- W empik go
Pomruki głuszy - ebook
Pomruki głuszy - ebook
Rozdrobniona bieszczadzka wioska. Szumią lasy, szemrają strumyki, w źdźbłach roślin perli się rosa, nad łąkami unosi się woń siana. Życie toczy się beztrosko, czas płynie wolno. Niespodziewanie rozpętała się burza; zygzakowate błyskawice przecięły niebiosa. Obudziły się głęboko uśpione demony. Zerwał się gwałtowny wicher namiętności, nastąpił zamęt zmysłów, ciało trawiła gorączka rozkoszy.
Dotychczasowa sielanka zmieniła się w koszmar.
„Obława podążała jej śladem. Ścigający kłuli pikami zarośla. Na czele pogoni kroczył Archanioł, dzierżący w dłoniach rozżarzony miecz. Wódz niebiańskich zastępów ciął i siekł zarośla Pościg był tuż-tuż. Za chwilę ją dopadną! Słyszała nawoływania i trzask łamanych gałązek. Koszmar! Polują na nią?! Dlaczego pragną jej śmierci?!”.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-950224-8-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Wrzesień 1962 roku, Podkarpacie.
Pierzaste chmury dryfowały po błękitnej równinie. Płynęły wolno i ocierały się o siebie. Puchate obłoki były lekkie, delikatne, zwiewne. Kształtem przypominały kłębowiska pary wodnej, postrzępioną włóknistą substancję, stadka owiec pokrytych białym runem, ewentualnie kojarzyły się z puszystą watą cukrową. Na tle jasnoniebieskiego nieba szybowały klucze żurawi zmierzających w stronę odległych krajów. Długonogie boćki odfrunęły już w sierpniu, co zwiastowało mroźną i śnieżną zimę.
Pajęcze krosna furczały – jedwabiste nici przędły się z kądzieli. Delikatne włókna snuły się nad polami, łąkami i sadami. Babie lato niesione podmuchami zefirka motało się na gałązkach, tworząc puszyste kokony.
Jak okiem sięgnąć ciągnęły się połacie ściernisk, wypłowiałych łąk i ciemnozielonych lasów. Na poboczach pól piętrzyły się pryzmy kamieni; na miedzach krzewy dzikiej róży stroszyły kolce. Strzeliste topole i wysmukłe sosny kładły długie cienie na torfowej ziemi.
Przez dolinę płynęła rzeka, oplatając odnogami miniaturowe wysepki. San wił się pośród łąk srebrzystą wstęgą i podążał wyżłobionym pomiędzy pagórkami korytem. Wzdłuż brzegów cieku ciągnęły się pasy ziemi porosłe trzciną, olchami i wszelkim zielskiem. Nurt niósł suche gałązki, pożółkłe liście i źdźbła traw. Podmuchy wiatru marszczyły powierzchnię wody. W niektórych miejscach tworzyły się wiry.
Po obu stronach Sanu porozrzucane były chałupy. Do domostw przylegały pastwiska, zagony warzywne i sady. Wiśnie i śliwy wydały już owoce, ale u gałęzi drzew owocowych ciągle wisiały grusze i jabłka.
Rolnicy pracowali na polach grupkami. Zbierano ziemniaki, wyrywano brukiew i obcinano główki kapusty. Chłopi strzelali z batów i poganiali konie. Lemiesze koparek rozorywały kopczyki i wydobywały smaczne bulwy na wierzch. Kobiety zbierały ziemniaki, a mężczyźni wysypywali je z koszy na wozy. Czasami ktoś uniósł głowę, rozprostował obolałe członki, złapał się za krzyż, wziął głęboki oddech, potarł szorstkie dłonie, by następnie ponownie pochylić się nad rolą. Za plecami pracujących lądowały wrony, poszukujące dżdżownic i pędraków w poruszonej ziemi.
Dzieci znosiły łęty na kupki. Nad stosem suchych badyli unosił się dym, a wiatr rozdmuchiwał spopielałe szczątki. W żarze ogniska piekły się dopiero co zebrane ziemniaki.
W oddali pracował traktor. Polną drogą przemieszczała się furmanka pełna obornika. Koła wozu terkotały na kamienistej drodze.
Orano rdzawe rżyska; wypolerowany lemiesz wskrzeszał snopy iskier na twardym krzemieniu. Gdzie indziej przygotowywano poletka pod siew, a tumany pyłu unosiły się nad bronami. Krowy i owce wygryzały resztki soczystej trawy. Śpiew pastuchów niósł się po ścierniskach, odbijał echem o pagórki i ginął w bezkresnej dali.
Na zagonie Grelów pracowało sześć osób. Gospodarz, gospodyni oraz ich dwie córki. Grupę uzupełniali Mateusz – syn sąsiadki – i Kacper – robotnik rolny. Potocznie mówiło się o nim: „parobek” lub „pachołek”. Pracował u Grelów już drugi rok. Zapewniono mu kąt do spania, wyżywienie i skromne uposażenie. Był trzydziestoparoletnim mężczyzną średniego wzrostu, o piwnych oczach i łagodnym wyrazie twarzy. Mielono jęzorami, że to pies na baby. Widziano go przemykającego do zagród samotnych niewiast; szeptano, że przymila się do gospodyni.
Każdy stał okrakiem nad rządkiem. Kurz przywierał do spoconych ciał, piach wciskał się pod paznokcie, a pył drażnił oczy. Pracując, poobcierali sobie dłonie i odgnietli kolana. Wyszarpywali z ziemi zeschłe badyle i rozkopywali kopczyki; wybierali ziemniaki i wrzucali do koszy.
– Napełnimy wóz i jedziemy do domu! – wydarł się gospodarz.
Przyspieszyli ruchy, wyzwalając resztki energii z umęczonych ciał. Ela – młodsza córka – słaniała się na nogach. Jej starsza siostra – Ala – mruczała coś pod nosem, podczas gdy rumiana matka – Matylda sapała jak locha.
Kacper pomyślał: „Rogacz! Przybłęda! Wżenił się w bogatą rodzinę i udaje pana”. Mężczyzna pracował za gospodynią i raz po raz rzucał łakome spojrzenia na jej przysadzisty tyłek.
– Zbierajcie dokładniej! Popatrz, o tam – zwróciła się Matylda do Ali, wskazując na pozostawionego ziemniaka.
Dziewczyna obrzuciła ją nienawistnym wzrokiem.
– Pouczasz innych… lepiej spójrz za siebie – odfuknęła zgryźliwie.
– Nie bądź harda! Nie pyskuj, smarkulo! Nadciąga sroga zima, każda bulwa droga – pouczała matka.
Rozległ się melodyjny dźwięk. Dzwon kościelny wzywał do modlitwy i wypoczynku. Metalowe serce uderzało w czaszę, kruszyło twarde serca człowiecze, skłaniając do zadumy i refleksji. Ludzie czynili znak krzyża na czole i szeptali pacierze; ku niebu popłynęły gorące słowa modlitwy.
Różowy ogrom słońca chował się za Graniastym Kamieniem; złociste promienie muskały odwalone skiby. Zapadał wieczór; zmierzch przemieniał się w mrok; ciemność wypełniała wszelkie zakamarki i szczeliny. Wieś tonęła w szarówce; chałupy rozmywały się w czerni.
Ludzie schodzili z pól; pełne wozy podążały po wyboistych drogach; bydło porykiwało i kierowało się do obór.
2.
Biedola – rozproszone sioło, dom od domu daleko. Ubogi jak cały region. Ziemia jest tutaj marna, a klimat surowy. Do sołectwa należą przysiółki Dolinki, Łąki, Kocaby, Łazy i Debry. Nie ma tu ani knajpy, ani porządnego sklepu. Nad wioską wznoszą się szczyty: Majkowa Góra, Graniasty Kamień, Przysłup i Paproć. W oddali rysuje się garbaty krajobraz z górskimi przesmykami. Zbocza gór porastają lasy. Strome stoki przecinają strumyki spływające wyżłobionymi korytami w dół zboczy.
Do przysiółka Kocaby prowadziła nieutwardzona droga. Odgałęziający się do domu Grelów wyboisty odcinek pokryty był kurzem, a jak nie kurzem, to błotem.
Dostępu do zagrody broniła brama zbita z nieheblowanych desek. Za oborami ciągnęła się podmokła łąka, która wżerała się jak liszaj w zielony zagajnik. Sad i ogródek warzywny otaczały walące się płotki. Chałupa była zbudowana z ociosanych sosnowych bali. Potężne kloce połączone były na zrąb. Dach gontowy opierał się na dźwigarach. Drzwi frontowe domu wychodziły na podwórze, a okna – na rabaty kwiatowe. Zagroda miała kształt czworoboku. Budynki gospodarcze ciasno do siebie przylegały. Zabudowania popadały w ruinę, stodoła nie miała wrót, a pomiędzy kurnikiem i drewutnią wyrosły kępy pokrzyw i ostów. Przed stajnią wznosiła się hałda gnoju. Przez środek podwórza płynęła gnojowica. Roje much krążyły w powietrzu, kury rozgrzebywały gnój, kaczki taplały się w kałużach, a gęsi skubały lichą trawę. Przy oborze w górę piął się drewniany słup, na którego zwieńczeniu gniazdo uwiły bociany. Obecnie legowisko było puste – czerwononogie ptaki odleciały do Afryki.
Pod ścianami budynków przykucnęły krzewy agrestu i porzeczek. Za ogrodzeniem ciągnął się rów, wzdłuż którego rosły przygarbione wierzby. Korzenie drzew wczepiły się w gąbczastą ziemię; ze szczelin i otworów w spękanych pniach sypało się próchno.
3.
Upstrzona żarówka zwisała u powały i mdłym światłem rozjaśniała wnętrze. Na sękatych ścianach wisiały folkowe malowidła. Po kuchni krzątała się Matylda. Gospodyni rozpaliła w piecu, postawiła żeliwny rondel na rozgrzanym blacie i wrzuciła do niego pokrojony boczek. Poćwiartowała ziemniaki i umieściła je na rozgrzanym tłuszczu. Zaskwierczało i buchnęło parą.
Nadjechał gospodarz z Kacprem. Wóz pełen ziemniaków zatrzymał się przed domem.
– Przynieś mi drewna! – krzyknęła gospodyni do parobka.
– Podwijam spodnie i lecę! – odkrzyknął i pobiegł do drewutni. Wyglądał komicznie w podkasanych gaciach.
Grela rozkiełznał konia, wprowadził go do stajni i pogłaskał po chrapach. Ujął w dłoń wiecheć słomy i wytarł boki Siwki. Przy żłobie stał źrebak i grzebał kopytem w ściółce. Gospodarz podszedł do konika i potargał go za grzywę.
– Zjadłbyś coś, wałkoniu? Zaraz sypnę ci obroku – wymruczał i klepnął go w zad.
Kacper przyniósł naręcze polan i widząc, że nikogo nie ma w pobliżu, szepnął coś do ucha gospodyni. Matylda oblała się rumieńcem. Strach walczył z pokusą. Rozmywała się ulotna granica pomiędzy uczciwością a grzechem. W jej głowie wirowało. Serce biło przyspieszonym rytmem. Dreszcze na wskroś przeszywały ciało. Przyjemne ciepło rozchodziło się od skroni aż do pięt. Jej dusza tęskniła za czymś, co nigdy się nie spełni.
– Idź już, bo ktoś nas zobaczy – zrugała mężczyznę i odepchnęła go od siebie.
– Tu jesteś, darmozjadzie! Zgłodniałeś?! Szperasz w garach?! Wynocha! Wyczyść chlewy i podrzuć świniom słomy! – wrzasnął gospodarz na parobka, wchodząc do kuchni. – Co pichcisz? – zapytał łagodniej żonę.
– Ziemniaki z boczkiem i cebulką.
– Przegryzę coś niecoś przed kolacją, bo kiszki mi marsza grają.
Siostry uwijały się w obejściu. Starsza o dwa lata Ala zagoniła drób do kurnika i nakarmiła świnie; Ela napoiła krowy, a owcom rzuciła siana.
W piecu trzeszczały sosnowe polana. Przez szczelinki w drzwiczkach wyskakiwały złociste iskierki. Zapach smażonego bekonu, cebuli i jajecznicy rozchodził się po kuchni. Przyjemna woń drażniła nozdrza.
Matylda nakładała jedzenie na talerze. Gospodarz usiadł u szczytu stołu, mając po obu stronach córki, a naprzeciw żonę. Kacper usadowił się na ławie przy piecu. Oparł się plecami o kafle i żarłocznie pochłaniał omaszczone kartofle. Jedli w milczeniu. Słychać było tylko stukot sztućców, mlaskanie i chlipanie. Konsumowali ziemniaki ze skwarkami i sadzone jajka. Popijali maślanką. Ocierali usta wierzchem dłoni. Bury pies i czarny kocur łasiły się o nogi jedzących.
– Wynocha! – wrzasnęła Matylda. Morus spojrzał jej w oczy, ale nie znalazłszy litości, podkulił ogon i opuścił kuchnię. Kot o wdzięcznym imieniu Cezar czmychnął pod stół.
– Ziemniaki obrodziły. Jak Bóg da, uchowamy parę wieprzków przez zimę – ogłosił entuzjastycznie gospodarz. – Czeka nas jeszcze nawał pracy. Musimy wykopać resztę kartofli, wybrać buraki, zerwać kukurydzę, wywieźć obornik i zaorać ścierniska. Kiedy ja się wyrobię?! – Złapał się za głowę.
– Nie jęcz! Do orki najmiemy traktor. W piątek pojedziemy na targ. Sprzedamy byczka i ziemniaki. Za pozyskane pieniądze kupimy meble do pokoju stołowego – zadecydowała Matylda.
– Nie mam zamiaru trwonić pieniędzy na twoje zachcianki! Kupimy prosięta, podtuczymy je i sprzedamy na wiosnę – oponował Grela.
– Po moim trupie! Mieszkamy jak w chlewie! – warknęła żona. Na jej twarzy ukazał się wyraz zacietrzewienia. Oczy ciskały gromy; policzki gorzały. Wściekłość dodawała jej urody.
Kacper oblizał spieczone wargi i pałającymi oczami wpatrywał się w gospodynię. Cieszył się w duchu, że tak łatwo zgasiła męża.
Grela poderwał się z krzesła i walnął łyżką w stół.
– Nażryj się, niech ci jadło utknie w gardle! Mądrala! Wielka pani! Hrabina! – wykrzyknął i wybiegł z kuchni.
Po chwili usłyszeli gruchot zsypywanych ziemniaków.
– Narwaniec. Nie przejmujcie się nim. Za chwilę ochłonie – powiedziała gospodyni, spoglądając na córki.
Była rozczarowana postawą męża. Narzekał albo milczał. Żałowała, że przed laty okazała mu miłosierdzie. Przyplątał się pod koniec wojny i pomagał ojcu przy żniwach. Miał żałosny wyraz twarzy. Był wychudzony jak pies, żebra sterczały mu spod koszuli. Żal jej się go zrobiło. Zrobili to na sianie. Jak pech, to pech! Zaszła w ciążę i obawiając się ludzkich jęzorów, wyszła za mąż za fajtłapę.
Heniek od lat nie okazywał jej zainteresowania. Nie dbał również o siebie. Śmierdział obornikiem, bimbrem i piwskiem. Po co jej taki mąż?! Życie z nim z czasem stało się monotonne, płytkie i bezcelowe. Nic jej nie cieszyło. Gotowanie, sprzątanie, pranie… Nuda! Więdła jak wrażliwy kwiatuszek na pustyni. Czytała więc z wypiekami na twarzy romanse. Wręcz pożerała pikantne treści, wzdychając i łapiąc się za serce. Flirty, przelotne miłostki, schadzki i zdrady. Pragnęła podobnych wrażeń: gwałtownych wstrząsów i upojnych doznań. Chciała w uniesieniu drapać i gryźć. Wić się w konwulsjach, zatracić w ekstazie. Była kobietą i tak jak inne przedstawicielki płci pięknej oczekiwała adoracji ze strony mężczyzn, spacerów przy blasku księżyca, namiętnych pocałunków i pieszczot.
Niech to szlag trafi! Znalazła się w pułapce. W sytuacji bez wyjścia. Pora zatem powrócić do rzeczywistości. Robota czeka! Złapała za szmatę i udała się do obory, żeby przecedzić mleko.
Dziewczyny posprzątały kuchnię. Ala starła stół i zamiotła podłogę. Ela włożyła talerze i gary do emaliowanego wiadra. Z odrazą zanurzyła dłonie w mętnej wodzie. Nienawidziła mycia tłustych, przypalonych naczyń.
Po skończonej pracy młodsza córka podążyła do swojego pokoiku. Bolała ją każda kosteczka. Powieki same się zamykały, a musiała jeszcze odrobić lekcje. Rozmyślała. Szkoła, harówka w obejściu i polu. Kierat bez końca. Sadzenie ziemniaków, sianokosy, żniwa, wykopki, dojenie krów, szorowanie garów… Chętnie także pomagała w kościele przy okazji różnych wydarzeń. Jak długo tak można?! Gdzie w tym zabieganiu znaleźć czas dla siebie?
Odrobiła lekcje, uklękła przed obrazem Matki Boskiej i zmówiła pacierz. Następnie rozebrała się i położyła do łóżka.
Zapadła noc. W chałupach pogasły światła. Cykady cykały, psy szczekały. Zza ciemnych chmur wychylił się sierp księżyca, rzucając bladą poświatę na zroszone świerki. Wianuszek gwiazd przeglądał się w głębinach stawów. Pola, łąki i lasy okrył czarny całun. Dzień zasypiał otulony puszystymi mgłami i gęstym mrokiem.
4.
Nad Sanem wstawał nowy dzień. Niebo pokryło się ołowianymi chmurami. Wiało, chłód wdzierał się w każdą szczelinę. Drzewa gięły się we wszystkie strony. Wiatr targał krzakami i kwiatami, które wykonywały szaleńczy taniec przed zbliżającym się deszczem. Pożółkłe liście odrywały się od gałęzi, kręciły piruety w powietrzu, po czym opadały na ziemię.
Ela maszerowała dziarsko do szkoły z okazałym tornistrem na plecach. Mijając zagrodę sędziwego Korbla, powitała go skinieniem głowy. Pochłonięty pracą staruszek nie odpowiedział na pozdrowienie. Mężczyzna jedną ręką pompował wodę, a drugą trzymał się za plecy. Napełnił wiadro i poniósł je do stajni z grymasem bólu na twarzy. W tym samym czasie Ela przekroczyła drewniany most nad Sanem. Poniżej konstrukcji płynęła mętna woda.
Nastolatka przeżywała rozterki. Dręczyły ją dylematy. Była w ostatniej klasie szkoły podstawowej. Za kilka miesięcy skończy naukę. Pytanie brzmiało: co dalej? Nie ma co się oszukiwać. Jeżeli ugrzęźnie pośród mokradeł, lasów i lichej ziemi, to nigdy się stąd nie wyrwie. Kocaby to zapadła dziura – raptem pięć drewnianych chałup. Nikt nie posiadał telewizora, samochodu ani traktora. Tylko rodzina Zarembów mogła pochwalić się motorem.
Zdawała sobie sprawę, że wkrótce wkroczy w świat dorosłych, pełen wymyślnych zasadzek. Po chwili namysłu doszła do wniosku, że da sobie radę! Będzie liczyła wyłącznie na siebie i tylko siebie będzie winiła za niepowodzenia i podjęte decyzje, jeśli okażą się błędne! Musi zatem zrezygnować z parasola ochronnego rodziców i rozpocząć podróż w nieznane.
Jej matka kochała kwiaty. Sadziła je gdzie popadło. Czasami bez ładu i składu. Zbierała w zbożu chabry, maki i suszyła je. Bukiety i pęki ziół wieszała na wbitych w krokwie gwoździach.
Z kolei ojciec grał na organkach. Czasami siadał na ławce i wdmuchiwał w blaszany instrument utajone żale. Z harmonijki wydobywały się tęskne tony, przywodzące na myśl bezsilność. Melodia wibrowała w powietrzu, dźwięki wznosiły się i opadały jak fale oceanu. Nigdy nie podnosił głosu. Butelkował smutki. Godził się na poniżenia.
Siostra praktykowała u krawcowej. Potrafiła już uszyć spodnie, sukienkę i żakiet. Jej przyszłość jawiła się w różowych barwach. Pracowała i odkładała każdą złotówkę.
Ela spostrzegła, że potajemnie spotyka się z chłopakiem z sąsiedztwa. Pewnego dnia znalazła w jej pokoju list miłosny pisany wierszem i nieprzyzwoite fotki.
Młodsza Grelówna od dziecka była wścibska i wiedziała o wiele więcej, niż innym się wydawało. W tajemnicy uplotła drabinkę z lin konopnych, dzięki której wymykała się z pokoju i podglądała członków rodziny. Nastolatka potrafiła wytrychem otworzyć najwymyślniejszy zamek. Przeglądała dokumenty i szperała w cudzych rzeczach. W ekspresowym tempie odkryła, gdzie matka chowa przed ojcem pieniądze, a ojciec przed matką zaskórniaki i alkohol.
Odkąd sięgała pamięcią, rodzice zawsze się kłócili. Czasami sprzeczki budziły ją w nocy. Słyszała krzyki matki i wyzwiska ojca. Oboje wytykali sobie rozrzutność i niegospodarność. Dochodziło do przepychanek i szarpanin. Największa przykrość spotkała Elę, gdy pewnego dnia podsłuchała scysję rodziców. Matka wymawiała ojcu, że jest ofermą, a ich młodsza pociecha nie jest jego córką. Przeżyła wtedy szok. Poczuła się jak bękart. Miała nadzieję, że były to jedynie wypowiedziane w złości kłamstwa.
Matka w przypływach uniesienia przytulała ją do piersi, a przy atakach wściekłości okładała miotłą. Któregoś dnia nazwała ją „wyskrobkiem”, innego – „dzieckiem z pękniętego kondoma”. Zabolały ją te słowa. Paliły tak, jakby rozpalone do czerwoności żelazo przywarło do jątrzącej się rany.
Raz podążyła za matką i schowała się w części stodoły, w której składowało się słomę. Przykucnęła za przepierzeniem ze spaczonych desek i przez szparkę obserwowała Matyldę. Ku jej zdziwieniu rodzicielka usiadła na wiązce słomy, zdjęła buty, a Kacper masował jej stopy. Mężczyzna skomlał jak pies. Całował matce kostki, łydki i kolana. Matylda wzdychała, a na jej twarzy odmalowywała się ekstaza. Z ust wydobywało się kwilenie. Ela była pewna, że te odgłosy miały związek z seksem. Trudno było się pomylić. Ogarnęło ją zażenowanie i bezsilna wściekłość.
„Czas powrócić do realnego świata” – pomyślała, odganiając wspomnienia. Minęła dworek. Obecnie w zabytkowym budynku mieściły się biura spółdzielni. Posesję otaczało ogrodzenie z metalowych prętów. W oddali rysował się budynek stacji kolejowej. Po lewej stronie wznosił się kościół. Naprzeciwko przybytku bożego znajdowała się plebania i sala katechetyczna. Przed świątynią wyróżniał się klomb pełen begonii, lewkonii, astrów i wrzosów. Kwiaty były wspomnieniem lata i zwiastunem zbliżającej się zimy.
Ela miała problemy z przedmiotami ścisłymi. Zwłaszcza fizyką i chemią. Starała się, jak mogła, ale nie miała czasu, aby solidnie przyłożyć się do nauki. Przyjaźniła się z Kaśką. Siedziały w jednej ławce. Zwierzały się sobie nawzajem z sekretów, plotkowały i obgadywały rówieśników. Koleżanka pochodziła z zamożnej rodziny; mieszkała w murowanym domu w przysiółku Dolinki.
Kiedy pierwszy raz odwiedziła Kaśkę, poczuła się nieswojo. Nie pasowała do tego miejsca. Obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Ciepło, czysto i przytulnie. Na podłogach ścieliły się puszyste dywany, całość uzupełniał telewizor, pralka, bieżąca woda i centralne ogrzewanie. Koleżanka nie miała pojęcia, co to harówka. Nic jej nie obchodziło. Nie musiała gotować, sprzątać ani zmywać naczyń. Matka podtykała jej jedzenie pod nos. Ojciec woził samochodem do kina i teatru. Ubierała się modnie, miała delikatne dłonie i wypiłowane paznokcie. Po ukończeniu szkoły podstawowej zamierzała kształcić się w liceum. Jakże Ela jej zazdrościła! Jakiż ten świat jest niesprawiedliwy! Niektórzy już na starcie są na uprzywilejowanej pozycji!
Wracała ze szkoły. Mżyło. Krople deszczu zmoczyły jej włosy i zrosiły lica. Zmarzły jej dłonie i zsiniały wargi. Otuliła się kurtką, a na głowę naciągnęła kaptur. Szła zatopiona w ponurych myślach. Zgrzytała zębami z bezsilności. Wstyd! Tak nie można! Dzisiaj znowu wbiła wzrok w podłogę. Nie miała odwagi spojrzeć nauczycielom w oczy. Nie odrobiła zadania z geografii i dostała dwóję z dyktanda. Kaśka (zołza!) zasłoniła kartkę dłonią i nie dała nic podglądnąć. Na dodatek higienistka zarzuciła jej, że ma brudne uszy i szyję.
Nagle jej rozmyślania zostały brutalnie przerwane. Z nadrzecznych krzaków wyłonił się starzec. Szedł zgięty, podpierając się kijem. Przez ramię miał przewieszoną skórzaną sakwę, na grzbiecie parciany plecak, a u szyi zwisał mu różaniec z krzyżem, wykonany z nawleczonych na drucik paciorków.
Wędrowiec spojrzał na nią mętnymi oczami. Jego twarz była pomarszczona jak zeschły kartofel. Czoło pokrywały głębokie bruzdy. Spod czapki wystawały kosmyki mlecznobiałych włosów.
– Nie bój się mnie, dziewczynko. Nic ci nie zrobię. Obyś nigdy nie znalazła się w podobnej sytuacji. Syty głodnego nie zrozumie. Ludzie traktują mnie gorzej niż trędowatego. Przeganiają i szczują psami. Wracam z pielgrzymki. Poratuj mnie pieniążkiem – prosił, wyciągając dłoń.
– Nie mam! Nie dam! Proszę mnie zostawić! – krzyknęła przerażona i przyspieszyła kroku.
Ogarnął ją paraliżujący strach. Pomyślała, że natknęła się na zboczeńca. Wyobrażała sobie, że mężczyzna pochwyci ją i zgwałci.
Obejrzała się za siebie. Dziad podążył polną dróżką w stronę lasu.