- W empik go
Ponad sobą - ebook
Ponad sobą - ebook
W małym amerykańskim miasteczku zniewolona przez zasady obowiązujące w lokalnej społeczności młoda Avery Vandenbour zmaga się z problemami wieku dojrzewania oraz pochłaniającą ją w coraz większym stopniu anoreksją i zaburzeniami lękowymi. Znana jest swoim rówieśnikom jako uśmiechnięta perfekcjonistka z licznym gronem znajomych, jednak nikt nie podejrzewa, kim jest naprawdę i z jakimi problemami zmaga się na co dzień. Kiedy pewnego dnia dziewczyna mdleje podczas jednego z wykańczających treningów, odkrywa nieznany dotąd wymiar, w którym staje twarzą w twarz z prawdą o sobie. Książka opisuje dążenie bohaterki do samopoznania poprzez podróż po zakamarkach swojej podświadomości. Jednak czy sama świadomość popełnianych przez nią błędów wystarczy, by odważyła się stawić im czoła?
Zdecydowanie bardziej wolę noce od dni. Może dlatego, że kiedy zapada zmierzch, czuję jakby grafitowa, bezkresna perspektywa nieba otulała mnie niczym ciepły, wełniany koc, w którym mogę się zapaść i uwolnić wszystkie gnębiące mnie obawy. Kiedy wydostają się na zewnątrz, stają się bardziej uciążliwe i realne.
Po prostu staję się świadoma wszystkiego, co robię.
Chociaż nie. Skłamałam. Zawsze jestem tego świadoma, ale tylko w nocy potrafię się do tego przyznać.
W nocy nie mam na sobie żadnej maski, nie muszę nikogo udawać. Jestem sama ze sobą i czasami mnie to przeraża. Nie wiem, co bardziej: to, że za dnia zachowuję się jak skończona jędza, czy to, że potrafiłabym być lepsza, a tego nie robię.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-165-3 |
Rozmiar pliku: | 709 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce przeraża mnie w bardzo dziwny sposób.
Wbite w centrum Drogi Mlecznej sterczy w niej niczym skłębiona chmura radioaktywnego pyłu, emitująca tysiące cząstek i fal elektromagnetycznych, z każdą minutą coraz bardziej okalających naszą planetę niczym nacierające stado dzikich zwierząt.
Jest w nim coś dziwnego, pustego, nijakiego.
Jednak ludzi napawa podziwem, bo jest duże i świecące. Wręcz spektakularne. Bo jest większe od innych gwiazd, bo kręcimy się wokół niego. Jednak nie ma stałego gruntu. To tylko mieszanina pyłów i gazów, które wrzą i burzą się w jego wnętrzu.
Traktujemy je jako coś monstrualnego, w pewnym stopniu dominującego, bo tego nie znamy, nie dotknęliśmy, nie wzięliśmy pod lupę. Bo chociaż patrzymy na nie codziennie, nie wiemy o nim wystarczająco dużo. Jednak ono, umiejscowione w tej samej rzeczywistości, w której żyjemy, podlega tym samym prawom, jakim podlegamy my.
Ono, tak samo jak my, może w każdej chwili wybuchnąć i zniknąć.
Teraz jest równo godzina dwunasta. Samo południe. Słońce świeci najmocniej, a ja staram się dyskretnie unikać jego promieni padających prosto na moją ławkę i odwracam się w stronę Jessiki Blaum mającej ławkę z mojej prawej strony. Mój wzrok pada na rozłożony na jej kolanach najnowszy numer tygodnika „Gloss”. Jej postawa wyraża zainteresowanie artykułem, jednak na twarzy maluje się nieprzenikniony wyraz: może to zobojętnienie albo melancholia, lub też po prostu rezygnacja.
Przenoszę wzrok na tablicę, na której pani Campbell ze spokojem wypisuje odmiany czasowników nieregularnych w czasie przeszłym złożonym. Odchylam się do tyłu i przymykam powieki. Promienie słoneczne nadal rażą moje oczy niczym strumienie wrzącej wody. Przerzucam włosy na druga stronę w celu zatamowania tego męczącego natłoku światła i rzucam przelotne spojrzenie na zegar wiszący w rogu sali.
Niemiecki nie jest jakoś niezmiernie pasjonujący, jednak chodzę na niego, ponieważ kursy z tego języka odbywają się właśnie w czasie, kiedy mam okienko między historią a lunchem. Nie musiałam wybrać niemieckiego – miałam do wyboru cały szereg innych przedmiotów, jednak z każdego z nich opanowałam materiał na tyle dobrze, że na lekcjach po prostu nie musiałabym nic robić. A ja nie potrafię siedzieć bezczynnie.
– Genevieve. – Pani Campbell odwraca się od tablicy i przesuwa za ucho kosmyk nikłych, jaśniutkich włosów, niemal w kolorze kości słoniowej. – Może chciałabyś powiedzieć, jaka jest przeszła forma czasownika fernsehen?
W jej głosie pobrzmiewa niepewność i oczekiwanie. Jej drobna sylwetka stojąca na tle obszernej tablicy powoduje, że ma się wrażenie, jakby zaraz miała rozlecieć się na tysiące kawałków niczym nietrwałe, delikatne zwierciadło.
Siedząca w ławce za mną Genevieve Klinger chwilowo przestaje się angażować w konwersację z Vanessą Bernasconi i prostuje się, rzucając pogardliwe spojrzenie na nauczycielkę.
– Ge… fernseht – oświadcza bez przekonania Genevieve i z powrotem odwraca się plecami do tablicy.
Pani Campbell otwiera usta, jakby chciała coś powiedzieć, jednak wydaje z siebie tylko cichy, zduszony jęk. Zapewne chciała skorygować wypowiedź uczennicy, jednak uznała to za bezsensowne.
Kiedy zapisałam się na kurs, zastanawiałam się, dlaczego tak inteligentna i pojętna kobieta została nauczycielką akurat w naszym liceum. Jednak szybko doszłam do wniosku, że przyczyną wcale nie jest brak nieprzeciętnych umiejętności czy środków finansowych, tylko jej subtelny, wątły charakter, który najwyraźniej nie pomógł jej poradzić sobie z natłokiem zbyt wielu czynników otoczenia.
– Może ktoś chciałby powiedzieć, jaka jest przeszła forma czasownika bringen?
Pani Campbell wodzi wzrokiem po klasie w poszukiwaniu osoby, która może jakimś cudem zna odpowiedź na zadane przez nią pytanie. Kilka osób odwraca się w jej stronę i usiłuje coś sobie przypomnieć, jednak bezskutecznie.
– Może ty, Avery? – Nagle jej niemalże skruszony, przygaszony wzrok pada na moją twarz, która promienieje czystą, wręcz nienaganną uprzejmością.
W tym momencie wszyscy przenoszą wzrok na moje nieskazitelne oblicze: aksamitne, starannie uczesane, ciemne włosy spływające na moje ramiona jakby strumienie gorzkiej czekolady, okalające zgrabną, chudą twarzyczkę w kolorze écru – nie za ciemnym, nie za jasnym, od której w słońcu odbijają się drobiny perłowego rozświetlacza, usta w kolorze weneckiego różu oraz duże, ciemne i głębokie oczy niczym bezkresna tafla Oceanu Atlantyckiego.
Jaka zadbana, jaka porządna, jaka przecudowna. Jaka czarująca, jaka doskonała. Jaka cholernie perfekcyjna.
– Gebracht – oznajmiam z lekkim zawahaniem, jednak nikt nie zwraca na nie uwagi. Tak zwany efekt aureoli.
Oczywiście, że Avery odmieni czasownik bringen w czasie Präteritum. Avery odmieni również wszystkie inne czasowniki, wymieni wszystkie wzory chemiczne i fizyczne, wyrecytuje jednym tchem historię Stanów Zjednoczonych ze wszystkimi zbędnymi szczegółami.
Avery to niepodważalnie wzorowa uczennica.
Avery jest idealna. A przynajmniej sprawia takie wrażenie.
Nikomu nie przyszłoby do głowy, że Avery może sobie z czymś nie radzić. Przecież zawsze jest taka miła, taka pomocna.
– Dziękuję, Avery. – Pani Campbell patrzy na mnie życzliwie, a ja zdążam wyłapać w jej tonie głosu chociaż chwilowe samozadowolenie. Potem nauczycielka osuwa się z westchnieniem na krzesło i pogrąża w sprawdzaniu dziennika elektronicznego.
Powinnam teraz skupić się na odmianie czasownika nehmen, stojącego w tabelce tuż za czasownikiem bringen, ale niespodziewanie do głowy zaczynają mi napływać niepokojące myśli i nie mogę się skoncentrować.
Żołądek ściska mnie niemiłosiernie, chociaż nie jest to dla mnie zaskakujące, bo nie jadłam nic od śniadania. Jednak nie martwi mnie to, bo zdążyłam już wypracować sobie mechanizm hamujący uczucie głodu. Wiem, że to może brzmieć absurdalnie, ale zapewniam was, że da się coś takiego osiągnąć. Potrzeba tylko trochę cierpliwości i samodyscypliny.
Trzeba po prostu oswoić się z bólem. Wtedy wszystko przychodzi łatwiej.
*
Na przerwach obiadowych zwykle wybieram się z moją najlepszą przyjaciółką, Katherine Withford, do położonej na rogu West Street i Port Avenue małej restauracji z chińskim jedzeniem o nazwie Little Shanghai. Nie to, że jestem wielbicielką azjatyckiej kuchni, ale jest to najlepsza alternatywa na zjedzenie obiadu pomiędzy lekcjami. W naszej stołówce nie można dostać niczego, co nie jest do przesady tłuste, a Little Shanghai znajduje się zaledwie kilka przecznic od Westin High – naszego liceum.
Przedzierając się przez tabuny ludzi stojących w przejściu pomiędzy korytarzem a szatnią, wypatruję wzrokiem wysokiej blondynki o szafirowych oczach. Na szczęście Katherine jest bardzo rzucającą się w oczy i przyciągającą uwagę osobą, więc nie muszę jej długo szukać.
Szybko dostrzegam jej górującą nad tłumem pierwszoklasistów, pewną, wyrazistą sylwetkę. Jest dzisiaj wciśnięta we wściekle różowy sweterek, ściśle przylegający do jej szczupłej talii i ramion. Nawet z dużej odległości dostrzegam starannie wykonturowane usta w amarantowym kolorze, idealnie dopasowanym do swetra. Puentę tej kontrowersyjnej postaci stanowią jej szafranowe, mieniące się złocistymi drobinkami włosy, które opadają na wąskie ramiona niczym olbrzymie kaskady wody wodospadu Niagara.
Rozsiewa wokoło siebie słodki, cukierkowy zapach najnowszych perfum Caroliny Herrery oraz aurę niezachwianego, pozornego spokoju. Rozdaje urocze uśmiechy na wszystkie strony świata, jednocześnie mierząc wzrokiem wszystkich mijanych ludzi.
– Avery! – Wyciąga w moją stronę szeroko rozłożone ręce. – Tu jesteś!
Jest nad wyraz czarująca i serdeczna. Tak serdeczna, że zaczyna mnie to przerażać.
– Dzisiaj po zajęciach idziemy z Lilimar i Cassidy do Peppermint Caffè – oznajmia dumnie i pewnie, uważnie przyglądając się mojej twarzy. Jest życzliwa i opanowana.
Patrzy na mnie, a ja zastanawiam się nad możliwymi interpretacjami jej wypowiedzi. Czy mówiąc „idziemy” miała na myśli, że idzie tam z Lilimar i Cassidy i chciała mi to po prostu oznajmić, czy może chodziło jej o to, że ja też mam się tam bezdyskusyjnie pojawić, bo ona tam idzie?
– To świetnie – odpowiadam, bo jest to najbezpieczniejsza forma odpowiedzi, pasująca do obu scenariuszy.
Ruszamy przez wypełniony po brzegi ludźmi korytarz i kierujemy się w stronę głównego wejścia. Katherine toruje nam drogę, a onieśmieleni pierwszoklasiści posłusznie odsuwają się na bok, robiąc nam przejście i jednocześnie patrząc na nas z fascynacją i podziwem.
– Nie masz nic przeciwko, żeby Cassie i Lilimar przyłączyły się do nas podczas dzisiejszego lunchu, prawda? – pyta przyjaciółka wręcz zasładzającym głosem, jednak wydaje mi się, że jest to pytanie retoryczne.
– Nie – odpowiadam z najwyższej próby uśmiechem.
Cassidy Massuchets i Lilimar van de Verde to największe ameby umysłowe, jakie znam. I nie mówię, że są głupie. Wręcz przeciwnie. Potrafią być bardzo przebiegłe, jednak są po prostu niewartościowe i niedojrzałe.
Znalazły się w gronie licealnej śmietanki towarzyskiej ze względu na swoje szczupłe sylwetki, ładne twarze i zdecydowany, asertywny, bezkompromisowy sposób bycia, który jest w pewnym sensie słabszym odzwierciedleniem oblicza Katherine.
Wychodzimy ze szkoły i oblewa mnie fala ciepłego, dusznego, pachnącego spalinami powietrza. Mam wrażenie, że ten nacierający na mnie niczym chmara zaciętych owadów gaz zaraz poparzy mnie w oczy, więc lekko je przymrużam.
– Boże! – komentuje zdarzenie Katherine, zupełnie jakby wiedziała, co przed chwilą pomyślałam, i czuła dokładnie to samo.
Właśnie między innymi za to ją lubię. Czasem nie muszę nic mówić, a ona doskonale wie, co myślę. Zupełnie jakby rozumiała moje osobliwe postrzeganie świata.
– Podkład trochę ci się rozmył. – Pochyla się nade mną i wyciąga rękę w stronę mojego policzka. – Mogę pomóc ci go rozprowadzić.
Ciepło, jakie słyszę w jej głosie, sprawia, że na moją twarz wypływa lekki, ale szczery uśmiech. Wiem, że mówi to troskliwie, niemalże czule.
Lubię ją za to, że czasem potrafi być naprawdę serdeczna. Prawdziwie serdeczna, a nie przesłodzona. Często, kiedy jesteśmy we dwie, właśnie tak się zachowuje i zdecydowanie bardziej wolę ją od tej strony. Wtedy naprawdę czuję, że relacja, która nas łączy, jest w jakimś stopniu autentyczna.
– Możemy zrobić to już w Shanghaiu – mówię, omijając hydrant, który ktoś nieumyślnie postawił na środku chodnika.
– To świetnie – rzuca Katherine, robiąc to samo. – Muszę ci się pochwalić, bo sprawa z Conveyem zaczyna wreszcie przynosić oczekiwane rezultaty. – Przyjaciółka uśmiecha się z zadowoleniem i satysfakcją.
W naszym liceum istnieją dwie grupy chłopaków, których można nazwać atrakcyjnymi. Pierwsza to grupka nastolatków zawzięcie angażujących się w wydarzenia sportowe, nieprzeciętnie umięśnionych, posiadających dobre wyniki w nauce, jednak do przesady nudnych i nieciekawych. Druga to raczej skryci, nadzwyczajnie przystojni nastolatkowie, których można podziwiać tylko z daleka. Jednak wiele się o nich nie mówi.
Convey Wellington należy do tego pierwszego typu, który mnie osobiście zupełnie nie porusza i szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co Katherine czy jakakolwiek inna dziewczyna widzi w takich chłopakach.
Jednak Katherine jest zauroczona Conveyem już od dłuższego czasu. I wiem o tym tylko ja. O wielu sekretach Katherine wiem tylko ja. Pewnie dlatego, że jestem inna niż ona. Lilimar i Cassidy są takie same i pewnie jakikolwiek sekret nie przetrwałby u nich bezpiecznie więcej niż dobę.
Ja mimo wszystko jestem rzetelną i obowiązkową osobą, a Katherine dobrze zdaje sobie z tego sprawę.
– Świetnie – staram się okazać zainteresowanie. – Co się wydarzyło? – Prawdę mówiąc, mało mnie to obchodzi, jednak wolę ciągnąć ten temat, niż wysłuchiwać kolejnych monotematycznych, niezmiernie ciekawych opowieści, które przyjaciółka ma w zanadrzu.
Na szczęście Katherine nie zdąża nic powiedzieć, bo zza rogu ulicy wyłaniają się tryskające na wszystkie strony śmiałością, nieskazitelnością i arogancją Lilimar i Cassidy. Idąc w równym, sztywnym szyku, z kreskami do połowy twarzy i wciśnięte w krótkie, amarantowe spódniczki, wyglądają jak nakręcane lalki. Kiedy na nie patrzę, mam ochotę zapakować je w plastikowe opakowania i położyć na półce w sklepie z zabawkami z dopiskiem: „50% przeceny na zepsuty towar”.
Na tę myśl wybucham krótkim, stłumionym, ulotnym śmiechem, jednak Katherine, zajęta ich przybyciem, na moje szczęście tego nie zauważa.
– Do Peppermint Caffè pójdą z nami Convey i Chace – oznajmia na przywitaniu Lilimar, całując mocno przypudrowany policzek Katherine delikatnie, uważnie, niemalże go nie dotykając, a ja zaczynam rozważać, czy rzucić się w wir pędzących obok nas samochodów, czy może po prostu dyskretnie uciec w jedną z bocznych uliczek, prowadzącą na Boverment Street.
Spotkanie z Conveyem Wellingtonem i jego wiernym towarzyszem Chace’em Martinem jest w tej chwili, tuż po słuchaniu własnych myśli, ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę.
Katherine ma to do siebie, że myśli bardzo schematycznie. Żyje w przekonaniu, że skoro ona i Convey – jak twierdzi – mają się ku sobie, to ja, jak przystało na jej najlepszą przyjaciółkę, powinnam żywić sympatię do Chace’a Martina. Mam wrażenie, że traktuje go jako partnera po prostu przypisanego do mnie. I na moje nieszczęście uważa, że ja też powinnam o nim tak myśleć.
Rozumiem, że w życiu towarzyskim istnieją pewne schematy, których należy przestrzegać, ale dobieranie ludzi w pary według własnego uznania to już lekka przesada.
Nawet jeśli wyznałabym Katherine wprost, że Chace mi się nie podoba, pewnie by się zbulwersowała i po nieudanych próbach nakłonienia mnie do zmiany zdania wybrałaby mi spośród licznych znajomych Conveya innego, godnego mnie, równie ciekawego kandydata. Problem w tym, że żaden z nich by mnie nie zainteresował. Po prostu nie gustuję w takich chłopakach.
Katherine i zresztą wszystkim otaczającym mnie osobom wydaje się, że właśnie tego potrzebuję. Bo myślą, że perfekcyjna dziewczyna musi mieć perfekcyjnego chłopaka. Będącego na tym samym poziomie inteligencji co ona, będącego w tym samym towarzystwie, w którym przebywa, wręcz myślącego tak samo.
Nie mogłabym być z kimś innym. Przecież jestem na to zbyt zadbana, zbyt porządna, zbyt doskonała.
Jednak nie mogą myśleć inaczej. Przecież właśnie taką siebie im pokazuję.
Koło się tu zamyka.
*
Dalsza część dostępna w wersji pełnej