Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Popchnij mnie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 czerwca 2020
Ebook
32,00 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Popchnij mnie - ebook

Balkoning, popularna na Wyspach Kanaryjskich zabawa w skakanie z balkonu do basenu hotelowego, co roku zbiera śmiertelne żniwo. Kiedy w położonym na Majorce hotelu Maria Verde ginie w ten sposób jeden z wczasowiczów, nie wszyscy są skłonni uwierzyć, że to przypadek. Właściciel hotelu zwraca się do jednego z gości, polskiego turysty Janusza Kastrata, z prośbą o pomoc w odnalezieniu odpowiedzi na pytanie: „Kto zabił?”. Janusz, który przyleciał na Majorkę w zupełnie innym celu, niechętnie podejmuje się zadania. Wkrótce okaże się, że kluczem do rozwikłania sprawy dziwnych zabójstw może być osoba z jego przeszłości, której nie spodziewał się tutaj spotkać.

Janusz ostatni raz rzucił okiem z nostalgią na Varadero i podążył za przedstawicielami kraju sąsiadującego z Polską. Katedra była jego ulubioną budowlą na wyspie. Aczkolwiek w środku, o ile dobrze pamiętał, był tylko dwa razy. Raz z Magdą i raz z Julią. To był jeden z jego sposobów na podryw. Zabranie dziewczyny w piękne urokliwe miejsce, gdzie jest szansa, że przez pewien moment przyjdzie jej do głowy kwestia ślubu i z kim miałaby go wziąć, a on akurat będzie pod ręką i w zasięgu jej wzroku. Niestety, kiedy Januszowi wydawało się, że jest na randce, to bardzo często dziewczyna, z którą na niej był, wcale o tym nie wiedziała. Taki był subtelny.

Paweł Olearczyk – Co tu dużo mówić? Baran, ale podobno tylko zodiakalny. Urodził się 23 marca 1988 roku w Oświęcimiu. Człowiek renesansu z poczuciem dystansu. Czasami rymuje. Jak sam twierdzi, tworzenie jest jedną z jego naturalnych potrzeb, którą regularnie musi zaspokajać. Do tej pory opublikował następujące powieści Nie pytaj mnie o Rose, Wszyscy jesteśmy sterowani oraz Autokar do Nieba. Popchnij mnie jest jego czwartą książką, do której napisania zainspirował go półroczny pobyt na Majorce. Niektórzy znają go również jako twórcę serialu internetowego Ostatnie Słowo.

www.pawelolearczyk.pl
www.instagram.com/pawelolearczyk
www.facebook.com/oficjalnyolearczyk

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8147-909-7
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Na samym początku czujesz się trochę niepewnie. Przeraża cię wysokość i fakt, że pod tobą znajduje się wiele rzeczy, o które możesz przypadkowo zahaczyć, a nawet się roztrzaskać. W momencie gdy patrzysz w dół, wszystko wydaje się bardzo małe. Zaczynasz odczuwać drobne zawroty głowy. Nie masz lęku wysokości, bo gdybyś go miał, tobyś tutaj nie wyszedł. Pomimo to jest w tobie jakaś obawa i przerażenie. Boisz się, że utracisz swoje cenne i tak wspaniale przeżyte życie. Ale czy na pewno przeżyłeś je aż tak wspaniale? Tego typu myśli zaczynają napływać ci teraz do głowy. Analizujesz swoją egzystencjalną podróż krok po kroku. Przypominają ci się wszystkie momenty, w których wydawało ci się, że zrobiłeś źle. Tak. Zwłaszcza ten dzień, o którym teraz myślisz. Dałeś wtedy czadu. Na twoich ustach pojawia się delikatny uśmiech…

Ale to nie jest teraz ważne. Masz bowiem dokonać w tym momencie czegoś wielkiego. Czegoś, czego jeszcze nigdy nie robiłeś. Czegoś, czego nie ma w twoich wspomnieniach, bo dopiero zamierzasz to zrobić. Powoli podnosisz głowę i spoglądasz przed siebie. Przed tobą jeszcze tylko kilka metrów do krawędzi. Posuwasz się powoli do przodu. Stawiasz stopy blisko siebie, tak aby się przypadkiem nie zachwiać i nie przewrócić, bo wtedy cała twoja ekspedycja poszłaby na marne. Z czoła zaczyna powoli kapać pot, a ty modlisz się tylko, żeby spływał równomiernie i nie zaburzył twojej idealnej równowagi. Kiedy jesteś już na krawędzi, pierwszą czynnością, którą musisz wykonać, jest po raz kolejny spojrzenie w dół. Choć może to być trudne i przerażające, nie masz wyjścia. Spoglądasz i widzisz swój cel. Musisz go dokładnie namierzyć i umieścić w swojej głowie, tak aby twój mózg skoordynował działania w ten sposób, by wylądować dokładnie w tym miejscu. Nie chcesz przecież upaść kilka milimetrów w prawo. Doskonale wiesz, co tam się znajduje i jak wyglądałoby twoje spotkanie z tym. Po skórze przechodzą ci ciarki. Zaczynasz się zastanawiać, czy na pewno chcesz to zrobić. Jaki jest w tym sens? Czy aż tak bardzo ci na tym zależy, żeby zaryzykować własne życie? Przecież nikt nie patrzy, a przynajmniej tak ci się wydaje, że jesteś tutaj bez świadków. Czy zrobisz to, czy nie, twoje opowieści, które przekażesz znajomym i rodzinie, mogą wyglądać tak samo. Możesz skłamać. Twój mózg ma bowiem cudowną zdolność do mówienia nieprawdy. Jesteś kuszony, a w twojej głowie rozgrywa się krótka walka dobra ze złem. Oba przegrywają z rozsądkiem i realizmem. Skok wydaje się znacznie łatwiejszy niż zejście na dół trudną i wymagającą trasą, którą tutaj dotarłeś.

Wycofujesz się ponownie, ale nie po to, żeby uciec. Wręcz przeciwnie. Chcesz nabrać rozpędu, aby uczynić twój wyczyn bardziej spektakularnym. Co z tego, że nikt nie patrzy. Chcesz być bohaterem dla samego siebie. Ważne nie jest to, co myślą o tobie inni, ale to, co ty o sobie myślisz Spoglądasz na swoje dłonie, które trzęsą się jak cholera. Bierzesz głęboki oddech i ruszasz. Biegniesz najszybciej, jak potrafisz. Nie jesteś w stanie rozwinąć zbyt dużej prędkości, bo do krawędzi masz zaledwie kilka kroków.

Początkowo wzbijasz się w górę, ale wiesz dobrze, że nie oszukasz siły grawitacji, która zaczyna cię ciągnąć w dół do twojej ukochanej Matki Ziemi. We włosach czujesz wiatr, przyjemne uczucie. Przed oczami masz miejsce, w które celujesz. W twoim przypadku jest to basen, ale nie ma takiego obowiązku. Każdy może sobie wybrać dowolny cel i próbować trafić do niego z dowolnego miejsca. Nie ma tego dosłownie zapisanego w konstytucji, ale są fragmenty, które można tak zinterpretować. Lot jest wspaniały, czujesz się jak szybujący ptak. Rozkładasz ręce niczym Jezus na krzyżu i pozwalasz biczować się podmuchom wiatru. Przez twoją głowę ponownie przemykają tysiące myśli na temat twojego życia. Dochodzisz do wniosku, że warto było to zrobić. Warto było skoczyć do basenu z hotelowego dachu. Co z tego, że był tam milion tabliczek zakazujących tego czynu. Przecież ty niczego się nie boisz, jesteś rebeliantem, któremu nikt i nic niczego nie będzie zabraniać. Nawet gdyby było to ekstremalnie głupie i durne. Masz na to ochotę? Zrobisz to!

Powoli zbliżasz się do celu. Lot nie trwa długo, przecież swoje ważysz, a grawitacja jest w takich sytuacjach bezlitosna. Nie można jej oszukać. Zamykasz oczy, aby chlorowana woda nie wdarła ci się pod powieki. Ale co to? Do wody wpadają tylko nogi i tułów, a głowa zahacza o basenowy murek. Gdybyś jeszcze mógł, zastanowiłbyś się, dlaczego nie udało ci się trafić w ceramicznego delfina wykonanego na dnie basenowej posadzki, tak jak sobie zaplanowałeś. A dlatego, mój drogi, że życie jest nieprzewidywalne, a grawitacja, jak już wspomniano wcześniej, bezlitosna. Najpierw pęka ci czaszka, a w zasadzie roztrzaskuje się na wiele kawałków. Twój mózg rozbryzguje się, a jego fragmenty pływają po basenie w zabarwionej twoją krwią wodzie. Gdyby żyły w nim rekiny, byłyby ci wdzięczne. Pech chciał, że ich tutaj nie ma. Nikt z twojego wyczynu nie będzie miał pożytku. Zginąłeś na marne. Ostatecznie można by powiedzieć, że ku przestrodze, ale ku przestrodze postawiono już znaki, a ty nie byłeś pierwszym, który ich nie posłuchał. Ciekawe, dlaczego akurat tobie się nie udało, skoro, jak mówią przesłanki, jest wiele osób, które tego dokonały. Latać ci się zachciało! A przecież już będąc dzieckiem, słyszałeś jak Buzz Astral mówił, że nie ma czegoś takiego jak latanie, tylko spadanie do celu. No właśnie, do celu…

Biedny ten, który cię teraz znajdzie jako pierwszy. Zapewniłeś mu traumę do końca życia. Ciekawe, czy będzie go stać na terapię psychiatryczną, która nie jest przecież tania. Poczekaj, aż twoja dziewczyna się obudzi i zobaczy, że nie ma cię w pokoju. Zapewne pierwsze, co zrobi, to wyjdzie na balkon i rozejrzy się, czy przypadkiem gdzieś cię nie widać. A tutaj proszę. Zaraz na dole. Zaraz pod jej nosem. Z zaskoczeniem odnotuje fakt, że ty jednak miałeś mózg, chociaż sama wielokrotnie mówiła ci, że go nie masz. Myślałeś też, że nie było świadków, ale zapomniałeś o chłopaku z trzeciego piętra, który przyjechał tutaj na wieczór kawalerski ze swoimi znajomymi. Nie poszczęściło mu się tak jak jego kolegom, a zatem udał się na balkon, żeby rozładować napięcie seksualne, podczas gdy jego znajomi znajdowali się w pokoju z nowo poznanymi koleżankami. Widząc twoje powietrzne akrobacje, miał nawet ochotę zaklaskać, ale miał zajęte ręce. Kiedy zobaczył, co ci się przytrafiło, przypomniał sobie, co mówiła mu mama, która kiedyś przyłapała go na tym nikczemnym procederze. „Pamiętaj, synu, że kiedy to robisz, umiera aniołek”. Czy uzna to za powołanie i wstąpi do seminarium? Nie wiadomo. Wiadomo jedynie, że już nigdy nie zadowoli żadnej kobiety, bo zostanie impotentem do końca życia i z wielkimi obawami będzie się dotykał, nawet w przypadku gdy będą tego wymagać jego potrzeby fizjologiczne i kwestie higieniczne. Zadowolić może jedynie matkę, jeśli pójdzie do seminarium… Ale to już temat na osobną książkę.MĘŻCZYZNA W KAPELUSZU

W momencie gdy koła samolotu dotknęły ziemi, rozległy się gromkie brawa. Oznaczać mogło to tylko jedno. Polacy wylądowali na Majorce. Głośne oklaski dało się również słyszeć w kabinie pilota, który potraktował je nie do końca tak, jak by życzyli sobie ich autorzy.

Boże! Tylko nie to! Czy ja aż tak źle latam, że za każdym razem, kiedy lot się kończy, oni klaszczą, że udało mi się w końcu wylądować? Przecież nie było nawet delikatnych turbulencji. Wszystko poszło gładko, a oni się zachowują, jakbym kręcił w powietrzu korkociągi. Chyba nie nadaję się do tej roboty… – pomyślał pilot.

Wśród pasażerów lotu Warszawa–Majorka było zaledwie kilka osób, które nie wykazały specjalnego entuzjazmu dla faktu, iż udało im się bezpiecznie wylądować. Byli to między innymi kobieta z ręką w gipsie, sparaliżowany staruszek pozbawiony władzy w rękach oraz tajemniczo wyglądający mężczyzna, który przez całą drogę trzymał na kolanach kapelusz.

Po co klaszczą już teraz? Przecież samolot ciągle może eksplodować… – pomyślał mężczyzna, jakby przeczuwał, że wkrótce może wydarzyć się coś złego.

Kiedy silniki zgasły, samolot zatrzymał się w miejscu, a światełka informujące o konieczności zapięcia pasów przestały się świecić. Rozgorzała walka o bagaże podręczne. Ponad sto osób wstało z foteli i liczyło na to, że uda im się wyjść z samolotu jako pierwszym, bo widocznie w ich przeświadczeniu jeśli się nie pospieszą, to autobus mający przewieźć ich z samolotu do terminala odjedzie bez nich. Po kilku minutach w samolocie zrobiło się luźniej. Siedzący ciągle w bezruchu mężczyzna powoli nałożył swój kapelusz na głowę, podniósł się z fotela, wyjął swój bagaż podręczny i udał się w stronę wyjścia. Ku zdziwieniu ogółu pasażerów autobus zaczekał na ostatniego gościa.

– Proszę pani, okno w piętnastym rzędzie cały czas otwierało się podczas lotu – rzucił, wychodząc, w stronę stewardesy.

– Dziękuję za informację, zaraz to sprawdzę – odpowiedziała kobieta.

Malwina, bo tak miała na imię pracowniczka linii lotniczej, udała się w swoich niezbyt wysokich szpilkach do rzędu numer piętnaście. Podeszła do okna na swoich zgrabnych jak sarna nogach i uświadomiła sobie, że przecież jest w samolocie. Dobrze pamiętała ze szkolenia, że okna w samolocie otwierają się, ale tylko raz, bo jak się już otworzą, to prawdopodobnie z samolotu i pasażerów nie zostanie zbyt wiele. Puknęła się w czoło i spojrzała w rzekomo uszkodzone okno. Jej oczom ukazał się widok mężczyzny w kapeluszu, który wsiada do autobusu i przykłada do czoła dłoń ułożoną w kształt litery „L”. Malwina nie wiedziała, o co mu chodzi i co może oznaczać takie zachowanie. Wiedziała tylko, że mężczyzna mocno ją nabrał i ośmieszył. Na szczęście nikt z załogi tego nie widział. Mogła więc czuć się bezpiecznie, jeżeli chodziło o jej posadę.

– Debil! – powiedziała pod nosem.

W lotniskowym autobusie panował straszny ścisk. Ludzie mocno poupychali się szczególnie w okolicach drzwi, aby zająć pozycje startowe przed kolejnym wyścigiem, jaki ich czekał po dojeździe do terminala. Wyścig po walizki był bowiem kolejną atrakcją tego dnia, którą przygotowali dla nich pracownicy lotniska. Podniecenie, duch rywalizacji i zapach przepoconych turystów unosiły się w powietrzu. Mężczyzna w kapeluszu również stał w pobliżu wyjścia. Nie zamierzał jednak z nikim się ścigać. Po prostu kiedy wsiadł jako ostatni, trudno było mu przepchnąć się w głąb pojazdu.

Podczas kilkuminutowego przejazdu jego uwagę zwróciło zachowanie małej dziewczynki, która stała zaraz obok, między walizkami, które służyły niektórym jako bagaże podręczne. Jej główka wystawała nieco ponad nie. Młoda istotka w pewnym momencie szarpnęła kobietę stojącą przy niej za nogawkę od spodni. Pewnie gdyby mogła, to szarpnęłaby ją za rękaw od koszuli, ale niestety była zbyt mała.

– Mamusiu! – zagaiła celem rozpoczęcia konwersacji.

– Słucham, córeczko? – spytała kobieta.

– A czy temu panu też będziemy klaskać jak dojedzie? – odpowiedziała latorośl.

Na męskiej twarzy, zasłoniętej trochę przez zsuwający się na oczy kapelusz, pojawił się drobny uśmiech.

– Ma pani bardzo mądrą córkę. Wyjdzie kiedyś na ludzi – pochwalił.

– Dziękuję. Na mnie to ona nawet już teraz wychodzi – zażartowała kobieta.

Po tej wypowiedzi męska twarz nie drgnęła ani trochę. Jak widać, żart matki nie trafił w poczucie humoru mężczyzny. Pewnie gdyby nie fakt, że w tym momencie w jednej ręce trzymał on swój bagaż podręczny, a drugą trzymał się barierki, żeby zachować równowagę, to przyłożyłby do czoła rękę ułożoną w kształt litery „L”. Pokazałby wtedy kobiecie, co też myśli o jej niezwykle błyskotliwym spostrzeżeniu.

Trzy, dwa, jeden… ruszyli. Autobus pod terminalem otworzył swoje drzwi, dając tym samym sygnał do biegu podekscytowanym zawodnikom. Jak jeden mąż ponad setka pasażerów lotu ENT1381 z Warszawy do Palma de Mallorca wypadła z pojazdu i owczym pędem popędziła za oznakowaniem wskazującym, w którą stronę należy się udać, aby otrzymać bagaże. Lotnisko Son San Juan słynie jednak ze swoich rozmiarów. Rocznie przez port lotniczy przewija się około piętnaście milionów turystów, a samoloty przylatują i wylatują mniej więcej co minutę. Nie jest więc ono małym obiektem, takim jak np. Kraków-Balice. Dlatego też trzeba być maratończykiem z prawdziwego zdarzenia, jeśli z samolotu chce się dobiec do taśm, na których wyjeżdżają bagaże. Często okazuje się również, że cały wysiłek fizyczny idzie na marne, kiedy to po przybyciu do wyznaczonego punktu ludzie uświadamiają sobie, że walizki, aby tutaj dotrzeć, również muszą pokonać podobny dystans, a przecież one nie mają nóżek i sobie same tak szybko wszystkie nie przybiegną. Trzeba więc czekać.

Ponieważ większość pasażerów tego lotu przyleciała tutaj na wykupione w różnych biurach podróży wczasy, niektórzy z nich postanowili w międzyczasie porozmawiać z oczekującymi na nich przy taśmach rezydentami bądź rezydentkami. Oczywiście robili to po to, aby wyładować na nich swoją frustrację z faktu, iż trzeba czekać.

– Oho. Stonka się wysypuje… – szepnęła rezydentka Gyros Holiday do rezydenta Rambo Tours na widok nadchodzącej plagi.

– Czy coś jest nie tak z tymi naszymi bagażami? – zapytał jeden z przerażonych wczasowiczów.

– To bardzo duże lotnisko i czasem trzeba trochę poczekać, zanim walizki tutaj dojadą. Ale proszę się nie martwić, ja czekam tutaj razem z państwem – odparła rezydentka.

– No tak, ale pani jest w pracy, a my jesteśmy na wakacjach – odpowiedział turysta i odwrócił się na pięcie.

Bip! Bip! – zabrzmiał dźwięk dzwonka oznajmiającego oczekującym, że walizki już dotarły i zaraz zaczną pojawiać się na taśmie. Rozgorzała więc walka. Wyjedzie czy nie wyjedzie? Taka myśl przewijała się teraz przez kilkadziesiąt polskich głów. Bagaże powoli znikały jeden po drugim. W końcu, gdy zostało ich już tylko kilka, do taśmy spokojnym krokiem dotarł mężczyzna w kapeluszu.

– Pani z Gyrosa, prawda? – powiedział do rezydentki.

– Tak. Cieszę się, że w końcu udało się panu do nas dotrzeć. Spore lotnisko, nie uważa pan? – odrzekła.

– Oj tam, od razu spore. W łazience byłem, więc dlatego tak długo. Aczkolwiek faktycznie w pewnym momencie zastanawiałem się, czy przypadkiem nie minąłem już punktu odbioru walizek, bo chwilę jednak szedłem. Ale ja w innej sprawie – oznajmił.

– To opowie mi pan w drodze do taksówki. Ma pan już bagaż? – zapytała dziewczyna.

– No właśnie o to chodzi, że nie bardzo – odparł.

Rezydentka zerknęła najpierw na mężczyznę, a potem na taśmę z bagażami. Rzeczywiście, facet miał w ręce tylko podręczną torbę, a na taśmie niczego już więcej nie było.

– Rozumiem, a czy ma pan kwitek potwierdzający nadanie bagażu? – zapytała.

– Widzę, że nie uda mi się pani nabrać – odpowiedział, a pod nosem pomyślał sobie: Cwana suka z tej rezydentki.

– Niestety. Jestem dobrze przeszkolona. Zapraszam do taksówki – puszyła się.

– To jadę taksówką, a nie autokarem? – zdziwił się mężczyzna.

– Tak. Klasyka gatunku - overbooking. Musimy przenieść pana do innego hotelu. – oznajmiła rezydentka.

– Overbooking? W maju? A zresztą, nieważne. Proszę mi tylko powiedzieć, czy są tam jacyś inni Polacy – odpowiedział, nie przejmując się zaistniałą sytuacją.

– W tym tygodniu z naszego biura tylko pan. Ale to popularny hotel, więc może się zdarzyć, że na jakichś rodaków pan trafi – wytłumaczyła dziewczyna delikatnie drżącym głosem.

– Czyli nie ma żadnych. Super! Właśnie o to mi chodziło. Mam już dość oglądania tych irytujących Polaczków. Otyłe baby z piwem w ręce na all inclusive. Czy da pani wiarę, że oni klaszczą za każdym razem, kiedy samolot ląduje? – Mężczyzna zareagował pozytywnie na otrzymaną właśnie wiadomość.

– I mnie pan to mówi? Jestem tu już piąty sezon z rzędu. Spowszedniał mi nawet widok gołych cycków na plaży – wyznała.

– To pani jest lesbijką? – zadał pytanie z kategorii intymnych.

– Mniejsza z tym. Jest już pana taksówkarz. – Wskazała w stronę mocno opalonego mężczyzny z kolczykiem w uchu, w krótkich spodenkach i koszuli w kwiaty.

– ¡Buenos dias! – przywitał się taksówkarz i uśmiechnął się, ukazując drobne braki w uzębieniu.

– Nieważne, jak wygląda, ważne, żeby dowiózł mnie tam, gdzie trzeba – stwierdził mężczyzna, nie kryjąc faktu, że wygląd taksówkarza dał mu trochę do myślenia.

– I to się nazywa odpowiednie nastawienie. Szkoda, że nie wszyscy turyści są tacy jak pan. Tutaj ma pan jeszcze kopertę powitalną i do zobaczenia na spotkaniu informacyjnym – powiedziała kobieta, wręczając turyście coś, co przypominało kopertę.

– ¿Que hotel? – zapytał taksówkarz rezydentki.

– Hotel Maria Verde – wyjaśniła dziewczyna, wymawiając to w hiszpański sposób.

– ¿Maria Verde? No conozco… – zdziwił się kierowca taksówki.

Pod kapeluszem Janusza krył się nie byle jaki umysł. Dzięki swojej inteligencji mężczyzna szybko się zorientował, że coś tu nie gra. Rezydentka wyjęła ze swojej przewieszonej przez ramię służbowej torby, na której widniało logo jej pracodawcy przedstawiające ogromnej wielkości kebaba, mapę Majorki. Za pomocą palca wskazującego wskazała taksówkarzowi miejsce, do którego miał się udać wraz ze swoim nowym pasażerem. Na widok nazwy miejscowości kierowca przeżegnał się i ucałował wiszący na jego szyi medalik przedstawiający Matkę Boską z Lluc, patronkę wyspy.

– ¡Vamonos! – Kierowca machnął ręką, chwytając w swe mocno opalone i spracowane dłonie torbę turysty.

– Ależ nie trzeba, poradzę sobie… – odparł mężczyzna, nie dopuszczając do tego, aby jakikolwiek obcy człowiek mógł wejść chociaż na chwilę w posiadanie jego torby, a zwłaszcza tego, co przewoził w środku. – Do widzenia pani! – rzekł do rezydentki i ruszył za taksówkarzem.

Podróżnik odczuwał w duszy pewien niepokój. Cała sytuacja była bowiem dość niepokojąca i niejednego szarego turystę wyprowadziłaby z równowagi. On postanowił jednak, że nie będzie wszczynał awantury, bo nie chce przyciągać niepotrzebnie uwagi. Chciał pozostać anonimowy, jak najdłużej to było możliwe. Podróżował już przecież tyle razy w towarzystwie tak wielu różnych osób pochodzących z niezliczonej ilości kultur, że nic nie było w stanie go zaskoczyć.

Przemierzając wraz z latynoskim pracownikiem firmy przewozowej ogromne parkingi pełne autokarów z turystami, natknął się na uroczą niewiastę płaczącą do telefonu.

– Nie wiem, co z nami będzie… Lot został odwołany… Podobno pilot postanowił zrezygnować z pracy, bo wydaje mu się, że ludzie boją się z nim latać i dlatego klaszczą po wylądowaniu… – kwiliła do słuchawki.

Przeszedł obok niej obojętnie, aczkolwiek swoje sobie pomyślał. Nie martwił się, jak będzie wyglądał jego powrót, jeśli firma straciła właśnie jednego z pilotów. Czuł nawet z tego powodu pewną ulgę i powiew wolności, który napłynął wraz z podmuchem orzeźwiającego wiatru.

– Przecież jakoś to będzie… Zawsze jakoś jest… – powtarzał sobie w myślach.

Kierowca, wiedząc, że gość nie życzy sobie, aby ktoś grzebał mu przy bagażu, pozwolił na wniesienie torby do pojazdu. Włożył klucz do stacyjki i odpalił silnik. W głośnikach rozpoczął się przegląd piosenki lokalnej. Podróż przebiegała spokojnie. Wiatr wpadający do samochodu przez otwarte okna zmuszał podróżnika do podtrzymywania swojego kapelusza, aby ten nie odleciał. W pewnym momencie, mniej więcej w okolicy zjazdu z autostrady do miejscowości Palma Nova, mężczyzna podał kierowcy karteczkę z adresem. Taksówkarz pokiwał głową i gwałtownie zjechał w boczną uliczkę. Przekazany mu adres był adresem prywatnym w pewnej wąskiej alejce położonej blisko plaży. Podróżnik wyciągnął z kieszeni skórzany portfel, który sam w sobie był więcej wart niż to, co się w nim znajdowało, wyjął z niego banknot o wartości dwudziestu euro i wcisnął do łapy kierowcy.

– Momentito – powiedział pasażer i wysiadł.

W oczekiwaniu na klienta kierowca postanowił przez chwilę się zrelaksować, wysiadając z samochodu i zapalając cygaro. Przez cały czas spoglądał na drzwi wejściowe do domu, do którego wszedł mężczyzna w kapeluszu. Rozmyślał o czekającej na niego po pracy oziębłej żonie i gorącej tortilli, która w jej wykonaniu nie ma sobie równych. Spokojne chwile zostały zmącone przez dobiegające z wnętrza budynku damskie krzyki. Po chwili drzwi otworzyły się z wielkim impetem i stanął w nich ów mężczyzna.

Słychać strzały – pomyślał kierowca taksówki, wspominając jeden z filmików, który ostatnio oglądał na YouTube.

– ¡Vamonos! – zawołał do kierowcy mężczyzna i wskoczył do wnętrza pojazdu.

Przestraszony Majorkańczyk wyrzucił niedopalone cygaro w trawę i wrócił na swoje stanowisko pracy. Z piskiem opon udał się w powrotną drogę, która prowadziła na autostradę. Zżerająca go latynoska ciekawość nakazywała mu zapytać swojego pasażera, co się przed chwilą wydarzyło i dlaczego słyszał kobiecy krzyk. Nie odważył się. Postanowił zawieźć tego człowieka w miejsce, które wskazała mu rezydentka, i przycisnął pedał gazu. W lusterku z niepokojem oglądał kątem oka, jak jego pasażer stara się zetrzeć ze swoich spodni plamę w kolorze czerwonym. Przeżegnał się po raz kolejny, całując ponownie miedziany wizerunek Czarnej Madonny z Lluc, który z tego wszystkiego przekręcił się i odwrócił.

Santa Ponsa nigdy nie słynęła z dużej liczby ludności. W tej malutkiej mieścinie żyło niecałe tysiąc mieszkańców. Taksówkarz obawiał się, że ta liczba może się wkrótce zmienić, w tym właśnie mieście znajdował się bowiem hotel, do którego wiózł swojego pasażera. Po przejechaniu przez kilka rond trasą widokową wzdłuż plaży dotarli na miejsce. Położony bezpośrednio przy niej hotel Maria Verde był naprzeciwko nich. Gdy tylko pasażer zatrzasnął za sobą drzwi, kierowca wcisnął pedał gazu i uciekł tak szybko, jak gdyby wiózł kobietę, której właśnie odeszły wody i trzeba ją było zawieźć do szpitala, zanim zabrudzi tapicerkę płynem owodniowym.

Recepcja hotelowa znajdowała się na czwartym piętrze. Ze względu na usytuowanie budynku zaraz przy morzu jego bezpośrednie wejście musiało zostać umieszczone wyżej, tak aby do hotelu można było wejść zarówno prosto z wybrzeża, jak i z ulicy położonej na wzgórzu. Co więcej, aby wejść do recepcji z ulicy, trzeba było zejść po kilku schodkach. Nie było w tym zbyt wiele logiki, a sensu tym bardziej.

– ¡Buenos dias! – powitał nowo przybyłego gościa uśmiechnięty recepcjonista.

– English please… – odparł wędrowiec.

– Sure. Good morning, sir. ¿Como te llamas? – zapytał Latynos.

– Janusz Kastrat – wypowiedział wyraźnie i wyciągnął z portfela swój dowód osobisty.

Chłopak szybko sprawdził swoje listy rezerwacyjne w systemie hotelowym i pokiwał głową na znak tego, że wszystkie dane się zgadzają i że może skierować delikwenta do przeznaczonego dla niego pokoju. Spod lady wyjął więc klucz z dużym metalowym brelokiem i wręczył Januszowi. Ten odwrócił się na pięcie i wszedł do windy. Zanim drzwi się zasunęły, zawołał do młodego Majorkańczyka.

– ¡Yo hablo Español perfectamente! ¡Tú eres tonto! – Co w wolnym tłumaczeniu oznaczało, że mówi perfekcyjnie po hiszpańsku, a recepcjonista jest najzwyczajniej w świecie głupi.

Ponieważ podróżnikowi fakt nabrania recepcjonisty na to, że ten nie mówi po hiszpańsku, wydawał się zabawny, kiedy zamykały się drzwi do windy, przyłożył sobie do czoła rękę i ułożył ją w kształt litery „L”, okazując tym samym swoje negatywne nastawienie do poziomu inteligencji pracownika hotelowego.

Dlaczego ja to w ogóle robię? Przecież to głupie. Przykładanie sobie ręki do czoła za każdym razem, kiedy zrobię coś niewyobrażalnie zabawnego… Odbija mi od tej zagranicy… – pomyślał na widok swojego odbicia w lustrze.

Winda otworzyła się po dotarciu na pierwsze piętro. Oczom Janusza ukazał się długi i biały korytarz pełen takich samych brązowych drzwi, które różniły się od siebie tylko numerem. Kastrat wyjął klucz z kieszeni. Na breloku widniał numer 110. Takiej też dziurki zaczął poszukiwać dla swojego kluczyka. Kiedy mijał sąsiedni pokój numer 112, wyszła z niego pewna dziewczyna, która uśmiechnęła się na jego widok.

– ¡Hola! – przywitał ją kulturalnie, wiedząc, jak istotne jest utrzymywanie dobrych relacji z sąsiadami.

– ¡Hola! – odrzekła, dodając jeszcze podejrzanie brzmiące „holala”…

Janusz zignorował zalotny tekst i włożył klucz do zamka. Pokój, do którego wszedł, był czysty i przestronny. Znajdowały się tutaj dwa łóżka, co oznaczało, że nie będzie problemu z przenocowaniem gości, gdyby nadarzyła się taka potrzeba. Istniało również ryzyko, że pewnego dnia mogą mu też tutaj kogoś dokwaterować, ale wiedział doskonale, że zrobiłby wtedy taką awanturę, że na pewno pozbyłby się intruza szybciej, niż ten zdążyłby powiedzieć „Palma de Mallorca”. Obok szafy ulokowany był mały aneks kuchenny, który pozwalał gościom na samodzielne przyrządzanie posiłków. Znajdowało się tutaj również kilka garnków, patelnia, kubki, szklanki i sztućce. Nie mogło zabraknąć też korkociągu.

Przyda się – pomyślał Kastrat.

Ku jego uciesze do pokoju przynależał również balkon, z którego rozpościerał się widok na ogromną szarą… ścianę. Tak, dokładnie. Na szarą ścianę… Pokoje z widokiem na morze były z drugiej strony, a tutaj nie widać było nic innego jak tylko blady mur i jakieś dachy, po których spacerowały koty, bezczelnie spoglądające w stronę balkonów z nadzieją, że ktoś zostawił im tam jakiś ochłap do zjedzenia. Na ich widok Janusz przypomniał sobie scenę z udziałem śmiejących się hien ze swojego ulubionego filmu animowanego pod tytułem Król Lew. Wziął głęboki oddech…

Okej. Tylko spokojnie. Normalnie to bym się teraz wkurzył, ale przecież nie przyjechałem tutaj dla pięknych widoków. Niech i tak będzie, że jest ściana. Nie przeszkodzi mi to w realizacji moich wakacyjnych planów. Aczkolwiek teraz to mnie powinien ktoś pokazać przyłożoną do czoła rękę, ułożoną w kształt litery „L” – pomyślał.

Po obejrzeniu wszystkich zakamarków swojego nowego lokum Janusz postanowił zabrać się za rozpakowanie należącego do niego niezbyt obfitego bagażu. Nie trwało to zbyt długo. Kiedy skończył, postanowił, że zdrzemnie się chwilę; w końcu do spotkania z rezydentką pozostały mu jeszcze dwie godziny, a podróż mimo wszystko troszeczkę go zmęczyła. Zdjął buty i położył się na łóżku w pozycji embrionalnej. Po kilku minutach przypomniał sobie, że nie rozpakował jednak jeszcze wszystkiego. Jego torba miała podwójne dno zapinane na guziki. Otworzył skrytkę, wyjął z niej drobne pudełeczko w kolorze pomarańczowym i położył je pod łóżkiem obok butów. Teraz mógł zasnąć spokojnie. Buty były jego drugą pasją, zaraz po kapeluszach, dlatego nie lubił nosić byle czego. Od kilku lat kupował wyłącznie ręcznie robione trzewiki z małego zakładu szewskiego znajdującego się na warszawskim Mokotowie. Najczęściej życzył sobie, aby skóra była barwiona na kolor czerwony. Taki podobał mu się najbardziej. Często opowiadał znajomym, że to dokładnie taki sam model, jaki nosi papież. Ci nie wierzyli jednak w jego opowieści, wierzyli bowiem w wyczytane w gazetach plotki, jakoby papież ubierał się u Prady.REZYDENTKA

Biuro podróży Gyros Holiday działało na rynku polskim i zagranicznym już od dziesięciu lat. Swoje podboje rozpoczynali w Turcji, która do dziś przynosiła im największe dochody finansowe w porównaniu ze wszystkimi innymi destynacjami, do których wysyłali turystów. Ponieważ, tak to już w życiu jest, apetyt rośnie w miarę jedzenia, zwłaszcza kiedy w grę wchodzą kebaby, zarząd biura szybko podjął decyzję o poszerzeniu swojej oferty katalogowej o kolejne kraje. Jednym z nowych i wprowadzonych do sprzedaży miejsc była niezwykła i pełna tajemnic wyspa zwana Majorką. A przynajmniej tak głosiło hasło reklamowe, którym firma posługiwała się, aby zmanipulować potencjalnych klientów i skłaniać ich do zakupu wycieczek.

Założyciele biura, którymi byli Rafał Mierzeja i Cezary Szerszeń, jeszcze piętnaście lat temu pracowali w korporacji. Nie mogąc znieść codziennie powtarzających się schematów i terroryzującego nadzoru, który doprowadzał niektórych do rzucania się z okien wieżowców, podjęli wspólną decyzję o założeniu własnego biznesu. Ich pierwszą inwestycją była budka z kebabem. Przez pięć lat pozyskali do swojego biznesu kilku nowych partnerów, którzy razem z nimi prowadzili jednocześnie siedemnaście stoisk z kebabem na terenie Trójmiasta. Swojego czasu posiadali nawet wyspę handlową w Galerii Bałtyckiej, ale szybko musieli się z niej zwinąć, kiedy o haracz upomniała się turecka mafia.

Podczas jednej z hucznych imprez sylwestrowych, które corocznie urządzali dla swojego zespołu sprzedażowego, jeden z nich, po wypiciu butelki wina, flaszki wódki i dwóch kufli piwa, doznał olśnienia.

– Wyobraź sobie, co by było, gdybyśmy zrobili na odwrót – powiedział Rafał.

– Dokładnie. To byłoby niesamowite! – odparł Cezary i po chwili dodał: – Ale na czym by to miało polegać?

– Wysyłanie ludzi po kebaby do Turcji może być znacznie ciekawsze niż oczekiwanie, aż sami do nas po nie przyjdą.

– Że co? – zdziwił się Szerszeń.

– Załóżmy biuro podróży i wysyłajmy ludzi do Turcji – wyjawił Rafał z uśmiechem na twarzy i nadzieją w oczach.

– Myślałem, że chodzi ci o to, żebyśmy zamienili się żonami. – Cezary sprowadził go na ziemię.

– Tylko jak my je nazwiemy? – Zamyślił się Mierzeja.

– Kogo? Nasze żony? Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Lepiej chodźmy na gyrosa, bo mam straszną gastrofazę… – zasugerował jego wspólnik.

Dalszego rozwoju sytuacji łatwo się domyślić. W ciągu roku od pamiętnej, aczkolwiek po części zapomnianej, imprezy turyści z całego kraju mogli wyruszyć na pierwszy wyjazd do magicznej Kapadocji, która słynie ze swoich księżycowych krajobrazów. A przynajmniej tak głosiło hasło reklamowe na ulotce biura. Na ulotce, a nie w katalogu, ponieważ trudno byłoby stworzyć katalog zawierający ofertę poświęconą tylko jednemu wyjazdowi. Ale to było kiedyś…

Osobą, która miała na celu przybliżenie turystom podróżującym z Gyrosem niesamowitej i pełnej wrażeń wyspy (czy jakoś tak), była rezydentka Ania. Swoją karierę w zawodzie rozpoczęła trzy lata wcześniej. Odkąd pierwszy raz przyjechała na Majorkę, wracała tutaj co roku. Z Gyrosem była tu po raz drugi. Swój pierwszy raz miała bowiem w konkurencyjnej firmie Kurtyzana Tour, która szybko zakończyła swoją karierę po tym, jak jeden z ich rezydentów próbował sprzedać swoje turystki do haremu jakiegoś szejka. Wieść szybko się rozniosła, a media doprowadziły do spadku sprzedaży, czyniąc firmę nierentowną. Cwany rezydent zniknął z pieniędzmi i został bohaterem arabskich legend o Białym Szejku na brązowym wielbłądzie, którymi arabskie matki straszą swoje nastoletnie córki, kiedy te zaczynają się rozglądać za chłopakami.

Ania, podobnie jak wielu jej znajomych rezydentów, nie miała innego pomysłu na życie. Brak zobowiązań sprawiał, że mogła sobie pozwolić na znikanie co pół roku na kilka miesięcy. Swoją drogą dziewucha świetnie się ustawiła. W lecie pracowała jako rezydentka, a poza sezonem udzielała korepetycji z języka hiszpańskiego, który w takiej pracy jak ta był jej niezbędny. Marzyła o własnym mieszkaniu, na które odkładała co sezon określoną sumę. Był to też jeden z powodów, dla których wyjeżdżała. Wierzyła, że w Polsce nie da się uczciwie zarobić takich pieniędzy. Nie dane nam jednak rozsądzać, czy miała rację. Wbrew powszechnej opinii i plotkom, które krążyły na wyspie, nie była lesbijką. Była za to bardzo sumienna i przykładała się do swojej pracy. Lubiła ją, a były nawet takie momenty, że ją wręcz kochała.

Na spotkania z turystami starała się przyjeżdżać zawsze piętnaście minut wcześniej, aby nigdy się nie spóźnić. Nigdy nie starała się szarżować samochodem ani na autostradach, ani na wąskich, miejskich uliczkach. Miała już bowiem w swojej karierze kilka wypadków, w tym jedno potrącenie pieszego. Za każdym razem wychodziła z nich bez szwanku na ciele i mieniu. Jedynie jej kondycja psychiczna troszeczkę musiała to wszystko zawsze odchorować. Przy potrąceniu pieszego było bardzo blisko posądzenia jej o próbę zabójstwa z premedytacją, ponieważ przypadkowo pod koła wpadł jej turysta. Na szczęście dla niej Majorka jest małą wyspą, a jak ktoś przebywa tutaj już tyle czasu, to traktują go jak swojego, więc policja była jej przychylna. Ale nie było to regułą.

Tego dnia do hotelu Maria Verde Ania również przybyła piętnaście minut przed umówioną godziną spotkania z panem Januszem. Parkowanie na Majorce nie należało do najłatwiejszych. Uliczki często były wąskie i mocno pozastawiane samochodami. Tutejsi kierowcy nie mieli w zwyczaju przejmować się wyglądem swoich aut. Bardzo rzadko je myli, a jeszcze rzadziej naprawiali. Drobne zarysowania czy wgniecenia nie miały dla nich żadnego znaczenia. Samochód był uznawany za sprawny, dopóki jeździł. Większość tutejszych pojazdów przeciętny Polak wstydziłby się zaprezentować publicznie. Pytanie brzmiało: które podejście jest zdrowsze, polskie czy hiszpańskie?

Jako rezydentka Ania mogła korzystać z parkingów hotelowych, co w jej pracy było dużym ułatwieniem. Niestety, nie zawsze miały one wolne miejsca. Turyści często wynajmowali samochody podczas pobytu na wyspie i trzymali je na tychże parkingach. Wszystko za sprawą cudownej sieci autostrad, które pozwalały na przedostanie się z jednego końca wyspy na drugi w czasie krótszym niż dwie godziny. Jak głosiło powiedzenie, wszystkie drogi prowadziły do Palmy. Tam też mieszkała Ania. Jej lokum znajdowało się w centrum stolicy. Miała tam dwa pokoje i taras z widokiem na katedrę La Seu. Wynajmowała je samotnie, ale dzięki temu, że było duże, bardzo często gościła w nim swoich znajomych z Polski, którzy przyjeżdżali ją odwiedzać. Dopiero wtedy mogli przekonać się na własne oczy, jak wygląda praca rezydenta i jak dużo czasu trzeba na nią poświęcić. W trudnych momentach Ania pocieszała się myślą, że ludzie w Polsce jej zazdroszczą.

Po bezpiecznym zaparkowaniu samochodu rezydentka udała się do holu recepcyjnego, gdzie czekał już na nią jej klient. Wtedy nie wiedziała jeszcze, że przyjdzie jej się z nim borykać dłużej, niż było to przewidziane w podpisanej przez niego umowie z biurem podróży.

– Witam, panie Januszu! Widzę, że przyszedł pan wcześniej! – powitała go ze służbowym uśmiechem na ustach, który stanowił nieodłączną część jej uniformu.

– Wcześniej? Ja tutaj siedzę już od godziny. Wydawało mi się, że tu jest inna strefa czasowa – odparł.

– Naprawdę? – zapytała zdziwiona dziewczyna.

– Żartowałem. – Już miał przyłożyć do czoła rękę ułożoną w kształt litery „L”, ale w ostatniej chwili się powstrzymał, przypominając sobie, że postanowił zwalczyć w sobie ten durny nawyk.

– Tak też myślałam. Nie wygląda mi pan na aż takiego idiotę – odparła.

– Na aż takiego? Co to ma znaczyć? Nie życzę sobie – oburzył się Kastrat.

– Oj tam! Tak się tylko droczę. – Uśmiechnęła się Ania.

– Od droczenia się i kąśliwych uwag są turyści, a nie rezydentka – wyjaśnił.

– Jaka tam ze mnie rezydentka, mówmy sobie na „ty”. Anna jestem – powiedziała i wyciągnęła do niego dłoń w geście przyjaźni.

– Janusz – odpowiedział i uścisnął jej dłoń. – Czy nie uważa pani takiego spoufalania się z klientami za niezbyt profesjonalne? – dodał.

– Na ogół to tak, ale pan jest sam w tym hotelu i nikt się o tym nie dowie. Mnie czasem irytują ci wszyscy pozostali klienci. Po prostu od czasu do czasu muszę ich wszystkich z kimś obgadać. Wybrałam pana. Cieszy się pan? – zapytała Ania.

– Jak cholera! – odparł z ironią Janusz.

– Rozumiem. Przejdźmy zatem do meritum. Jak podoba ci się pokój? – zadała ryzykowne pytanie.

– Jak cholera!

– Muszę przyznać, że kawalarz z ciebie. – Starała się rozładować napięcie.

– Kawalarz jak cholera!

– Januszu, to już zaczyna robić się troszeczkę irytujące. – Ania się zezłościła.

– Irytujące jak cholera!

– Tak nie będziemy rozmawiać. Jeśli nie jestem ci potrzebna, to sobie idę. Żegnam! – powiedziała stanowczo i wstała.

– Zaczekaj. Jesteś mi potrzebna – starał się ją zatrzymać.

– Dobrze. Zostanę, ale zachowuj się poważnie.

– Ależ oczywiście. Wiesz, jak bardzo jesteś mi potrzebna? – Uśmiechnął się.

– Januszu! – odpowiedziała rezydentka i wybuchła śmiechem.

– Udało się, w końcu cię rozśmieszyłem. Jesteś cały czas taka poważna, że aż nie wypada – wyjaśnił swoje zachowanie. – Teraz będę już grzeczny. Co masz mi do zaoferowania?

– Zaiste, rozbawiłeś mnie jak cholera… Ale jak już mówiłam, wróćmy do meritum. Czy jeśli jesteś w tym hotelu sam, to czy potrzebujesz, abym przyjeżdżała tutaj regularnie, czy mogę być dla ciebie na telefon? – zapytała.

– A to tak można? – spytał zaskoczony Kastrat.

– Dla wybranych można – odparła Ania i uśmiechnęła się zalotnie.

– To niech będzie. Aczkolwiek myślałem, że jesteś lesbijką.

– Już pytałeś na lotnisku.

– No tak, ale nie odpowiedziałaś mi… – przypomniał jej.

– Mniejsza z tym – odrzekła. – Czy chciałbyś pojechać na jakąś wycieczkę z naszej jakże bogatej oferty? – zmieniła temat.

– Interesuje mnie wizyta w miejscu zwanym Sa Calobra. Mam tam pewną sprawę do załatwienia. Masz coś takiego w ofercie? – zapytał Janusz.

– Żeby odwiedzić to miejsce, musisz wykupić naszą całodniową wycieczkę objazdową. Podczas niej zobaczysz również… – Chciała zacząć wymieniać, ale mężczyzna jej przerwał.

– Dobrze, biorę. Nie musisz mi opowiadać, co jeszcze tam się zalicza. Interesuje mnie tylko to jedno miejsce, a o reszcie pewnie i tak usłyszę od pilota wycieczki. No chyba że to ty będziesz ją prowadzić?

– Czasami jestem to ja, a czasami ktoś inny. Jest kilka osób, które te wycieczki prowadzą. Ale w tym tygodniu będzie to najprawdopodobniej moja koleżanka, pani Magda. Też bardzo fajna przewodniczka.

– No cóż. Zobaczymy, czy rzeczywiście jest taka fajna. Ale jeśli naprawdę jesteś lesbijką, to troszeczkę się obawiam – zażartował, choć bardzo dobrze wiedział, kim jest przewodniczka.

A tak się ostatnio zarzekała, że już nigdy nie wróci na wyspę. Jak widać, wyspa chciała ją z powrotem. Czasami to ona podejmuje za nas decyzje… – pomyślał.

– Januszu, ładna kobieta to ładna kobieta – wytłumaczyła Ania.

– A ładny chłopak, to zazwyczaj ciepły chłopak… – skwitował jej wypowiedź.

– Nie powiem, żeby nie było w tym trochę racji. Ale mniejsza z tym. W ramach rekompensaty za overbooking masz wycieczkę w gratisie, podpisz mi tylko tutaj, że nie będziesz wnosił z tego tytułu reklamacji, i na dzisiaj to wszystko – odparła i podała mu kartkę A4 do podpisu.

– To już się wyjaśniło, dlaczego byłaś taka miła i spoufalająca się. Ale niech ci będzie. Biorę! – odpowiedział i zabrał się do podpisywania.

– Lata praktyki. W końcu jestem tutaj już piąty sezon – powtórzyła fałszywą wersję swojej biografii, aby wyjść na bardziej profesjonalną i odebrała podpisany przez mężczyznę papier.

– Proszę. Czyli na dzisiaj już wszystko? – upewnił się Kastrat.

– Dokładnie. Wycieczka w piątek i jakby co, to jestem pod telefonem. Chyba się nie wynudziłeś na dzisiejszym spotkaniu? – zapytała rezydentka.

– Jak cholera!

– Z ciebie to chyba taki duży chłopiec. – Uśmiechnęła się.

– Oj, żebyś wiedziała, że duży. Czasami nawet bardzo. – Zabrzmiał dwuznacznie.

– Do widzenia – pożegnała się i wyszła, machając na pożegnanie recepcjoniście. – Miej na niego oko – wyszeptała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: