­zna. Był od­wró­cony ple­cami do drzwi. Pła­kał, bie­da­czy­sko. Był to pew­nie jej mąż.

– Orà, no nie po­wio­dło ci się, trudno. Ten stary pew­nie czu­wał przy zmar­łej żo­nie.

– Tak my­śla­łem. A on na­raz chwy­cił coś, co trzy­mał na ko­la­nach, i przy­ło­żył so­bie do głowy. To był re­wol­wer, ko­mi­sa­rzu!

– Mój Boże! I coś ty zro­bił?

– Nic nie zdą­ży­łem zro­bić. Za­sta­na­wia­łem się, ale on się na szczę­ście roz­my­ślił i opu­ścił rękę z re­wol­we­rem, pew­nie mu w ostat­niej chwili za­bra­kło od­wagi. Wy­co­fa­łem się na pal­cach, żeby mnie nie usły­szał, do przed­po­koju i za­raz wy­sze­dłem z domu. Ale bramkę za sobą za­trza­sną­łem z ca­łej siły, huk­nęło, jakby ktoś strze­lił z ar­maty. Po­my­śla­łem, że mu przez to przej­dzie ochota, żeby so­bie coś zro­bić. No i za­raz za­dzwo­ni­łem do pana.

Mon­tal­bano na ra­zie nie miał mu nic do po­wie­dze­nia, dał so­bie tro­chę czasu do na­my­słu. Pew­nie wdo­wiec w tej chwili już zdą­żył do sie­bie strze­lić. A może jesz­cze tam sie­dzi i bije się z my­ślami. Coś jed­nak, bądź co bądź, trzeba było przed­się­wziąć. Zde­cy­do­wał się, za­pa­lił sil­nik.

– Gdzie je­dziemy? – spy­tał Ora­zio.

– Pod warsz­tat Giu­giù Lo­reta. Gdzie zo­sta­wi­łeś ro­wer?

– Tu nie­da­leko. Ale może stać, nic mu nie bę­dzie, przy­cze­pi­łem go łań­cu­chem do słupka.

Mon­tal­bano za­trzy­mał sa­mo­chód pod sa­mym warsz­ta­tem.

– Za­mkną­łeś bramkę za sobą, prawda?

– Za­mkną­łem, jak po­sze­dłem za­te­le­fo­no­wać.

– Jak ci się zdaje, prze­świeca tro­chę świa­tła przez okien­nice?

– Chyba nie. Ja­koś świa­tła nie wi­dzę.

– Po­słu­chaj, Orà. Wy­sia­daj, otwórz so­bie bramkę na nowo, wejdź do środka i sprawdź, co się tam dzieje. Zrób to tak, żeby nikt cię nie usły­szał; co­kol­wiek zo­ba­czysz, masz być ci­cho.

– A pan?

– Ja po­stoję na straży.

Ora­zio wy­buch­nął śmie­chem, za­krztu­sił się od tego. Kiedy się uspo­koił, wy­siadł z auta, prze­szedł na drugą stronę ulicy, w mgnie­niu oka po­ra­dził so­bie z bramką wej­ściową i za­mknął ją za sobą. Już nie pa­dało, ale na od­mianę wiatr wiał moc­niej. Ko­mi­sarz za­pa­lił pa­pie­rosa. Po nie­ca­łych dzie­się­ciu mi­nu­tach Ora­zio Genco wy­szedł z domu, za­trza­snął bramkę, prze­biegł przez ulicę i wsiadł do auta. Cały się trząsł, i to by­naj­mniej nie z zimna.

– Za­bie­rajmy się stąd – po­wie­dział.

Mon­tal­bano po­słu­chał go bez słowa i ru­szył z miej­sca.

– Co się z tobą dzieje? – spy­tał.

– Do­sta­łem za swoje, nie­źle mną trzep­nęło.

– Po­wiedz, co ci się stało.

– Nic mi się nie stało. Drzwi od miesz­ka­nia da­lej były otwarte, świa­tło w sy­pialni cią­gle się świe­ciło. No to pod­sze­dłem. Ko­mi­sa­rzu, ta zmarła już nie była mar­twa.

– Co ty ple­ciesz, Orà!

– To, co plotę. Te­raz zmarły był on, ge­ne­rał. Le­żał na łóżku, jak wcze­śniej jego żona, miał ró­ża­niec i głowę ob­wią­zaną chustką.

– Był za­krwa­wiony?

– Żad­nej krwi nie było, ko­mi­sa­rzu. Zmarły wcale do sie­bie nie strze­lił.

– A co żona? Wcze­śniej była zmarła, a te­raz co z nią?

– Sie­działa na krze­śle, w no­gach łóżka, miała re­wol­wer przy­ło­żony do głowy i pła­kała.

– Orà, ro­bisz ze mnie wa­riata, prawda?

– Ko­mi­sa­rzu, po co by mi to było?

– Po­słu­chaj, od­wiozę cię do domu. Nie przej­muj się ro­we­rem, i tak byś nie mógł je­chać, za zimno na to.

Czy dwoje sta­rych lu­dzi, mąż i żona, mogą ro­bić w nocy, co tylko przyj­dzie im do głowy? Czy mogą prze­bie­rać się za In­dian, cho­dzić na czwo­ra­kach, zwi­sać głową w dół z su­fitu? Mogą – oczy­wi­ście. A wo­bec tego? Gdyby nie Ora­zio Genco, gdyby go nie za­nie­po­ko­iło to, co zo­ba­czył, to on, ko­mi­sarz Mon­tal­bano, nic by o tej hi­sto­rii nie wie­dział i prze­spałby spo­koj­nie te trzy nocne go­dziny, ja­kie jesz­cze po­zo­stały mu do rana; a tym­cza­sem wier­cił się w łóżku i prze­wra­cał z boku na bok, wzdy­chał i sta­wał się co­raz bar­dziej przy­gnę­biony. Trudna rada, miał do czy­nie­nia ze sprawą, któ­rej nie ro­zu­miał; był, po­dob­nie jak Ora­zio Genco, pod uchy­lo­nymi drzwiami i mu­siał je ja­koś otwo­rzyć, żeby wejść do środka i od­kryć, o co w tym wszyst­kim cho­dzi, co mogą zna­czyć te ta­jem­ni­cze ce­re­mo­nie.

– Fa­zio! Prędko, do mnie! – za­wo­łał, wcho­dząc do biura.

Pech chciał, że ra­nek tego dnia był gor­szy niż noc, jesz­cze bar­dziej po­nury i zimny.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, Fa­zia nie ma – od­po­wie­dział Gallo, sta­jąc w drzwiach.

– Cze­muż to go nie ma?

– W nocy była strze­la­nina, za­bili jed­nego z Si­na­grów. Na to się za­no­siło, wie pan, jak z nimi jest: raz je­den z tej ro­dziny, raz je­den z tam­tej.

– Au­gello po­je­chał ra­zem z Fa­ziem?

– Tak, ko­mi­sa­rzu. Zo­sta­li­śmy tylko we trzech: ja, Gal­luzzo i Ca­ta­rella.

– Po­słu­chaj, Gallo, wiesz, gdzie jest warsz­tat Giu­giù Lo­reta?

– Wiem.

– Nad warsz­ta­tem są dwa miesz­ka­nia. Jedno na­leży do Ta­nina Brac­ce­riego, w dru­gim mieszka para eme­ry­tów. Mu­szę o nich wszystko wie­dzieć. Ru­szaj, do­wia­duj się.

– No to tak, ko­mi­sa­rzu: on na­zywa się Di Gio­vanni An­drea, ma osiem­dzie­siąt cztery lata, jest na eme­ry­tu­rze, uro­dził się w Vi­ga­cie. Ona, Zac­ca­ria Ema­nu­ela, uro­dziła się w Rzy­mie, ma osiem­dzie­siąt dwa lata, też jest na eme­ry­tu­rze. Nie mają dzieci. Trzy­mają się na ubo­czu, ale nie żyją w bie­dzie, bo cały dom na­leży do niego, do Di Gio­van­niego, odzie­dzi­czył go po ojcu. Sprze­dał jedno miesz­ka­nie Ta­nino Brac­ce­riemu, a so­bie za­trzy­mał dru­gie i warsz­tat, który wy­naj­muje Giu­giemu Lo­reto. Przed­tem miesz­kali w Rzy­mie, pięt­na­ście lat temu prze­nie­śli się tu­taj.

– On jest ge­ne­ra­łem?

– Kto?

– Jak to kto? Ten Di Gio­vanni był ge­ne­ra­łem?

– Nic ta­kiego! Był ak­to­rem. Oboje byli ak­to­rami, i mąż, i żona. Giu­giù po­wie­dział mi, że w sa­lo­nie mają pełno fo­to­gra­fii z przed­sta­wień te­atral­nych i ról fil­mo­wych. Opo­wia­dali mu, że wy­stę­po­wali z naj­więk­szymi sła­wami, ale za­wsze jako ak­to­rzy – chwi­leczkę, rzucę okiem, mam to gdzieś za­pi­sane – więc jako ak­to­rzy cha­rak­te­ry­styczni. Naj­wi­docz­niej nie chcieli wyjść z wprawy. Albo po­wta­rzali so­bie stare sceny, które gry­wali kto wie kiedy. A może wra­cali do sceny, która cie­szyła się naj­więk­szym po­wo­dze­niem w ca­łej ich ka­rie­rze, po któ­rej ze­brali naj­wię­cej braw...

Nie, nie, nic ta­kiego. Chyba nie o to cho­dzi, za­miana ról w ta­kiej sce­nie nie mia­łaby żad­nego sensu. A prze­cież ja­kieś wy­ja­śnie­nie ca­łej tej sprawy ist­nieje, i Mon­tal­bano chce je po­znać. A kiedy się przy czymś upiera, wali głową w mur, ale nie ustę­puje. Te­raz musi tylko zna­leźć ja­kiś pre­tekst, żeby po­roz­ma­wiać z Di Gio­van­nimi.

Drzwi stuk­nęły mocno o ścianę, jak za­wsze gdy wcho­dził Ca­ta­rella, a ko­mi­sarz po­de­rwał się z fo­tela i po raz ko­lejny z tru­dem za­pa­no­wał nad mi­mo­wolną agre­sją.

– Ca­tarè, wbi­ja­łem ci do głowy ty­siąc razy...

– Pro­szę pana ko­mi­sa­rza o wy­ba­cze­nie, pa­nie ko­mi­sa­rzu, bo drzwi mi znów ucie­kły z ręki.

– O co cho­dzi?

– Cho­dzi, pa­nie ko­mi­sa­rzu, o Genco Ora­zia, zło­dzieja, który mówi, że musi oso­bi­ście po­roz­ma­wiać z pań­ską osobą. Jest go­tów pod­dać się w pana ręce.

– Od­dać się, Ca­tarè, od­dać się w ręce po­li­cji. Niech wej­dzie.

– Z góry panu po­wiem, że tej nocy nie zmru­ży­łem oka – za­czął Ora­zio Genco, wcho­dząc.

– Tak jak ja, je­śli już o tym mamy mó­wić. Z czym znowu przy­cho­dzisz?

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, pół go­dzinki temu sie­dzia­łem przy ka­wie z ko­legą, któ­rego ka­ra­bi­nie­rzy przy­mknęli i wpa­ko­wali na trzy lata. Po­wie­dział mi: „Nie zła­pali mnie na ni­czym, na­wet nie pró­bo­wali. I tak bez próby, bez wy­ka­za­nia mi go­rą­cych uczyn­ków... Żeby choć pró­bo­wali mi coś do­wieść...”. No i od tej „próby” za­raz mi prze­ja­śniało w gło­wie, przy­po­mnia­łem so­bie, co było na­pi­sane na kartce u sta­rych na drzwiach. Było tam na­pi­sane: „Próba ge­ne­ralna”. Rę­czę za to, do­brze pa­mię­tam. To dla­tego wy­dało mi się, że on pew­nie jest ge­ne­ra­łem.

Mon­tal­bano po­dzię­ko­wał Ora­ziowi Genco i ode­słał go do domu. Wkrótce po­tem po­ka­zał się w drzwiach Fa­zio.

– Ko­mi­sa­rzu, po­dobno mnie pan szu­kał?

– Szu­ka­łem cię. Po­pę­dzi­łeś z Mimì w spra­wie tego za­bój­stwa – w po­rządku. Ale chcia­łem tylko jedno od cie­bie usły­szeć: czy to moż­liwe, że ani ty, ani wi­ce­ko­mi­sarz Au­gello nie je­ste­ście tak do­brzy, żeby da­wać mi znać, kiedy znowu mamy za­bi­tego?

– Co też pan mówi, ko­mi­sa­rzu. Gdyby pan wie­dział, ile razy dzwo­ni­li­śmy do pana do Ma­ri­nelli! A pan nie od­po­wia­dał. Coś się stało? Wy­łą­czył pan te­le­fon?

Nie, nic ta­kiego, nie wy­łą­czył te­le­fonu. Tylko nie było go w domu. Mu­siał po­ma­gać zło­dzie­jowi. Stał na straży, kiedy ten ro­bił swoje.

– Wiesz co, Fa­zio? Le­piej mi po­wiedz, co z tym za­bój­stwem.

Sprawa tego za­bój­stwa za­brała mu wiele czasu, zaj­mo­wał się nią do pią­tej po po­łu­dniu. Do­piero po­tem przy­po­mniał so­bie na­gle o spra­wie Di Gio­van­nich.

I się za­nie­po­koił. Na­pi­sali na drzwiach, że u nich od­bywa się próba ge­ne­ralna. Mo­gło to zna­czyć, że dzień póź­niej od­bę­dzie się pre­miera. Jak może w ich wy­da­niu wy­glą­dać ta­kie przed­sta­wie­nie? Wy­sta­wią to, co pró­bo­wali po­przed­niej nocy? Doj­dzie do praw­dzi­wej śmierci i praw­dzi­wego sa­mo­bój­stwa? Ta myśl nie da­wała mu spo­koju. Po­szu­kał ich nu­meru w książce te­le­fo­nicz­nej.

– Halo, to miesz­ka­nie pań­stwa Di Gio­van­nich? Mówi ko­mi­sarz Mon­tal­bano.

– Tak, tu An­drea Di Gio­vanni. Słu­cham, o co cho­dzi?

– Chciał­bym z pa­nem po­roz­ma­wiać.

– Jest pan ko­mi­sa­rzem, ale czego?

– Po­li­cji.

– Aha. A co po­li­cja może ode mnie chcieć?

– Nic waż­nego, za­pew­niam pana. Cho­dzi o mnie, o rze­czy, które cie­ka­wią mnie oso­bi­ście, cał­kiem pry­wat­nie.

– Cóż by to było ta­kiego?

Szczę­śli­wie przy­szedł mu na­raz do głowy pe­wien po­mysł.

– Do­wie­dzia­łem się, zresztą cał­kiem przy­pad­kowo, że pań­stwo by­li­ście ak­to­rami.

– Istot­nie, by­li­śmy.

– A po­nie­waż pa­sjo­nuje mnie te­atr i kino, chciał­bym wie­dzieć...

– Niech pan do nas wstąpi, kiedy pan chce, pa­nie ko­mi­sa­rzu. W tym mie­ście nie ma jed­nej osoby, po­wta­rzam panu, ani jed­nej, która mia­łaby po­ję­cie o te­atrze.

– Naj­da­lej za go­dzinę będę u was. Je­śli wam to od­po­wiada...

– Może pan przyjść o każ­dej po­rze.

Ona spra­wiała wra­że­nie nie­opie­rzo­nego jesz­cze pi­sklę­cia, które wy­pa­dło z gniazda, a on – wy­ły­sia­łego i na wpół ośle­płego psa ber­nar­dyna. W miesz­ka­niu pa­no­wał ide­alny po­rzą­dek. Po­pro­sili, żeby za­jął miej­sce w fo­telu, a sami usie­dli bli­sko niego na ka­na­pie, pew­nie tam, gdzie co­dzien­nie oglą­dali te­le­wi­zję, bo te­le­wi­zor stał na­prze­ciw. Mon­tal­bano przyj­rzał się uważ­nie pierw­szej z brzegu fo­to­gra­fii, któ­rych setka po­kry­wała całe ściany, i po­wie­dział: „To chyba Rug­gero Rug­geri w Roz­ko­szy uczci­wo­ści Pi­ran­della?”. Od tej chwili po­to­czyła się la­wina na­zwisk i ty­tu­łów: Sem Be­nelli w Żar­tach przy ko­la­cji, znowu Pi­ran­dello i Sześć po­staci w po­szu­ki­wa­niu au­tora, Ugo Betti i Trąd w pa­łacu spra­wie­dli­wo­ści. Wszystko to prze­pla­tane Rug­ge­rim, Ric­cim, Mal­ta­glia­tim, Ce­rvim, Mel­na­tim, Via­ri­siem, Be­soz­zim... Ta­kie go­rącz­kowe pę­dze­nie przed sie­bie trwało po­nad go­dzinę – Mon­tal­bano na ko­niec był jak ogłu­szony, a sta­rzy ak­to­rzy uszczę­śli­wieni i od­młod­niali. Na­stą­pił an­trakt, w cza­sie któ­rego ko­mi­sarz z ochotą zgo­dził się na szkla­neczkę whi­sky, za­ku­pio­nej z pew­no­ścią przez pana Di Gio­van­niego na tę uro­czy­stą oka­zję. Po­tem z ko­lei roz­mowa ze­szła na kino, któ­rego sta­rzy nie znali już tak do­brze. Jesz­cze mniej in­te­re­so­wali się te­le­wi­zją.

– Ogląda pan, pa­nie ko­mi­sa­rzu, to, co nam pod­ty­kają? Te pio­senki, tę roz­rywkę? Bo na te­atr od­wa­żają się tylko wtedy, kiedy umiera ko­lejny pa­pież, a tak to wy­pada, że można się po­pła­kać!

W końcu wy­czer­pał się te­mat wi­do­wisk i Mon­tal­bano mu­siał wresz­cie za­dać py­ta­nie o to, co mu ka­zało po­ja­wić się w tym domu.

– Dzi­siaj w nocy – po­wie­dział z uśmie­chem – już tu­taj by­łem.

– Tu­taj, ko­mi­sa­rzu? To zna­czy gdzie?

– Na wa­szym po­de­ście. We­zwał mnie pan Brac­ceri w pew­nej swo­jej spra­wie, która, jak się oka­zało, nie była tego warta. Zo­ba­czy­łem, że wa­sze drzwi są uchy­lone, pew­nie przez nie­uwagę, więc po­zwo­li­łem so­bie je za­mknąć.

– To pan zro­bił? Wresz­cie wiemy, kto.

– Tak, ja. I prze­pra­szam, je­śli przy tym na­ro­bi­łem tro­chę ha­łasu. Przy­znam się też, że coś mnie za­in­try­go­wało. Na wa­szych drzwiach była przy­cze­piona pi­nez­kami kartka z na­pi­sem: „Próba ge­ne­ralna”.

Uśmie­chał się przy tym, chciał spra­wić wra­że­nie roz­ba­wio­nego.

– Czego to była próba?

Ale oni oboje stali się na­raz po­ważni i jesz­cze bli­żej przy­su­nęli się do sie­bie.

W naj­bar­dziej na­tu­ralny, pew­nie ty­siące razy po­wta­rzany spo­sób, wzięli się za ręce i po­pa­trzyli so­bie w oczy. Wresz­cie An­drea Di Gio­vanni po­wie­dział:

– To była próba na­szej śmierci.

A kiedy Mon­tal­bano, nie­po­ru­szony, mil­czał, stary ak­tor do­dał:

– Nie jest to rola z ja­kiejś sztuki, nie­stety! – I z ko­lei ode­zwała się stara ak­torka:

– Kiedy się po­bra­li­śmy, ja mia­łam dzie­więt­na­ście lat, a on dwa­dzie­ścia dwa. Za­wsze by­li­śmy ra­zem, ni­gdy nie przyj­mo­wa­li­śmy an­gaży w róż­nych ze­spo­łach. Na­wet przez to przy­mie­ra­li­śmy czę­sto gło­dem. A kiedy ze­sta­rze­li­śmy się i już nie po­dej­mo­wa­li­śmy pracy, prze­nie­śli­śmy się tu­taj, do Vi­gaty.

On wszedł jej w słowo:

– Od ja­kie­goś czasu już się przy­plą­tują cho­roby. Wiek mu­siał zro­bić swoje, tak to so­bie tłu­ma­czy­li­śmy. Ale w końcu da­li­śmy się zba­dać. I wy­szło na jaw, że oboje mamy chore serca. Kiedy przyj­dzie roz­łąka, sta­nie się to na­gle, i tego nie unik­niemy. Dla­tego za­bra­li­śmy się do tych prób. Kto odej­dzie pierw­szy, nie pój­dzie sam w za­światy.

– Gdyby można umrzeć ra­zem, w tej sa­mej chwili, by­łoby to jak ła­ska – po­wie­działa żona. – Ale ta­kiej ła­ski trudno się spo­dzie­wać.

My­liła się. Osiem mie­sięcy póź­niej Mon­tal­bano prze­czy­tał w lo­kal­nej ga­ze­cie parę krót­kich zdań. Ona zmarła po­god­nie we śnie, a on, kiedy po prze­bu­dze­niu zo­ba­czył, co się stało, po­biegł do te­le­fonu, żeby we­zwać po­go­to­wie. Jed­nak w po­ło­wie drogi mię­dzy łóż­kiem a te­le­fo­nem serce od­mó­wiło mu po­słu­szeń­stwa.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------W wy­da­niu pa­pie­ro­wym do­stępne są na­stę­pu­jące książki
z cy­klu o ko­mi­sa­rzu Mon­tal­bano:

SKRZY­DŁA SFINKSA

2013

ŚLAD NA PIA­SKU

2013

POLE GARN­CA­RZA

2014

WIEK WĄT­PLI­WO­ŚCI

2015

ŚMIERĆ NA OTWAR­TYM MO­RZU

2016

TA­NIEC MEWY

2017

UŚMIECH AN­GE­LIKI

2020

ŚWIETLNE OSTRZE

2021

KSZTAŁT WODY

2007 / 2021

PIES Z TE­RA­KOTY

2022

GŁOSY NOCY

2022

ZŁO­DZIEJ KA­NA­PEK

2023

GNIAZDO ŻMIJ

2023

MO­RZE BŁOTA

2024

GŁOS SKRZY­PIEC

2024

Za­równo te, jak i po­zo­stałe ty­tuły z se­rii,
do­stępne są w for­mie e-bo­oków na noir.pl
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij