- W empik go
Pomiędzy piekłem a niebem - ebook
Pomiędzy piekłem a niebem - ebook
Abigail, słysząc diagnozę lekarską, traci nadzieję. Dobrze zapowiadająca się tancerka, dla której balet był całym życiem, nagle uświadamia sobie, jak ulotne jest ludzkie istnienie. Mimo sprzeciwu rodziców postanawia zrezygnować z uciążliwej terapii i wyrusza w wielką podróż po Stanach.
Spotkanie ze starą zielarką w Salem, magiczna data, dwudziesty czwarty czerwca, gdy siły ciemności obejmują władzę nad światem, zerwana o północy gałązka ligustru, spadająca gwiazda i wypowiedziane w myślach życzenie są początkiem niezwykłej przygody Abigail. Do walki o duszę dziewczyny staną wysłannicy Piekła i Nieba – nieziemsko przystojny Raum i nieco zagubiony we współczesnym świecie Hanael. Dwa anioły, z których jeden podąża ścieżką zła, zrobią wszystko, by wygrać to starcie. Jednak czy uda się im osiągnąć cel, gdy nagle w łączące ich relacje wkradnie się uczucie? Ile może poświęcić anioł, by uratować ukochaną osobę? I do czego zdolny jest wysłannik piekieł, jeśli na swojej drodze napotka miłość?
Pomiędzy piekłem a niebem to niezwykle romantyczna historia o życiu, które dobiega kresu, i o sile miłości, która może sprawić, że nawet kilka krótkich chwil stanie się wiecznością.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-006-1 |
Rozmiar pliku: | 591 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marzenia… Któż ich nie ma? Każdy z nas skrywa na dnie duszy pragnienia, które nigdy się nie spełnią. To one nadają sens naszemu życiu. Dzięki nim staramy się przeć wciąż do przodu, poszukując nowych dróg i zmierzając do gwiazd. Gdyby nie marzenia, człowiek nigdy nie wzbiłby się w przestworza, nigdy nie poznałby morskich głębin i nigdy nie postawiłby stopy na Księżycu. Żyjemy, aby marzyć, marzymy, aby żyć. Nasze sny przenoszą nas do innego świata, gdzie jesteśmy królami, bogami, mamy władzę. Jednak te marzenia mogą nas też zniszczyć. Sprawić, że stracimy wiarę w życie, że zrezygnujemy z tego, co właściwe.
Czy można zatracić się w marzeniach? Czy można zaprzeć się samego siebie? Co jesteśmy skłonni poświęcić, aby otrzymać to, o czym śnimy? Czasem jednak lepiej pomyśleć, zanim wypowie się życzenie… bo co, jeśli ono się ziści?ROZDZIAŁ 1
Słońce powoli chowało się za horyzontem. Linia drzew, widoczna w oddali, zabarwiła się na czerwono dzięki krwawemu blaskowi rzucanemu przez gasnące promienie. Ptaki, szybujące w przestworzach, obniżyły swój lot, szukając dla siebie miejsc noclegowych. Nadchodził wieczór, przynosząc ze sobą ochłodzenie i wytchnienie po upalnym dniu. Koniec czerwca, początek lata, magiczny czas.
Abigail przechadzała się wzdłuż szpaleru krzewów ligustru i z niemalże nabożną czcią wpatrywała w malutkie białe kwiatki. Tak niepozorne, tak łudząco podobne do bzu, a ponoć skrywające w sobie niezwykłą moc. Była ciekawa, czy zadziała ona w jej przypadku.
Powiew wiatru sprawił, że dziewczyna odruchowo poprawiła chusteczkę szczelnie otulającą jej głowę i zasłaniającą dopiero co odrastające kasztanowe włosy. Przez cienki materiał wyczuwała meszek pokrywający czaszkę, który wyrósł jakby na przekór wszelkim zakusom przeznaczenia. Był oznaką życia, które właśnie zbliżało się do kresu.
Wyciągnęła rękę i dotknęła jednej z łodyg. Przejechała palcami po drobniutkich kwiatkach. Jeszcze tylko kilka godzin i zrobi to, o czym mówiła zielarka. Dziś jest ten jedyny dzień w roku. Jeśli się uda, to może…
Zawróciła w stronę rozłożonego nieopodal na trawie koca i usiadła na nim. Sięgnęła po materiałową torebkę, z której wyjęła kanapkę z serem. Powoli gryzła, starannie przeżuwając każdy kęs i koncentrując się na tej czynności. Była tu całkiem sama i nie miała powodów, by się spieszyć. Do północy zostało jeszcze trochę czasu.
Gdy się posiliła, nałożyła na siebie dżinsową kurteczkę, aby ochronić się przed wypełzającym zewsząd chłodem wieczora. Położyła się na kocu, podkładając ręce pod głowę, i utkwiła wzrok w coraz bardziej ciemniejącym niebie. Zapatrzyła się w migocące w oddali gwiazdy, wspominając to, co wydarzyło się w ostatnim czasie. Te gwiazdy były dla niej niczym punkciki tworzące większy obraz. Układały się w przedziwną historię jej życia.
Dwadzieścia lat to przecież tak niewiele. To zaledwie początek. Wraz z wejściem w dorosłość otwierają się przed ludźmi nowe możliwości, pojawiają się kolejne wyzwania. Świat niczym dobry wujaszek zdaje się rozkładać szeroko ramiona, zachęcając, aby korzystać ze wszystkiego, co oferuje. Przyjaźnie, fascynacje, miłość… Nieodkryte lądy, niezbadane ścieżki. Marzenia, plany, nadzieje. Dla każdego, jednak nie dla Abigail. Jej dwudzieste urodziny miały być ostatnimi, które mogła świętować.
***
Gdy kilkanaście miesięcy temu zaczęła ją boleć głowa, nawet nie spodziewała się, że taka z pozoru niegroźna przypadłość zadecyduje o jej przyszłości. Wystarczyło wziąć tabletkę i ból mijał. Jednak wkrótce zorientowała się, że nawraca on zbyt często i zwykła dawka środka przeciwbólowego przestaje być skuteczna. Dodatkowo coraz częściej czuła zmęczenie i senność. Wszystko to składała na karb intensywnych ćwiczeń, gdyż przygotowywała się do ważnego występu.
Odkąd skończyła siedem lat, uczęszczała na zajęcia baletowe i trzeba przyznać, była jedną z lepszych uczennic. Instruktorka wróżyła jej wielkie sukcesy, a ich początkiem miał być udział w ważnym przedstawieniu, na którym mieli się pojawić przedstawiciele American Ballet Theatre z Nowego Jorku. Abigail przypadła partia solowa, mogąca okazać się dla niej przepustką do sławy.
Zestresowana perspektywą występu przed tak znakomitą publicznością, nawracające nudności oraz zawroty głowy brała za oznaki tremy i taiła je przed bliskimi. Kiedy jednak zemdlała podczas próby generalnej i po ocuceniu nie była w stanie utrzymać równowagi, nie zdołała dłużej ukrywać, że coś jest nie tak.
Marzenia, plany i szansa na karierę rozmyły się w chwili, gdy po przewiezieniu do szpitala wykonano Abigail serię badań. Niestety, lekarze nie mieli dobrych wieści. Diagnoza – glejak wielopostaciowy o naciekającym charakterze – mogła oznaczać tylko jedno…
Decyzję o operacji podjęto bardzo szybko, jednak guz był rozlany i nie zdołano wyciąć wszystkich komórek nowotworowych. Rozpoczął się okres niepokoju, w którym radio- i chemioterapia odgrywały najważniejszą rolę. Rytm kolejnych dni wyznaczały Abigail zabiegi, kroplówki i nieznośne wahania nastrojów, począwszy od euforii i wiary w cud, a skończywszy na skrajnej rozpaczy.
Wyniszczony kuracją organizm nie miał siły do walki. Piękne kasztanowe włosy, które były ozdobą Abigail, zaczęły wypadać i trzeba je było obciąć na zero. Coraz bardziej dawały się we znaki osłabienie, trudności z oddechem i problemy z unormowaniem pracy serca.
Kolejne badania i kolejna zła wiadomość. Guz, zamiast się zmniejszać, rozrastał się. Kuracja nie zadziałała.
W dniu dwudziestych urodzin Abigail podjęła poważną decyzję. Taką, która miała zadecydować o jej dalszym życiu. Odczekała, aż rodzice na chwilę opuszczą szpital i udała się do gabinetu lekarskiego.
– Chciałabym z panem porozmawiać – zaczęła.
– Proszę, niech pani siada. – Siwowłosy, poważnie wyglądający mężczyzna na chwilę podniósł się z obrotowego skórzanego fotela i wskazał jej miejsce po drugiej stronie biurka.
Usiadła na brzegu krzesła, tak jakby nie zamierzała spędzić tu zbyt dużo czasu.
– Cóż panią do mnie sprowadza? Chce pani porozmawiać o dalszej terapii? – Lekarz przyglądał się Abigail przez grube szkła okularów, zza których jego skośne oczy wyglądały jak dwie wąskie szparki.
– Ile mi jeszcze zostało? – zapytała wprost.
– Cóż, jeśli zdecyduje się pani na kolejną operację…
– Panie doktorze, mówmy o realnych scenariuszach – przerwała mu.
– Ależ operacja jest jak najbardziej realna – zapewnił. – W połączeniu z silniejszą chemią może przedłużyć pani życie.
– O ile?
– Nie wiem. Trudno powiedzieć… – Bezradnie rozłożył ręce. – Każdy organizm reaguje inaczej.
– No właśnie. – Westchnęła. – Chce mi pan zafundować kolejne cierpienia, które i tak nie przyniosą pozytywnych rezultatów. Dobrze pan wie, że tu nie zdarzy się cud.
– Proszę tak nie mówić.
– Jak więc mam mówić? Wyobraża pan sobie, co czuję po każdej dawce chemii? Widzi mnie pan, więc dobrze wie, że jestem cieniem samej siebie.
Uniosła wychudzoną rękę i zademonstrowała mu poszarzałą skórę, przez którą widać było sieć sinych żyłek.
– Każdy dzień, który jest nam dany, to dar. Dopóki się żyje, trzeba mieć nadzieję. – Próbował ją przekonać.
– Nie uważa pan, że to dość marna pociecha?
– Jednak dopóki jest nadzieja, zalecałbym skorzystanie z każdej szansy, którą daje współczesna medycyna.
– Czyli szpital, operacja i chemia – dopowiedziała.
– Dokładnie.
– A jeśli się nie zgodzę? Jeśli zrezygnuję z dalszej kuracji? Ile czasu pozostało mi w takim przypadku? – zapytała, wpatrując się uważnie w twarz lekarza.
Wyraźnie się zmieszał. Często rozmawiał z pacjentami, którzy ze względu na swój stan mieli świadomość, jak nietrwałe i ulotne jest ich życie. Potrafił ich pocieszyć, dać złudną nadzieję, której tak pragnęli. W ten sposób było im łatwiej pożegnać się ze światem. Co jednak miał powiedzieć tej dziewczynie, która była w wieku jego córki? Co miał powiedzieć osobie, której zmagania o zdrowie i życie obserwował przez ostatnie miesiące? Miał ją zapewniać, że jeśli zdecyduje się na operację i jeszcze bardziej wyniszczającą terapię, to zagwarantuje jej powrót do normalności? Doskonale wiedział, że szanse na to są zerowe. Pacjenci z tego typu guzem po operacji rzadko przeżywali rok.
– To byłaby głupota! – Wbrew własnym przekonaniom nie mógł ulegać sentymentom. Jako lekarz musiał zrobić wszystko, aby wykorzystać każdą z możliwości na jak najdłuższe podtrzymanie życia pacjenta. Nawet jeśli wiązałoby się to z odebraniem mu szansy na zaznanie odrobiny normalności i skazywałoby na wiele bólu. – Pani musi być pod ciągłą kontrolą lekarską. Trzeba bardzo uważać. Pani stan jest poważny. Naprawdę poważny – powtórzył z mocą. – Guz się rozrasta. Będzie uciskał kolejne obszary mózgu. Może się pojawić padaczka i inne zaburzenia neurologiczne… Gdyby teraz zrezygnowała pani z leczenia, nazwałbym to samobójstwem na własne życzenie.
– Rozumiem pana… – Ponownie westchnęła. – Jednak chcę wiedzieć, ile mi pozostało czasu, jeśli zdecyduję się opuścić klinikę. Miesiąc? Dwa?
Zdjął okulary i sięgnąwszy do stojącego na biurku pojemnika z chusteczkami higienicznymi, wyjął jedną. Dokładnie wytarł nią szkła, tak jakby chciał w ten sposób zyskać trochę czasu, aby nie odpowiadać zbyt pochopnie.
– Miesiąc, w najlepszym wypadku. – Na powrót założył okulary, a chusteczkę wrzucił do ukrytego pod biurkiem kosza. – Chociaż nie mogę tego zagwarantować. Proszę jednak pamiętać, że wraz z rozrostem guza pani stan będzie się pogarszał – powtórzył przestrogę.
– Miesiąc… – Zamyśliła się. – To tak niewiele… Czuję się trochę jak skazaniec, któremu odczytano wyrok. Tylko mnie w odróżnieniu od przestępcy nie przysługuje prawo do apelacji. – Zaśmiała się nerwowo. – Czy pan wie, że całe życie podporządkowałam tańcowi? Każdą chwilę… Myślałam, że mam jeszcze tyle czasu na wszystko… Nauka i treningi wyznaczały mi rytm upływających dni. W pogoni za sukcesem pozwoliłam, by życie przeciekło mi między palcami. Jeśli więc mam jeszcze chociaż miesiąc, to chcę go przeżyć na własnych warunkach. Czy nie należy mi się choć trochę swobody? Czy nie mogę poczuć smaku życia, zanim je zakończę? Chcę się zakochać. Chcę zobaczyć świat. Uważa pan, że grzeszę, mając takie pragnienia?
Nie wiedział, co odpowiedzieć, więc milczał. Zdawał sobie sprawę, że ona już podjęła decyzję. Jedyne, co mu pozostało, to ją zaakceptować.
***
Trudniej było przekazać tę wiadomość rodzicom. Gdy usłyszeli, co postanowiła, wpadli w istną histerię. Najpierw nie dowierzali, później zaczęli się złościć, a na końcu błagali ją, aby zmieniła zdanie. Przekonywali, że nie może się poddawać, że powinna zgodzić się na kolejną operację. Przecież tak rozpaczliwie, z całych sił, walczyli o zdrowie jedynej córki, wyszukując najlepszych lekarzy i angażując się w zbieranie środków na badania nad glejakiem, wierząc, iż Abigail ma w sobie na tyle determinacji, aby pokonać chorobę. Zawsze była najlepsza, zawsze wygrywała. Prymuska w szkole, solistka w balecie. Właściwie teraz zawiodła ich po raz pierwszy. W okrutny sposób pozbawiła nadziei. Rezygnując z dalszej terapii, zachowała się tak, jakby sama dobrowolnie zgodziła się na śmierć.
Abigail nie mogła znieść wyrzutu widocznego w spojrzeniach rodziców. Zdawała sobie sprawę, że w pewien sposób ich krzywdzi, ale to było jedyne wyjście z sytuacji. Była już pełnoletnia, mogła decydować sama za siebie. Podjęła decyzję i nie zamierzała jej zmieniać.
Rodzice jednak nie poddali się tak łatwo. Z trudem przyjęli do wiadomości fakt, że córka chce opuścić szpital, i choć ostatecznie zabrali ją do domu, nie ustawali w próbach namówienia na dalszą terapię. Wręcz kurczowo trzymali się tej myśli, upatrując w niej jedyną nadzieję na utrzymanie Abigail przy życiu. Dlatego wiadomość, że córka postanowiła wyruszyć w podróż, uznali za totalne wariactwo.
– O czym ty, do cholery, mówisz?! – krzyczała matka. – Ledwo stoisz na nogach, a chcesz jechać w świat? Chcesz podróżować? Powinnaś leżeć w łóżku i…
– I modlić się o cud? – dopowiedziała z ironią w głosie Abigail. – A może o rychłą bezbolesną śmierć?
– Modlić się o szansę. – Do rozmowy wtrącił się ojciec. Mimo iż bardzo zdenerwowany, zdołał trzymać emocje na wodzy. – Kochanie, taka podróż to dla ciebie wyrok. Nie możesz…
– Tato… – przerwała mu. – Wyrok już zapadł. Tu nie ma mowy o jakimkolwiek ułaskawieniu. Mogę ostatnie chwile spędzić w domu, patrząc na wasze łzy i wyczekując nadejścia tego, co nieuniknione. A mogę zrobić to, na co nigdy nie miałam czasu, i chociaż przez chwilę zaznać szczęścia.
– Czyli my cię unieszczęśliwiamy? – podchwyciła matka. – Za to wszystko, co dla ciebie zrobiliśmy, chcesz nas po prostu zostawić?
– Mamo, jestem wam niewysłowienie wdzięczna, ale te ostatnie dni, które mi zostały, chcę wykorzystać maksymalnie. Chcę poczuć życie, zanim je stracę.
– Gadasz głupoty! – Pani Stanwick aż poczerwieniała na twarzy. – Jakie ostatnie dni? – Ciągle negowała to, co nieuniknione. – Jeszcze wszystko może być dobrze. Musisz tylko poddać się operacji – przekonywała.
– Nadal wierzysz, że to pomoże? – Abigail parsknęła śmiechem. – Sześć ostatnich miesięcy spędziłam w szpitalu, czekając na cud, który nigdy nie nastąpi. To, że walczyłam tak długo, nie wynikało z mojego samozaparcia. Robiłam to tylko dla was. Chciałam, byście nie tracili nadziei, bo tak kurczowo się jej trzymaliście. Ale nadzieja to za mało. Nie mogę już oszukiwać ani siebie, ani was. Nie zostało mi dużo czasu i żadna operacja tego nie zmieni. Chcę wreszcie przestać udawać. Chcę chociaż przez chwilę naprawdę żyć! Żyć, zanim będzie już na to za późno.
Płacz matki, milczenie ojca, setki pretensji, których musiała wysłuchać, nie wpłynęły na zmianę postanowienia Abigail. Mimo iż nie czuła się najlepiej, mimo iż sama bała się tego, co będzie, twardo trzymała się raz podjętej decyzji. Zanim odejdzie, zanim przeminie, chociaż przez chwilę posmakuje życia. Nawet jeśli miałoby to być tylko kilka dni. Nawet jeden… Ważne, że wreszcie będzie wolna!
Rodzice zrozumieli, że ich sprzeciw niczego nie zmieni. Wiedzieli, że Abigail nie da się przekonać do rezygnacji z wyjazdu, a jednocześnie mieli świadomość, że gdy opuści dom, może już nigdy do niego nie wrócić. Lekarze nie pozostawili im w tej kwestii żadnych złudzeń. Stan ich córki był bardzo poważny, a państwo Stanwickowie nie chcieli, aby ostatnie chwile, które mogli spędzić razem z nią, były pełne wzajemnych uraz. Chociaż nie pogodzili się z nieuchronnym rozstaniem, zaakceptowali prawo Abigail do odrobiny szczęścia.
Pełni najgorszych przeczuć, odprowadzili ją na dworzec. Pani Stanwick długo tuliła do siebie córkę. Najchętniej na zawsze zamknęłaby Abigail w swoich ramionach, tak jakby te były w stanie osłonić ją przed wszelkim złem tego świata. Wspominała chwile, gdy nosiła ją pod sercem, i żałowała, że ponownie nie może skryć jej wewnątrz siebie.
Ojciec stał obok, poważny i zamyślony. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się uważnie w córkę, chcąc wyryć sobie w pamięci jej obraz. Nie okazywał uczuć, pozując na twardego faceta, jednak cierpiał w skrytości ducha, a ból ten, nie mając dla siebie ujścia, kumulował się i przybierał na sile. Panu Stanwickowi z trudem przychodziło zachowanie pozorów. Robił to jednak, aby być oparciem dla córki i żony. I sam nie wiedział, której z nich bardziej potrzebne było jego opanowanie.
– Dorothy… – Odchrząknął, gdyż nieznośna chrypa odbierała mu głos. – Pociąg zaraz rusza. Już czas…
– Och! – Pani Stanwick aż się wzdrygnęła. Wypuściła córkę z objęć, ale chwyciła ją za dłoń i mocno ścisnęła. – Kochanie… Gdybyś się gorzej poczuła, dzwoń natychmiast. Doktor Matthews mówił, że powinnaś regularne brać leki i robić badania. To ważne, nie zapomnij. I nie przemęczaj się. Musisz na siebie uważać. Proszę, nie szalej.
Abigail skinęła głową. Badania były ostatnim, o czym chciałaby teraz myśleć. Już dość zabiegów, kuracji, badań! Teraz czas na życie! Może niezbyt długie, ale wolne od tych wszystkich bolesnych spraw. Żyć pełną piersią. Żyć! Wreszcie naprawdę żyć!
Z trudem wyswobodziła dłoń.
– Będę o wszystkim pamiętać – zapewniła.
– Dzwoń codziennie – dodała matka.
Ojciec zagryzł wargę. Jego wytrzymałość zbliżała się do kresu. Pospiesznie chwycił torbę podróżną i zaniósł ją do wagonu.
– Abigail! – zawołał do córki. – Chodź, jeśli nie chcesz, aby pociąg ci zwiał.
– Trzymaj się, mamo – szepnęła Abigail. Dopiero teraz uzmysłowiła sobie, że nie wie, jak się pożegnać. Zwykłe „do widzenia” w tej sytuacji wydawało się absurdalne, jednak powiedzieć „żegnaj” też było jej trudno.
Umknęła wzrokiem w bok. Poprawiwszy lekką podręczną torbę, przewieszoną przez ramię, ruszyła w stronę wejścia do wagonu. Uznała, że tak będzie najlepiej.
– Abigail! – Zza pleców doleciał krzyk matki. – Córeczko!
Nie zareagowała. Bała się odwrócić, aby nie poczuć wyrzutów sumienia. Utkwiła wzrok w drzwiach wagonu. Jeszcze kilka kroków… Kilka cholernych kroków…
Nagle poczuła skurcz serca. Osłabione, zaczęło szaleńczo bić. Świat zawirował, a drzwi rozmyły się w dziwacznym wirze, który zdawał się wciągać wszystko do środka. Abigail przystanęła, próbując opanować emocje. Przecież nie mogła pokazać, jak bardzo jest słaba. Nie teraz! Nie w takim momencie!
– Kochanie… – Pani Stanwick natychmiast wyczuła, że coś jest nie tak, i podbiegła do córki. – Co się dzieje? Poczułaś się gorzej? Niedobrze ci? Może…
Abigail kilkukrotnie odetchnęła głęboko. Wsłuchała się w pracę serca, które, chociaż nadal biło szybciej niż zwykle, powoli normalizowało swoją pracę. Na szczęście to musiał być tylko atak paniki.
– Wszystko w porządku, mamo.
– Ale na pewno?
– Na pewno. Dam radę.
Wyminęła matkę, nie patrząc na nią. Koncentrując się na każdym kolejnym kroku, zmierzała do wagonu. Czuła lęk, ale jednocześnie ekscytację, gdyż zostawiała za sobą cały bagaż ostatnich ciężkich miesięcy. Wprawdzie udawała się na wyprawę, której kres ją przerażał, jednak sama podróż dawała nadzieję na posmakowanie życia.
– Jeszcze możesz zmienić decyzję! – zawołała pani Stanwick. – Kochanie, zostań z nami!
Zostać? Ale po co? Miałaby znowu patrzeć na cierpienie najbliższych? Znowu udawać, że nie słyszy szeptem wymienianych uwag na temat jej stanu zdrowia? Rodzice próbowali ukrywać przed nią swój strach, a im bardziej się starali, tym ona dostrzegała go wyraźniej. Nie, koniec z tym! Nigdy więcej matka nie będzie w nocy wchodzić na palcach do jej pokoju i nasłuchiwać, czy nadal oddycha. Nigdy więcej nie będzie przeżywać tego, co wtedy, w szpitalu, gdy po kolejnej dawce chemii serce odmówiło współpracy. Abigail miała wówczas wrażenie, że tonie, że zapada się w nicości. W pewien sposób nawet odczuwała ulgę, że wreszcie uwolni się od tego nieznośnego bólu. Była gotowa, aby odejść, ale nagle do jej świadomości dotarł krzyk matki: „Nie umieraj, córeczko! Ratujcie moje dziecko!”. Brzmiał tak rozpaczliwie. Przepełniony był bezgranicznym bólem. Abigail, słysząc go, zdała sobie sprawę, że za wszelką cenę musi sprzeciwić się organizmowi, który zmęczony walką, pragnął jedynie ukojenia. W tamtej chwili łatwiej byłoby się poddać i mieć to już za sobą. Ale matka…
Trzymała się życia tylko dla niej. Leżąc na łóżku, wokół którego uwijał się zastęp lekarzy, wyglądających jak nierealne widma, wyłowiła spośród otaczającej ją mgły wykrzywioną z rozpaczy twarz matki. Nie mogła odejść, chociaż tak byłoby łatwiej. Pozostanie łączyło się z dalszym cierpieniem… Zebrała w sobie wszystkie siły. Zaczerpnięcie powietrza okazało się nie lada wyczynem, jednak w końcu, po kilku nieudanych próbach, płuca wypełniły się życiodajnym tchnieniem. Wydawało się jej, że jest balonem, który za chwilę rozsadzi nadmiar rozgrzanego powietrza. Kolejny oddech był równie bolesny. Następny także. Nigdy nie myślała, że oddychanie może tak boleć.
Została wbrew samej sobie. Drugi raz nie popełni tego błędu. Nie zatrzyma się w pół kroku. Odejdzie, ale najpierw pozna smak życia. Tak postanowiła i nic jej od tego nie odwiedzie.
Abigail podeszła do drzwi wagonu i postawiła nogę na pierwszym stopniu. Korciło ją, aby obejrzeć się na matkę, ale powstrzymała się przed tym. Pospiesznie wsiadła do pociągu.
– Tu jest twój przedział. – Ojciec stał w korytarzu i machał do niej.
– Dziękuję. – Spróbowała się uśmiechnąć, ale ten uśmiech wypadł dość blado.
Ojciec z rezygnacją pokręcił głową.
– To najgłupszy pomysł, na jaki mogłaś wpaść – powiedział, patrząc na córkę. – Czuję się jak wariat, że się na to godzę.
– Jestem już pełnoletnia – przypomniała cicho.
– Wiem, ale to nie znaczy, że przestałaś być moim dzieckiem. Powinienem cię chronić, nawet przed tobą samą. Robisz sobie krzywdę.
– Tato…
– Nie chciałem tego mówić przy matce, bo i tak jest jej ciężko, ale chcę, abyś wiedziała, że naprawdę jestem przerażony twoim pomysłem.
– Uważasz, że powinnam ponownie zgodzić się na operację i jeszcze bardziej wyniszczającą chemioterapię? – W jej głosie zabrzmiał wyrzut. – Uważasz, że powinnam cierpieć? Nie pamiętasz, jak ciężko znosiłam poprzednią kurację? – Wskazała na obwiązaną chusteczką głowę. – Dotykałam włosów, a one zostawały mi w dłoni. Nie mogłam jeść, nie mogłam pić… Pamiętasz, jak wymiotowałam po każdym, nawet najmniejszym posiłku?
– Córeczko, wiem… Ale gdybyś spróbowała jeszcze ten raz… Przynajmniej miałabyś szansę…
– Jaką? Jak jeden do tysiąca? Jeden do stu tysięcy? A może jeden do miliona? Ja chcę poznać życie, zanim je stracę, tato! Wiem, że mieliście nadzieję, że wierzyliście… Ale cuda się tak często nie zdarzają. Nie chcę leżeć bezczynnie, czekając na śmierć. Jeśli mam umrzeć, to chociaż rzucę wyzwanie śmierci. Niech mnie szuka po świecie – zażartowała, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że wspomnienie śmierci wywoła popłoch ojca. Zarówno on, jak i matka reagowali paniką na to słowo. A przecież powinni już do niego przywyknąć. Powinni się oswoić.
– Abigail…
Nie pomyliła się. Ojciec chciał coś jeszcze powiedzieć, ale gwałtownie umilkł. Przez chwilę patrzył na córkę, po czym sięgnął do kieszeni ciemnoszarych spodni i wyjął z niej zwitek banknotów.
– Na pewno ci się przydadzą – wydusił z trudem, wtykając pieniądze w dłoń córki.
– Dziękuję, tato, ale przecież mam kartę.
Skinął głową. Nie odezwał się więcej, trudno mu było sformułować jakiekolwiek zdanie. Przyciągnął Abigail do siebie i pocałował w czoło. Gdy się od niego odsunęła, zauważyła, iż jego oczy dziwnie się zaszkliły. Ojciec płakał?! Ten zawsze opanowany, pewny siebie mężczyzna miał oczy pełne łez.
Wsiadając do pociągu, zdawała sobie sprawę, że może więcej nie zobaczyć rodziców. Właściwie była tego pewna. Żegnała się z nimi na zawsze. Wyruszała w podróż, na której krańcu czekała śmierć. To było nieuniknione, jakby zapisane w rozkładzie jazdy. Końcowy przystanek będący początkiem czegoś nowego. Czego? Nie wiedziała. Właściwie nawet nie chciała wiedzieć. Już dawno przestała wierzyć w Boga. Gdzież jest ten Bóg, który skazuje ludzi na takie cierpienia? Jego nie ma, może nie ma niczego. Lepiej nie wiedzieć, lepiej nie myśleć…
Nie patrzyła za odchodzącym ojcem, nie wyglądała przez okno przedziału. Starała się udawać, że tam, za szybą, na peronie, nie stali jej najbliżsi. Zagłębiła się w fotelu i w napięciu czekała, aż pociąg ruszy.
– Jesteś pewna? – Siedząca naprzeciwko niebieskooka blondynka, z troską w głosie zwróciła się do Abigail. – Jakby co, jeszcze możemy zawrócić. Możemy wysiąść.
– Nie. – Potrząsnęła głową. – Jedziemy. Zmarnowałam tyle lat na naukę i taniec… Skupiałam się na przyszłości, nie myśląc o tym, co jest teraz. I to był mój największy błąd. Chcę wreszcie poczuć, co naprawdę znaczy żyć.
– Tu też mogłabyś się tego dowiedzieć.
– Molly, proszę, nie mówmy już więcej o tym. Zgodziłaś się jechać ze mną, ale jeśli uważasz, że to dla ciebie zbyt duże obciążenie…
– Nie, kochana. – Blondynka westchnęła z rezygnacją. – Jedziemy razem. Jesteśmy w końcu przyjaciółkami, prawda?
Właściwie nigdy nie były ze sobą przesadnie blisko. Wprawdzie poznały się, gdy miały zaledwie kilka lat i przez chwilę były nierozłączne, jednak zajęcia taneczne stanęły na drodze ich dalszej znajomości. Abigail całkowicie się im poświęciła, dzieląc czas pomiędzy ćwiczenia taneczne oraz występy i odcinając od dawnych znajomych. Kontakt z Molly się rozluźnił, a następnie został zerwany.
Dopiero choroba Abigail ponownie połączyła dziewczyny. Molly, gdy tylko dowiedziała się o nieszczęściu, które spotkało dawną koleżankę, natychmiast pospieszyła do szpitala. Chociaż początkowo nie potrafiły nawiązać porozumienia, czego nie ułatwiały zmienne nastroje Abigail, spowodowane działaniem leków, jednak szybko przełamały lody. Nie bez znaczenia był tu optymizm Molly, która potrafiła podnieść na duchu chorą i odciągnąć ją od złych myśli. Już wkrótce stały się najwierniejszymi przyjaciółkami. To Molly jako jedyna poparła decyzję Abigail o zaprzestaniu kuracji i sama zaoferowała, że uda się wraz z nią w podróż.
Pociąg ruszył. Powoli, ociężale. Dopiero teraz Abigail odważyła się spojrzeć w okno. Dostrzegła biegnącą po peronie matkę. Usta pani Stanwick poruszały się, tak jakby coś krzyczała, jednak przez zamkniętą szybę nie było słychać jej słów. Pociąg nabierał prędkości i po chwili matki nie było już widać. Peron, stacja, rodzice zostali w tyle. Przeminęli, stając się przeszłością. Pozostały po nich tylko łzy, które właśnie spłynęły po policzkach Abigail. Już nie musiała się z nimi kryć.
Łzy mają to do siebie, że powstrzymywane palą niczym ogień. Spopielają cierpiącą duszę. Jeśli jednak dać im ujście, oczyszczają i przynoszą ukojenie.
Abigail zdawała sobie sprawę, że swoją decyzją krzywdzi rodziców, ale to było jedyne wyjście, aby jednocześnie pomóc im wyzwolić się od tego nieznośnego oczekiwania. Bo to nie sam fakt choroby był dla nich największym ciężarem. To wyczekiwanie na to, co miało nastąpić, było ich przekleństwem. Gdyby została z nimi do końca, ciągle wpatrywaliby się w nią z niepokojem, bojąc się, że właśnie nadszedł ten okropny moment…
A może bardziej martwiła się o siebie? Może nie chciała umierać, widząc ich rozpacz? Łatwiej odejść, gdy ktoś na siłę nie stara się nas zatrzymać.
Abigail sięgnęła do torebki i wyjęła z niej paczkę chusteczek. Z namaszczeniem, koncentrując całą uwagę na tej czynności, wyłuskała jedną i wytarła załzawione oczy. Już dość! Nie będzie więcej płakać. Ma za mało czasu na żal. Podjęła decyzję i była świadoma jej skutków. Skończyło się. Już po wszystkim. Tu nie ma powrotu. Przed nią przygoda. Pierwsza i jednocześnie ostatnia, ale jakże wytęskniona.
Czas… Tak go mało, a tyle jeszcze chciałaby zrobić. Poczuć powiew wiatru na szczycie Empire State Building, wsłuchać się w szum wodospadu Niagara, przespacerować się od Mauzoleum Abrahama Lincolna do Kapitolu, zatańczyć wraz z delfinami wśród morskich głębin. Jakże cudownie byłoby odwiedzić Las Vegas, zobaczyć to miasto grzechu, tętniące od barw, poczuć smak prawdziwej tequili w meksykańskim pubie, dotknąć śniegu Alaski i obserwować zachód słońca w Santa Monica. Kilka tygodni, może mniej – tylko tyle jej zostało. Ostatnie momenty na spełnienie swoich marzeń.