Poranki w Dżeninie - ebook
Poranki w Dżeninie - ebook
Historia walki i przetrwania w czasie konfliktu palestyńsko-izraelskiego
W obozie dla uchodźców w Dżeninie, w świecie ludzi pozbawionych domów, kraju i korzeni, rodzi się Amal. W 1948 roku jej palestyńską rodzinę wygnano z wioski, w której żyła od wieków, aby mogło tam powstać izraelskie państwo. W dniu, w którym mieszkańców zmuszono do ucieczki, żołnierz porwał starszego brata Amal, będącego wówczas ledwie niemowlakiem.
Teraz w Dżeninie ludzie żyją wspomnieniami, oczekując powrotu do swych domów, które wciąż tak kochają. Serce matki Amal skamieniało z żalu po utracie dziecka, a ojciec koi myśli, bez ustanku pracując. Jednak każdego dnia o świcie, gdy dokoła panuje złudny spokój, czyta swojej maleńkiej córce książki, a ona czuje, że jego miłość do niej jest „tak wielka jak ocean i wszystkie jego ryby”. W te ciche poranki wspólnie marzą o lepszej przyszłości.
Poranki w Dżeninieto powieść o miłości i stracie, wojnie i prześladowaniach, przebaczeniu i nadziei. Nie daje spokoju i kruszy serca, jest kluczem do zrozumienia współczesności. Wzbogaca ludzkim głosem medialne tytuły, zmuszając nas, byśmy z bliska przyjrzeli się jednemu z najbardziej brzemiennych w skutki konfliktów politycznych naszych czasów.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68541-78-6 |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DŻENIN
2002
Amal próbowała spojrzeć żołnierzowi głęboko w oczy, lecz uniemożliwiała jej to przystawiona do czoła lufa karabinu automatycznego. Mimo to dostrzegła z bliska, że mężczyzna nosi szkła kontaktowe. Wyobraziła sobie, jak rano je zakłada, pochyliwszy się nad lustrem, po czym ubiera się i rusza zabijać. „To dziwne – powiedziała sama do siebie – o czym rozmyśla się na skraju życia i śmierci”.
Zastanawiała się, czy urzędnicy wyrażą szczery żal z powodu „niezamierzonej” śmierci amerykańskiej obywatelki, czy raczej zwieńczeniem jej życia będzie komunikat o „stratach w ludności cywilnej”.
Samotna kropla potu skapnęła z brwi żołnierza i spływała dalej strużką po jego policzku. Wyraźnie zamrugał. Jej spojrzenie wytrącało go z równowagi. Zabijał już wcześniej, lecz nigdy nie patrzył ofierze prosto w oczy. Amal to dostrzegła, wyczuła niepokój, który nawiedził jego duszę, mimo rozgrywających się wokół scen rzezi.
„To dziwne – powtórzyła w myślach – ale nie boję się śmierci”. Może dlatego, że mrugnięcie powieki żołnierza już jej zdradziło, że przeżyje.
Zamknęła oczy i urodziła się na nowo, choć zimna stal wciąż napierała na jej czoło. Wspomnienia poniosły ją z powrotem, jak zawsze z powrotem, do domu, którego nigdy nie znała.1
Zbiory
1941
W zamierzchłych czasach, zanim historia stratowała wzgórza, druzgocząc teraźniejszość i przyszłość, nim wiatr zmian chwycił tę ziemię za róg i wytrząsnął z niej imię oraz tożsamość, na długo przed narodzinami Amal, mieszkańcy małej wioski na wschód od Hajfy wiedli spokojne życie, ciesząc się figami i oliwkami, otwartymi granicami i słonecznym blaskiem.
Było jeszcze ciemno, lecz tylko dzieci spały, a mieszkańcy Ajn Haudu szykowali się do porannej modlitwy salat¹, jednej z pięciu, jakie co dzień odmawiali. Księżyc wisiał nisko, jak klamrą spinając ziemię z niebem. Ledwie odrobinę wybrakowany, nieśmiało zapowiadał pełnię. Rozciągano budzące się do życia kończyny, chluśnięciami wody przeganiano sen, a pełne nadziei oczy otwierały się szeroko. Wudu, czyli rytuał obmycia się przed modlitwą, niósł pomruk szahady w poranną mgłę, gdy setki szeptów deklarowały, że nie ma bóstwa oprócz Boga, i oddawały się na służbę jego prorokowi Muhammadowi. Dziś modlili się na dworze, ze szczególną czcią, gdyż zaczynali zbiory oliwek. W tak ważnym dniu lepiej wspinać się po skalistych wzgórzach z czystym sumieniem.
I tak tuż przed świtem, przy dźwiękach orkiestry małych istnień, świerszczy i świergotliwych ptaków – a lada moment również kogutów – skuleni na modlitewnych dywanikach wieśniacy rzucali długie cienie. Większość po prostu błagała o odpuszczenie grzechów, niektórzy wykonywali dodatkowe pokłony, prosząc o większe łaski. Jedni i drudzy powtarzali: „Panie mój, Boże, niech dokona się dziś Twoja wola. Chwała i cześć mojemu Panu Najwyższemu”, po czym ruszali na zachód, ku gajom oliwnym, wysoko unosząc nogi, by nie ranić się o kaktusy.
Zawsze w listopadzie tydzień zbiorów tchnął nowe życie w Ajn Haud, i Jahja Abu Hasan też czuł je w kościach. Wczesnym rankiem wyszedł z domu z synami, jak co roku łudząc ich nadzieją na wyprzedzenie sąsiadów. Ci wpadli jednak na podobny pomysł i wyruszyli już o piątej.
Osłupiały Jahja szepnął do żony Basimy, niosącej na głowie kosz pełen koców i plandek:
– Umm Hasan, w przyszłym roku wstaniemy przed nimi. Potrzebuję godziny przewagi nad tym starym, szczerbatym prykiem Salimem. Choćby jednej godziny.
Kobieta przewróciła oczami. Jej mąż co roku wałkował ten sam chytry zamysł.
Gdy ciemne niebo ustępowało miejsca światłu, ze spalonych słońcem wzgórz Palestyny dobiegały już odgłosy zbierania oliwek. Głuche uderzenia kijów rolników walących w gałęzie, szelest liści, plaśnięcia szlachetnych owoców lądujących na rozciągniętych pod drzewami starych plandekach i kocach. Kobiety intonowały podczas pracy starodawne pieśni, a dzieci dokazywały wokół nich, karcone przez matki, gdy za bardzo przeszkadzały.
Jahja zatrzymał się, by rozmasować sobie kark. „Już prawie południe”, zauważył, bo słońce było niemal w zenicie. Stał dumnie na swojej ziemi, spływając potem – krzepki mężczyzna w czarno-białej kufijji na głowie, z rąbkiem szaty zatkniętym za pas w sposób charakterystyczny dla fellahów. Podziwiał urodę otaczającego go świata. Znaczona mchem zielona trawa spływała kaskadami po zboczach, skałach i drzewach. Zapory, z których część pomagał dziadkowi naprawiać, pięły się spiralnie po wzgórzach. Odwrócił się, szukając wzrokiem Hasana i Darwisza. Przy każdym zamachnięciu kijem, gdy wytrwale strącali oliwki, pod tunikami rysowały się mięśnie na ich torsach. „Moi chłopcy! – pomyślał Jahja i duma przepełniła mu serce. – Mimo kłopotów z płucami Hasan rośnie na silnego mężczyznę. Chwała Bogu”.
Synowie ustawiali się po obu stronach każdego drzewka, a ich matka podążała za nimi, wyciągając spod gałęzi koce pełne owoców, z których jeszcze tego samego dnia mieli wycisnąć oliwę. Jahja widział, że Salim zbiera plony w sąsiednim gaju. „Stary, szczerbaty pryk”, pomyślał. Uśmiechnął się, choć przecież Salim był od niego młodszy. Po prawdzie jego sąsiada zawsze wyróżniały mądrość i płynąca z dojrzałości cierpliwość, obie te cechy wyraźnie malowały się na twarzy tego człowieka, który od lat dbał o oliwne gaje. Odkąd odbył pielgrzymkę do Mekki, nazywano go Hadżdż Salim, choć ten nowy tytuł licował raczej z osobami starszymi od Jahji. Nim nadejdzie wieczór, przyjaciele zapalą razem szisze, spierając się, kto pracował ciężej i czyi synowie okazali się tym razem silniejsi.
– Będziesz się smażyć w piekle za te swoje brednie, staruchu – powie Jahja, unosząc fajkę do ust.
– Staruchu? Jesteś ode mnie starszy, ty dziadygo – odpowie mu Salim.
– Przynajmniej nadal mam wszystkie zęby.
– Dobra. Wyciągaj planszę, udowodnię ci raz jeszcze, kto tu jest lepszy.
– Nie nakręcaj się, szczerbaty i cherlawy synu swego ojca.
Partyjki tryktraka nad bulgoczącymi fajkami wodnymi wyciszały te coroczne spory, a oni grali bez wytchnienia, dopóki żony nie posłały po nich kilkukrotnie.
Usatysfakcjonowany porannym tempem Jahja odmówił salat az-zuhr i przysiadł na kocu, gdzie Basima serwowała soczewicę oraz maklubę z jagnięciną i sosem jogurtowym. Nieopodal rozłożyła drugi zestaw potraw dla pomocników, sezonowych migrantów, którzy z wdzięcznością przyjęli zaproszenie do grona biesiadników.
– Obiad! – zawołała Hasana i Darwisza, którzy właśnie kończyli odmawiać drugą tego dnia modlitwę.
Usadowiona wokół parującej tacy ryżu oraz pomniejszych talerzyków z sosami i piklami rodzina czekała, aż Jahja przełamie chleb w imię Boga.
– Bi-ismi Allahi ar-Rahmani ar-Rahim – rozpoczął, a wygłodniali chłopcy zawtórowali mu, sięgając po ryż i formując z niego kulki z jogurtem akurat na jeden kęs.
– Dżumma, nikt nie gotuje tak jak ty! – Pochlebca Darwisz wiedział, jak zaskarbić sobie łaski Basimy.
– Niech cię Bóg błogosławi, synu. – Uśmiechnęła się, wyszukała na tacy mięciutki kawałek mięsa i podsunęła w jego stronę.
– A ja? – zjeżył się Hasan.
Darwisz nachylił się do ucha starszego brata, szydząc:
– Tobie z kobietami nie idzie tak dobrze.
– Proszę, kochanie. – Basima podsunęła drugi kawałek dobrego mięsa Hasanowi.
Szybko skończyli posiłek, bez zwyczajowego posiedzenia przy chałwie i tygielku kawy. Wciąż czekała na nich robota. Basima napełniała ogromne kosze, by pomocnicy mogli zanosić je już do tłoczni. W dniu zbioru owoców każdy z jej synów musiał jeszcze wycisnąć określoną porcję oliwy, bo gdyby odłożyli to na później, nabrałaby zjełczałego posmaku.
Zanim jednak ruszyli dalej do pracy, pomodlili się.
– Przede wszystkim niech nam będzie wolno podziękować Bogu za jego szczodrość. – Jahja dał znak, wyciągając z kieszeni swej diszdaszy stary Koran.
Święta Księga należała jeszcze do jego dziadka, który pielęgnował te gaje na długo przed nim. Mimo że Jahja nie umiał czytać, lubił patrzeć na piękne kaligrafie, recytując sury z pamięci. Chłopcy skłonili się nisko, lecz niecierpliwie, wsłuchani w głos ojca wypowiadającego kolejne wersety. Gdy tylko pozwolił im odejść do tłoczni, na złamanie karku pognali w dół zbocza.
Basima dźwignęła kosz oliwek, ustawiła go na głowie, w każdą dłoń wzięła po jednej wyplatanej torbie pełnej naczyń oraz resztek jedzenia i też zaczęła schodzić.
Inne kobiety, wyprostowane jak struny, podobnie jak ona walczyły o utrzymanie równowagi, dźwigając na głowach dzbany oraz inny dobytek.
– Niech cię Bóg prowadzi, Umm Hasan – pożegnał żonę Jahja.
– Ciebie też, Abu Hasan – odkrzyknęła. – Wracaj prędko.
Gdy został sam, Jahja wystawił twarz do wiatru i lekko dmuchnął w ustnik swojej nye. Wyraźnie poczuł dźwięki, tak jak wyczuwał drobne otwory fletu pod palcami. To dziadek nauczył go grać na tej tradycyjnej piszczałce, więc melodia przywracała więź Jahji z przodkami, odwiecznym cyklem zbiorów, ziemią, słońcem, upływem czasu i miłością – ze wszystkim, co dobre. Jak zawsze przy pierwszej nucie uniósł brwi nad przymkniętymi powiekami, jakby niezmiennie dziwił się majestatowi, jaki potrafi nadać jego oddechowi prosty, ręcznie rzeźbiony flet.
Kilka tygodni po zbiorach załadowali starą ciężarówkę Jahji, pakując nieco oliwy, lecz głównie migdały, figi, przeróżne cytrusy i warzywa. Na wierzchu Hasan ułożył winogrona – tak, by się nie pogniotły.
– Wiesz, że wolałbym, abyś nie jechał aż do Jerozolimy – zwrócił się do niego Jahja. – Dosłownie parę kilometrów stąd mamy przecież Tulkarm, a benzyna jest droga. Nawet Hajfa leży bliżej, a jej targowiska w niczym nie ustępują jerozolimskim. I nigdy nie wiesz, jaki syjonistyczny psi syn kryje się w krzakach ani jaki brytyjski gnojek cię zatrzyma. Po co tak daleko jeździć? – pytał, lecz przecież dobrze znał odpowiedź. – Wybierasz się tam, żeby spotkać się z Arim?
– Ja ba, dałem słowo, że przyjadę. – Głos Hasana przybrał niemal błagalny ton.
– Cóż, jesteś już mężczyzną. Pilnuj się na drogach. Koniecznie daj ciotce z ładunku wszystko, czego potrzebuje, i powiedz, że chcemy ją wkrótce odwiedzić – poddał się Jahja, po czym zwrócił się do dobrze wszystkim znanego kierowcy o rysach wskazujących na ich pokrewieństwo. – Jedź i niech Bóg cię chroni, synu.
– A tobie niech da długie życie, ammo Jahja.
Hasan ucałował dłoń, a potem czoło ojca, napełniając tymi oznakami szacunku serce Jahji miłością i dumą.
– Najwyższy uśmiecha się, patrząc na ciebie, więc będzie cię chronił do końca twoich dni, synu – odparł, gdy chłopak wspinał się na pakę ciężarówki.
Ruszyli. Darwisz kłusował obok na Ghannuszu, ukochanym arabskim ogierze.
– Ścigajmy się. Dam wam godzinę forów, bo macie dociążone auto – rzucił wyzwanie Hasanowi.
– Ścigaj się z wiatrem. On prędzej ci dorówna niż ten stary gruchot. Jedź, Darwisz, spotkamy się w Jerozolimie, w domu amto Salmy.
Hasan patrzył, jak jego młodszy brat znika w oddali. Ściślej otulił głowę chustą, lecz jej końce trzepotały za nim luźno na wietrze. Darwisz był najlepszym jeźdźcem w promieniu wielu kilometrów, a może nawet w całym kraju, Ghannusz zaś był najszybszym koniem, jakiego Hasan kiedykolwiek widział.
Ciągnące się wzdłuż zakurzonej drogi dziewicze zbocza tonęły w ciszy, kusząc zapachami kwitnących cytrusów i dzikich obozowisk sezonowych robotników. Hasan otworzył woreczek, który jego matka napełniała każdego dnia, i oderwał kulistą szczyptę kleistej mieszanki. Uniósł ją do nosa. Wciągnął zapach tak mocno, jak pozwalały mu astmatyczne płuca. Gdy haust tlenu nasycił jego żyły, otworzył jedną z pożyczonych mu w sekrecie książek, z których pani Perlstein, matka Ariego, kazała mu się uczyć.