Pomiędzy życiem a śmiercią - ebook
Opowieść o opiece nad bliskimi i o najtrudniejszym wymiarze miłości
Aurelia pracuje w szpitalu i zajmuje się osobami w stanie wegetatywnym. Wiele się zmienia, kiedy w placówce pojawia się nowy lekarz. Emil wprowadza nowatorskie metody badania sprawdzające, czy pacjenci, którzy nie mogą reagować na bodźce zewnętrzne, wciąż zachowują świadomość.
Dla Aurelii jest to początkowo bardzo trudna sytuacja – zwłaszcza, że jedną z pacjentek jest jej córeczka.
Każda z tych osób miała za sobą historię, normalne życie, zmienione w coś nie do wyobrażenia. Kiedy Aurelia myślała o zamkniętych w pułapce umysłu świadomościach, ogarniało ją przerażenie. Ciało nie działało, ale mózg, osobowość, człowiek mógł pozostać żywy. Gdzieś tam w środku, daleko.
| Kategoria: | Obyczajowe |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-272-9310-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Aurelia zadarła głowę, by spojrzeć w niebo poprzecinane kolorowymi czaszami balonów. Rzadko je widywała, a kochała obserwować ich majestatyczny lot. Nigdy jednak nie zdecydowała się, by polecieć – czuła się bezpieczniej, oglądając je ze stabilnej powierzchni ziemi, nie potrzebowała adrenaliny. Mieszkała niedaleko szpitala, dlatego często wychodziła do pracy na ostatnią chwilę. Teraz ryzykowała spóźnienie, ale nie potrafiła oderwać wzroku od przelatujących nad głową obiektów.
Nawet nie zauważyła, kiedy obok niej stanął mężczyzna. Osłaniał oczy przed słońcem daszkiem z dłoni i też spoglądał w górę. Aż się uśmiechnęła na jego widok – taki energiczny się wydawał, pełen życia i dziecięcej radości. Ona te cechy straciła już dawno temu. Westchnęła na tę myśl i ruszyła w kierunku szpitala.
– Pani tu pracuje? – zagadnął ją mężczyzna, kiedy go mijała. – W szpitalu? – uściślił.
– Tak.
Zatrzymała się, odwróciła do niego i wyciągnęła rękę.
– Aurelia Wardaszek.
– Emil Kondracki – przedstawił się nieznajomy, nadal szeroko uśmiechnięty. – Pewnie pani słyszała, dzisiaj zaczynam pracę. Wuj przedstawił mi świetną propozycję i już nie mogę doczekać się pierwszego dnia.
– Aż bije od pana energia – odpowiedziała. – Owszem, słyszałam o panu. Jako główna pielęgniarka opiekująca się pacjentami będę z panem współpracować.
– Mów mi Emil – zachęcił. – Może i jestem nieco od ciebie młodszy, ale to nam chyba nie przeszkadza?
Zmierzyła go wzrokiem. Mógł mieć niewiele ponad trzydziestkę. W oczach lśniły mu radość i podekscytowanie, chociaż w ciemnych włosach pojawiły się pierwsze siwe pasemka, dodające mu lat. – Jasne, choć nie wiem, czy w pracy wypada…
– Kto dyktuje, co wypada, a co nie? – wszedł jej w słowo, czym nieco ją zirytował.
Pojawiła się w niej przelotna myśl, że na dłuższą metę jego ekstrawertyzm może okazać się męczący, nie chciała jednak wyrokować. W sumie Emil skutecznie poprawił jej humor.
– Racja – zgodziła się, byle tylko nie wejść z nim w polemikę. – Co to za nowatorskie badania zamierzasz przeprowadzić?
Ruszyli ścieżką w kierunku głównego budynku. Aurelia stawiała drobne kroki, Emil szedł zamaszyście i ledwo za nim nadążała. Zerknęła tęskno za siebie w niebo, ale balony stały się już tylko kropkami na horyzoncie.
– Nie są aż tak nowatorskie – odparł Emil. – W innych krajach stosuje się już tę metodę do badania osób w stanie wegetatywnym. Może to dać odpowiedź, czy mózg faktycznie umarł, czy pacjent znajduje się gdzieś tam, w tak zwanej szarej strefie.
– Czytałam o tym co nieco. – Aurelia starała się nie dać po sobie poznać, jak mocno rozemocjonowały ją jego słowa.
Oto stawali przed nową szansą, o którą walczyła od tak dawna. Nawet nie liczyła, ile to lat już minęło. Bała się stanąć z prawdą twarzą w twarz. Jej specjalizacja nie obejmowała opieki nad pacjentami wegetatywnymi, ale sytuacja zmusiła ją do przekwalifikowania się i nie żałowała. Zresztą pewne wydarzenie zmieniło jej życie tak drastycznie, że bardziej się nie dało. Nie miała jednak zamiaru teraz tego roztrząsać.
– Tak – powiedział po dłuższej chwili. – Okaże się, co przyniosą najbliższe lata. Cieszę się, że wuj dał się przekonać. Niełatwo go przekabacić, twardy jest niczym orzech.
Aurelia mimowolnie pomyślała o Arturze Kondrackim, mężczyźnie, dzięki któremu miała pracę i nie tylko. To on wybudował szpital i przeznaczył fortunę na ratowanie ludzi oraz dom opieki dla osób, które się nie wybudziły albo pozostawały w stanie wegetatywnym. Opłacał szczodrze personel i pozwalał na stosowanie najnowszych metod opieki. Ciągle coś ulepszał, czegoś się uczył, brał udział w konferencjach, a teraz przyjął do pracy siostrzeńca. Czy Emil zmieni ich podejście jeszcze bardziej? Aurelia nie chciała się do tego przyznać, ale wypełniało ją coś, co do złudzenia przypominało nadzieję. A ona nie mogła sobie na nią pozwolić, nie w momencie, gdy pogodziła się z losem, gdy zrozumiała, że nic nie może zrobić i nawet gorące modlitwy nie zaowocują cudem.
Tymczasem Emil nucił pod nosem skoczną melodię i wydawał się po prostu cieszyć słonecznym dniem u progu lata. Aurelia dałaby wiele, by znów poczuć taką beztroskę, by rzucić się w wir szczęścia i życia, powściągnęła jednak te pragnienia, nie chciała dopuścić ich do głosu, nie w wieku czterdziestu pięciu lat, dopiero co po rozwodzie i z rozbitym na kawałki sercem.
Emil szarmancko otworzył drzwi szpitala i wszedł zaraz za nią do wnętrza. Aurelia lubiła to miejsce, świeże i zawsze pachnące cytrusowo, znacznie różniące się od szpitali, w których pracowała wcześniej. Zamiast brzydkiej, odpychającej kolorem lamperii na ścianach królowało ciemne drewno. Ściany pomalowano na ciepły różowy kolor, który Aurelii niezmiennie kojarzył się z nadzieją. Zauważyła, że Emil też omiótł wzrokiem jasno oświetlony korytarz z mnóstwem kwiatów w malowanych ręcznie donicach. Na ścianach mógł podziwiać obrazy bliskich, którzy odwiedzali to miejsce regularnie.
– Jak w domu – skomentował z zapartym tchem.
– Artur stara się dbać o dobry nastrój – powiedziała rzeczowo. – Słucha przebywających tu ludzi – zarówno personelu, gości, jak i lekarzy. Zapewnia to, czego nie uświadczy się w szpitalu publicznym.
– I ludzie płacą mu kupę kasy za umieszczenie tu chorych – zauważył.
Pierwszy raz dostrzegła w nim rys dezaprobaty, ale nie miała zamiaru drążyć i wchodzić w szczegóły. Ceniła spokój. Zresztą, co tu dużo mówić, miał rację. Tylko że placówka świadczyła opiekę na najwyższym poziomie, a za jakość często trzeba słono zapłacić.
– Mamy najlepszą opiekę dla osób wegetatywnych w kraju – zripostowała. – To oczywiste, że umieszczenie tu pacjenta wymaga pewnych nakładów.
– Jakbym słyszał wuja – prychnął z irytacją. – Czyżby was zindoktrynował?
– Raczej nie.
Aurelia udawała, że nie zauważa ciekawskich spojrzeń koleżanek z pracy. Założyła ramiona na piersiach.
– Po prostu koszty są ogromne, a zasoby twojego wuja nie są niewyczerpane. Coś za coś, prawda?
Spojrzała mu w oczy i dopiero teraz dostrzegła, jak mocno są niebieskie. Zmieszała się i cofnęła o krok, zrywając połączenie, które nawiązali. Nie zamierzała spoufalać się bardziej, niż to konieczne.
– Muszę iść do pracy – mruknęła. – Ty pewnie też. Zobaczymy się w ciągu dnia.
– Już nie mogę się doczekać! – zawołał za nią nieco zbyt głośno jak na jej gust, ale udawała, że jest w porządku.
Przecież w udawaniu stała się mistrzynią.2.
Aurelia przebrała się w błękitny uniform pielęgniarki. Lubiła ten kolor, przywoływał na myśl najszczęśliwsze chwile dzieciństwa, kiedy leżała na łące i obserwowała chmury. Pachniało zbożem i kwiatami, wiatr chłodził policzki i wsuwał do oczu kosmyki włosów w kolorze miodu. Mama utrzymywała, że to blond, tata śmiał się, że jest rudzielcem. Z czasem ten odcień pociemniał, stał się bardziej kasztanowy. Dawno już nie rozpuszczała włosów, zawsze zaplatała je w warkocz i upinała z tyłu głowy albo ściągała w mocny kok, nawet we fryzurze ceniła kontrolę, a ciasno zasupłane sploty jej to zapewniały.
Została w łazience chwilę dłużej niż zwykle. Pozwoliła sobie na spojrzenie w lustro, chociaż blada twarz o piegowatej cerze nie wydawała się jej już atrakcyjna. Kiedyś może tak, nawet sądziła, że jest całkiem ładna, ale to wrażenie minęło, gdy drastycznie schudła i się zaniedbała. Powoli odzyskiwała zdrowie, lecz osłabienie mocno odbiło się w oczach, zarysowało zmarszczkami wokół nosa, skrzywiło usta ku dołowi, jak u jej babci. Aurelia chciała zaczerpnąć ze swego odbicia siły, by zmierzyć się z Emilem, gdyż zaraz miała mu przedstawić pacjentów zakwalifikowanych do badań. Nie pomogło. Aż dygotała w środku, jakby połknęła zwierzątko, które teraz harcowało w jej wnętrzu. Odetchnęła, bo panika ściskała jej serce. Nawet pomyślała, że pewna mała pigułka mogłaby ułatwić sprawę, zaraz jednak skarciła się za tę myśl. Musiała pozostać całkowicie trzeźwa i skoncentrowana, i tak pozwalała sobie łykać ich zbyt dużo, kiedy nie potrafiła zasnąć. Po raz ostatni poprawiła fryzurę, spojrzała sobie w oczy i wyszła z toalety. W korytarzu czekał już Emil, jak zawsze w ruchu, niespokojnie zerkając na zegarek.
– Jesteś wreszcie! – powiedział o wiele za głośno. – Nie mogę się doczekać, Aurelio. To naprawdę ekscytujące. Selekcjonowaliśmy pacjentów dość starannie, kryteria mocno naprężone, ale oto mamy grupę… idealnych obiektów do badania.
– To żywi ludzie – skontrowała; uraziło ją określenie „obiekty”.
– Wiem, wybacz. – Emil przyłożył dłoń do serca. – Przyzwyczajenie naukowca. Oczywiście to jak najbardziej są ludzie, chociaż czy posiadają świadomość, to się dopiero okaże.
– Świadomości nie można sklasyfikować – zripostowała. – Przecież doskonale to wiesz. Od lat trwają dyskusje na ten temat i chyba nie powiesz, że znalazłeś odpowiedź. – Nieco mu dogryzła, ale nie potrafiła się powstrzymać.
Drażniło ją podejście tego człowieka do ludzi, którzy stanowili jej rodzinę. Znała ich historie, utrzymywała stały kontakt z bliskimi, potrafiła opowiedzieć o każdym coś charakterystycznego. Dla niej nie stanowili obiektów do badań, nigdy tak o nich nie myślała. I nie zamierzała pozwolić, by on tak robił.
– Tak, to oczywiście kwestia sporna – odpowiedział.
Nie wydawał się urażony, jakby nie zauważył ironii, ale wiedziała, że doskonale ją wyczuł. Nie należał do głupców.
– Dlatego lepiej nie ferować wyroków, przynajmniej w tym momencie – zasugerowała oschle. – Nie chciałabym, żeby twoje nazbyt entuzjastyczne podejście dało komuś fałszywą nadzieję. Dla bliskich naszych pacjentów najgorsze jest pogodzenie się z wyrokiem, niektórzy pracują nad tym latami – ciągnęła, mimo że ściągnął brwi i zmarszczył czoło. – Dlatego – przybrała twardy ton – powściągnij konie, zanim zaczniemy ich karmić twoim optymizmem.
– Nie wiem, dlaczego jesteś taka zgorzkniała – rzucił i ruszył korytarzem. Aurelia oceniła, że poczuł się urażony. – Nie zamierzam przy rodzinach tryskać, jak to określiłaś, fałszywym optymizmem. Może jeszcze nie zauważyłaś, bo w sumie nie miałaś okazji tego ocenić, ale jestem profesjonalistą, Aurelio, i nie życzę sobie insynuacji, że zrobię komuś krzywdę.
Aurelia nie odpowiedziała, nie sądziła, że młody lekarz umie tak ostro postawić granicę i nawet jej się to podobało. Lubiła konkrety, a on jasno powiedział, czego oczekuje. No i okazało się, że miał charakter, że pod uśmiechem i optymizmem kryje się człowiek wrażliwy, bo tak to oceniła. Skoro przejmował się bliskimi pacjentów, mógł też okazać się profesjonalistą. A wtedy musiała go szanować.
– Nie gniewaj się, proszę.
Stanął i odwrócił się tak gwałtownie, że na niego wpadła, zatopiona w myślach.
– Po prostu traktuję cię jak przyjaciela, nie pracownicę, dlatego rozmawiam z tobą w takim tonie. Chyba że wolisz sztywne zasady przełożony–pracownik, wystarczy powiedzieć, nie ma sprawy.
W pierwszej chwili nie wiedziała, co odpowiedzieć, pokręciła więc głową. Odsunęła się – zdecydowanie zbyt blisko stali, w pozie prawie intymnej, która Aurelię nagle zawstydziła, szczególnie że po korytarzu krzątali się inni pracownicy. Wszyscy ją tu znali, nie chciała, by rozsiały się jakieś niedorzeczne plotki.
– Wolę tak, jak jest teraz – zdecydowała.
– Ja też. – Uśmiechnął się szeroko. – Dobra, przedstaw mi pierwszego pacjenta. – Podkreślił ostatnie słowo.
Pirat
Ostatni dzień dotychczasowego życia Pirata rozpoczął się jak zawsze. Mężczyzna z trudem zwlókł się z łóżka, głowa łupała, a oczy – nieprzyjemnie zapuchnięte – szczypały. Spojrzał na zegar i zaklął, do spotkania z klientem pozostało niewiele czasu, a musiał wziąć prysznic, umyć długie włosy i dojechać na miejsce. Postanowił skorzystać z motocykla – o tej porze nie miał szans przedrzeć się przez centrum Katowic samochodem. Liczył się z tym, że szef okaże niezadowolenie, bo nie przepadał za jego stylem, ale miał to gdzieś. Praca w nieruchomościach to tylko etap przejściowy, dopóki kariera rockowego muzyka nie rozkwitnie. Liczył, że stanie się tak niebawem, w końcu dostali zaproszenie na Woodstock.
Włożył koszulę i eleganckie spodnie, a na to skórzaną kurtkę, wziął kask i wyszedł z domu. Wiało, po niebie przewalały się ciemnosine chmury zwiastujące deszcz, ale Pirat nic sobie z tego nie robił. Na czerwonej yamasze czuł się doskonale, na miejscu. Uwielbiał szybkość, która wyzwalała w żyłach dawki adrenaliny, no i kochał wolność, a ta maszyna mu ją dawała, pozwalała oderwać myśli od problemów i po prostu sunąć po jezdni. Wyostrzone zmysły, wiatr, uciekające spod kół kilometry – mógłby tak spędzić życie. Często przekraczał prędkość, dlatego kumple z zespołu i znajomi motocykliści ochrzcili go Piratem. W sumie tylko szef zwracał się do niego per „panie Mirku”, na co zawsze się krzywił, nie cierpiał tego imienia, podobnie jak nazwiska: Studzienka. W pracy przedstawiał się jako Pirat i nawet szef nie potrafił tego zmienić. Na szczęście klienci często sądzili, że to po prostu nazwisko, i nawet specjalnie się nie dziwili.
Tego dnia wyjechał z domu grubo po czasie, a ponieważ kolejne spóźnienie nie wchodziło w grę, mimo zbliżającej się burzy postanowił zaryzykować. W głębi duszy cenił tę robotę, bo dawała mu sporo wolności i elastyczny czas pracy. Dodał gazu i wyjechał z osiedla, by wmieszać się w tłum samochodów wypełniających arterie Katowic. Nie cierpiał tego miasta, zadymionego i zakurzonego, ale mimo ograniczeń, które ze sobą niosło, czuł do niego sentyment. Światła, korki, ludzie na przejściach… Nie mógł rozwinąć prędkości, by nadrobić czas stracony rano, i coraz bardziej się denerwował. Szukał luk w sznurkach samochodów, by je wyprzedzić, łamiąc przy tym przepisy, ale miał to gdzieś. W końcu wyjechał na prostą, dodał gazu, motocykl znarowił i porwał go do przodu, a Pirata wypełniła znajoma radość. Chciał krzyknąć, ale powstrzymał odruch i jeszcze przyspieszył. Prosta dwupasmowa droga dawała mu możliwości.
Nie spodziewał się samochodu z naprzeciwka. Dostrzegł tylko kobietę za kierownicą, zdumioną tym, że jedzie pod prąd, a może tak mu się tylko wydawało… Nawet nie hamował, nie zdążył zrobić manewru, gdy wbił się w jej auto, przekoziołkował i uderzył o jezdnię. Kolizja odebrała mu dech, kilka razy walnął głową, na szczęście chronioną kaskiem, w twardy asfalt. Ciało wybuchło bólem, ale zanim zdążył go sobie uświadomić, stracił przytomność. Na krótko. Kiedy się ocknął, dźwignął się i mimo szumu w uszach próbował zorientować w sytuacji, zatoczył się i coś nim szarpnęło. Drugiego upadku już nie czuł.
– Kobieta, która prowadziła samochód, została zatrzymana – powiedziała Aurelia. – Nic jej się nie stało, o dziwo, mimo że auto poszło do kasacji. Pacjent, Pirat, jak życzą sobie go nazywać bliscy, doznał poważnego uszkodzenia mózgu w płacie czołowym. Rdzeń nienaruszony, co wydaje się cudem po tym, co przeżył. To drugie potrącenie… – chrząknęła, żeby przegonić zdradziecki płacz – mogło okazać się śmiertelne.
– A jednak przeżył.
Emil podszedł do łóżka i uważnie przyjrzał się choremu. Aurelia obserwowała jego zachowanie – próby nawiązania kontaktu, ciche słowa, których szmeru nie potrafiła rozpoznać. Znała mężczyznę leżącego w łóżku bardzo dobrze z tekstów piosenek, które komponował. Czesała jego długie zadbane włosy, rozmawiała z przyjaciółmi, którzy tłumnie go odwiedzali, chociaż ostatnimi czasy coraz rzadziej.
– Nie jest minimalnie świadomy. – Nie wiedziała, czy Emil zapytał, czy stwierdzał fakt.
– Na pewno nie – odparła. – Zrobiliśmy wiele testów, nic na to nie wskazuje.
Mimo to wiedziała, że pomiędzy stanem wegetatywnym a minimalną świadomością istnieje tak cienka granica, że nie mogła być pewna prawdziwości swoich słów. Pirat otwierał i zamykał oczy, ale nic poza tym. Nie reagował na żadną z osób, która pojawiała się przy łóżku.
– Postaramy się ustalić, czy w tym ciele pozostaje Pirat, czy nie – zakomunikował Emil. – Zrobimy funkcjonalny rezonans i wykorzystamy metodę jednego z naukowców, który osiągnął w tej dziedzinie spore sukcesy. Być może będziemy mogli z całą pewnością odpowiedzieć na pytanie, czy ten mężczyzna nadal gdzieś istnieje.
– Co to zmieni? – zapytała Aurelia gorzko, zanim zdążyła ugryźć się w język.
Emil popatrzył na nią uważnie, jakby szukał w pytaniu drugiego dna.
– Sądziłem, że jesteś pełna optymizmu, jeśli chodzi o te badania. A tu taki pesymizm i czarnowidztwo.
– Chodzi o to, że nawet jeśli Pirat gdzieś tam jest… – spojrzała na mężczyznę w łóżku, mężczyznę, który ostatnie pół roku spędził w szpitalu – to co z tego? Czy umiemy dotrzeć do niego bardziej niż do tej pory?
– Kto wie? – odpowiedział pytaniem Emil. – Zdarzało się, że stymulacje zewnętrzne pozwalały na wybudzenie, choć oczywiście im więcej czasu człowiek spędza w tym stanie, tym gorsze rokowania.
– Więc skąd ta radość? – rzuciła Aurelia.
– Bo dla bliskich tych osób najważniejsze jest wiedzieć. Być może niektórzy z nich to jedynie skorupa podatna na infekcje, ale może się zdarzyć również tak, że ich najukochańsza osoba słyszy i reaguje, chociaż ciało tego nie odzwierciedla. Proszę, postaw się w tej sytuacji i odpowiedz sobie na pytanie, czego byś chciała na ich miejscu?
Aurelia zacisnęła usta i nie odpowiedziała, nie zamierzała zwierzać się ze swoich przemyśleń w tym temacie. Zacisnęła mocno szczęki, by powstrzymać płacz, dotknęła dłoni Pirata, jak robiła zawsze przed wyjściem z sali, i podążyła za lekarzem na korytarz. Musiała się opanować, nie pozwolić, by kontrolę przejęły emocje. Znów pomyślała o tabletce, która przyniosłaby ukojenie, ale i tym razem nie zdecydowała się jej zażyć.
– Wzywają mnie. – Emil wskazał na telefon. – A więc obchód dokończymy później. Mam kilka papierów do podpisania, rozumiesz.
Kiwnęła głową i bez pożegnania uciekła korytarzem do salki pielęgniarek. Koleżanki wypytywały ją o nowego lekarza, ale Aurelia nie zamierzała plotkować, nie miała do tego głowy, zamyślona nad tym, o czym rozmawiali. W końcu współpracownice dały jej spokój, a ona do końca zmiany pozostała milcząca.
Wróciła do domu znużona do granic. Usiadła w ogrodzie – na kawałku ziemi należącej do szpitala, który uważała za swój. Między nogami umieściła kontrabas i zaczęła grać, by ukoić nerwy. Głębokie brzmienie instrumentu wędrowało w jej duszy kojącym echem. Zamknęła oczy i wczuwała się w melodię, serce nie biło już tak mocno, a oddech się uspokoił. Grała, póki zmęczone ramiona nie omdlały, a niebo nie stało się zupełnie czarne. Dopiero wtedy wróciła do mieszkania, zjadła szybką kolację i po prysznicu położyła się spać.
Zbawienna moc tabletki krążyła w jej żyłach.