Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Popioły. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Popioły. Tom II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 449 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. W WAR­SZA­WIE PRU­SKIEJ

Na ob­raz pierw­szych po po­wro­cie mie­się­cy do­mo­we­go ży­wo­ta Ra­fał spę­dził w Tar­ni­nach lat czte­ry. Orał, siał, ko­sił, żął, zwo­ził snop­ki, młó­cił zbo­że i sprze­da­wał. Pod kie­run­kiem ojca, któ­ry nim rzą­dził jak pod­sta­ro­ścim, eks-fi­lo­zof zmie­nił się na śle­pe i głu­che na­rzę­dzie tej wyż­szej a wszech­wład­nej woli. Nie otrzy­my­wał do ręki na swe oso­bi­ste po­trze­by wię­cej nad tro­chę ko­pro­wi­ny, i to w przy­pad­kach wiel­kie­go fa­wo­ru, wszyst­ko zaś, cze­go po­trze­bo­wał, udzie­la­ne mu było w na­tu­rze, z roz­my­słem i za­sta­no­wie­niem. Je­dy­nym środ­kiem osią­gnię­cia ja­kiej­kol­wiek go­tów­ki, nie­zbęd­nej na spra­wie­nie ubra­nia choć tro­chę mod­ne­go, na po­hu­lan­kę w mie­ście, były ta­jem­ne sprze­da­że zbo­ża z są­sie­ków, ha­racz na­kła­da­ny bez­praw­nie na chło­pów; uj­mo­wa­nie ob­ro­ków ko­niom fol­warcz­nym i tym po­dob­ne pro­ce­de­ry. To­też osia­dła w du­szy pod­dzie­dzi­ca głu­cha wście­kłość na sza­ty, któ­re no­sić mu­siał, na za­ję­cia, któ­re speł­niał, na wszyst­ko, co go ota­cza­ło. Nikt go nie ro­zu­miał i on nie ce­nił ni­ko­go we­dług istot­nej war­to­ści. W cią­gu tego cza­su Ra­fał nie wy­jeż­dżał pra­wie z domu i naj­bliż­szej oko­li­cy. Le­d­wie kil­ka­kroć był w San­do­mie­rzu. Zi­mo­wą porą, w kar­na­wa­le, hu­lał po dwo­rach oko­licz­nych, i to by­ło­by naj­szczyt­niej­szą jego roz­ryw­ką, gdy­by nie mę­czar­nie do­zna­wa­ne przy spo­tka­niu się tam z są­sia­da­mi ubra­ny­mi we­dług naj­śwież­szej mody.

Na je­sie­ni roku 1802 od jed­ne­go z ta­kich wła­śnie są­sia­dów, któ­ry tłukł się po róż­nych stro­nach Ga­li­cji i Prus Po­łu­dnio­wych, Ra­fał po­wziął wia­do­mość, że ksią­żę Gin­tułt jest w kra­ju, że prze­sia­du­je bądź u sie­bie w Grud­nie, bądź w Kra­ko­wie. W du­szy Ra­fa­ła zro­dzi­ło się wów­czas roz­pacz­li­we po­sta­no­wie­nie. Na­pi­sał do księ­cia ob­szer­ny list, niby to z dzięk­czy­nie­niem za wszel­kie do­bro­dziej­stwa, a w grun­cie rze­czy skar­gę na obec­ne swe po­ło­że­nie. Dłu­go, bo kil­ka ty­go­dni, sma­żył ten list w naj­więk­szym se­kre­cie póź­ny­mi no­ca­mi, a gdy go wresz­cie uło­żył i ty­siąc razy od­czy­taw­szy prze­pi­sał na czy­sto – do­świad­czył uczu­cia nie­by­wa­łej ulgi. Nie my­ślał wca­le o skut­ku tego przed­się­wzię­cia, wie­dział na­wet, że nic z nie­go wy­nik­nąć nie może, a jed­nak sama myśl, że list ten doj­dzie rąk księ­cia, spra­wia­ła mu szcze­gól­ną ra­dość. Sam od­wiózł ów dro­go­cen­ny skrypt na pocz­tę w San­do­mie­rzu. Przez kil­ka ty­go­dni my­ślał jesz­cze o nim, póź­niej, gdy od­po­wie­dzi nie było, za­czął ża­ło­wać tego, co na­pi­sał, a wresz­cie po­padł w daw­ną apa­tię.

Tym­cza­sem od­po­wiedź na­de­szła, ale na ręce sta­re­go Ol­brom­skie­go. Ksią­żę pi­sał do cze­śni­ka, nie wspo­mi­na­jąc o ode­zwie Ra­fa­ło­wej, z uprzej­mym za­py­ta­niem: czy­by to fa­mi­lij­nym wi­do­kom nie do­ga­dza­ło, gdy­by Ra­fał mógł, na czas pe­wien, ob­jąć miej­sce se­kre­ta­rza przy oso­bie ksią­żę­cej? Za­pew­niał w spo­sób jak naj­po­chleb­niej­szy, że po­sta­ra się god­nie wy­na­gro­dzić jego pra­cę, a za­ra­zem rzu­cał mgli­stą obiet­ni­cę po­kie­ro­wa­nia lo­sem mło­dzień­ca. Je­że­li zgo­da na to na­stą­pi, ksią­żę pro­sił, żeby Ra­fał przy­był do War­sza­wy jesz­cze tej sa­mej je­sie­ni. Sta­ry cze­śnik w cią­gu kil­ku dni no­sił ten list przy so­bie i głę­bo­ko się nad pro­po­zy­cją za­sta­na­wiał. Do­ga­dza­ła jego am­bi­cjom, czy­ni­ła za­dość po­ję­ciom o trzy­ma­niu się pań­skiej klam­ki, ale z dru­giej stro­ny mia­ła po­zba­wić fol­wark ta­kiej jak Ra­fał siły ro­bo­czej. Zwy­cię­ży­ła wresz­cie po­ku­sa ka­rie­ry. Jed­ne­go dnia, po obie­dzie, cze­śnik za­trzy­mał wszyst­kich i od­czy­tał list ksią­żę­cy. Na­dy­mał się przy tym set­nie, jako taki, do któ­re­go ksią­żę­ta fa­mi­lia­ri­ter pi­su­ją. Pod Ra­fa­łem nogi się ugię­ły, gdy to usły­szał. Cze­śnik niby to za­da­wał żo­nie, Ra­fa­ło­wi i cór­kom py­ta­nia, jak się na tę spra­wę za­pa­tru­ją, ale w rze­czy­wi­sto­ści tyl­ko od­wle­kał chwi­lę ogło­sze­nia daw­no po­wzię­tej de­cy­zji. Na­resz­cie wy­rok zo­stał ogło­szo­ny. Ze wzdy­cha­niem i roz­kła­da­niem rąk cze­śnik zgo­dził się na wy­jazd syna. Od tego dnia za­dę­ły się przy­go­to­wa­nia, szy­cie bie­li­zny, pra­nie, re­pa­ro­wa­nie i sta­ra­nia o pasz­port do Prus Po­łu­dnio­wych.

W li­sto­pa­dzie Ra­fał wy­je­chał z domu. Rzu­cał go z uczu­ciem ra­do­ści. Nie żal mu było ni­ko­go i ni­cze­go. Wszyst­ko rwa­ło się w nim i ki­pia­ło le­cąc na­przód. Swo­imi koń­mi za­je­chał na gra­ni­cę pru­ską, a stam­tąd do War­sza­wy pę­dził dy­li­żan­sem pocz­to­wym. Wprost z pocz­tam­tu udał się do pa­ła­cu księ­cia Gin­tuł­ta. Była to sta­ra sie­dzi­ba ma­gnac­ka, ukry­ta w ogro­dach, z dala od głów­nych ulic mia­sta i ich zgieł­ku. Opusz­czo­ny pa­łac, ze ścia­na­mi, z któ­rych tynk ob­la­tał, z po­rdze­wia­ły­mi kra­ta­mi bram a dzie­dziń­cem tra­wą za­ro­słym – był ja­koś nie­go­ścin­nie za­mknię­ty, gdy Ra­fał sta­nął u jego po­dwo­jów. Wszyst­kie okna były na głu­cho za­sło­nio­ne sczer­nia­łym płót­nem fi­ra­nek, drzwi po­za­my­ka­ne. Po upły­wie znacz­ne­go prze­cią­gu cza­su sta­ry odźwier­ny do­strzegł wa­łę­sa­ją­ce­go się przy­chod­nia i za­py­tał, cze­go so­bie ży­czy. Gdy Ra­fał, pe­łen nie­przy­jem­nych uczuć, opo­wie­dział, kim jest i co go spro­wa­dza, ów czło­wiek po­wiódł go do bocz­nych skrzy­deł pa­ła­cu. Szli przez dłu­gie ko­ry­ta­rze, mi­nę­li jed­ną i dru­gą salę i zna­leź­li się wresz­cie w ob­li­czu księ­cia. Ra­fał le­d­wo go mógł po­znać. Twarz jego sczer­nia­ła, ze­schła i okry­ła się zmarszcz­ka­mi. Oczy przy­ga­sły. Ten sam tyl­ko grzecz­ny uśmiech ją roz­wid­niał, jak gdy­by sztucz­ne świa­tło roz­pra­sza­ją­ce zmrok wie­czo­ru, któ­ry na­stę­pu­je nie­po­wstrzy­ma­ny­mi fa­la­mi.

– Z daw­na my­śla­łem-rzekł ksią­żę po przy­wi­ta­niu-żeby cię mieć przy so­bie. Kie­dy na­pi­sa­łeś do mnie, ucie­szy­łem się praw­dzi­wie. Je­steś mi po­trzeb­ny.

Ra­fał kła­niał się, z ra­do­ścią sły­sząc, że ksią­żę mówi do nie­go: ty.

– Mu­sisz jed­nak wie­dzieć – cią­gnął Gin­tułt – że się za­przę­gniesz do pra­cy nie­ma­łej i cią­głej. Za­ję­ty je­stem książ­ka­mi, pi­sa­niem. Co­dzien­nie bę­dziesz zmu­szo­ny kil­ka go­dzin spę­dzić ze mną na ro­bo­cie. Póź­niej mo­żesz czy­nić, co ci się po­do­ba. Więc jak­że?

– Je­stem do dys­po­zy­cji księ­cia pana.

– Do­brze. Umiesz po nie­miec­ku?

– Tak. Umia­łem do­syć do­brze, ale przez czte­ry lata w domu nie mia­łem w ustach jed­ne­go wy­ra­zu.

– To nic! Cho­dzi o to, że­byś umiał w ra­zie po­trze­by na­pi­sać. Po­tra­fisz?

– Po­tra­fię.

– Wszak­że – cią­gnął pan z uśmie­chem – cho­dzi­łeś na fi­lo­zo­fię?

– A tak… Cho­dzi­łem.

– Po ła­ci­nie umiesz tak­że?

– Umiem.

– Otóż to wła­śnie! Po­nie­waż ja w ła­ci­nie je­stem pra­wie igno­rant, a mu­szę te­raz dużo czy­tać w tym ję­zy­ku, więc ty mi bę­dziesz na pol­skie tłu­ma­czył.

– Je­stem do usług.

– I jesz­cze jed­no. Wkła­dam na cie­bie obo­wią­zek mil­cze­nia o tym, co tu bę­dzie­my pi­sa­li, czy­ta­li, mó­wi­li i ro­bi­li, obo­wią­zek mil­cze­nia zu­peł­ne­go. Nie po­wiesz o tym ni­ko­mu ani jed­ne­go wy­ra­zu. Dasz mi na to uro­czy­ste szla­chec­kie sło­wo. Czy mo­żesz mi dać ta­kie sło­wo?

– Daję na to sło­wo ho­no­ru.

– Mó­wię ci to za­raz, gdyż chcę, że­byś od pierw­szej chwi­li przy­zwy­cza­ił się do tego, że nic o mnie nie wiesz, nic nie sły­sza­łeś, nic wresz­cie nie ro­zu­miesz.

– Słu­cham księ­cia pana.

– Te­raz idź spać i po­si­lić się. Masz tu po­ko­jów bez liku. Wy­bierz so­bie, któ­ry ci się po­do­ba, i zaj­mij. Mu­sisz tyl­ko po­prze­stać na jed­nym słu­żą­cym, któ­ry i mnie ob­słu­gu­je. Gdy się wy­śpisz po dro­dze, przyjdź do mnie…

Ra­fał, oszo­ło­mio­ny tym wszyst­kim, nie mógł ze­brać my­śli. Naj­bar­dziej po­do­ba­ła mu się per­spek­ty­wa spa­nia po kil­ko­dnio­wym trzę­sie­niu się na wóz­ku i w dy­li­żan­sie. W jed­nym z po­bli­skich sa­lo­nów sta­ry ka­mer­dy­ner przy­go­to­wał go­ścio­wi po­ściel i od­da­lił się. Obu­dziw­szy się na­za­jutrz rano i nie sły­sząc nig­dzie w po­bli­żu naj­lżej­sze­go ru­chu, Ra­fał ubrał się pręd­ko i za­czął roz­glą­dać. Sze­ro­kie okno było za­sło­nio­ne wy­nio­sły­mi drze­wa­mi, z któ­rych sy­pa­ły się zło­te li­ście. Gru­by mur ota­czał ze wszech stron ten osa­mot­nio­ny park i za­my­kał go od stro­ny Wi­sły. W dłu­gich ale­jach, za­sę­pio­nych cie­nia­mi lip i gra­bów, gdzie­nieg­dzie prze­su­wał się bla­dy pro­mień sło­necz­ny. W ca­łym domu pa­no­wa­ła ci­sza tak głę­bo­ka, że sły­chać było sze­lest li­ści upa­da­ją­cych na ze­schłą tra­wę. Ra­fał od­wró­cił się od tego wi­do­ku i szme­ru. Na pal­cach wy­szedł ze swej sy­pial­ni. Są­sied­nie sale były pu­ste. Był w nich pół­mrok, gdyż za­sło­nio­ne okna nie prze­pusz­cza­ły świa­tła. Me­ble były ob­szy­te po­krow­ca­mi, lu­stra osło­nio­ne, ży­ran­do­le, świecz­ni­ki w płó­cien­nych fu­te­ra­łach. Zim­no i nie­przy­jem­ny odór wnę­trza w cią­gu wie­lu lat za­mknię­te­go – od­stra­sza­ły przy­chod­nia. Idąc tak na­przód z po­ko­ju do po­ko­ju, Ra­fał tra­fił na uchy­lo­ne drzwi z ku­te­go że­la­za i wszedł do sali ol­brzy­miej, wy­so­kiej na pię­tro. Była to bi­blio­te­ka. W sza­fach wpusz­czo­nych w mur, za drzwia­mi z dru­cia­nej siat­ki albo szkła, wi­dać było mnó­stwo ksią­żek, usta­wio­nych na pół­kach kil­ku rzę­da­mi. W po­ło­wie wy­so­ko­ści tej wiel­kiej izby bie­gła ozdob­nie rzeź­bio­na ba­lu­stra­da ga­le­rii. Tu i owdzie sta­ły po­są­gi, glo­bu­sy, le­ża­ły ol­brzy­mie teki i zwo­je. Ra­fał szedł ci­cho, roz­glą­da­jąc się po tych bo­ga­tych ścia­nach i sprzę­tach, gdy wtem z jed­ne­go kąta roz­legł się głos księ­cia:

– Je­steś, mo­ści se­kre­ta­rzu! Przy­cho­dzisz w samą porę. Wła­śnie mam chwi­lę cza­su i chęć do ga­wę­dy. Więc sia­łeś na wsi psze­ni­cę san­do­mier­kę, żyto, a na­wet jęcz­mień?

– Tak jest.

– I znu­dzi­ło cię to do cna?

– Znu­dzi­ło.

– I za­tę­sk­ni­łeś do świa­ta?

– A za­tę­sk­ni­łem.

– Masz zu­peł­ną słusz­ność. Trze­ba ko­niecz­nie tę­sk­nić do cze­goś in­ne­go, prze­no­sić się ser­cem z miej­sca na miej­sce, z za­wo­du do za­wo­du, od­mie­niać same po­żą­da­nia, bo in­a­czej zie­mia by nas ob­sia­dła i po­żar­ła. Wi­dzisz, j a w tym cza­sie, gdy ty sia­łeś i żą­łeś, na­bra­łem ma­nii do czy­ta­nia ksią­żek. Daw­niej ta żył­ka nie od­zy­wa­ła się we mnie. Wy­star­cza­ło mi samo ży­cie czło­wie­cze, na­sze obec­ne, a to, co jest w książ­kach, uwa­ża­łem za stra­wę god­ną szczu­rów, ro­ba­ków i ły­sych sta­rusz­ków. A oto na­gle przy­szło i trzy­ma… Wasz­mość, mo­ści cze­śni­ko­wi­czu, do ksią­żek nie masz gwał­tow­nej in­kli­na­cji? Co?… po­wiedz szcze­rze…

Ra­fał za­czer­wie­nił się jak zbrod­niarz schwy­ta­ny na uczyn­ku pierw­szej kra­dzie­ży.

– Nie wstydź się tyl­ko, mój dro­gi. Nie ma w tym hań­by. I mnie pew­ne oko­licz­no­ści we­pchnę­ły na tę żmud­ną i za­ku­rzo­ną dro­gę. Włó­czy­łem się ostat­ni­mi cza­sy po świe­cie, za­wa­dzi­łem o Egipt, wiesz?… ten, co to w Afry­ce…

– Och, wiem! – rzu­cił Ra­fał, do­tknię­ty do ży­we­go.

– Uda­łem się w tę po­dróż po woj­nie, któ­ra się tam ro­ze­gra­ła. Chcia­łem od­szu­kać grób jed­ne­go przy­ja­cie­la, tam pod bez­no­są czasz­ką sfink­sa po­le­głe­go. Tym­cza­sem te pi­ra­mi­dy, obe­li­ski, sfink­sy, pu­sty­nia, mia­sta za­gi­nio­ne i wszyst­ko, co się tam dzia­ło, tak mię, uwa­żasz, wzię­ło, że za­czą­łem z ksią­żek do­cho­dzić, co i jak. Moi przy­ja­cie­le, a oso­bli­wie je­den, któ­re­go bar­dzo ko­cha­łem, zo­sta­li tam za­mor­do­wa­ni…

– Za­mor­do­wa­ni! – krzyk­nął Ra­fał, ogar­nię­ty przez głę­bo­ką, po­ry­wa­ją­cą cie­ka­wość.

– A tak. Ten, któ­ry był Po­la­kiem, wyż­szy ofi­cer w służ­bie fran­cu­skiej, na­zwi­skiem Suł­kow­ski, zo­stał roz­sie­ka­ny przez Ara­bów w bi­twie, gdzie we dwu­dzie­stu żoł­nie­rza bił się na śmierć z kil­ku puł­ka­mi. Dru­gi, Fran­cuz, nie­ja­ki Ven­tu­re…

– I ten zo­stał roz­sie­ka­ny?

– Tak, pono z woli wo­dza, owe­go Na­po­le­ona, o któ­rym mu­sia­łeś co sły­szeć.

Ra­fał spło­nął zno­wu ogniem wsty­du, gdyż sły­szał prze­cież nie­ma­ło, ale opi­nii naj­sprzecz­niej­szych. Ksią­żę za­milkł na pe­wien prze­ciąg cza­su i sie­dział bez ru­chu, z gło­wą pod­par­tą na ręku. Usta jego były odę­te, a szkli­ste oczy po­sęp­ne. Rzekł wresz­cie:

– Brat twój umarł tak mło­do w sprzecz­ce ze mną… Tam­ten, ge­ne­rał, zgi­nął, le­d­wie się do nie­go zbli­ży­łem i le­d­wiem po­znał jego du­szę. Na­wet cia­ła jego nie zna­la­złem. Na­wet szcząt­ków. Krew zmo­czy­ła spła­cheć pia­sku Sa­ha­ry – i po wszyst­kim. Kwiat na tym miej­scu nie wy­ro­śnie, gdzie zga­sły oczy kró­la w ro­dzie ludz­kim. Tak, bra­cie. Otóż bę­dzie­my, je­śli two­ja wola, spi­sy­wa­li ra­zem róż­ne rze­czy o tych da­le­kich kra­jach, szcze­gól­nie o pu­sty­ni, Egip­cie, Zie­mi Świę­tej, Azji Mniej­szej, Sy­rii. Bę­dzie ci się to wy­da­wa­ło dziw­ne, ale za­po­mnisz o tym i nie bę­dziesz my­ślał. Póź­niej ci to wy­tłu­ma­czę. A te­raz weź oto ten sek­stern i pisz wy­raź­nie na pierw­szej stro­ni­cy te sło­wa:

Z Pierw­sze­go Li­stu świę­te­go Hie­ro­ni­ma do He­lio­do­ru:

"O pusz­czo! kwie­ciem Chry­stu­so­wym kwit­ną­ca…

O osob­no­ści, gdzie one ro­dzą się gła­zy, z któ­rych w Ob­ja­wie­niu mia­sto wiel­kie­go kró­la wy­sta­wio­ne zo­sta­je!

O pu­sty­nio, po przy­ja­ciel­sku z Bo­giem się cie­szą­ca!"

– Taka bę­dzie de­wi­za tego pi­sma, a te­raz za­cznie­my…

W chwi­li, gdy to mó­wił, że­la­zne drzwi szczęk­nę­ły i bez sze­le­stu wszedł do sali słu­żą­cy, ci­cho wy­mie­nia­jąc ja­kieś na­zwi­sko. Ksią­żę dał mu znak ski­nie­niem gło­wy. Ka­mer­dy­ner od­wró­cił się, uchy­lił drzwi i wpu­ścił do sali wy­so­kie­go, bar­czy­ste­go pana. Nowo przy­by­ły miał ogrom­ną gło­wę z nad­zwy­czaj wy­dat­ny­mi ry­sa­mi twa­rzy. Oczy jego były wy­pu­kłe i na­tar­czy­wie uważ­ne, po dzie­cię­ce­mu pa­trzą­ce. Wło­sy nad czo­łem, skle­pio­nym tak ja­koś twar­do i nie­wzru­sze­nie jak odła­my ska­ły, były po­skrę­ca­ne i spię­trzo­ne w na­tu­ral­ne loki, niby u Mu­rzy­na. W tyle gło­wy, uję­te w ki­taj­ko­wy czar­ny wo­rek, two­rzy­ły dłu­gi har­baj­tel, zwią­za­ny na koń­cu wstąż­ko­wą ko­kar­dą. Ten wie­ki męż­czy­zna ubra­ny był w mun­dur ofi­ce­ra pru­skie­go z czer­wo­ny­mi wy­ło­ga­mi. Szedł wy­pro­sto­wa­ny, gło­śno stu­ka­jąc ob­ca­sa­mi trze­wi­ków v mar­mu­ro­wą po­sadz­kę. Gdy spo­strzegł Ra­fa­ła, na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie, pra­wie zdu­mie­nie. Przez chwi­lę nie od­ry­wał od nie­go oczu i przy­kry nie­po­kój w nich się od­ma­lo­wał. Ra­fał uczuł od razu dla tego czło­wie­ka nie­wy­tłu­ma­czo­ną życz­li­wość i przy­jaźń. Ksią­żę wstał ze swe­go miej­sca, skło­nił się przed wcho­dzą­cym i za­raz, wska­zu­jąc mu Ra­fa­ła oczy­ma, rzekł to­nem uspo­ka­ja­ją­cym; po fran­cu­sku:

– Mój nowy se­kre­tarz, Ol­brom­ski…

Po chwi­li zwró­cił się do Ra­fa­ła:

– Mo­żesz te­raz iść na mia­sto i za­ba­wić się, ro­bić, co chcesz. Za­żą­daj od Łu­ka­sza pie­nię­dzy i po­wiedz mu, kie­dy ma ci przy­go­to­wać po­si­łek.

Ra­fał wy­szedł co prę­dzej. Na uli­cy za­po­mniał o wszyst­kim. Czuł tyl­ko, jak nad­zwy­czaj­nie za­rdze­wiał. Nie umiał cho­dzić po miej­skich ka­mie­niach, wie­dział o so­bie, że jest nie­zgrab­ny, sztyw­ny, przy­gar­bio­ny i pro­stak w każ­dym ru­chu. Gdy go wy­mi­ja­ły pięk­ne po­jaz­dy ele­ganc­kich pań i pa­nów, pro­sto­wał się, ile mógł. Mia­sto zro­bi­ło na nie­go wra­że­nie. Był przy­gnie­cio­ny jego wiel­ko­ścią i, jak mu się zda­wa­ło, nie­sły­cha­nym ma­je­sta­tem. Mi­jał jed­ną uli­cę za dru­gą, dwor­ki oto­czo­ne par­ka­na­mi, zza któ­rych roz­ło­ży­ste drze­wa wy­chy­la­ły się na błot­ni­ste ko­le­je uli­cy, pa­ła­ce gdzie­nieg­dzie za że­la­zny­mi kra­ta­mi błysz­czą­ce, ko­ścio­ły, nowo wznie­sio­ne do­mo­stwa. Gdy tak, wlo­kąc się bez celu, oglą­dał jed­ną bu­dow­lę za dru­gą, ktoś go nie­spo­dzia­nie za­wo­łał po imie­niu i na­zwi­sku. Ra­fał pod­niósł gło­wę i uj­rzał sto­ją­cą na środ­ku wie­deń­ską basz­tar­dę, cią­gnio­ną przez pięć ślicz­nie do­bra­nych szpa­ków, a w niej z pań­ską gra­cją roz­wa­lo­ne­go ko­le­gę z fi­lo­zo­fii, Ja­rzym­ka.

– Ra­fuś – wo­łał tam­ten – je­że­li jesz­cze ży­wisz ku mnie ża­kow­skie gnie­wy, to nie wy­sia­dam wca­le, ale je­śli prze­pro­si­łeś się ze mną w my­śli, to spa­dam w two­je ob­ję­cia…

– Chodź­że, chodź! – krzyk­nął Ra­fał ze szcze­rą ra­do­ścią. Ja­rzym­ski wy­sko­czył na ka­mie­nie i za­czął ści­skać ko­le­gę. Już jed­nak po chwi­li za­wo­łał:

– Po stro­ju od stro­ny Opa­to­wa czy San­do­mie­rza wno­szę, że przy­jeż­dżasz wprost ze swe­go dys­tryk­tu.

– Nie in­a­czej, a ty?

– Ja tu miesz­kam.

– Tu? W War­sza­wie? I daw­no?

– Od lat trzech, to jest od chwi­li, gdym się uwol­nił z pa­zu­rów stry­jasz­ka i zwa­lił z kar­ku jego opie­kę. Ale o tym po­tem. Przede wszyst­kim sia­daj no, je­dzie­my do kraw­ca.

– Ależ za­raz…

– Ani jed­ne­go sło­wa! W ta­kich szat­kach moż­na ro­bić fu­ro­rę, ale nie tu­taj. Je­dzie­my do kraw­ca i do szew­ca.

– Nie, sta­now­czo! W tej chwi­li jest to nie­moż­li­we…

– Jak chcesz, ale… jak cię wi­dzą, tak cię pi­szą. Prze­cie to my w Kra­ko­wie nie da­wa­li­śmy się zjeść w ka­szy, a na­wet… No, ale sko­ro in­a­czej so­bie ży­czysz… Do domu! – rzu­cił roz­kaz stan­gre­to­wi.

Ra­fał nie mógł się oprzeć i siadł do po­wo­zu. Ru­ma­ki po­wo­do­wa­ne przez zręcz­ne­go stan­gre­ta szły z wol­na, w plą­sach, i po­tra­ja­ły oka­za­łość ekwi­pa­żu. Ja­rzym­ski z nie­dba­ło­ścią roz­parł się w sie­dze­niu i roz­ma­wiał z Ra­fa­łem, któ­ry mimo woli bo­kiem się do nie­go usa­do­wił. Wów­czas przy­bysz spo­strzegł całą wy­kwint­ność stro­ju ko­le­gi. Ja­rzym­ski, po­mi­mo je­sien­ne­go chło­du, miał na so­bie dłu­go­po­ły frak ciem­no­zie­lo­ne­go ko­lo­ru z czar­nym koł­nie­rzem, zło­co­ny­mi gu­zi­ka­mi i żół­tą pod­szew­ką, spodnie pa­pu­zie, ka­mi­zel­kę ko­lo­ru sło­my, plu­szo­wy cy­lin­der i lśnią­ce buty z żół­ty­mi sztyl­pa­mi. Nie był to już lek­ko­myśl­ny mło­kos, chył­kiem wy­my­ka­ją­cy się spod wzro­ku opie­ku­nów, lecz wy­kwint­ny, zim­ny i pew­ny sie­bie pa­nek. Utył i zmęż­niał, acz­kol­wiek był wy­de­li­ka­co­ny jak ko­bie­ta. Jego czo­ło, bia­łe jak ala­ba­ster, od­bi­ja­ło od rdza­wej twa­rzy, na­sy­co­nej żywą bar­wą krwi. Twarz ta, spoj­rze­nie oczu, uśmiech i ru­chy, wszyst­ko ozna­cza­ło siłę, rów­no­wa­gę, spo­kój.

– Po­wiedz no mi – ce­dził nie spie­sząc się – gdzie ty miesz­kasz? W ja­kimś ta­nim za­jeź­dzie, co? Przy­znaj się… Ja ni­ko­mu nie po­wiem. W ja­kimś za­jeź­dzie, któ­re­go do­bra opi­nia gra­su­je wciąż mię­dzy Ko­przyw­ni­cą a Za­wi­cho­stem od cza­sów Wiel­kie­go Sej­mu? co?

– Nie, ja miesz­kam u księ­cia Gin­tuł­ta.

– Gin­tuł­ta! – zdzi­wił się Ja­rzym­ski tak bar­dzo i głę­bo­ko, że aż wy­pro­sto­wa­ny usiadł. – Tam, w tym pa­ła­cu pu­stym jak tru­piar­nia?

– A tak.

– A skąd­że, prze­pra­szam, taka kon­fi­den­cja?

– Ja daw­no już znam tego Gin­tuł­ta.

– Praw­da, praw­da! te­raz przy­po­mi­nam so­bie, żeś to ty jego po­nie­kąd wy­cho­wa­nek. Bo tu, uwa­żasz, nikt z nim nie ma szczę­ścia… Za wy­so­kie pro­gi, a jak­że!

– No, ja je­stem u nie­go se­kre­ta­rzem.

– Se­kre!… A nie­chże cię!

– Cóż ci to?

– No, nic nie szko­dzi. Ja­koś to bę­dzie…

– Nie ro­zu­miem, co mó­wisz.

– E, nic! A cóż ten Gin­tułt tak u li­cha se­kret­nie pi­sze, że aż ty mu­sisz mu po­ma­gać? Prze­cie urzę­du żad­ne­go nikt te­raz nie pia­stu­je, więc co za apa­ren­cje?

Ra­fał przy­po­mniał so­bie na­kaz ksią­żę­cy i od­rzekł:

– Nie wiem, bo ja­kem ci wspo­mniał, od wczo­raj­sze­go dnia tu do­pie­ro je­stem.

– Opo­wia­da­ją o nim duby sma­lo­ne. To ja­kiś dzi­wak i nu­dziarz. Nie na­le­ży do to­wa­rzy­stwa, a na­wet do żad­ne­go z tu­tej­szych to­wa­rzystw ani stron­nictw. Sie­dzi sam w domu, a je­że­li się gdzie zja­wić ra­czy, to tyle za­wsze po­ka­że lu­dziom efron­te­rii i wy­nio­sło­ści, że każ­dy go­ręt­szy kipi. To­też tu mło­dzież ostrzy so­bie na nie­go pa­zu­ry.

– Zmi­łuj się!… o co?

– No; o co! Wa­riat ja­kiś jest, sen­sat, nu­dziarz, po­wie­dzia­łem ci. Cho­dzi jak paw, nie po­zna­je naj­tęż­szych lu­dzi.

Po chwi­li do­dał:

– Był niby we Fran­cji, był po­dob­no we Wło­szech, jeź­dził do Egip­tu, tłukł się po Ara­biach i Azjach i stam­tąd przy­wiózł te ja­kieś far­ma­zoń­skie ba­nia­lu­ki, któ­ry­mi się tak roz­pie­ra. To o nim roz­po­wia­da­ją świa­do­mi rze­czy. Ja dra­ba nie znam, co może jest i le­piej, bo­bym z miej­sca ze­kpał.

– Po­wiedz­że mi: a ty co tu po­ra­biasz? jak czas spę­dzasz?

– Ja, ko­chan­ku… Ja miesz­kam tu­taj, w War­sza­wie.

– A w Nie­po­rę­ci­cach któż go­spo­da­ru­je?

Ja­rzym­ski uśmiech­nął się smęt­nie i dmuch­nął w pal­ce.

– Jak to?

– Nie ma, bra­cisz­ku! Po­szły Nie­po­rę­ci­ce…

– Bój się Boga!

– A no…

– Cóż ty mó­wisz… Taki ma­ją­tek!

– Praw­dę mó­wię.

– No, a jed­na­ko­woż stać cię na taki ekwi­paż.

– A wi­dzisz.

– Jak­że so­bie da­jesz radę?

– Ekwi­paż mam i dom pro­wa­dzę. Żyje się w świe­cie, moje dziec­ko san­do­mier­skie. Wiesz co?… szko­da, że ty je­steś tym ja­kimś tam se­kre­ta­rzem. To tak głu­pio brzmi, że aż abo­mi­na­cja bie­rze. Ale to się od­ro­bi, będę w tym.

Po­wóz wje­chał w ob­szer­ny dzie­dzi­niec i za­trzy­mał się przed lu­strza­ny­mi drzwia­mi par­te­ro­we­go domu. Wy­biegł słu­żą­cy w li­be­rii i po­mógł pa­nom wy­siąść. Za chwi­lę zna­lazł się Ra­fał w miesz­ka­niu dość ob­szer­nym, a urzą­dzo­nym w spo­sób nie­co dziw­ny. Obok me­bli wy­kwint­nych sta­ły tam gra­ty naj­po­spo­lit­sze. Nie były to sa­lo­ny miesz­kal­ne­go domu, lecz mę­skie, ka­wa­ler­skie po­ko­je. Nie­któ­re z nich były brud­ne jak nu­me­ry za­jaz­du. Do­pie­ro z kil­ku ostat­nich, któ­re wy­cho­dzi­ły na pu­ste pla­ce, sły­chać było zgiełk roz­mów czy swa­rów.

Ja­rzym­ski ujął Ra­fa­ła pod rękę i pro­wa­dził tam wła­śnie. Po dro­dze sta­ły ogrom­ne faj­czar­nie,. tu i owdzie po­roz­rzu­ca­ne przy­bo­ry do czar­nej kawy, tace i bu­tel­ki. Dym ty­tu­nio­wy gę­sty­mi zwo­ja­mi wa­łę­sał się po ką­tach. W ostat­nim, naj­ob­szer­niej­szym sa­lo­nie były po­roz­sta­wia­ne sto­ły do kart i kil­ku­na­stu mło­dych męż­czyzn gra­ło tam, wi­dać, od bar­dzo daw­na. Kupy du­ka­tów le­ża­ły przed nimi. Jed­ni z gra­czów byli wy­bla­dli po nocy nie­spa­nej, inni po­roz­bie­ra­ni do ko­szul. Były wpo­śród nich twa­rze pięk­ne i ohyd­ne, ale prze­waż­nie pięk­ne, wy­kwint­ne, mło­do­cia­ne. Na Ja­rzym­skie­go i Ra­fa­ła nie zwra­ca­no pra­wie uwa­gi. Ten i ów wi­tał się z wcho­dzą­cym przez ra­mię i pół­gęb­kiem rzu­cał pierw­szy lep­szy fra­zes. Twa­rze to były zim­ne i po­zor­nie obo­jęt­ne, nie­któ­re jak­by znu­dzo­ne, ale wszyst­kie oczy go­rza­ły od tego sza­tań­skie­go ognia, któ­rym, we­dług chłop­skiej le­gen­dy, prze­pa­la­ją się zło­te pie­nią­dze za­ko­pa­ne w zie­mi. Trwa­ło mil­cze­nie. Nie­kie­dy tyl­ko prze­rwał je głos tego lub owe­go gra­cza:

– Va ba­nque !

Ra­fał był onie­śmie­lo­ny, a za­ra­zem wstrzą­śnię­ty do grun­tu. Coś go ści­ska­ło za gar­dło. Tak już daw­no nie grał, a po­dob­nych gór zło­ta nie wi­dział w ży­ciu. Dym wy­bo­ro­wych ty­tu­niów prze­ni­kał go na wskroś i otu­ma­niał mu gło­wę. Ja­rzym­ski po­sa­dził go na krze­śle w bli­sko­ści cią­gną­cych bank, a sam znikł w przy­le­głych po­ko­jach. Przez czas pe­wien Ra­fał czuł się bar­dzo onie­śmie­lo­nym, ale z wol­na oswo­ił się z sy­tu­acją, tym snad­niej, że nikt nań uwa­gi nie zwra­cał. On za to z pil­no­ścią przy­glą­dał się twa­rzom, jed­nej po dru­giej. W pew­nej chwi­li Ja­rzym­ski wró­cił. Przy­siadł się do Ra­fa­ła i oparł się o nie­go ra­mie­niem o ra­mię, jak to miał zwy­czaj czy­nić, gdy obok sie­bie wy­sia­dy­wa­li go­dzi­na­mi na szkol­nych ła­wach. Te­raz to na­ma­cal­ne uprzy­tom­nie­nie szkol­nej za­ży­ło­ści było dla Ra­fa­ła szcze­gól­nie przy­jem­ne. Po nie­ja­kim cza­sie Ja­rzy­mek na­chy­lił się i za­py­tał szep­cąc, zu­peł­nie jak­by byli na lek­cji sta­re­go Nem­pe:

– Chciał­byś za­grać, sta­ry?

– Nie, nie! – od­po­wie­dział mu szep­tem So­cjusz – do­pie­ro przy­je­cha­łem… A zresz­tą… ja nie mogę grać tak ha­zar­dow­nie.

– Jak­by się też sta­ry cze­śnik do­wie­dział, Jezu Chry­ste, Pa­nie miły!

– Ale nie o to, tyl­ko,..

– Tyl­ko o co?

– To ma­gnac­ka gra!

– Moje dziec­ko… – uśmiech­nął się Ja­rzym­ski – nie wcho­dzi­li­by­śmy też do gry tych ich­mo­ściów. Ja sam prze­cie nie przy­sia­dam się do nich. Masz naj­zu­peł­niej­szą słusz­ność. To są gru­be sumy. Każ­dy na­le­żą­cy do mo­tii musi przy­nieść spo­ry wo­rek. Gdy­byś chciał, za­gra­li­by­śmy so­bie po sta­re­mu, w wi­ści­ka, jak to na Kle­pa­rzu by­wa­ło, pa­mię­tasz?

– No, w wi­sta… Choć ja tyle już lat nie gra­łem…

– Ale gra zo­sta­ła ci w gło­wie, tego nie skła­miesz.

– Gra mi nie­ob­ca, to praw­da.

– A więc wi­dzisz…

Ja­rzym­ski wy­szedł, ka­zał prze­wie­trzyć są­sied­ni po­kój i roz­sta­wić tam sto­li­ki. Za­ra­zem po­szep­tał pro­tek­cjo­nal­nie z mło­dzień­ca­mi, któ­rzy rów­nie jak Ra­fał przy­pa­try­wa­li się grze ogól­nej. Za­po­znał ich z Ra­fa­łem. Byli to Li­twi­ni, sy­no­wie oby­wa­tel­scy, prze­cie­ra­ją­cy się w War­sza­wie. Za­sie­dli we czte­rech do sto­li­ka i, gdy dano kar­tę, Ra­fał, za­czer­wie­nio­ny po same uszy, ode­zwał się: po cze­mu gra­ją? Ja­rzym­ski rzekł z nie­dba­ło­ścią:

– Jak tu zwy­kle – po du­siu, a za­kła­dy po trzy na par­tie. Ra­fał miał przy so­bie kil­ka­na­ście du­ka­tów, któ­re mu z roz­ka­zu księ­cia wrę­czył ka­mer­dy­ner jako ratę przy­szłej pen­sji se­kre­tar­skiej. Wstyd nie po­zwa­lał wstać od sto­li­ka, a zim­ne poty biły na czo­ło, gdy my­ślał o strasz­li­wej ce­nie kart.

Ja­rzym­ski na­chy­lił się i szep­nął mu do ucha:

– Nie tur­buj się o pie­nią­dze. Pła­cę za cie­bie.

Po chwi­li zno­wu mu szep­nął:

– Graj śmia­ło.

Ale Ra­fał i bez za­chę­ty od­zy­ski­wał już spo­kój i pew­ność sie­bie. Z sa­me­go pro­ce­su gry wia­ło na nie­go daw­no, daw­no za­po­mnia­ne upo­je­nie. Ja­ko­by dźwię­ki mu­zycz­ne, przy­po­mi­na­ją­ce ubie­głą mło­dość i złą­czo­ne z nią szczę­ście, dzia­łał ten wist. Ma­chi­nal­nie rzu­ca­jąc, bio­rąc, ta­su­jąc kar­ty, prze­bie­gał ma­rze­niem, któ­re o by­cie swym nic zgo­ła nie.wie, roz­le­głe chwi­le ubie­głych zda­rzeń. Uczu­cia, po­grze­ba­ne w zie­mi, dźwi­ga­ły się ze swo­ich ło­żysk i grunt drżał wo­ko­ło. Dziw­nym ka­pry­sem losu sza­le­nie szła mu kar­ta. Nie za­sta­na­wiał się ani se­kun­dy nad żad­ną kom­bi­na­cją, nie wie­dział nic o tym, co robi, a wy­ko­ny­wał wszyst­ko prze­pysz­nie, jak­by za dyk­tan­dem sza­ta­na. Li­twin­ko­wie gra­li wciąż obo­jęt­nie, ale twa­rze ich były co­raz bar­dziej sztyw­ne i oczy co­raz sil­niej przy­mglo­ne. Ja­rzym­ski śmiał się nie­kie­dy, nie­dba­le gwa­rzył o San­do­miersz­czyź­nie, o szlach­cie spod Ko­przyw­ni­cy… Kie­dy nie­kie­dy oczy jego wpi­ja­ły się jak szpo­ny w ręce i twarz Ra­fa­ła, pra­gnąc wy­śle­dzić i chwy­cić w lot ta­jem­ni­cę tak dziw­ne­go szczę­ścia. Po chwi­li jed­nak te ja­strzę­bie spoj­rze­nia gi­nę­ły w do­bro­tli­wie fi­li­ster­skich uśmie­chach. Wszyst­kie te oko­licz­no­ści bu­dzi­ły w szczę­śli­wym gra­czu tyl­ko męt­ną ra­dość. Był tak pew­ny swe­go szczę­ścia, że go­tów był sta­wiać jak naj­więk­sze sumy z naj­zu­peł­niej­szą pew­no­ścią, że je w trój­na­sób od­bie­rze. Nie chcia­ło mu się tyl­ko za­czy­nać ta­kiej spra­wy. Mrok za­pa­dał. Wnie­sio­no świe­ce i Ra­fał wów­czas do­pie­ro spo­strzegł, że cały pra­wie dzień spę­dza przy sto­li­ku. Wła­śnie prze­rwa­no grę. Z dzie­się­ciu ro­brów wy­grał siedm więk­szych i za­kła­dy, co mu dało w zy­sku oko­ło set­ki du­ka­tów. Gdy od nie­chce­nia zgar­niał do kie­sze­ni ów sto­sik zło­ta, Ja­rzym­ski od­cią­gnął go na bok i z przy­ja­znym uśmie­chem mó­wił:

– Cóż, Ra­fał­ku?… we­se­lej tu żyć moż­na niż pod okiem sta­rusz­ków.

– No, pew­nie…

Ra­fał uśmiech­nął się bez­myśl­nie.

– Te­raz po­wi­nie­neś sta­now­czo wejść w koło to­wa­rzy­skie. Będę w tym, żeby ci po­móc. Nie bar­dzo tyl­ko roz­gła­szaj o tym se­kre­tar­stwie u Gin­tuł­ta…

– Ale ba!…

– Daj­że po­kój. Już ja to urzą­dzę. Przede wszyst­kim mu­sisz się po ludz­ku prze­brać. Dziś mamy je­chać do klu­bu i na te­atr. Mógł­byś z nami… ale w tych sza­tach nie spo­sób. Wiesz co, włóż dziś moje suk­nie, jak to daw­niej by­wa­ło. Je­ste­śmy jed­ne­go wzro­stu…

Ra­fał przy­stał i po­szedł za go­spo­da­rzem do gar­de­ro­by. Wy­pły­nął stam­tąd ubra­ny czar­no we frak i poń­czo­chy, z mod­ną chust­ką na szyi. Kar­cia­rze roz­jeż­dża­li się i wkrót­ce Ra­fał zo­stał sam z Ja­rzym­skim. Prze­cha­dza­li się po za­dy­mio­nych po­ko­jach, roz­ma­wia­jąc, do­pó­ki nie za­ło­żo­no koni do ka­re­ty. Wkrót­ce mała, wy­god­na ka­ret­ka nio­sła ich do pe­ru­ka­rza, a stam­tąd, wy­świe­żo­nych i ucze­sa­nych we­dług ostat­nie­go wzo­ru – do klu­bu. Ra­fał, wy­czu­wa­jąc na lę­dź­wi ucisk cięż­kiej kupy zło­ta le­żą­ce­go w kie­sze­ni, był tak pew­ny sie­bie, jak­by do owe­go klu­bu jeź­dził co­dzien­nie w cią­gu lat. Uczu­cie owej pew­no­ści upodob­ni­ło się do uczuć Ja­rzym­skie­go i prze­mo­cą wdar­ło się na wy­ży­nę. Ra­fał istot­nie znał wszyst­kie spra­wy, któ­re do­pie­ro miał po­znać, ro­zu­miał oko­licz­no­ści, o któ­rych ist­nie­niu do­pie­ro miał się do­wie­dzieć. Śmia­ło, z ele­gan­cją i wy­nio­sło­ścią prze­szedł mię­dzy sze­re­giem lo­ka­jów zgi­na­ją­cych grzbie­ty, roz­twie­ra­ją­cych drzwi, i zna­lazł się w sa­lach rzę­si­ście oświe­tlo­nych. Sta­ry pa­łac, przez spryt­ne­go ka­mer­dy­ne­ra-do­rob­ko­wi­cza za­mie­nio­ny na klub tak zwa­ny an­giel­ski, no­sił jesz­cze daw­ną, sta­ni­sła­wow­ską ce­chę. Te same jesz­cze zo­sta­ły ścia­ny, obi­cia, gzym­sy, odrzwia, sta­re por­tre­ty i me­ble, tu i owdzie wkradł się ja­kiś ha­nieb­nie ra­żą­cy, iście szel­mow­ski przy­bysz, ja­kiś kre­dens so­sno­wy, le­d­wie po­wle­czo­ny siar­czy­stą ochrą, ja­kiś stół roz­su­wa­ny, ja­kaś sza­fa-kul­fon z kie­lisz­ka­mi. Me­ble były znisz­czo­ne, ob­ła­ma­ne, po­kry­te bru­dem. W każ­dej z tych sal było je­śli nie peł­no, to ha­ła­śli­wie nad wy­raz. Go­ście klu­bo­wi, po­dzie­le­ni na gru­py, za­sia­da­li przy sto­łach i sto­li­kach, gwar­no ucztu­jąc. W kil­ku miej­scach ów gwar za­mie­niał się na zwa­dę i ha­łas, ale naj­bar­dziej wrza­skli­wie było za drzwia­mi, do któ­rych wła­śnie zmie­rzał Ja­rzym­ski. U sa­mych pra­wie po­dwo­jów na­su­nął się buń­czucz­nie idą­cym przed oczy czło­wie­czy­na w ha­fto­wa­nym fra­ku, z gło­wą upu­dro­wa­ną i czer­wo­nym no­sem. Kła­niał się do sa­mej zie­mi, nie spusz­cza­jąc z Ra­fa­ła oka ba­daw­cze­go w spo­sób na­past­ni­czy.

– "Bla­cha" ucztu­je…-mó­wił z bo­le­ścią, przy­ci­ska­jąc dło­nie do pier­si.

– Mój przy­ja­ciel. Ja pro­wa­dzę. Sły­szysz, Ka­czo­ro­siu? Sły­szę, ach, sły­szę! Prze­cie nie mogę… Tu tyle sa­lo­ni­ków, dam cu­dow­ny ga­bi­net hra­bian­ki Ro­za­lii, per­łę…

– Idź­że, Ka­czo­ro­siu, ode drzwi, że­bym cię snadź nie ska­le­czył – pro­sił go rzew­nie Ja­czym­ski.

– Boję się! Wy­zna­ję to ze skru­chą. Na miły Bóg, boję się! Rot­mistrz mię prze­strze­li na wy­lot za­tru­tą kulą.

– Daw­no ci się to, ko­chan­ku, na­le­ży za zmar­no­wa­nie tak pięk­ne­go pa­ła­cu. Sły­szysz chy­ba prze­cie, co do cie­bie mó­wię. Ja pro­wa­dzę!

Go­spo­darz klu­bu wzniósł oczy w kie­run­ku sczer­nia­łe­go su­fi­tu, jak­by wzy­wał Boga za świad­ka swej nie­win­no­ści, i usu­nął się. Ja­rzym­ski otwarł drzwi z ha­ła­sem i wszedł pierw­szy, pro­wa­dząc Ra­fa­ła pod ra­mię.

Nie­wiel­ka owal­na sala, na któ­rej pro­gu sta­nę­li, była peł­na go­ści. Sze­ro­ko roz­su­nię­ty stół zaj­mo­wał jej śro­dek. Sto­sy bu­te­lek, ko­sze z owo­ca­mi, dzba­ny, pi­ra­mi­dy cu­krów, po­przew­ra­ca­ne ol­brzy­mie bu­kie­ty je­sien­nych kwia­tów pię­trzy­ły się na tym sto­le, do­ko­ła któ­re­go sie­dzie­li i sta­li to­wa­rzy­sze za­baw księ­cia Pepi. Wszy­scy ostrzy­że­ni byli ŕ la Ti­tus albo ŕ la Ca­ra­cal­la . Więk­szość była w to­wa­rzy­skim ko­stiu­mie. Ci lu­dzie do­bre­go wy­cho­wa­nia, dzie­dzi­ce wiel­kich do­stat­ków, spad­ko­bier­cy hi­sto­rycz­nych imion, śpie­wa­li i krzy­cze­li jak opę­ta­ni. Sko­ro tyl­ko drzwi się otwar­ły, bar­czy­sty wą­sal ol­brzy­mie­go wzro­stu przy­wi­tał wcho­dzą­cych tu­bal­nym okrzy­kiem:

– Kto śmie?

A po chwi­li, uj­rzaw­szy Ja­rzym­skie­go, mio­tał weń krzy­kli­we Ii sło­wa:

– Z kim tu wcho­dzisz, sta­ro­sto prze­my­śl­ski?

– Z przy­ja­cie­lem, mo­ści odźwier­ny! – od­pa­ro­wał Ja­rzym­ski rów­nie wrza­skli­wie i pre­zen­to­wał Ra­fa­ła wszyst­kim:

– Ko­le­ga mój i naj­bliż­szy przy­ja­ciel, Ol­brom­ski, dzie­dzic I z San­do­mier­skie­go.

– Z San­do­mier­skie­go… – mruk­nął wą­sa­ty.

– Pro­si­my… – ozwał się je­den głos w tłu­mie.

Ra­fał wiódł po zgro­ma­dze­niu ogni­ste oko, jak gdy­by szu­kał, kogo ma chwy­cić za gar­dło, i do­pie­ro po chwi­li z lek­ka skło­nił I się wszyst­kim. Krzy­ki na chwi­lę umil­kły. Ktoś nie­zręcz­nie I za­kasz­lał, inny usu­nął się z krze­słem. Zna­la­zły się dwa miej­sca przy sto­le.

– Mó­wi­my tu – wo­łał do Ja­rzym­skie­go przez stół ów wą­sal, któ­re­go zwa­no rot­mi­strzem – o Sta­siu Woy­sia­ty­czu, co to pra­gnął wejść do naj­pierw­sze­go to­wa­rzy­stwa, przy­byw­szy wprost spod Ko­bry­nia…

– A tra­fił na ze­bra­nie niby ma­so­nów. – prze­rwał mu mło­dy blon­dy­nek mie­lą­cy już ję­zy­kiem – a te far­ma­zo­ny za­czę­ły go wo­dzić po piw­ni­cach… Ka­za­li mu – he, he – do­ty­kać z na­bo­żeń­stwem głów ka­pu­ścia­nych i wy­ma­wiać przy tym ja­kieś głu­pie sło­wa, za­nu­rzać ręce po łok­cie w garn­kach kwa­śne­go mle­ka i ry­so­wać koń­cem pal­ca krzy­że na po­łciach sło­ni­ny. Trzy­maj­cie mię!… umrę ze śmie­chu…

– Ty go mu­sisz znać, Ja­rzym­ski, tego tam Woy­sia­ty­cza, bo ty znasz prze­cie wszyst­kich bez wy­jąt­ku.

– A ty, rot­mi­strzu, coś się nie wsty­dził z ty­li­mi wą­sa­mi słu­żyć pod Za­jącz­kiem, znasz tyl­ko bo­ga­tych.

– Masz słusz­ność. Ja nie ze wszyst­ki­mi za­bie­rać zwy­kłem… Mam, uwa­żasz, krót­ką z przy­ro­dze­nia pa­mięć co do ho­ło­ty.

– Oso­bli­wie, gdy przyj­dzie dłu­gi od­da­wać.

– Kar­cia­ne, ary­sto­kra­to – wo­łał rot­mistrz co­raz gło­śniej wśród po­wszech­ne­go ha­ła­su – za­cią­gnię­te w two­im ate­lier.

– Do­wie­dzia­łem się, że ate­lier Ja­rzym­skie­go mie­ści się nie tam w pry­wat­nym miesz­ka­niu, lecz zgo­ła gdzie in­dziej – z ci­cha wy­ce­dził wy­smu­kły, wy­twor­ny w każ­dym ru­chu mło­dy męż­czy­zna, ślicz­nie odzia­ny i sze­lesz­czą­cy je­dwa­biem.

– Ba, to rzecz wia­do­ma! – pra­wił rot­mistrz-rzecz wia­do­ma, że ma dwa, ale mó­wię o kar­cia­nym.

Ja­rzym­ski z lek­ka po­czer­wie­niał i nie­dba­le strze­py­wał pył z kla­py fra­ka.

– Słu­chaj no, Szpil­ka, za wie­le ga­dasz… – rzekł do owe­go mod­ni­sia o szy­der­czej twa­rzy.

– Za wie­le? Żar­tu­jesz!… Je­stem po­wścią­gli­wy jak ksiądz, Bau­do­uin. Je­że­li mó­wię, że ba­ro­no­wa…

– Szczę­śli­wy! – za­ry­czał rot­mistrz – sto­kroć szczę­śli­wy! Ba­ro­no­wa drze sta­re­go kasz­te­la­na, a on…

W owej chwi­li Ja­rzym­ski na­głym ru­chem ręki po­rwał wiel­ki, ob­mo­kły bu­kiet ze sto­łu. Ktoś z boku sie­dzą­cy chwy­cił w lot jego rękę i przy­du­sił ją do ser­we­ty. Całe to­wa­rzy­stwo nie prze­sta­wa­ło chi­cho­tać. Rot­mistrz ocie­rał spo­co­ną twarz i z wol­na mó­wił:

– Sta­niesz mi ju­tro przy szo­pie i od­po­wiesz za ten bu­kiet, któ­ryś ru­szył.

– Uszy ci obe­tnę, sta­ry tchó­rzu!

– Do­brze zro­bisz. Nie będę przy­najm­niej nic już sły­szał o to­bie, two­ich ko­niach i two­jej ba­ro­no­wej. A te­raz do­syć! Wo­łać Ka­czo­ra…

– Ka­czor! – krzy­cza­no.

We drzwiach po­ka­zał się upu­dro­wa­ny cze­rep go­spo­da­rza. – Wina tu przy­noś, zbo­ga­co­ny lo­ka­ju! Spa­słeś się, gru­by je­steś jak słow­nik For­cel­li­nie­go, śpisz sam na het­mań­skim łożu i o pa­nach swych za­po­mi­nasz! – wo­ła­no.

Wnet uka­za­ły się nowe ko­sze. Bro­dem zno­wu po­pły­nę­ło wino szam­pań­skie, bia­ły bur­gund, sta­re wę­gier­skie.

Ktoś śpie­wał:

Je ne tro­uve rien de char­mant

Com­me tes bel­les;

Je ne po­ur­ra­is un seul mo­ment

Vi­vre sans el­les,

Mais sans ja­ma­is trop men­ga­ger

Je les co­ur­ti­se…

Ktoś inny pi­ja­nym dy­sz­kan­tem koń­czył:

To­ujo­urs aimer, so­uvent chan­ger -

C'est ma de­vi­se…

– Ja­rzym­ski, to się do cie­bie nie sto­su­je… – drwił z kąta ze­zo­wa­ty mło­kos – ty je­steś sta­ły.

– Sły­sza­łem od wia­ro­god­nych ma­tron… – ga­dał rot­mistrz niby to do przy­ja­cie­la zwa­ne­go "Szpi­cem", ale tak, że wszy­scy sły­sze­li – na pew­no… kar­mi go ły­żecz­ką. Daje mu trzy razy dzien­nie to­kaj zgęst­nia­ły. I tyl­ko dla­te­go…

– Ale też i oszczę­dza na tym, bo on jej zno­wu słu­ży i za kor­ne­ciar­kę, i za puc­ma­cher­kę… – szep­tał Szpic.

– My­li­cie się! – wo­łał ze­zo­wa­ty. – Nie stąd on czer­pie głów­nie swo­je zy­ski. Co to dla nie­go! Ży­cie tak wy­staw­ne wy­ma­ga sum nie­ma­łych. Ja nie chcę roz­gła­szać, ale mam wia­do­mo­ści. To czło­wiek pra­cy, za­słu­gi, obo­wiąz­ku. Ma ukry­ty bro­war, tyl­ko jesz­cze nie wiem gdzie, na Kło­poc­kiem czy gdzieś w oko­li­cy Wa­rec­kie­go. Wy­ra­bia szla­chec­kie piwo, jako że i sam jest szlach­cic z pra­pra­dzia­da. Ran­kiem, kie­dy my wszy­scy bez­boż­nie śpi­my, roz­wo­zi je po Ży­dach, prze­bra­ny za for­na­la. Tak ten czło­wiek pra­cu­je!

– Za­milcz! za­milcz… – wo­ła­no. – Cze­mu go draż­ni­cie?

– Bo chcę i mogę… – za­pe­rzył się Szpic.

– Ta­ke­ście już zgał­ga­nie­li – za­czął ry­czeć rot­mistrz – że chce­cie wy­bić ostat­nią źre­ni­cę wol­no­ści klu­bo­wej; wy­rwać wol­ne sło­wo z gar­dła! Prze­nig­dy! Tru­pem się tu uwa­lę, a będę ga­dał, co mi się po­do­ba!

– Daj­cież mu się wy­ga­dać… – rzekł Ja­rzym­ski.

– Będę ga­dał, i to wciąż o to­bie. Wiem, a przy­najm­niej sły­sza­łem, że w Bor­chow­skim Ogród­ku na Mio­do­wej uła­twia­łeś…

– Chce mię nie tyl­ko ju­tro przy szo­pie zgła­dzić swo­ją strasz­ną szpa­dą, wsła­wio­ną w dwu­na­stu uciecz­kach z pla­cu boju – drwił Ja­rzym­ski – ale jesz­cze zdy­sho­no­ro­wać przed śmier­cią dla unik­nię­cia spła­ty dłu­gu.

– My­lisz się. Będę tań­czył na two­im gro­bie, to praw­da, ale ci wy­sta­wię po­mnik ze sto­sow­nym na­pi­sem w ję­zy­ku ła­ciń­skim. Wy­li­czę wier­szem jam­bicz­nym twe za­słu­gi.

– Tego nie rób, bo i w krót­kim wier­szu nie wy­trzy­masz, żeby nie ze­łgać.

– Za­uwa­ży­łem – prze­krzy­czał in­nych ze­zo­wa­ty wy­ła­żąc ze swe­go kąta – że Be­ne­dykt dąży do ab­so­lu­tum do­mi­nium.

– Nikt nie za­uwa­żył tego – od­parł na­zwa­ny Be­ne­dyk­tem – prócz cie­bie, bo ty masz wpra­wę. Nie ro­zu­miem tyl­ko, cze­mu się te­raz mar­twisz tym, z cze­go nie­daw­no ra­do­wa­łeś się tak gło­śno.

– Cóż zno­wu ci plo­tą?

– Przy­po­mi­nam tu bla­do­okie­mu, że jest miesz­cza­ni­nem, na­le­ży do sta­nu trze­cie­go, nie do nas, któ­rzy tyle win dźwi­ga­my na fra­kach i fry­zu­rach.

– Do­wiedź mu tej hań­by, bo in­a­czej ska­że­my cię na za­pła­ce­nie ca­łej ko­la­cji.

– Prze­cie to oczy­wi­ste. Ju­żem był wów­czas wy­szedł z ko­ły­ski na szer­szy ho­ry­zont, a na­wet sta­wia­łem pierw­sze pas na nie­ła­twej wca­le po­sadz­ce umi­zgów, gdy obec­ny tu­taj bla­do­oki za­pi­sy­wał się na ra­tu­szu war­szaw­skim w po­czet miesz­czan, do ce­chu cno­tli­wych szew­ców czy na­wet do gro­na ar­cy­wy­mow­nych kraw­ców.

– Kła­miesz! – za­wo­łał ze­zo­wa­ty.

– Pój­dzie­my na ra­tusz i spraw­dzi­my!

– Wal­my na ra­tusz!

– Ka­że­my Ko­eh­le­ro­wi po­ka­zać ten do­ku­ment.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: