Poradnik grzebania kotów - ebook
Poradnik grzebania kotów - ebook
Fanka podcastów true crime na tropie zbrodni sprzed lat
Śmierć, Której nikt nie zauważył
Gdy trzynastolatka z biednego domu znika, mieszkańcy Brzózki, małej mazurskiej wioski, uznają to za ucieczkę. Swój błąd odkrywają dopiero piętnaście lat później, gdy przypadkowy turysta znajduje ciało dziewczyny w okolicznym bagnie.
Kobieta, która szuka prawdy
Stefania powraca do rodzinnej wioski wkrótce po tym, jak znaleziono ciało Martyny, jej szkolnej przyjaciółki. Nigdy się nie przyznała, że tamtej feralnej nocy obiecała Martynie, że uciekną razem. Teraz, sfrustrowana brakiem skuteczności policji, zagubiona w życiu, postanawia wszcząć własne śledztwo.
Wieś huczy od plotek i domysłów. By włączyć się w tę społeczność, do której nigdy tak naprawdę nie należała, Stefania postanawia skorzystać z pomocy sąsiada, niespełnionego artysty. Nietypowa para wpada na pewien trop…
Poradnik grzebania kotów to nowa powieść Miki Modrzyńskiej, autorki dobrze przyjętego przez czytelników Cypka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8335-445-3 |
Rozmiar pliku: | 889 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świta, gdy na pociemniały od rosy peron w Brzózce wysiada dziewczyna w okularach i kapeluszu.
Od tej chwili jest już tylko gorzej.
Stefania Miałkowska trzyma otwartą paczkę herbatników w czekoladzie, a z ramienia zwisa jej osiemdziesięciolitrowy plecak turystyczny, wyższy i szerszy od jego właścicielki. Dziewczyna rozgląda się ostrożnie, patrząc spod szerokiego ronda kapelusza, jakby ciekawość walczyła w niej z potrzebą zachowania pozorów — nie może przecież we własnej wiosce zachowywać się jak turystka.
Ale jest ciekawa.
Z zadowoleniem ustala, że w Brzózce przynajmniej na pierwszy rzut oka wszystko jest po staremu, i rusza ścieżką polną wzdłuż torów, skrótem do domu. Jest to spacer z gatunku tych, które nie obfitują w przełomowe wydarzenia, choć Stefanii po roku bez domu przełomowe wydaje się wszystko: nagie gałęzie na drzewach, poskręcane i wymęczone po zimie, błoto w koleinach i okrągłe kamienie, wydeptane stopami mieszkańców Brzózki.
Stefania staje gwałtownie, gdy dostrzega puszystą kupkę futra.
Sztywne, posklejane zaschniętą, wypłowiałą krwią futro ściąga wszystkie muchy z okolicy. Stefania pochyla się nad martwym kotem i obchodzi go ostrożnie, chybocząc się pod ciężarem plecaka. Gdyby była przesądna, powiedziałaby sobie, że ten kot to zły znak, zawróciłaby na jedyny w Brzózce peron i wsiadła w cokolwiek, co wytoczyłoby się po torach z wioski. Stefania jednak nie jest przesądna. W ogóle nieszczególnie interesuje ją świat. W chwilach najwyższego skupienia potrafi przywołać kluczowe informacje, na przykład o czym od piętnastu minut rozmawia z przyjaciółką albo czemu szef się na nią wydziera, ale woli swoje myśli zużywać na ciekawsze tematy, jak liczenie lamp w restauracjach czy zastanawianie się, jak wyglądałaby trzecia wojna światowa. Teraz jednak Stefania nie może znaleźć klucza do swojego świata.
— Znaleźli ją — mruczy do siebie co krok. — Wreszcie ją znaleźli.
Martwego kota zostawia za plecami.
1
— Masz tu klucze, tylko ich nie zgub, bo ci nikt nie otworzy. Zapasowe są za…
— …huśtawką, w krzakach róży — dopowiada mama Stefanii, nadzorująca męża wrzucającego ostatnie walizki do samochodu.
Jeden dzień z córką im wystarcza; to zresztą nie tak, że za rzadko ją widują. Stefania, jak to dwudziestoparoletnia kobieta, nie bywa w domu rodzinnym regularnie, ale wystarczająco często, żeby za nią nie płakać. No i wracają niedługo, to sobie nadrobią stracony czas, a biletów do Portugalii w maju tak tanio nie dostaną.
— Pieniądze masz w szkatułce.
Stefania marszczy czoło.
— Na karmę dla kotków — dodaje mama.
Stefania wygładza czoło. Wszystko nabiera sensu.
— Gdyby zabrakło. Nie powinno, zamówiliśmy niedawno puszki. Tylko pamiętaj, Flip nie je rybnych, a Flap je wszystko poza wołowiną. Będziesz pamiętać?
Stefania prycha ze zniecierpliwieniem. To ona przygarnęła obydwa koty jeszcze w zamierzchłych czasach liceum i przez lata je karmiła. Przez ten czas wiele rzeczy w jej życiu się zmieniało, ale preferencje puszkowe Flipa i Flapa — nigdy.
— Oczywiście, że będę.
Rodzice korzystają z wizyty córki w domu, którą zapowiedziała ledwie trzy tygodnie wcześniej, po tym, jak znalazła lot do kraju po okazyjnej cenie — tańszego by sobie nie wymarzyła (tak powiedziała rodzicom). Sama też zachęciła ich do wyjazdu. Rzadko to robią, bo mało komu ufają na tyle, by powierzyć mu opiekę nad kotami.
— Nie otwieraj obcym, zamykaj okna na noc i nie przesiaduj do późna — mówi mama, strzepując niewidzialne pyłki z ramion Stefanii. — A jakby Olszewski cyrki odstawiał, to wiesz, krótko go. Rykniesz i się uspokoi. Ja czasem w patelnię drewnianą łyżką dudnię z okna w kuchni, to przestaje.
Stefania uśmiecha się do siebie. Pewne rzeczy na wsi się nie zmieniają — na przykład podstarzali sąsiedzi, którzy już dawno powinni wyfrunąć z gniazda i torturować nowych ludzi, wciąż siedzą w domu i puszczają hip-hop na pełen regulator ku zgryzocie pani Miałkowskiej oraz jej kotów.
Pan Miałkowski do hip-hopu ma nastawienie bardziej filozoficzne i traktuje go jako część krajobrazu.
— Dam sobie radę.
— Nie ma na niego sposobu. — Mama wzdycha. — A kotki się denerwują. No nic, to chyba wszystko. Wiesz, co robić?
Stefania potakuje.
— Zgubić klucze, puścić koty luzem i spalić dom — recytuje bez wahania. — Coś jeszcze?
Mama ponownie wzdycha i tłumi majaczący w kącikach ust uśmiech. Spieszy się, tata wisi jej nad głową, żeby wsiadać i jechać, ale ona nie może sobie odpuścić chwili szczerości. W szczerości mama Stefanii jest od zawsze doskonała; zwłaszcza gdy o tę szczerość nikt nie prosi.
Stefania, na przykład, zdecydowanie nie prosi. Stefania wszelkiej szczerości unika ostatnimi czasy jak ognia, bo stawia ją w niezręcznej sytuacji.
— Stefciu, chyba już ci pora spoważnieć. Masz prawie trzydzieści lat.
— Dwadzieścia osiem!
— Nie masz domu, pracy, stałych znajomych, o jakimś miłym kawalerze już nie wspomnę — wylicza mama, a Stefci z każdym słowem ubywa wzrostu. — Pora się chyba ustatkować, co? Szkołę dobrą skończyłaś, masz ten dyplom z angielskiego, a kelnerkujesz po barach i cudze dzieci bawisz.
Stefania początkowo nie reaguje. Choćby chciała, nie wtrąci ani słowa. Nie żeby miała ochotę tłumaczyć mamie, czemu tym razem wróciła, rzucając życie, które z takim mozołem budowała od roku pod Montrealem. Jeśli mogła zostawić coś dla siebie, to w przeciwieństwie do swojej matki tak robiła — różnił je proces wydobywania myśli na świat. Matce przychodziło to z łatwością, a Stefania jakby próbowała złapać chmury i nadać im kształt liter. Zawsze za długo się zastanawiała, który format będzie odpowiedni, a gdy nie znajdowała ideału, porzucała całe zadanie. Co do matki uznała, że najrozsądniejszą taktyką jest ucieczka na drugi koniec świata.
— Nie mówię, żeby wszystko od razu, ale ile tak można? Chcesz z nami zamieszkać, to mieszkaj, ale pracy w Brzózce poszukaj. W podstawówce szukają nauczycielki angielskiego.
Stefania mruży oczy, jakby jej mama zaproponowała wizytę w piekle na torturach.
— Masz dwa tygodnie do naszego powrotu. Weź to wszystko przemyśl, dobrze? Przemyśl, co ty w końcu chcesz od tego życia. Pora dorosnąć.
Państwo Miałkowscy wskakują do samochodu. Ojciec trąbi klaksonem, mama macha przez szybę.
Z tym ostatnim Stefania się zgadza.
— Pora dorosnąć — powtarza cicho, gdy samochód znika za zakrętem.
♦
Stefania nie traci czasu. Kwadrans przeznacza na wygłaskanie zwierzaków za ostatni rok: Flip i Flap, koty rasy europejskiej, czyli podwórkowce, obecnie w podeszłym wieku i leniwe jak nigdy, chyba nie zapomniały swojej dawnej pani. Chyba, bo Stefania nie ma pewności. Koty łaskawie przyjmują jej pieszczoty: Flip z wysokości lodówki, Flap rozciągnięty na fotelu.
Następnie włącza w telefonie najnowszy odcinek podcastu kryminalnego i wypakowuje plecak, słuchając, jak kojący, niski głos opowiada jej ze szczegółami historię kobiety zamordowanej przez swoją nastoletnią córkę i jej przyjaciółkę. Stefania od lat słucha tego typu mrożących krew w żyłach opowieści i choć chciałaby powiedzieć, że miało na to wpływ zaginięcie Martyny, kiedy dorastała, to po prawdzie podcasty kryminalne są obecnie tak modne, że słucha ich większość koleżanek Stefanii — może poza Zonią i Joanną.
Jest w brutalności tych historii coś intrygującego, wręcz uzależniającego — choć Stefania nigdy nie była w stanie określić, co dokładnie. Czasem instruowały: nie rób tego ani tamtego, bo cię zamordują. Czasem Stefania utożsamiała się z detektywami — ona też, jak każda dziewczyna randkująca w dwudziestym pierwszym wieku, wiedziała, jak przez internet przeprowadzić śledztwo. Czasem po prostu chciała posłuchać o cudzym szaleństwie.
Teraz rozkłada świeżo wypakowany bagaż. Kilka koszulek, tablet, ledwie napoczęty szkicownik, w którym miała zamiar rysować dla przyjemności — aż odkryła, że nie czerpie żadnej przyjemności z porównywania obrazu rzeczywistego z efektem jej starań. Lektor opowiada, jak córka zaatakowała Honorah na spacerze. Wyjaśnia, że morderstwa dokonano cegłą wsadzoną do pończochy, a motywem było rozdzielenie przyjaciółek — jedna z nich miała się wkrótce przeprowadzić.
Z przedmiotów układa się niewielki stosik na łóżku. Cały rok życia zamknięty w osiemdziesięciu litrach.
— Dziękujemy za wysłuchanie historii Pauline Parker i Juliet Hulme — żegna się lektor.
Flip staje przed drzwiami do sieni i badawczym miauczeniem sprawdza, czy da radę naciągnąć swoją właścicielkę na drugie tego dnia śniadanie.
Stefania nie daje się oszukać.
W głębi szafki odnajduje pokrytą kurzem włoską kawiarkę, kupioną lata temu w Portugalii. Z kubkiem kawy czarnej jak szatan siada na podłodze pokoju z pudełkiem po różowych balerinach. Pudełko, zgodnie z modą roku 2005, jest obklejone fioletową krepą i posypane brokatem.
Nie tylko mama jest Stefanią rozczarowana. Nastoletnia Stefania też by była nią rozczarowana.
Wyciąga z pudełka stos pamiątek, a brokat zostaje jej na palcach. Rozsypuje wszystko na dywanie: zdjęcia, wyklejanki, breloczki i pocztówki ze szkolnych wycieczek. Zeszyt ze złotymi myślami, który prowadziła jako trzynastolatka. Bilety do muzeów.
— Gdzie to jest? — mamrocze pod nosem.
Czasami, szczególnie gdy mieszka na drugim końcu świata, Stefania czuje się jak niezapisana kartka. Udaje, że nie posiada żadnego charakteru, przeszłości i planów na przyszłość. Pozwala otaczającemu światu ją kształtować. Buduje osobowość w zależności od tego, czego wymaga się od niej w pracy (ostatnio na przykład była matczyna, cierpliwa i wyrozumiała), a plany przez jedno okamgnienie zależą wyłącznie od tego, co widzi wokół siebie. Rodzina Hayesów, których dziećmi się zajmowała, miała piękny dom na obrzeżach miasta i psa. Pan Hayes był fotografem z własną firmą. Stefania przez ostatnich kilka miesięcy marzyła o własnym domu, psie i firmie fotograficznej.
Gdy wraca do Brzózki, zawsze czuje się zagubiona, bo musi na nowo się zbudować. Wędrówka przez wspomnienia, albumy, pamiątki z wycieczek i prezenty od przyjaciółek pomaga jej na powrót osadzić się w starej rzeczywistości. W tej rzeczywistości, w której jest dwudziestoośmioletnią starą panną ze wstydliwym sekretem.
W końcu znajduje zdjęcie, którego szukała: przedstawia dwie nastolatki policzkami zwrócone ku sobie. Zostało zrobione aparatem cyfrowym od tyłu, więc jest krzywe i obejmuje więcej chodnika niż bohaterek pierwszego planu. Jedyny dowód roku, który Martyna spędziła w Brzózce.
— Wreszcie cię znaleźli — mówi Stefania do zdjęcia.
Ostatniego roku życia Martyny.
2
Stefania nie jest dobra w nawiązywaniu znajomości i nie zmieniły tego nawet podróże, na ogół wymuszające więcej interakcji społecznych. Jedyne przyjaciółki poznała jeszcze w podstawówce i na tym zakończyła swoje wysiłki wkładane w posiadanie życia towarzyskiego.
Joanna i Zonia mieszkają w Brzózce wraz z może pięciorgiem ich rówieśników, którzy po skończeniu szkoły nie spakowali manatków, żeby pójść w długą i nigdy nie wracać. Obie mają, w przeciwieństwie do Stefanii, dobre powody.
Spotykają się wieczorem. Stefania jest spragniona rozmowy wyłącznie na jeden temat, zdaje sobie jednak sprawę, że musi poczekać. Zwłoki Martyny znaleziono miesiąc temu i choć było to brzózkowe wydarzenie dekady, rewelacje szybko się skończyły, a plotki z braku paliwa musiały w końcu wygasnąć. Dla jej przyjaciółek ważniejsze będzie obgadanie kanadyjskich podbojów sercowych Stefanii, świeższych i ciekawszych od wyłowionych z jeziora zwłok.
Joanna wpuszcza ją do środka. W domu panuje spokój i półmrok; z piętra dobiegają dziecięce chichoty i monotonny głos mężczyzny czytającego im do snu. W salonie świeci się pojedyncza lampa na stole, tworząc romantyczny, niemal intymny nastrój. Zoni jeszcze nie ma. Stefania uśmiecha się nerwowo. Miała nadzieję, że spotkają się od razu we trójkę. Rozmawianie z Joanną nigdy szczególnie dobrze jej nie wychodziło.
— Ale jesteś brązowa — dziwi się Joanna. — Na pewno byłaś w Kanadzie?
— Spaliłam się na nartach — tłumaczy się Stefania.
Joanna ma opaleniznę zrobioną samoopalaczem w spreju, dwa tony ciemniejszą od ufarbowanych na blond włosów. Od czterech lat permanentnie niewyspana, z podkrążonymi oczami, wydaje się Stefanii śliczniejsza niż kiedykolwiek.
— Na nartach… — powtarza.
— Ty za to wyglądasz świetnie — zmienia temat Stefania.
Rozmawiają jak obce sobie osoby; zawsze tak mają na początku. Choć nie rozstały się w gniewie i nigdy na dłużej nie straciły kontaktu, nie potrafią strząsnąć cienkiej warstwy niezręczności, która spowija ich rozmowę.
— Otwieramy wino?
— Jeszcze się pytasz.
Cisza się przedłuża. Joanna marszczy brwi i obserwuje przyjaciółkę tak, jak ocenia się byłą dziewczynę spotkaną po latach — z potężną dozą samokrytyki i kwestionowaniem swoich wyborów. Stefania jest tego świadoma, ale nie potrafi stwierdzić, do jakich konkluzji dochodzi jej przyjaciółka.
W Stefanii radość miesza się z niepokojem. Radość: z powrotu do domu, do swojego miejsca w świecie, z kwietniowej pogody, tak paskudnej, jak to tylko możliwe wiosną w Brzózce, i radość z tego, że znów widzi Joannę. Niepokój — bo znów widzi Joannę.
W końcu Stefania przerywa ciszę.
— Gdzie masz dzieciaki?
Spotykają się w domu Joanny, bo tylko ona ma stanowisko, którego nie może opuścić — rodzinę z dwójką nieletnich. Młodszy z nich jeszcze nie chodził, gdy Stefania wyjeżdżała do Kanady.
— Marek układa je do snu.
Marek reaguje paniką na sam pomysł, by Joanna wyszła z domu na cały wieczór. Podobno jest jak na męża całkiem przyzwoity i pomaga przy dzieciach, choć nie musi, i w pracy czasem się z tego śmieją.
Dziewczyny siadają na kanapie, tak samo jak kiedyś, gdy miały kilkanaście lat i zbierały się w domu rodziców Joanny. Różnic jest kilka, a wszystkie powierzchowne. Zamiast wersalki rodziców — beżowa sofa z katalogu, a zamiast szklanek z kompotem — kieliszki z winem.
Potrzeba kilku łyków, by pozbyć się resztek niezręcznej ciszy.
— Też tak miałam jeździć — wzdycha Joanna. — Gdyby nie Marek… Miałam jechać do wujka w Kalifornii. Obiecywał, że załatwi mi pracę. Powinnam wyjechać, zamiast się hajtać.
Stefanię mdli na samą myśl o podróżach. Chwilowo Brzózka wydaje jej się małym rajem na ziemi. A dom i rodzina? Własne kieliszki? Szafka, w której można trzymać WŁASNĄ butelkę wina? Stefania zazdrości przyjaciółce z całych sił. Po ostatnim roku, spędzonym w cudzym mieszkaniu, gdzie własna była co najwyżej jej szafka nocna i kawałek przestrzeni pod łóżkiem, kieliszki do wina wydają się nieskończonym cudem.
Ale jeśli powie to Joannie, ta uzna, że Stefania się nad nią lituje. Przerabiały to już.
— Może jeszcze kiedyś wyjedziecie — mówi niepewnie. — Teraz z dziećmi łatwiej podróżować.
— Teraz to my mamy chatę do spłacenia — prycha Joanna.
Stefania nie wie, jak to skwitować, więc modli się w duchu, żeby Zonia wreszcie przyszła i ukróciła jej cierpienia. Niewiele ma do powiedzenia, a to, co mogłaby powiedzieć, raczej przemilczy, bo prawdziwi dorośli, z dorosłymi problemami i dorosłym życiem (nawet jeśli są jej rówieśnikami), nie traktują jej słów poważnie.
— Wiecznie jej spłacać nie będziecie — mówi wreszcie.
Choć dwadzieścia pięć lat osobie przed trzydziestką może wydawać się wiecznością. Stefanii, w każdym razie, się wydaje.
— Wszystko jedno — mówi pojednawczo Joanna. — Nie po to się spotkałyśmy, żebym miała narzekać na życie. Choć, jeśli masz ochotę, mogę o tym mówić godzinami. Gdyby nie Marek, całe moje życie wyglądałoby inaczej.
Pukanie do drzwi przerywa dobrze rozkręcający się monolog.
— Zonia!
Zonia wpuszcza się do domu sama, bo w przeciwieństwie do Stefanii bywa u Joanny dużo częściej niż od święta. Następują uściski i szeptane okrzyki radości. Zonia nie ma dzieci ani męża, nie ma też żadnych perspektyw na zmianę sytuacji (i nie wydaje się, żeby jej to zbytnio przeszkadzało), więc do spotkania z przyjaciółkami tęskniła cały ostatni tydzień.
— Co ty tu znowu robisz, kobieto? — Od progu rozkłada ręce. — Znudziła ci się ta Kanada czy cię wyrzucili?
Joanna biegnie do kuchni po trzeci kieliszek i wraca w ekspresowym tempie, żeby nie przegapić najciekawszej nowiny. Wraz z wejściem Zoni rozluźniają się obie, ona i Stefania. Zonia zresztą zawsze stanowiła pomost między nimi.
Stefania kręci głową.
— Sama się wyrzuciłam. Praca przestała mi się podobać, bo ile można cudze dzieci bawić, no nie? Zwolniłam się i jestem. Pora na zmianę scenerii.
— I co dalej?
Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Jej życie wraz ze zmianą kraju znów było jak czysta kartka czekająca na pierwsze litery.
— Nie wiesz — odgaduje Joanna. — Dobra, stara Stefcia. Pewne rzeczy się nie zmieniają.
Dziewczyny parskają śmiechem. Stefania do nich dołącza, choć trochę ją kłuje, gdy coś takiego mówi mieszkanka Brzózki — wioski, w której jedyne, co się zmieniło przez ostatnich dziesięć lat, to otwarcie żabki.
— Mam oszczędności, a resztę się wymyśli — rzuca.
— Nie planujesz wreszcie gdzieś osiąść na stałe? — dopytuje Joanna.
Owszem, Stefania planowała. W małym miasteczku pod Montrealem, gdzie wszyscy uśmiechali się łagodnie i nikt nie zadawał jej niewygodnych pytań. W Kanadzie nie było miejsca na lanie ludzi po twarzy niewygodną szczerością.
— Kiedyś znajdę swoje miejsce — mówi z przekonaniem. — Myślałam, żeby poszukać pracy w Amsterdamie. Podobno z angielskim tam łatwo, dam radę po filologii.
Joanna i Zonia kiwają głowami, bo w tym muszą się z nią zgodzić. Jeśli dla kogoś rozpoczęcie życia na nowo w obcym kraju nie byłoby problemem, to właśnie dla niej. Stefania wszędzie sobie poradzi.
O tym, że nie chce szukać nowego domu — na razie im nie mówi. Jeszcze nie wie jak. Sama zresztą do końca nie jest pewna, co ze sobą zrobić i gdzie jej będzie dobrze. Ale świat jest duży, a ona ma czas. Całe dwa tygodnie, dopóki nie wróci mama z niekończącymi się pytaniami.
— Opowiedzcie mi lepiej, co mnie ominęło — proponuje.
Joanna i Zonia milczą.
— No wiesz, u nas po staremu — mówi z namysłem Zonia. Potem marszczy brwi. Próbuje sobie przypomnieć, czy ostatni rok przyniósł coś godnego uwagi, aż poddaje się z westchnieniem.
— Masz kogoś? — podpowiada jej Stefania.
Zonia parska i potrząsa głową.
— W Brzózce nie ma ani jednego faceta w naszym wieku, który jest nieżonaty i ma chociaż dwie komórki mózgowe w głowie. Wszyscy się wynieśli i na zdrowie im.
Stefania próbuje wyczytać coś z twarzy przyjaciółki, ale Zonia, mimo gorzkich słów, jest spokojna. Właściwie… wygląda na całkiem zadowoloną.
— Mam ciszę, nikt mi nie zawraca głowy, lubię pracę w bibliotece… Serio, Stefcia, nie będę narzekać. To jest dobre życie.
— Zonia niedawno wyremontowała swój pokój i jest teraz prześliczny, jak z katalogu — wtrąca się Joanna. — Ma wszędzie pełno szarych poduszek. I białe ściany.
— To… świetnie.
Stefania próbuje wykrzesać z siebie odrobinę entuzjazmu, ale przychodzi jej to z trudem. Zonia też nie wygląda na zbyt zachwyconą swoim życiem, choć może to tylko odbiór Stefanii — z jej perspektywy nikt na całym świecie nie jest tak naprawdę szczęśliwy tylko dlatego, że ona nie jest szczęśliwa. Zonia natomiast zasłużyła sobie na odrobinę szczęścia w życiu, nawet jeśli to oznacza dla niej szare poduszki i białe ściany.
— No a poza tym to niewiele się u nas działo. Wiesz, jak to w Brzózce — wyjaśnia Joanna. — O, młody zaczął chodzić. A Tomuś idzie do przedszkola za pół roku.
— Adam wrócił — przerywa jej Zonia. — I chyba na stałe. Wyrzucili go z roboty.
— Znowu?
— Czekaj, co on robił?
Adam, starszy brat Zoni, prowadził życie pozornie podobne do życia Stefanii: wyjeżdżał za granicę, pracował parę miesięcy aż do kolejnej katastrofy, kiedy to z podkulonym ogonem wracał do Brzózki. Katastrof na swojej drodze Adam napotykał wiele, a jedna gorsza od drugiej. I choć zawsze mówił, że to nie jego wina, mieszkańcy Brzózki uważali inaczej.
— Pracował w marokańskiej restauracji — wyjaśnia Zonia. — Ale przyszła kontrola, zrobili im test na obecność narkotyków i oblał. Jak zwykle. No, ale to tyle z nowości. Bo o Martynie na pewno słyszałaś.
— Kto nie słyszał! — prycha Joanna. — Wszędzie o tym trąbili.
Stefania pochyla się z uwagą, bo wreszcie rozmawiają o ważnych sprawach. Zawartość jej kieliszka znika, a Joanna natychmiast rusza z dolewką.
— No właśnie nie słyszałam nic oprócz tego, że ją znaleźli — mówi cicho, usiłując zamaskować napięcie w głosie. — Ale to już dawno.
— No, z miesiąc będzie — potakuje Zonia.
Joanna znika w kuchni w poszukiwaniu kolejnej butelki. Trzaska szafkami, choć dopiero co uciszała swoje przyjaciółki, bo za głośno chodziły po podłodze w skarpetkach. Ale Joanna pije alkohol wyłącznie od święta, więc półtora kieliszka tego wieczoru załatwia sprawę.
— Znaleźli zwłoki, później już nic nowego nie odkryli — ciągnie Zonia. — Pochowaliśmy ją kilka dni temu, gdy tylko policja zwróciła ciało. Wielki pogrzeb był, cała Brzózka się zeszła.
— A, podobno jej gardło poderżnęli — wtrąca się Joanna.
— Nie wiem, czy to prawda — dodaje Zonia. — W bibliotece słyszałam. No ale na tym się skończyło, od początku zresztą było jasne, że nic z tego nie będzie. Maciejewski mówił na wiosce.
— Ale to nie on prowadził śledztwo. Sprowadzili jakichś dwóch tajniaków z Olsztyna.
— I to był ich błąd, bo co obcy wiedzą o Brzózce? Nic.
— A daj spokój. — Joanna macha dłonią z kieliszkiem tak zamaszyście, że niemal wylewa jego zawartość. — Co to za różnica? Pewnie ją jakiś przejezdny kierowca załatwił. Nie powiesz mi, że podejrzewasz kogoś w Brzózce o zamordowanie Martyny.
Zonia zaciska usta; na policzki wychodzi jej rumieniec. Marek Joanny dobrze pali w piecu, w domu jest gorąco, a wino jeszcze podgrzewa atmosferę. Zonia zbiera się w sobie, by coś powiedzieć. Chyba chce zaprotestować. Nie ma jednak na to szansy, bo Joanna dostrzega zmarszczone brwi Stefanii.
— Stefciu, wszystko z tobą dobrze? Wyglądasz, jakbyś miała rzygać.
Stefania zaciska palce na kieliszku. Ledwie słyszy luźno, niemal beztrosko rzucone słowa o poderżnięciu gardła — śmierci, przynajmniej zdaniem Stefanii, wyjątkowo brutalnej. Ma przed oczami Martynę, trzynastoletniego podlotka w wypłowiałym beżowym swetrze, któremu ktoś przystawia nóż do szyi. Czy była wtedy przytomna? Wyrywała się, próbowała uciec? Beżowy sweter zalany krwią.
— Halo, tu ziemia, żyjesz?
Stefania mruga i wraca do mieszkania przyjaciółki.
— Weź jej coś powiedz. — Joanna zwraca się do Zoni i się podnosi. — Jak ma rzygać, to niech idzie do łazienki, bo tej kanapy nie dopiorę.
— Stefcia, idź rzygać do łazienki — powtarza mechanicznie Zonia.
Stefania nigdzie nie idzie. Oddycha głęboko i czeka, aż przejdzie jej smutek.
Joanna wraca z nową butelką wina, korkociągiem i tacką z serami. Zamknięta butelka wina absorbuje ją teraz bardziej niż przyjaciółka bliska zwymiotowania, więc przysiada na kanapie i walczy z korkiem.
— Czemu nic z tego nie będzie? — dopytuje Stefania.
— Bo minęło zbyt dużo czasu. Maciejewski mówił, mama na wiosce słyszała, że to całe Archiwum X to ściema, bo oni przychodzą na gotowe, jak wszystko wiadomo, a na ciele są próbki do zbadania. A tu nie było nic, same kości — wyjaśnia Zonia.
— I muł z jeziora — dodaje Joanna znad zamkniętej wciąż butelki.
— No, wzięli do zbadania muł z jeziora — potwierdza Zonia. — I tyle. Już zamknęli dochodzenie.
Stefania mruga.
— Tak szybko?!
— Mówiłam ci przecież, oddali ciało. Nie mieli nic do zbadania poza tymi kośćmi, a wcale tak dużo ich nie znaleźli. Większość rozniosły zwierzaki — dodaje z zawahaniem.
Stefania pociera czoło i zapada się głębiej w fotelu. Jest wstrząśnięta, ale wciąż ciekawa szczegółów. Zaginięcie Martyny zmieniło bieg jej życia. Ostatnich piętnaście lat spędziła na zastanawianiu się, gdzie jest jej przyjaciółka. Bywały dni, czasem miesiące, gdy udawało jej się nie myśleć, ale nigdy nie pozbyła się pulsującego z tyłu głowy poczucia winy.
Czy nie podobnie czuli się wszyscy w Brzózce?
— I nikt nie naciskał? — dopytuje. — Jej mama nie chciała wiedzieć, co się stało?
— Pani Wydra zachowała się koszmarnie — wtrąca Joanna. — Cała wioska o tym gadała. Przyjechała na pogrzeb cała odstawiona, mówię ci, jak jakaś milionerka, która schodzi między maluczkich, choć się brzydzi. Podobno pan Wydra bosko zarabia w tej swojej firmie. To jedyny raz, jak się tutaj w ogóle pojawiła. Pani Tereska mówiła, że mama Martyny wyznała, że przyjazd do Brzózki za bardzo ją boli.
— Takie tam gadanie — kwituje Zonia.
Zapada cisza przerywana jedynie stęknięciami Joanny, nadal pochylonej nad butelką wina. Zonia spuszcza wzrok i się zamyśla. Wydaje się przy tym tak zaskoczona, jakby nigdy wcześniej nie roztrząsała sprawy Martyny.
Ale w to Stefania nie może uwierzyć.
— Wszyscy myśleli, że Martyna uciekła — mówi prosto, odpuszczając sobie poszukiwania idealnego kształtu chmur w swojej głowie. — My też. Nikt jej porządnie nie szukał.
Korek z pyknięciem wyskakuje z butelki; Joanna z satysfakcją rozlewa wino przyjaciółkom, jakby nieświadoma tężejącej z każdą chwilą atmosfery.
Zonia i Stefania krzyżują krótkie spojrzenie nad kieliszkami.
— Nikt jej nie szukał — powtarza cicho Zonia.
Stefania jest zła nie tylko na siebie, ale też na mieszkańców Brzózki. Jakby winiła ich za to, że się nie domyślili, by po zaginięciu Martyny przeszukać jezioro.
— Skąd mogliśmy wiedzieć? — Joanna wzrusza ramionami. — Komu wina?
Zonia prycha cicho, bo tak wygląda podział ról w ich zestawie. Joanna jest tą nieporządną, Zonia — porządkującą.
— No dobra, dobra — mityguje się Joanna — mnie też przykro, że Martyna ostatnich piętnaście lat spędziła w bagnie. Tylko co z tego? Przeszłości nie zmienimy.
Stefania patrzy na długie, grubo wytuszowane rzęsy, które okalają niesplamione myślą oczy Joanny. I pomyśleć, że kiedyś była w niej taka zakochana.
Zapada cisza.
— Ja powinnam wiedzieć — odzywa się wreszcie.
Joanna mruży oczy z dezaprobatą. Nie tego oczekiwała od dzisiejszego wieczoru. Miało być zabawnie, trochę głupio, odrobinę sentymentalnie. I Stefania też miała być inna. Ta Stefania, która siedzi przed nią, jest jak ponure widmo, które przytargało zgraję innych ponurych widm na imprezę.
— Stefcia, ty ledwo wyciągałaś nos znad książek wtedy — prycha. — I teraz jest tak samo, tyle że ledwo wyciągasz nos znad książek w Kanadzie, Australii czy gdzie tam cię nogi poniosą. Nic nie mogłaś zrobić. Żadna z nas nie mogła.
Słowa te, choć wypowiedziane niezłośliwie, ranią Stefanię. Ale nie potrafi przyjaciółkom wytłumaczyć, czemu czuje się winna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki