- W empik go
Pomiędzy - ebook
Pomiędzy - ebook
Czasami dzieją się cuda, które nie są ani złe, ani dobre, tylko takie…"Pomiędzy".
Na początku był las, w którym obóz rozbijał kolorowy cygański tabor. W podszytej bagnem gęstwinie Cyganie nikomu nie przeszkadzali, mogli więc na chwilę się zatrzymać.
Las należał do Hrabiego, który przegrał go w karty, żeby mieć szczęście w miłości. Zamieszkał w nim młody fornal z Cyganką i niedźwiedziem, który pomógł im zbudować dom pod garbatą gruszą.
W tym domu urodziła się Pola, która pokochała cygańskiego króla i z miłości do niego wyszła za innego. Przybysz ujarzmił bagno, a Cyganie wykopali obraz, który chodził po wsi.
Syn Poli grał na akordeonie pięknie jak Cygan, a jej wnuk, odkąd zgubił się w rowach, miał różne oczy. Każdy z nich szukał swojej drogi przez życie, grzęznąc w błocie i błądząc we mgle.
Pomiędzy to historia opowiedziana przez płonące korzenie starych drzew, w której cygańskie bajki przeplatają się z codziennością, a realizm magiczny z groteską. Bohaterowie mają marzenia, które czasami się spełniają, tylko inaczej, niż to sobie wyobrażali. To opowieść o tym, że prawda bywa nie do zniesienia, nawet jeśli się w nią nie wierzy, i o tym, że czasami dzieją się cuda, które nie są ani złe, ani dobre, tylko takie pomiędzy.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-088-4 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomiędzy dniem, w którym hrabia zakochał się w obrazie, a ścięciem garbatej gruszy.
MIEJSCE
Wieś pośrodku przeklętego lasu na bagnie, której na początku nie było, gdy las nie był przeklęty.
BOHATEROWIE
Hrabia – który nie dał wywróżyć sobie szczęścia
Łukasz – który ściął pierwsze drzewo
Pawlina – która spała z niedźwiedziem
Cygański król – któremu każdy mógł napluć w twarz
Pola – która z miłości do Cygana poślubiła innego
Jakub – który osuszył bagno
Romek – który nie chciał kopać rowów, tylko grać na akordeonie
Michał – który miał oczy w różnych kolorach
Ignacy – któremu korzenie drzew opowiedziały tę historię1
Co wieczór Pola przeklinała wnuka.
– Cholero jasna, darmozjadzie, gdzieś się znowu podział? – krzyczała trochę do Michała, bo tak jej wnuk miał na imię, a trochę nie wiadomo do kogo. Ot, żeby sobie ulżyć, bo jak się na głos przeklnie, to się człowiekowi lżej robi. A jej było ciężko, bo stara była, chora i zmęczona życiem.
Szła doić krowy, tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i każdego dnia przez siedemdziesiąt ostatnich lat. Świątek, piątek czy niedziela, w zdrowiu i chorobie, latem i zimą, z dzieckiem na ręku, potem z wnukiem. Nawet w dzień własnego ślubu, bo krowy nie dają urlopu.
– Bydlaki sakramenckie! – zawołała, mając na myśli ludzi, a dokładniej syna i wnuka.
Pierwszego nie było od rana. Zaraz po śniadaniu poszedł sprzedać grzyby i teraz spał pod sklepem. Tak przypuszczała. Na skupie płacili dwanaście złotych za kilogram, a miał prawie dwa kilo kurek. Za mało, żeby przynieść pieniądze do domu, za dużo, żeby zwyczajnie wrócić.
Jak to możliwe, że pijakom tak dobrze idzie zbieranie grzybów, zastanawiała się Pola. Trzeba wstać przed świtem i schodzić nogi po przeklętym lesie na bagnie. Pod tym drzewem nie ma, a pod tamtym rośnie dziesięć albo i więcej. Trzeba zaglądać pod każdy liść, szperać w trawie, macać w mchu, na kolanach albo mieć nosa.
Jak zaczęli za grzyby płacić, to wszyscy chcieli przynosić pieniądze z lasu. Ale szybko okazało się, że nie każdy ma do tego dryg. Pola poszła raz. Nachodziła się tak, że tydzień ją nogi bolały, a znalazła pięć sztuk. Kiedy wróciła, jej syn był już dawno w domu, a w sieni stało wiadro pełne leśnego złota, bo tak się o kurkach we wsi mówiło.
Romek przed świtem wchodził do rowu za drewnikiem, pogwizdując pod siwym wąsem, i jeszcze przed śniadaniem wracał z wiadrem pełnym grzybów. Jego ojciec był pierwszym meliorantem w Zrębach, zbudował sieć rowów i przekazał synowi wszystko, co fachowiec powinien wiedzieć na ich temat. Romek w kopaniu rowów był prawie tak samo dobry jak ojciec, z tym że zajmował się tym jako ostatni w rodzinie, bo jego syn miał zostać księdzem.
Pola unikała rowów, bo człowiek przyzwyczajony do życia na powierzchni nie mógł być pewien, gdzie go ta grząska droga zaprowadzi. Rowy płatały figle i nieraz można było błądzić nimi godzinami, a na koniec wyjść w całkiem innym miejscu niż to, do którego chciało się dojść. Dla Poli każdy rów wyglądał tak samo. Trawa wyższa od człowieka, błoto, w którym można zgubić buty, i mgła, która rozpuszcza cienie. Nawet nie wiesz, czy to dzień, czy noc.
Uważała, że porządni ludzie nie powinni jeść grzybów. Jeżeli ktoś chce za nie płacić, to jego sprawa. Można je sprzedać, ale do jedzenia nadają się tylko dla Cyganów. Ci umieli je zbierać jeszcze lepiej od Romka. Zdarzyło się jej parę razy w życiu iść z Cygankami przez las, więc widziała, jak lisio zwinne dziewczyny wyciągały grzyby spod jej stóp.
– Stój, rozdziawo, bo rozdepczesz! – wołały, a Pola zatrzymywała się w pół kroku i czerwieniała ze wstydu.
Śmiały się z niej i rozpowiadały, że jest gapowata. Mówiły, że nie patrzy pod nogi, bo nos zadziera.
Poli podobali się mężczyźni z taboru, a zwłaszcza jeden. To dla jego lepkich, wąsatych spojrzeń, które przyjemnie łaskotały w brzuch, zaczęła chodzić do lasu, a gdy Cyganie odeszli, przestała.
Co innego Romek – po lesie chodził jak Cygan, nawet w bezksiężycowe noce, nawet kompletnie pijany, i jeszcze zbierał grzyby.
Do roboty też brał się jak Cygan, czyli starał się jej unikać. Mówił, że dojenie to babskie zajęcie, a męskie ręce nadają się do macania babskich, a nie krowich cycków. Michał, jego syn, od małego wysłuchiwał ojcowskich mądrości i też migał się od roboty, zwłaszcza przy dojeniu. Ostatnio powiedział babce, że wstydzi się na to patrzeć.
– Cygańskie nasienie – mruknęła Pola i splunęła pod nogi tym, co jej ślina na język przyniosła, jednak w ustach pozostał słony smak.
Wieczornym obowiązkiem Michała było oganianie krów. Trzeba było wyciąć świeżą gałąź bzu albo jakąś inną, ważne, żeby miała dużo liści, i odpędzać natrętne muchy i gzy tak, żeby krowa dała się wydoić. Nie lubił tego. Stoisz i usługujesz głupiemu bydlęciu, tak o tym myślał.
Wydojenie pięciu krów zajmowało babce ponad godzinę, więc się chłopakowi dłużyło. Krowom chyba nie, bo tylko przeżuwały i wpatrywały się w dal, podczas gdy Pola wyciskała mleko z ich wymion. Trochę kucała, trochę siedziała na stołeczku o trzech nogach, opierając się czołem o wzdęty krowi brzuch. Wiadro trzymała między nogami i delikatnie brała w dłonie kolejne strzyki, starając się sprawić zwierzęciu przyjemność.
Z drugiej strony stał Michał i machał gałęzią, odpędzając owady od łba do ogona i z powrotem. Strugi mleka rytmicznie dzwoniły o blaszane ścianki wiadra. Raz, drugi, piąty, piętnasty, pięćdziesiąty piąty. Sam nie wiedział, kiedy przestawał liczyć i odpływał. Czarne i białe plamy na krowim brzuchu zlewały się w szarość, robiło się miękko i pachniało jesienią. Dostrzegał coś, ale niewyraźnie, jakby przez mgłę. Nie wiedział, czy to dzień, czy noc. Nie było tam krowy ani babci Poli, tylko szum wysokiej trawy i jeszcze jeden dźwięk, smutny jak wycie starej suki, ale ludzki i tak piękny, że chciało się za nim iść.
– A żeby cię pokręciło, zarazo! – słyszał wtedy głos babki, która przeklinała krowę i wnuka. – Na co się gapisz, ciumo? – zwracała się już tylko do niego, a on potrzebował kilku chwil, żeby sobie przypomnieć, gdzie jest, jakby się dopiero obudził.
Zwierzę stało kilka kroków dalej, przeżuwając, jak gdyby nigdy nic, i tylko trochę energiczniej wymachiwało ogonem, opędzając się od upartych much.
– Żadnego pożytku z ciebie nie ma. Cholera by wzięła takiego jełopa! – Pola nie przebierała w słowach, bo jeden niespodziewany krok krasuli zupełnie wyprowadzał ją z równowagi. Wiadro wyślizgiwało się jej spomiędzy kolan, stołeczek nie dawał wystarczającego oparcia, więc lądowała na ziemi. Podnosiła się z trudem, a otrzepując z błota spódnicę, mieszała z nim wnuka.
– I co żeś zobaczył tymi swoimi różnymi oczami, że tak stoisz z rozdziawioną gębą? Matkę Boską?
Michał nie umiał odpowiedzieć. Co prawda Matka Boska odwiedzała ich raz do roku, gdy chodziła po wsi, ale tym razem to nie była ona. Właściwie to niewiele widział, jakby stał pośród gęstej mgły, ale głos słyszał wyraźnie. Może i matki, tylko że nie Boskiej, a własnej.2
Michał nauczył się znikać. Robił to zwykle w porze dojenia, żeby oszczędzić babci Poli, krowom i sobie nerwów. Wszystko zaczęło się od tego, że nie zauważał go jego ojciec.
Kiedy Michał się urodził, Romek był w Ameryce, ale nawet kiedy wrócił, bardzo rzadko przypominał sobie, że ma dziecko. Niedługo po tym, jak chłopiec nauczył się chodzić, wszedł do rowu nad stawem i zniknął po raz pierwszy. Gdy ojciec się zorientował, bardzo się przejął i długo szukał syna. Na szczęście go znalazł, ale okazało się, że tego samego dnia zniknęła też matka Michała. Od tamtej pory Pola miała wnuka na oku.
Łatwiej było go upilnować, gdy miał coś do roboty, więc babcia dbała, żeby się nie nudził. Na szczęście pracy w gospodarstwie nie brakowało, również dlatego, że ojciec rzadko bywał w domu, a jak już był, to spał pijany lub leżał przed telewizorem, bo bolała go głowa.
Zniknąć babci nie było łatwo. Na szczęście przed dojeniem Pola oglądała _Teleexpress_, a potem _Niewolnicę Isaurę_, _Modę na sukces_ lub jakiś inny serial, który skutecznie przykuwał ją do telewizora na co najmniej pół godziny. Wtedy Michał mógł się wymknąć niezauważony. Najłatwiej było zniknąć na Lisich Jamach. Wystarczyło obejść staw ścieżką obok garbatej gruszy, minąć sad, przejść kawałek żwirową drogą, a koło leszczynowych zarośli skręcić na smug i wspiąć się na niewielkie wzniesienie pod lasem, gdzie mieszkali Karpowicze.
Teraz były tam jedynie fundamenty spalonego domu, obora bez dachu i głęboka piwnica. Żył w niej Ignacy. Latem spał pod gołym niebem, a zimą chronił się pod jedynym dachem nad głową w swoim gospodarstwie.
Dalej były Lisie Jamy, czyli gęsty las podszyty zdradliwym bagnem i zarośnięty kolczastymi chaszczami tak, że tylko lisy mogły się w nim swobodnie poruszać. Kiedyś rozbijali tam obóz Cyganie. Ciężkie wozy powleczone kolorowym płótnem otaczały ognisko, które nigdy nie gasło. Akordeon i głośny śpiew słychać było u Karpowiczów przez całą noc. Ignacy pamiętał te czasy, chociaż Cyganie odeszli, zanim na jego twarzy pojawił się zarost.
Nie był ani stary, ani młody. Właściwie to nie było wiadomo, jak wygląda, bo cały porośnięty był włosami. Opadały na niskie czoło, łącząc się z bujnymi brwiami. W twarzy dało się dostrzec jedynie usta, czubek nosa i dwa błyszczące punkty, równie czarne jak gęsty, sięgający wysoko zarost.
Ludzie mówili, że urodził się podczas wielkiego mrozu, kiedy zamarzł staw, który nigdy nie wysychał ani nie zamarzał. Władziowa, która pomagała przyjść na świat wszystkim tutejszym dzieciom, nie śpieszyła się, bo miało być jak zwykle, poza tym miała jedną nogę krótszą, która od szybkiego chodzenia ją bolała. W środku nocy mieszkańców Zrębów zbudził krzyk i wszyscy wiedzieli, że nie zwiastuje on nic dobrego, ale też nic złego, tylko to, co już było.
Karpowicze byli potężnymi mężczyznami, wysokimi tak, że musieli się schylać, wchodząc do kościoła, szerokimi, że mogli objąć pień garbatej gruszy, i silnymi tak, że gołymi rękami wyciągali z ziemi pnie drzew z korzeniami. Wszyscy mieli czarne brody i włosy na całym ciele. Ludzie mówili, że bez ubrania wyglądają jak niedźwiedzie.
Mieszkali na Lisich Jamach w skromnym gospodarstwie, które składało się z malutkiego domu z jednym oknem na każdej ze ścian, obory i głębokiej piwnicy. Ojciec wychowywał syna i uczył go fachu. Młody Karpowicz dorastał i znajdował żonę, która rodziła mu syna i umierała przy porodzie, bo dzieci Karpowiczów rodziły się tak duże, że rozrywały matkę na pół. Najstarszy z rodziny, czyli dziadek nowo narodzonego, odchodził wtedy z domu. Nikt nie wiedział, gdzie idzie stary Karpowicz, i nikt się temu nie dziwił. Tak było, ani źle, ani dobrze, ot, jak zwykle. Matka Ignacego sprowadziła się na Zręby, gdy była już w widocznej ciąży. Niedługo później ktoś jej powiedział, co się dzieje z kobietami w tej rodzinie, a ona, chociaż mówiła, że w to nie wierzy, zaczęła się bać.
Jej krzyk zbudził całą wieś. Psy zaczęły wyć, jakby ktoś umarł, i nikt się temu nie dziwił. Po mroźnej nocy wstał równie mroźny poranek i okazało się, że matka i dziecko mają się dobrze.
Chłopczykowi dali na imię Ignacy. Miał czarne włosy na plecach, jak wszyscy mężczyźni w rodzinie Karpowiczów, i wydawał się zupełnie zdrowy. Ssał matczyną pierś, robił w pieluchę, zasypiał wieczorem w drewnianej kołysce i każdej nocy budził swoim krzykiem całą wieś.
Na wiosnę rodzice zaczęli się niepokoić. Po pół roku było już jasne, że chłopak nie rośnie. Był takim samym noworodkiem jak tej mroźnej nocy, kiedy przyszedł na świat. Ciągle przeżywał swój pierwszy dzień życia. Spał, jadł i zupełnie zwyczajnie robił kupę, tylko że każdej nocy budził się z krzykiem o tej samej godzinie, jakby dopiero co się urodził i wszystko zaczynało się od początku. W pierwsze urodziny Ignacego Karpowiczów odwiedził cudowny obraz, a razem z nim przyszło tyle ludzi, że ledwie zmieścili się w chałupie. Było ciasno, więc ostatni nie dali rady uklęknąć, ale wszyscy modlili się głośno o zdrowie dziecka, a po cichu, żeby Ignacy przestał się drzeć każdej nocy i dał się wyspać, bo byli zmęczeni i chcieli, żeby znów było jak zawsze. Ludzie dostali gorącej herbaty i poszli, a Cygańska Madonna została na noc. Po obu stronach obrazu paliły się świece.
W nocy ojcu Ignacego przyśniły się płomienie. Na szczęście się obudził i zdążył wyrzucić przez okno obraz, dziecko oraz wyskoczyć samemu. Matka zginęła w ogniu.
Od tej pory Ignacy zaczął rosnąć, jednak tylko od pasa w górę. Ojciec i syn zamieszkali w piwnicy. Karpowicz nie brał się do odbudowy domu, a gdy ktoś go o to pytał, mówił, że nie warto.
Ignacy wyrósł na potężnego mężczyznę, o ramionach tak szerokich, że mógł objąć pień garbatej gruszy, i sile, która pozwalała mu gołymi rękami wyrywać drzewa z korzeniami. Tylko nogi miał krótkie i cienkie jak u dziecka, więc trudno mu było dźwigać na nich potężny tors.
Na szesnaste urodziny ojciec przyniósł mu zabiedzonego źrebaka. Ktoś zostawił go w lesie, bo nie wierzył, że cherlawy koń przeżyje, a stary Karpowicz, odkrywszy, że jeszcze dycha, zabrał go do domu.
Ignacy karmił go gotowanymi ziemniakami, a w nocy ogrzewał własnym ciałem, więc konik szybko stanął na nogi, które od tej pory znakomicie służyły Ignacemu. Miał białą sierść w czarne łaty lub odwrotnie, co tutejsi nazywali krowim umaszczeniem, no i niewiele urósł, być może przez chorobę w wieku źrebięcym, więc młodemu Karpowiczowi łatwo było na niego wsiąść.
Niedługo później ojciec poszedł do lasu i już nie wrócił, a Ignacy został jedynym i ostatnim Karpowiczem w Zrębach.
Tak jak jego tato, dziad i przodkowie, których pamiętały jedynie najstarsze drzewa, Ignacy zajmował się karczowaniem. W niewielkiej wsi pośrodku przeklętego lasu na bagnie umiejętności Karpowiczów zawsze były bardzo potrzebne. Usuwanie korzeni starych drzew jest jak wyrywanie zębów, trzeba to robić z wyczuciem. Podkopać, podważyć i ciągnąć z siłą, ale ostrożnie, nie szarpiąc, żeby karpa wyszła w całości, nie robiąc w ziemi zbyt dużej rany. Jeżeli ktoś to zrobi niefachowo, to będzie z tego więcej szkody niż pożytku, więc wszyscy wiedzieli, że najlepiej do tej roboty zawołać Ignacego.
Za pracę płaciło mu się ziemniakami i było to jego jedyne pożywienie. Zabierał na Lisie Jamy każdą wydobytą z ziemi karpę, którą potem palił. Taki korzeń płonął długo, dawał dużo ciepła i znakomicie utrzymywał żar potrzebny do pieczenia ziemniaków.
Wiernego konia dosiadał na oklep. Było to niepozorne, ale bardzo sprytne zwierzę, które zawsze znalazło dobre miejsce, by jeździec mógł zsiąść wygodnie i nie narażając się na śmieszność, bezpiecznie stanąć na ziemi. Jeżeli nie było w pobliżu jabłonki z niską gałęzią, opartej o ścianę drabiny lub chociaż niskiego płotu, potrafił przysiąść na zadzie jak pies, a wtedy Ignacy z gracją się z niego zsuwał.
Pracowali też razem. Jeden ciągnął liny przywiązane do korzeni, a drugi kopał, rąbał, podważał i gadał sam do siebie. Szło im różnie. Czasami przy jednej karpie spędzali kilka dni, podczas gdy inna wychodziła z ziemi lekko jak ząb mleczny.
Nieumiejętnie wyciągnięta karpa psuła ziemię. Rana nie zarastała trawą, a błotnisty dół robił się coraz głębszy. Pozostawione w ziemi resztki drzewa gniły, co prowadziło do powstania bagna, najpierw niewielkiego i pozornie niegroźnego, ale w głębi zaraza rozprzestrzeniała się tak szeroko, jak sięgały korzenie. Rozwijała się niepostrzeżenie, aż w końcu, po jesiennych deszczach lub wiosennych roztopach, ziemia robiła się miękka i uginała się pod stopami, jakby człowiek chodził po słabo napompowanym balonie. Pod cienką warstwą splątanych traw bagno czyhało na nieostrożne zwierzęta.
Wieczorami Ignacy lubił leżeć na nagrzanej słońcem trawie i patrzeć w niebo. Znał się na chmurach i na ich podstawie przewidywał pogodę. Był pewien, że jutro będzie wiało, a wiatru nie lubił, bo ogień jest wtedy niespokojny, a ognisko daje niewiele ciepła. Zamknął oczy i wsłuchał się w to, co pod spodem. Szelest liści, chrabąszcze, pędraki, świerszcze, całe to hałaśliwe życie dokazywało na najniższym poziomie stworzenia.
Bose stopy grzał przy ogniu, który mruczał, wprawiając ciało w przyjemne drżenie, łaskotał pięty ciepłymi falami i trzaskał zawadiacko, jakby się rozpychał, układał wygodniej w piaszczystym zagłębieniu.
Po drugiej stronie ogniska roztaczał się widok na Zręby: nieregularnie rozstawione budynki i żółtą drogę, która próbowała połączyć je w coś przypominającego wieś. Późne słońce odbijało się w stawie, który nigdy nie zamarzał ani nie wysychał i od którego rozchodziła się sieć rowów melioracyjnych.
Na pograniczu ludzkiego i dzikiego Ignacy czuł się najbardziej u siebie. Podobnie jak lisy, które w kolczastych zaroślach znajdowały schronienie przed ludźmi. Ignacy też ich unikał, bo trzeba było z nimi gadać. Na szczęście na Lisie Jamy przychodziły tylko małe dzieci, które dopiero uczyły się mówić, no i Michał, który znikał babci Poli w porze dojenia. Ignacy nie zwracał na niego uwagi, więc chłopak mógł siedzieć i gapić się w ogień tak długo, jak chciał.
Wokół ogniska leżało kilka karp różnej wielkości i gatunku. Każdej nocy Ignacy wybierał jedną, niezbyt mokrą, żeby było dużo żaru i mało dymu, ale też nie za suchą, żeby się zbyt szybko nie spaliła. Pnie najstarszych drzew mogły płonąć całą noc, dając ciepło i opowiadając historie, które zaplątały się w korzenie.
Gdyby go zapytać, co się właściwie dzieje, kiedy wrzuca karpę do ogniska, nie umiałby wyjaśnić, i to nie tylko dlatego, że od jakiegoś się nie odzywał. Kilka razy, będąc u sąsiadów, oglądał telewizję i przyszło mu do głowy, że działa ona podobnie jak opowieści snute przez korzenie starych drzew. Obserwował ludzi zahipnotyzowanych niewielką skrzynką, w której zmieniały się obrazki, i podejrzewał, że on musi wyglądać tak samo, gdy gapi się w ogień. Na telewizor starał się nie patrzeć, bo przypominał mu wodę, która jest fałszywa i mąci w głowie. Ludzie wierzą, że w wodzie można dojrzeć przyszłość. Młode dziewczyny zaglądają do studni, żeby zobaczyć twarz przyszłego męża. Tyle że przyszłości nie ma, więc woda zawsze kłamie, nawet jeśli za kilka lat wróżba się spełni. Natomiast opowieści korzeni płonących w ogniu były prawdziwe, co wcale nie oznaczało, że wszystko to wydarzyło się naprawdę.
Zaczynało się od dźwięku płonącego drewna, a potem zjawiały się obrazy. Czasami były też słowa, ale one tylko przeszkadzały. Używali ich jedynie ludzie. Większa część świata obchodziła się bez nich.3
Rozmowy wywoływały u Ignacego uczucie swędzenia pod czaszką, jakby zamiast mózgu miał mrowisko. Bo jak już usłyszał to, co właśnie powiedział, to rozumiał, że nie o to mu chodziło, mówił więc dalej, żeby to wyjaśnić, coraz głośniej i szybciej, aż w końcu zapominał, co chciał powiedzieć.
Doszedł do wniosku, że brak mu słów. Było ich za mało, żeby nazwać wszystko, co ma w głowie, więc zaczął wymyślać własne. Za ich pomocą potrafił wyrazić to, co myśli, tyle że nikt go nie rozumiał, toteż zaczął sobie pomagać rękami. Był wprawdzie mężczyzną niskim, ale szerokim w barach, więc gdy zaczynał gestykulować, robił sporo wiatru i jak się rozmówca w porę nie uchylił, to mógł oberwać wielką jak łopata dłonią. Ignacy mówił, że niechcący, ale bolało tak samo, więc miejscowi woleli z nim nie zaczynać.
Pewnego razu przyjechał na swoim niewielkim koniku na przystanek autobusowy, mieszczący się przy szosie omijającej Zręby szerokim łukiem. Lubił sobie posiedzieć na ławce, popatrzeć na rzadko przejeżdżające samochody i poudawać, że naprawdę czeka na autobus. Nie lubił tylko, jeśli ktoś mu w tym przeszkadzał, bo marzyć można wyłącznie samemu. We dwójkę można co najwyżej porozmawiać.
Niestety pod zardzewiałą wiatą ktoś siedział. Mimo wszystko Ignacy przywiązał konia do rosnącej obok przystanku lipy i usiadł na ławce obok. Nie znał tego człowieka, ale już go wcześniej widział. Wyglądał mu na złodzieja lub artystę, bo choć ubrany był niezbyt elegancko, to dłonie miał delikatne, jakby nigdy nie pracował. Za cały bagaż miał zamknięty na kłódkę drewniany kuferek z półokrągłym wiekiem zwieńczonym mosiężną rączką.
Wcześniej widział go w lesie, na Lisich Jamach, w kolczastych zaroślach, w których tylko lisy umiały się swobodnie poruszać, a ludzie pojawiali się tam jedynie wtedy, gdy mieli coś do ukrycia. Nieznajomy był tam z Romkiem i robili coś, o czym lepiej nie mówić. Tak myślał Ignacy, więc splunął w błoto i przydeptał obcasem, żeby zapomnieć. Ale zapomnieć się nie dało.
Swędział go język, więc powiedział o tym Hani, żonie melioranta, bo uznał, że będzie to dla niej ważne, a skoro dowie się od niego, to i on stanie się dla niej ważny, choć na chwilę.
Powiedziała, że mu nie wierzy, że kłamie i żeby przestał, a dzisiaj rano nie przyszła nad staw jak zwykle. Ignacy podejrzewał, że to przez niego, ale przecież powiedział jej o tym, co widział na własne oczy, a w mówieniu prawdy nie ma chyba niczego złego.
Karpowicz nie miał ochoty na rozmowę. To nieznajomy zaczął, mówiąc, że ładna pogoda. Ignacego pogoda obchodziła jak mało co, ponieważ nie miał dachu nad głową, więc dał się wciągnąć. Nieznajomy twierdził, że nie będzie padać, bo na deszcz go zawsze w kościach łamie, a dzisiaj czuje się wyśmienicie. Ignacy nie mógł się z tym zgodzić, więc najpierw spokojnie tłumaczył, potem rysował patykiem na piasku kształt chmur, które przynoszą deszcz, i wskazywał ku górze, bo dokładnie takie same wędrowały nad ich głowami. Opowiadał o kolorach nieba i kierunkach wiatru, jednak żadne argumenty nie trafiały do przyjezdnego. Mężczyzna powtarzał:
– Zobaczysz, że będzie dobra pogoda, bo mnie w kościach nic nie łamie.
Nieznajomy nie dawał się przekonać, więc Ignacy nie mógł mu pozwolić wsiąść do autobusu. Chwycił za kuferek, gdy gość podniósł się z ławki, by dać kierowcy znak, że ma się zatrzymać, ponieważ był to przystanek „na żądanie”. Ignacy trzymał mocno, a podróżny bez kuferka nie chciał się ruszyć, więc został i złośliwie obstawał przy twierdzeniu, że padać nie będzie.
Słowa wypowiadane przez Ignacego głośno i wyraźnie nie docierały do rozmówcy, który niczym zepsuty gramofon miał ciągle tę samą odpowiedź. W końcu Ignacy, który był absolutnie pewien, że wkrótce się rozpada, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zaczął wbijać każde słowo do głowy rozmówcy za pomocą wyrwanej z ławki przystankowej deski. Przekonywał go w ten sposób tak długo, aż przyjezdny zamilkł i przestał się ruszać.
– Czy rozumiesz, co do ciebie mówię? – pytał Ignacy, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Ciało i deskę rzucił do pobliskiego rowu, a kuferek zabrał ze sobą, nie sprawdziwszy, co jest w środku. Nie obchodziło go to, człowiek na przystanku też go nie obchodził. W tamtym momencie miał w dupie wszystkich ludzi, bo właśnie się przekonał, że nie ma sensu czegokolwiek komukolwiek tłumaczyć.
Wytarł ręce w suchą trawę, wsiadł na łaciatego konika i pojechał nad staw, który nigdy nie wysychał ani nie zamarzał. Cisnął kuferek w sam środek mętnej wody, jakby razem z nim chciał pozbyć się całego dzisiejszego dnia, który od samego rana toczył się krzywo, zupełnie nie tak, jak Ignacy by sobie tego życzył. Skrzynka chwilę unosiła się na powierzchni, jakby woda zastanawiała się, co zrobić z tą ofiarą, jakby ważyła, czy warto ją przyjąć i jakie będą tego skutki. W końcu szala przechyliła się na stronę mosiężnej kłódki i jedyny bagaż upartego podróżnego zniknął pod powierzchnią, wypuszczając kilka bąbelków.
Na przystanku autobusowym „Zręby – na żądanie” zatrzymywały się dwa autobusy dziennie, i to tylko wtedy, kiedy potencjalny pasażer wstał i zamachał kierowcy. Rozmówca Ignacego przeleżał więc w rowie do poniedziałku, kiedy to nieboszczyka znalazły idące do szkoły dzieci.
Kim był ten człowiek? Ludzie podejrzewali, że to jeden z pielgrzymów, którzy regularnie przyjeżdżali do tutejszego kościoła, licząc na cud. Twarz miał tak zmasakrowaną, że własna matka by go nie poznała, i być może tak się zdarzyło, bo trzy matki i dwie żony zaginionych mężczyzn przyjechały na identyfikację, jednak ofiara pozostała anonimowa. Podobnie jak morderca. Zmarłego pochowano na lokalnym cmentarzu pod prostym krzyżem bez żadnego napisu.
Milicja prowadziła śledztwo. Okazało się, że na dłoniach nieznajomego były ślady farby. Przesłuchano też Ignacego, który – choć zapytany, gdzie był i co robił w sobotnie popołudnie, nie odezwał się ani słowem – nie wzbudził podejrzeń śledczych, być może dlatego, że sięgał im do pasa.
Od tamtej pory Karpowicz się nie odzywał. Swoją robotę wykonywał cały czas tak samo dobrze i był w Zrębach równie niezbędny jak wcześniej. Nic się właściwie nie zmieniło, może oprócz tego, że bez słów nie dało się z Ignacym pokłócić.
Tylko dzieci go rozumiały, zwłaszcza te, które jeszcze nie umiały mówić. One też wymyślały własne słowa, żeby opisać świat. Lubiły spędzać czas z mężczyzną porośniętym czarnymi włosami i przytulały się do niego jak do pluszowego misia.
Dobrze czuły się w lesie. Biegały w ciernistej gęstwinie, nie robiąc sobie krzywdy, bawiły się z młodymi lisami, które lizały je po rękach jak domowe psy. Ignacy wiedział, że wszystko rodzi się dzikie, a potem uczy się bać. Tak samo zwierząt, jak i ludzi.
Dzieci przychodziły do Karpowicza, dopóki nie poszły do szkoły. Tam uczyły się czytać i zapominały, jak rozmawia się w wymyślonym języku. Uczyły się wstydzić, gdy koledzy wyśmiewali się z tych, które ciągle chodziły na Lisie Jamy. Starsze dzieci zjawiały się więc rzadziej i siadały dalej od ogniska, aż wreszcie uczyły się żyć bez jego ciepła.
Jedynym starszym chłopcem, który od czasu do czasu przychodził na Lisie Jamy, nawet gdy już dojeżdżał do liceum, był Michał. Nie miał daleko i czasami potrzebował miejsca, żeby się ukryć przed babcią. Poza tym, tak jak Ignacy, lubił patrzyć w ogień, bo gdy zbyt długo wpatrywał się w wodę, ogarniał go chłód.
Od dziecka przesiadywał nad stawem, który nigdy nie wysychał ani nie zamarzał, i się gapił. Ludzie mówili, że ktoś na dziecko rzucił urok, bo ma różne oczy, ale z czasem i do tego przywykli. Mówili też, że będzie księdzem, bo tylko siedzi i myśli, a do zwyczajnej roboty się nie bierze. Zresztą o tym, że Michał będzie księdzem, zaczął mówić jego ojciec, zaraz po tym, jak posiwiały mu wąsy.
Gdy syn melioranta się na coś zagapił, to jakby znikał. Wystarczył ogień pod płytą, woda, szum drzew, więc trudno było przewidzieć, gdzie i kiedy znów odpłynie. To było silniejsze od niego, a do tego przyjemne. Tylko za każdym razem, gdy ktoś na niego krzyknął albo złapał za ramię i mocno potrząsnął, bolało, a Michał czuł, że najchętniej by wrócił do miękkiego świata spowitego lepką mgłą.
Pytali go, o czym myśli, a jemu wstyd się było przyznać, że o niczym, więc kłamał. Mówił, że o rakietach, kosmosie, dinozaurach, cumulusach, elektronach i innych trudnych słowach, które gdzieś przeczytał lub usłyszał w telewizji, a ludzie zwykle głaskali go po głowie i mówili, że jest bardzo mądrym chłopczykiem. Im był starszy tym więcej znał trudnych słów, a gdy się ktoś dopytywał, co to znaczy, zbywał go lub zmyślał.
W podstawówce miał dobre oceny, więc nauczyciele zachęcili go, by zdawał do liceum w miasteczku. Dostał się bez trudu. Zbliżał się wrzesień, więc chłopak miał nadzieję, że coś się zmieni, a jednocześnie się tego bał.
Ignacy lubił Michała również dlatego, że dzieciak przypominał mu swoją matkę. Poza tym czuł się za niego trochę odpowiedzialny i zdecydowanie wolał, gdy ten gapił się w ogień niż w wodę. Przy spokojnych płomieniach pożerających karpy oczy Michała robiły się niemal jednakowe, jakby woda i ogień mieszały się ze sobą, zachodząc dymem lub spokojną mgłą.
Ignacy wiedział, że woda mąci w głowie, zwłaszcza tym, którzy czują trochę więcej i umieją słuchać opowieści bez słów, ogień zaś pozwala zapomnieć przynajmniej na chwilę. On też starał się zapomnieć i udawało mu się to, dopóki karpa w ognisku się paliła, a jego nie obudził chłód poranka, dokładnie taki sam jak wtedy, gdy Michał uczył się chodzić, a Ignacy jeszcze używał słów.