- nowość
- promocja
Ponury tygrys - ebook
Ponury tygrys - ebook
O czym się nie mówi, nie istnieje.
Świadectwo seksualnej przemocy i życia w kłamstwie.
Ta historia zdarzyła się naprawdę.
Neige Sinno ma siedem albo osiem lat, gdy ojczym zaczyna ją gwałcić. Matka, nauczyciele, sąsiedzi – nikt niczego nie widzi, niczego się nie domyśla. Zastraszona dziewczynka milczy.
W obawie, by podobna krzywda nie spotkała jej siostry i przyrodniego rodzeństwa, już po wyjeździe na studia Neige składa zawiadomienie do prokuratury. W jawnym procesie mężczyzna przyznaje się do winy, ale dla lokalnej społeczności, to ona, nie on, staje się czarną owcą. Kat i ofiara, niczym tygrys i jagnię z wiersza Williama Blake’a, są na siebie skazani.
Teksty Nabokova, Woolf, Morisson, Carrère’a i Despentes, wspomnienia z dzieciństwa, doniesienia prasowe, archiwa – czy dzięki nim uda się wreszcie opowiedzieć o tym, co niemożliwe do opowiedzenia? I wygrać zakład o zbawczą, ocalającą moc literatury?
Radykalnie szczera książka balansująca między powieścią, pamiętnikiem, esejem oraz konfesją w stylu Annie Ernaux i ruchu #MeToo. Uhonorowana Premio Strega Europeo, Prix Femina i Prix Goncourt des Lycéens stała się ważnym głosem w debacie na temat zniesienia przedawnienia przestępstw seksualnych wobec dzieci.
„Bez wątpienia najmocniejsza i najgłębsza książka, jaką kiedykolwiek przeczytałam, o tym, jak dorosły może zdewastować życie dziecka”.
Annie Ernaux
„Jakim językiem wyrazić niewyrażalne, żeby nie szantażować, nie estetyzować, nie zakłamać, nie nadużywać, nie przerazić czytelnika, a jednocześnie dotrzeć do jego serca i umysłu? Dawno nie czytałam tak fascynującej prozy z pogranicza autobiografii i literatury pięknej. Książka kompletna, mam ochotę powiedzieć, choć przy takim temacie wydaje się to nieprawdopodobne. Wspaniała”.
Liliana Hermetz
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-08714-5 |
Rozmiar pliku: | 4,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeśliby należało wymienić tylko jedną cechę, byłaby to jego energia. Jest bardzo żwawy, stale czymś zajęty, nieustannie w ruchu. Był taki od małego. Jego bracia także. Trzech chłopców, niewielka różnica wieku – w małym mieszkanku na przedmieściu Paryża musiał panować harmider. Ojciec usiłował się skupić na malowaniu. Krzyczał, że w tym bardaku nie da się pracować. Matka próbowała uciszać chłopaków, zabierała ich do innego pokoju albo do parku, nie zważając na deszcz czy wichurę, żeby się mogli wybiegać. Ojciec chciałby się poświęcić wyłącznie malarstwu, lecz nie dało się z tego wyżyć – udzielał lekcji rysunku, a poza tym założył niedużą firmę sprzedającą dizajnerskie kominki. Były to lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, dziś te kominki wydają się nam cudaczne albo zabawne, zależy od punktu widzenia, w każdym razie nikt by już nie zechciał mieć w domu takiej osobliwej kapsuły o psychodelicznym kształcie, z przeszklonym wsadem. W tamtych czasach jednak interes szedł całkiem nieźle. Dziadkowie z obydwu stron byli robotnikami z północy, z okolic Boulogne-sur-Mer, gdzie rodzina miała nadal mieszkanie i spędzała wakacje. Matka, jak mi się zdaje, była sekretarką w firmie kominkowej; po trosze gospodyni domowa, po trosze w cieniu ojca. Niczym się nie wyróżniali, ani biedni, ani bogaci, paryżanie z niższej klasy średniej. Żaden z synów nie studiował, opuścili dom przed maturą. Najstarszy poszedł pracować w handlu, średni w armii, a mój ojczym wyjechał w Alpy i odbył tam służbę wojskową. Do Paryża już nigdy nie wrócił. Rodzice byli dość surowi, wychowywali synów według tradycyjnych wzorców, traktowali ich sprawiedliwie, wymagali bezwzględnego posłuszeństwa. Był dumny z tego zimnego wychowu, a także z przynależności do skautów i ze wszystkiego, co go ukształtowało, co miało wpływ na jego siłę, apetyt na życie, głód poznania i żądzę podbojów.
Trudno mi go sobie wyobrazić na paryskim przedmieściu. Widywałam go zawsze w górach, w ubraniu sportowym lub roboczym. Dawno temu ubierał się jednak jak dziecko z miasta, uczeń szkoły katolickiej. Do osiemnastego roku życia chodził z przylizanymi włosami, w odprasowanych białych koszulach, w butach wypastowanych na glans. Później pojechał do Briançon, gdzie odkrył wspinaczkę, wysokie góry, paralotnię, życie swobodniejsze i mniej uładzone, bez koszul, bez czekania na metro, bez przedziałka z boku, bez chodzenia na niedzielną mszę; życie pełne świeżego powietrza i światła.
W 1983 roku, kiedy poznaje moją matkę, ma dwadzieścia cztery lata. Odbywają razem kurs dla przewodników po niższych partiach gór. Jest sympatyczny, wysoki i wysportowany. W grupie chętnie obejmuje przywództwo; gdy zdarzają się trudne miejsca, niebezpieczne przejścia, gdy dochodzi do wypadku, w razie potrzeby kieruje akcją. Ma charyzmę, dużo przyjaciół i podoba się dziewczętom.
Jej także się podoba. Przypomina ukochanego mężczyznę, którego straciła kilka miesięcy wcześniej. Porwała go lawina. Ta nagła śmierć była dla niej wielkim ciosem. Sądziła, że nigdy nie dozna ukojenia. Ale być może się myliła? W towarzystwie nowego przyjaciela spędza dużo czasu. Ceni jego zdecydowanie, stanowczość, beztroskę. To duża odmiana po Sammym, ojcu jej córek, melancholijnym marzycielu i odludku. Nowy znajomy wkrótce zaczyna robić wszystko, by ją zdobyć. Prowadzi ją po stromych ścieżkach na ośnieżone granie, gdzie piękno przyrody wprawia ich w ekstazę. Chodzą po górach jedno za drugim, w milczeniu, pod zmiennym niebem alpejskiego lata. Nad nimi obłoki suną niczym dekoracje teatralne; jakby odpływały na zachód, by ustąpić miejsca innemu niebu, które się kryje pod spodem. Przy schodzeniu trzymają się za ręce. On jest w związku z inną kobietą, ona, starsza o cztery lata, ma dwie córki, sześcio- i czteroletnią, o imionach rodem z baśni braci Grimm – Neige (Śnieżka) i Rose (Róża). Teraz są u ojca, ale nie chce ich tam zostawiać zbyt długo, bo za nimi tęskni, a one jej potrzebują. Jest zaskoczona, że nie chodzi mu jedynie o to, by ją poderwać, że po pierwszych dniach namiętności chce nadal to ciągnąć, proponuje, by sprowadziła dziewczynki, by spróbowali stworzyć coś razem – jest zaskoczona, lecz uradowana, mówi sobie w duchu, że ma szczęście.
Podoba jej się atletyczne ciało i energia, jaką emanuje. Właśnie tak, energia, siła, już o tym wspominałam. Mężczyzna uprawia narciarstwo, wspinaczkę, lubi ciężką pracę, skrajny wysiłek, przekraczanie własnych ograniczeń. Zanim został przewodnikiem, odbył szkolenie u strzelców alpejskich, w elitarnej jednostce dla miłośników wysokich gór. Kazano im biegać po zmroku zaśnieżoną szosą Traverses, wspinać się do górskich schronisk z ładunkiem osiemdziesięciu kilogramów kamieni w plecaku, na przełęczy Échelle okopywać się aluminiową łopatką, aż na zgrabiałych dłoniach wyskoczą pęcherze, i tym podobne rzeczy. Uwielbiał to. Ona jest pacyfistką, trudno jej zrozumieć, co takiego widział w tym świecie arbitralnych zasad i popisów męskości. Zwłaszcza po Sammym, który symulował chorobę psychiczną, by się wymigać od wojska, i nie znosił mundurów, broni, okrucieństwa. On jednak opowiada o górskich wędrówkach z kolegami, o braterstwie rodzącym się w trudnych chwilach, o lekcjach, jakie płyną z konfrontacji z siłami przyrody. Przedtem czuł się więźniem szarej podmiejskiej dzielnicy, dzięki miłości do sportu odkrył nowe horyzonty. Teraz wie, że stąd nie wyjedzie, znalazł swoją drogę, życie blisko natury, razem z nią.
A więc góry, strzelcy alpejscy, przedmieścia, o tym wszystkim też już wspominałam.
Podoba jej się twarz o wyraźnie zarysowanych kościach policzkowych, czarne oczy wykrojone jak migdały, nasuwające na myśl jakiegoś azjatyckiego przodka, kontrastujące z raczej nordyckimi rysami – twarz Francuza z północnej Francji, skąd pochodzą jego rodzice, z Pas-de-Calais, białoskóra, o orlim nosie.
Mężczyzna marzy o dużej rodzinie. Z moją matką dość szybko dochował się dwojga następnych dzieci, syna, potem córki. Tym, którzy go o to pytają, mówi, że chciałby mieć ósemkę – rozmówcy nie komentują odpowiedzi, usiłują ukryć zażenowanie; ich zdaniem nawet czworo to zbyt wiele.
Z dzieciństwa zachował upodobanie do masła, do nabiału. Jego matka piekła na święta biszkoptową roladę z kremem kawowym ucieranym z masła; co roku na Boże Narodzenie próbowaliśmy upiec takie ciasto. Na próżno – nigdy się nam nie udawało, nigdy nie było tak samo smaczne. Czasem nawet wychodziło zupełnie paskudne, maleńkie kuleczki masła nie dawały się utrzeć, w kremie tkwiły tysiące tłustych, mdłych punkcików, a pod zębami zgrzytały drobinki cukru. Niekiedy smak i tekstura bywały naprawdę bardzo zbliżone do oryginału; w takich razach naszym oczom, wpatrzonym w jego twarz, z której usiłowały odczytać ostateczny werdykt, jawiło się uczucie zaraźliwej błogości; tak mniej więcej wyglądał najwyższy stopień rodzinnego szczęścia, jaki było nam dane osiągnąć.
Jest skłonny do oparzeń słonecznych, a wiosenne pylenie wywołuje u niego gwałtowną alergię. Kicha jak opętany.
Lubi gry planszowe, ale jest nazbyt drażliwy i zawsze źle się to kończy. Podczas partyjek Monopoly z rodziną albo gier strategicznych z przyjaciółmi niekiedy ogarnia go wściekłość – wówczas nagle przerywa zabawę, wali w stół pięścią i od uderzenia kołyszą się wszystkie plastikowe pionki, zielone hoteliki, czerwone domy, trzęsą się stosy fałszywych banknotów, a on odchodzi obrażony, trzaskając drzwiami.
Podobnie z tenisem – wielokrotnie widziałam, jak rzuca rakietą o ziemię. Rakieta dużo kosztuje i doprawdy nie mamy pieniędzy na taki sprzęt. Nie może się jednak powstrzymać. Wykrzykuje wyzwiska pod adresem przeciwnika i własnym, i piłki, która poleciała krzywo. Czerwony, mokry od potu, z oczami pałającymi wściekłością tupie i ciska rakietą w metalowe sztachety.
No dobrze, już dość. Próbowałam. Chciałam nakreślić ten portret z perspektywy osoby, którą jestem dzisiaj, kobiety, która sama została matką. Starałam się zobaczyć to, co widziała wówczas moja matka, co widzieli ludzie z naszego otoczenia, to, w jaki sposób zazwyczaj widzi się czyjeś ciało i twarz, kiedy się patrzy na portret; zobaczyć dorosłymi oczami, przywykłymi do lektury, do opisów postaci w powieściach, w reportażach, do oglądania i interpretowania obrazów. Nie potrafię. A przecież napisałam wiele opowiadań, kilka powieści, powinnam umieć nakreślić portret. Ale w tym wypadku jest inaczej. Po pierwsze próbuję nałożyć wciąż żywe wspomnienia na pewną obiektywną prawdę, która mi umyka pomimo fotografii. Po drugie, rzecz jasna, nie jest to możliwe, bo chodzi o niego.A więc portret
Jest wysoki i silny, wręcz brutalny. Jego głos z łatwością przechodzi od łagodności do gniewu. Kiedy go coś złości, od razu zaczyna krzyczeć. Krzyczy bardzo głośno. Rozkazuje. Uważa, że sposób, w jaki dotąd wychowywano mnie i moją siostrę, nazbyt pobłażliwie, w atmosferze rozprzężenia, jest niedorzeczny. Zrobiono z nas dwie dzikuski. To czysty nonsens.
Dłonie ma duże, barwy, która często nabiera odcienia czerwonoróżowego, podobnie jak twarz, kiedy tylko oddziałuje na nią słońce albo gniew. Dłonie ma silne. Dłonie, które chwytają, które pieszczą, lecz z pewnego rodzaju szorstkością; to pieszczota, która bierze w posiadanie, toruje sobie drogę. Tak jak głos, który próbuje być łagodny, ale przesadza, na końcu zdania staje się piskliwy, przybiera ton zapytania, jakby szukał aprobaty rozmówcy, potwierdzenia, że ten się z nim zgadza, słucha go, akceptuje. Tyle że nawet jeśli nie ma zgody, jeśli rozmówca milczy albo odpowiada przecząco, ton się nie zmienia. Głos nadal brzmi tak samo. W istocie ów ton pytający jest częścią monologu, który się powtarza jak zdarta płyta.
Ciało ma duże. Stopy brzydkie, jak to zwykle stopy, ale tym brzydsze, że włochate, różowe i zniszczone. To dziwne, że stopy ma owłosione, bo reszta ciała jest raczej bezwłosa, nagi tors, nagie ręce. Brzydką ma zwłaszcza skórę, w rozmaitych odcieniach różu, bieli, czerwieni i brązu. Skóra na penisie, zawsze napięta pod wpływem erekcji, różowa wpadająca w fiolet, dalej od żołędzi nabiera barwy brzoskwiniowej, aż wreszcie na jądrach staje się beżowa i pomięta, jakby to była skóra obumarła, szczątek trupa wiszący pod olbrzymim członkiem, wyprężonym i twardym jak kość.
Nigdy go nie widziałam z książką, ale lubił komiksy, zwłaszcza o przygodach na Dzikim Zachodzie. Miał prawie cały komplet albumów, których bohater nazywał się Blueberry. Często zasiadywał się w klozecie, gdzie je czytał. Już chciałam napisać, że się tam zamykał, ale to nieprawda. Kiedyśmy się wreszcie doczekali klozetu, nigdy w nim nie było zasuwki, ani tam, ani w sypialniach. Nie chciał, aby ktokolwiek mógł zyskać możliwość choćby najmniejszej prywatności. Dzisiaj trochę mnie to dziwi, bez wątpienia byłoby mu wygodniej, gdyby mógł zamykać drzwi pomieszczenia, w którym przebywał ze mną sam na sam.
Uwielbiał Johnny’ego Hallydaya. Musiałyśmy więc także i my słuchać godzinami Johnny’ego, towarzyszył nam podczas długich dni roboczych w remontowanym domu, rodzinnych wypraw samochodem, wieczornych spotkań z przyjaciółmi. Im dłużej słuchaliśmy tych samych piosenek, tym wyraźniej dostrzegałam w ich słowach głęboką hipokryzję. Cała ta komedia z porządnym facetem o czystym sercu, twardzielem, który w głębi duszy jest wrażliwcem, cierpiącym macho, symfonia użalania się nad sobą budziła we mnie odrazę.
Mój ojczym z pewnością postrzegał siebie jako samotnego kowboja. Mówił, że jest nadzwyczaj wrażliwy na krzywdę. Przytaczał nam ciągle dwa lub trzy przypadki złego traktowania, których był świadkiem w szkole podstawowej i które go oburzyły. Kiedy przyłapywał mnie i moją siostrę na jakiejś psocie, surowo nas karał, podkreślając, że kara jest zbiorowa. Kazał nam wozić taczki pełne żwiru na drugi koniec ogrodu, zbierać suche gałęzie, kopać doły.
Miał wysokie standardy moralne, które nie podlegały dyskusji. W dzieciństwie wielokrotnie widziałam, jak dzielnie pomagał innym – na górskich szlakach, w razie wypadku, pożaru. Przez kilka lat pracował jako kierowca karetki pogotowia. Był brygadzistą na niebezpiecznych budowach, odpowiadał za zdrowie i życie swoich ludzi. W chwilach zagrożenia doznawał przemiany. Cała jego istota przechodziła w stan gotowości – wytężał mięśnie, napinał uwagę, sprawiał wrażenie, że się jarzy wewnętrznym blaskiem, wszyscy chętnie słuchali jego poleceń, mieli zaufanie do jego osądów i instynktu. Wierzyli, że jest przewodnikiem, który ich poprowadzi w bezpieczne miejsce. Był tym, kto się poświęca dla dobra ogółu, kto się ani przez chwilę nie waha, kto stawia czoło zagrożeniom, nie boi się śniegu ani ognia. Uosobieniem męstwa.
Przez długi czas jawił mi się jako demiurg, istota nadnaturalnej wielkości. Postrzegałam go jako postać mityczną, kogoś w rodzaju Syzyfa czy też Prometeusza wydanego na pastwę demonów. Później, patrząc wstecz, doszłam do wniosku, że być może był to po prostu żałosny facet, który potrafił zręcznie manipulować innymi i wykorzystał bezbronność kogoś, kto był jeszcze słabszy niż on. W zamkniętym świecie rodziny nikt nie mógł się sprzeciwić jego władzy. Zapewne był oboma naraz: tytanem i miernotą. Czy nie lepiej być ofiarą pierwszej niż drugiej z tych osób?
Wiele prac budowlanych wykonywaliśmy wspólnie. Zwłaszcza w naszym domu, który w całości wyremontowaliśmy sami – on, matka, siostra i ja. Byłyśmy jeszcze małe i otrzymywałyśmy zadania na miarę sił: przenoszenie lekkich opakowań, szpachlowanie tynków, podawanie narzędzi dorosłym. Co weekend stawałyśmy razem z nimi do roboty w starych ubraniach, poplamionych farbami i gipsem. Wspólne były praca i zadowolenie z wysiłku fizycznego, wspólny głód, który w porze odpoczynku cudownie zaspokajała w pełni zasłużona kanapka, wspólny milczący namysł i skupienie przy czynności wymagającej precyzji. A wszystko to przy akompaniamencie piosenek Johnny’ego z radia i kaset. Do dziś, kiedy mi się zdarza je słyszeć, a zdarza się często, bo nadal cieszą się olbrzymim powodzeniem, z trudem bronię się przed bólem w ranie, którą otwierają na nowo ostrza zawarte w słowach, jakby kryły one w sobie podwójny, ukryty sens, zawsze ten sam i czytelny wyłącznie dla mnie.
Kiedy ciało pręży się
I jak miód usta twe
Kiedy niebo w oczach twych
W jednej chwili mąci mgła
Kiedy twoje dłonie chcą
Kiedy palce z lęku drżą
Kiedy wstyd mówi nie
Głosem cichym jak westchnienie
Kocham cię, kocham cię, kocham cię
Mówił, że mnie kocha. Mówił, że to, co ze mną robi, robi właśnie po to, by mi okazać miłość; mówił, że jego największym pragnieniem jest to, bym go również kochała. Mówił, że zaczął szukać bliskości ze mną, dotykać mnie, pieścić, ponieważ potrzebował ściślejszego kontaktu, ponieważ nie chciałam mu okazywać czułości, nie mówiłam, że go kocham. Następnie karą za obojętność stały się stosunki płciowe. Obiecywał, że jeśli będę milczała, nic nie zrobi pozostałym dzieciom. Później mówił również, że jeśli się zgodzę powiedzieć, że go kocham, i będę się zachowywać, jakbym go kochała, jego postępowanie się zmieni. Nie mogłam. Za późno. Było to już niemożliwe. Wolałabym umrzeć, niż mu to powiedzieć. Żeby się to skończyło, postawił warunek: mam być dla niego miła, mam przynajmniej udawać w obecności innych. Zgodziłam się. Wtedy się skończyło.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------