Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Porcelanowe serce - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
8 października 2025
3909 pkt
punktów Virtualo

Porcelanowe serce - ebook

Czy miłość jest silniejsza od zazdrości?

Porcelanowe cacko, drobiazg z uroczą historią, przestaje być tylko rodzinną pamiątką. Przeciwnie – uaktywnia wiele niepokojących, tajemniczych zdarzeń. W życiu Julii i Wiktora pojawia się człowiek, który burzy ich spokój, wystawia kobietę na próbę, obiecując nagrodę, która może kosztować zbyt dużo.

Czy dobre imię męża, spełnienie jego marzenia, można okupić niemoralnym posunięciem? Czy Julii wolno zgrzeszyć w „słusznej sprawie”? Olszany staną się świadkiem dylematów i zaskakujących wydarzeń, które budzą grozę, namiętność i mnóstwo wątpliwości. Do czego to doprowadzi? Czy małżeństwo przetrwa, czy też serce z porcelany stłucze się, przynosząc nieszczęście? A może silniejsza okaże się… miłość – siostra zazdrości?

„Porcelanowe serce” to trzecia, ostatnia część cyklu powieściowego „Olszany”.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68371-86-4
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Zaciągnęła zasłony, w pokoju paliła się tylko jedna mała lampa. Dom był pusty. Wiktor jeszcze nie wrócił z miasta, pies spał na piętrze. Julia przesunęła fotel w krąg światła, usiadła, wygładzając fałdy spódnicy. Wyprostowała się, położyła ręce na kolanach i przez chwilę czekała. Jak pianistka, która zaraz zacznie grać, albo szachistka rozważająca pierwszy ruch. Potem sięgnęła do stolika po niewielkie pudełko. Na brzegach karton postrzępił się ze starości, ozdobny wzór był już prawie niewidoczny.

Ostrożnie zdjęła wieczko. W skupieniu wpatrywała się w pakunek owinięty czarnym aksamitem. Delikatnie dotknęła materiału. Cofnęła rękę. Jeszcze raz – położyła palce na aksamicie, wyczuwając kształt pod spodem. Potem powoli odwinęła tkaninę. Na dnie pudełka leżało kształtne, pękate serce z porcelany. Gładkie, powlekane białą emalią, z niebieskim rysunkiem arabesek i wpisaną w nie literą E.

Położyła dłoń na zimnej porcelanie, nieprzyjemny dreszcz przebiegł przez jej plecy. Sięgnęła po telefon i zrobiła zdjęcie. Uważnie wyjęła serce z pudełka i przez chwilę ważyła je na dłoni. Dlaczego czuła lęk? „Przecież to tylko mało warta pamiątka, nic więcej”, tłumaczyła sobie w myślach. Nieprawda. Wiedziała, że ma przed oczami coś wyjątkowego. Klucz do tajemnicy.

Odłożyła przedmiot z powrotem, zamknęła pudełko i schowała je w szufladzie komody. Rozejrzała się po ciemnym pokoju. Bez pośpiechu, jak na zwolnionym filmie. Miała wrażenie, że jest obserwowana, że ktoś jej towarzyszy. Niemożliwe. Była sama. Zapaliła światła i włączyła muzykę.

– Znajdę cię – szepnęła.1
CORAZ WIĘKSZY CHŁÓD

– To jest piłka golfowa! W koronie, zobaczcie, wyraźnie widać koronę! – Uradowany mężczyzna w koszulce z pokaźnym logo na piersi zbliżał do ściany i oddalał bryłkę wosku. – Sprawa jasna jak słońce: w przyszłym roku będę mistrzem regionu. Ja, Waldemar Zduńczyk herbu Krzyworóg! Tyle lat na to czekałem. Marlenka, czujesz? Będziesz żoną mistrza, Master of the Pomorze czy jak to tam – emocjonował się, z zadowoleniem obracając wosk w palcach.

– Oj, nie wiem, Waldeczku, nie wiem… – Jego żona przyjrzała się uważnie cieniowi na ścianie. – Poczekaj, przybliżę lampkę.

– Uważaj, to kosztowało kupę kasy! – upomniał ją Zduńczyk. – Julia z Włoch sprowadziła, lampki od projektanta, jakże on się nazywał? Nieważne, roczny karnet u kosmetyczki byś za to miała. Ale jak ma być luksusowo, to będzie. No i co widzisz?

– Mnie się, Waldeczku, wydaje, że to jest raczej, no nie wiem, jak to powiedzieć, żeby klimatu nie popsuć… – Marlena Zduńczyk zamrugała doklejonymi rzęsami i wzięła dramatyczny oddech. – Że to jest wirus! Taki okrągły jak piłka, zgoda. Ale tutaj, o tutaj… – Postukała w ścianę długim tipsem.

– Jezusie Nazareński, ostrożnie! Tapeta z Anglii, kwiaty jak w pałacu Buckingham! – powstrzymał ją Zduńczyk. – Czy ty chcesz nas zrujnować jeszcze przed otwarciem?!

– Chciałam ci tylko pokazać te wypustki, takie włoski, sam zobacz! Jak na wirusie! I ta korona, rozumiesz? Korona-wirus! To jest znak, że on nas jeszcze nie opuścił. A ty wszystkie maseczki wyrzuciłeś!

– Jakie znowu wypustki? – Zbity z tropu Zduńczyk podparł się pod boki i przekrzywiając głowę, kontemplował widok na ścianie. – Poza tym czy ty w ogóle widziałaś kiedyś tego wirusa na własne oczy? Że właśnie ma wypustki? W telewizji się naoglądałaś i wydziwiasz. A zresztą… – Westchnął ciężko i uniósł przyczynę sporu. – Zresztą patrz, co ja mogę z tym wirusem zrobić. Ja go o tak, trach i pozamiatane! – Przełamał wosk na pół i triumfalnie rzucił na podłogę.

– Och, ty to jesteś… – mruknęła Marlena z uznaniem i pocałowała męża w wypielęgnowany policzek.

– O co tu chodzi? – Rubin postawił na barze skrzynkę z winem i przysiadł się do Julii obserwującej scenę z kanapy pod ścianą.

– Waldemar właśnie wygrywa z epidemią – odparła z życzliwym uśmiechem.

– Okej, ale co to za praktyki? – Wskazał na Marlenę, która teraz w ślad za mężem lała wosk przez oko starego klucza.

– Andrzejkowe wróżby. Na Białorusi nie ma takiego zwyczaju?

– Nie spotkałem się. Na czym to polega?

– Interpretujesz odbicie na ścianie, na ogół robiły to dziewczyny chcące znaleźć sobie męża.

– Czyli ty tego robić nie musisz – skwitował Rubin. – Swoją drogą, gdzie Wiktor? Myślałem, że go tu spotkam.

– Przygotowuje w Olszanach jakąś niespodziankę, mam nie wracać z miasta przed siódmą, dlatego tu jeszcze siedzę. Przywiozłam grafiki, nawet je rozwiesiłam. Podoba ci się? – Rozejrzała się po pomieszczeniu rozjaśnionym miękkim światłem.

– Jest super. Tak jakby… nowojorsko.

– Byłeś w Nowym Jorku?

– Nie, ale oglądałem serial _Przyjaciele_. – Roześmiał się i wstał, żeby lepiej przyjrzeć się plakatom, które Julia wybrała do klubu Zduńczyka.

Spoglądała na niego, mrużąc oczy. Ostatnio wiele razy zastanawiała się, co Rubin musi przeżywać, siedząc na spokojnej polskiej prowincji ze świadomością tego, co dzieje się teraz w jego kraju. Białoruś traciła niepodległość, w dodatku została wmieszana do tej koszmarnej wojny z Ukrainą… Dobrze się stało, że Kalina ściągnęła go do Szczecinka. Mimo wszystko. Mimo jego tęsknoty za bliskimi, których tam zostawił. Tutaj ma większe szanse, więcej możliwości. I Kalinę, która go kocha. Może kiedyś uda mu się sprowadzić tu matkę? Ale czy ona będzie chciała zostawić miejsce, w którym spędziła całe życie?

Julia westchnęła. Oparła się o poduszki i odpędzając smutne myśli, uśmiechnęła się do siebie. Klub wyglądał świetnie. Nowoczesny, a jednocześnie klasyczny. Przepastne kanapy, dobrze zaprojektowany bar, kameralna scena. „Czy ktoś tu będzie chciał słuchać jazzu?”, przypomniała sobie wątpliwości Zduńczyka. „Zrób ankietę w internecie”, poradziła mu wtedy, a potem śmiała się, kiedy z niedowierzaniem położył przed nią kartkę z odręcznie wypisanymi liczbami. „Aż tylu mieszkańców tego miasta woli ten twój jazz od disco polo? Niesamowite! Ale niech będzie, ryzyk-fizyk, wchodzimy w to!”. Klepnął się po kolanach i zamówił w internecie zestaw płyt. „Żeby się podszkolić” – wyjaśnił. Lubiła w nim to, że świadomy swoich deficytów chętnie się uczył i szybko nadrabiał zaległości. Tylko pozornie był nowobogackim krezusem. Gdyby dwa lata temu nie wyczuła w nim tego potencjału, nie przyjęłaby od niego pierwszego zlecenia.

– Dogadaliście się w sprawie współpracy? – zapytała, gdy Rubin znowu usiadł obok.

– Tak, będę dostarczał do klubu wino i inne alkohole, zrobiłem rozeznanie w regionie, znalazłem hurtownię świetnej whisky.

– Rozwijasz się. To dobrze.

– Miałem ułatwiony start. – Spojrzał na nią poważnie. – Zawsze będę wdzięczny twojemu teściowi za szansę, którą od niego dostałem.

– No tak – przytaknęła Julia i zamyśliła się.

Jan… Ojciec Wiktora rozchorował się rok temu. Zdrowy, wysportowany mężczyzna pełen życiowych pasji. Od lat fascynowało go wino. Założył małą winnicę, otworzył sklep, do którego sprowadzał najlepsze gatunki. Miał renomę sięgającą daleko poza granice miasta i województwa. Nagła diagnoza zszokowała także ją, Julię. Jan stał się jej przyjacielem, rozumieli się. Wiktor i ona tak bardzo chcieli mu pomóc, szukali lekarzy, terapii. Jan słabł, zapadał się w siebie, nie było mowy, by mógł dalej prowadzić interesy. I wtedy pojawił się Rubin. Od razu przypadli sobie do gustu, rozmawiali dużo o historii, polityce. Pewnego dnia Jan zaproponował Rubinowi, by przejął jego sklep i kontakty.

– Dobrze, że się zgodziłeś. Jan jest na pewno zadowolony, widząc, jak się angażujesz. Może kiedyś zdradzi ci przepis na swoje słynne wino bławatkowe? To rodzinna receptura Zajbertów, słyszałeś o niej?

– Nie. Ale ty powinnaś ją znać, skoro jesteś w rodzinie.

– Och, jeśli o to chodzi, mają mnie tu wyłącznie za degustatora. Czego nie mam im za złe. Mieć u boku dwóch facetów, którzy znają się na tym, co dostaję do obiadu i kolacji… żyć nie umierać! A Zduńczyk na pewno będzie zachwycony waszą współpracą. Cieszę się, że będziesz miał okazję poznać go bliżej.

– Wygląda na wesołka.

– W gruncie rzeczy to romantyk i idealista. Wiesz, dlaczego zdecydowałam się urządzić mu pierwsze apartamenty? Powiedział, że pozwoli w nich mieszkać tylko ludziom, którzy będą mieli u siebie bibliotekę. Twierdzi, że ci, którzy nie czytają książek, są zgubą ludzkości. Natychmiast kupił mój pomysł urządzenia „deptalni trawy” zamiast tradycyjnych trawników między budynkami. I to wypaliło. A trawę kupujemy od niewidomego chłopaka, który pracuje nad nowymi gatunkami. Ładne, prawda?

– Aha. Ale… „deptalnia trawy”?

– Trawiaste dywany złożone z kwadratów wysadzonych rozmaitymi gatunkami zupełnie różniącymi się w dotyku. Kiedy zdejmiesz buty i przejdziesz się po takim dywanie boso… to jakbyś przenosił się w inny wymiar. Zabiorę cię tam wiosną, sam się przekonasz. To tylko dziesięć minut za miastem.

– Zduńczyk dużo buduje?

– Tak, teraz także nad morzem. To w jakimś sensie wizjoner.

– Lubisz go?

– Między innymi dzięki niemu przeprowadziłam się tutaj z Warszawy. Dziwne, prawda?

– Do głowy nie przyszłoby mi słowo: dziwne. Mam wrażenie, że jesteś tu bardzo na miejscu. Kiedy widzę ciebie i Wiktora, wydaje mi się, że jesteście stworzeni dla siebie i do życia w Olszanach.

– Ech, różnie to wygląda. – Julia zmarszczyła nos i mrugnęła porozumiewawczo. – Chcesz sobie powróżyć? Ja nie uznaję wróżb, ale dziś chętnie sprawdzę, czy nasz klub czeka jasna przyszłość. Chodź!

– Jeszcze moment. Chcę cię o coś zapytać. To dyskretna sprawa. Martwi mnie coś, co dotyczy Jana. Nie chodzi o jego chorobę.

– Tylko o to, co pisze się ostatnio na jego temat w gazetach i internecie? O tym myślisz, prawda?

– Tak. Uważasz, że to wszystko, te pomówienia, insynuacje…

– Czy myślę, że to może mieć związek z prawdą? Nie. Wiem, że dzieje rodziny są zawikłane, mają ciemne karty. O wielu sprawach Jan w ogóle nie chce rozmawiać. Jego ojciec to mroczna, nieznana postać. Wiktor nie wie o nim prawie nic, prócz tego, że zaraz po wojnie Międzynarodowy Czerwony Krzyż uznał go za nieżyjącego. Na tej podstawie jego żona, babka Wiktora, a mama Jana, mogła drugi raz wyjść za mąż. Poślubiła Polaka, którego poznała w drodze z Prus Wschodnich do Berlina. To zawiła historia, kiedyś na pewno ci ją opowiem. Babka Wiktora nie chciała mówić nikomu o pierwszym mężu, ale prawdopodobnie nie był dobrym człowiekiem. Nie był dobry dla niej, rozumiesz? Podobno wyjątkowo przystojny, nie opierał się wdziękom kobiet, nawet już jako mąż Eleonory. Na ochotnika zaciągnął się do armii, właściwie całą wojnę spędził na froncie. Ale co tam robił, w czym brał udział? Nie wiemy. To, co teraz ktoś wyciągnął na światło dnia, może być kompletną bzdurą, konfabulacją.

– Ale w imię czego? Po co ktoś chciałby szkodzić Janowi? Z tego, co wiem, to wyjątkowo szanowany człowiek.

– To prawda. Sądzę jednak, że ten atak wycelowany jest nie tylko w niego. Nie jemu ma popsuć reputację.

– A komu? Wiktorowi? Poczekaj, zaraz… Tak, to by miało sens. Skoro Wiktor zamierza…

– O czym szanowni państwo tak rozprawiają? – Zduńczyk wyrósł nad nimi nieoczekiwanie. Szeroko rozpostarł ramiona i rozejrzał się dookoła. – Ja to bym chciał, moja Julio najdroższa, żeby tu był właśnie taki klimat, że ludzie chcą ze sobą gadać, dyskutować, siedzieć razem i miło spędzać czas. Taki, jak to się mówi… czilajt. Czilajt, jazz i dobre truneczki. – Mrugnął do Rubina.

– Mówi się czilałt. – Marlena stanęła przy nim i dumnie wypięła pierś pod bluzeczką w panterkowy deseń. – Chodzę na lekcje angielskiego, od miesiąca. Oraz na warsztaty garncarskie, to jest teraz bardzo modne.

– Modne, modne, tylko gliną pół domu ufajdane. Już wolałem, jak chodziłaś na makramę, przynajmniej się potem te arcydzieła pocięło i sznurek był do podwiązywania pomidorów – mruknął jej mąż.

– Ja już czuję dobry klimat. Świetnie to Julia urządziła – pochwalił Rubin.

– Ma się rozumieć, ja pracuję tylko z wybitną kadrą. I bardzo mi miło, że pan do nas dołącza. Może będziemy mówili sobie po imieniu? Waldemar jestem, Waldek, a dla bliskich Waldi. A do pana jak się zwracać?

– Tak jak dotąd. Rubin.

– A to jest, pardon, imię czy pseudonim jakiś?

– Tak od dzieciństwa nazywa mnie mama.

– Aha! Jak mama, to rzecz święta. Znaczy: Rubin, klejnot w koronie Zduńczyka! Bardzo się cieszę, młody człowieku. I pozdrów mamę!

Zduńczyk powstrzymał się, żeby nie klepnąć Rubina po ramieniu, a Marlena z uznaniem skinęła głową. Od pewnego czasu pracowała nad manierami męża.

– Dziękuję, pozdrowię. Dawno się nie widzieliśmy. – Rubin wstał nagle i zaczął zbierać z blatu stolika swoje rzeczy. – Przywiozłem wino do spróbowania. To na rachunek firmy, skrzynka ode mnie. Wybrałem kilka najlepszych gatunków, chciałbym, żeby to weszło do stałej oferty.

– Dżentelmen z pana. Bardzo miło. Najs. – Marlena zamrugała i potrząsnęła jasnymi lokami.

– Ja też się zbieram. – Julia podniosła się z kanapy. – Musicie przyznać, że meble wybrałam wygodne. Jutro przyjadą fotele i fortepian. Będziemy potrzebowali stroiciela. Podobają mi się te plakaty, nawet jeśli brzmi to nieskromnie. – Stanęła pod ścianą i podparła się pod boki.

– Tak. Są… fajne, takie trochę… osobliwe. Bo tu niby tylko taka gruba krecha i prostokąt. – Zduńczyk spojrzał na nią, starając się ukryć powątpiewanie.

– To wybitne dzieło Marka Rothko, Waldemarze. Ikoniczne, można powiedzieć.

– No tak, Rothko, ma się rozumieć! Ikonę wyobrażałem sobie inaczej, ale skoro ty tak mówisz. A jeśli mowa o fortepianie: czy rozmawiałaś już z panem Mikołajem? Zgodził się u nas wystąpić?

– Tak. Przyjadą z mamą na całe lato i wtedy na pewno będzie tu częstym bywalcem. A wcześniej spodziewam się ich w Olszanach na święta.

– Klub będzie już działał! Namówimy go na mały…

– Reczital. – Marlena podrzuciła mu słowo i Zduńczyk uśmiechnął się z rozrzewnieniem.

– Nawet nie wiecie, jak jestem szczęśliwy, że to wszystko tak pięknie się układa. To miasto potrzebuje takiego miejsca. I my mu je damy! To będzie nasz wkład w budowanie nowego oblicza Szczecinka. Nasz wkład w… nowy ład! – wypalił.

– Nie rozpędzałabym się aż tak – skwitowała z uśmiechem Julia i włożyła płaszcz. – Miłego wieczoru wszystkim. Pa, pozdrów Kalinę! – Pocałowała Rubina w policzek i wyszła.

Zanim wsiadła do auta, wciągnęła w nozdrza przyjemny chłód wieczoru. Powietrze było rześkie, szukała w nim ulubionej nuty – delikatnego zapachu jeziora. Lubiła go, ale teraz stał się wspomnieniem. Zerknęła w stronę parku. Przez nagie drzewa wodę było widać jak na dłoni – dawno zniknęły żaglówki, tafla jeziora stała się szara, ulotniła się woń tataraku i rzęsy wodnej. „I tak jest piękne”, pomyślała i usiadła za kierownicą.

Powoli wyjeżdżała z miasta rozświetlonego kwadratami dużych okien i sklepowych witryn. To podobało jej się najbardziej w przedwojennej niemieckiej architekturze – duże okna i ciężkie drzwi starych kamienic. W takiej mieszkali Rubin i Kalina. Mijając ich dom, Julia odliczyła okna na ostatnim piętrze – w gabinecie przyjaciółki paliło się światło. Pewnie siedzi nad tłumaczeniem, musi zdążyć do końca tygodnia. Potem będą miały dla siebie więcej czasu, praca zabiera go im ostatnio zbyt dużo.

Przejechała granicę miasta i skierowała się w stronę Olszan. Siedem minut, zdąży przesłuchać początek płyty, którą dostała w prezencie od Wiktora – włączyła muzykę i wzięła głęboki oddech. Nie mogła przestać myśleć o kłopotach, które dopadły ich w ostatnim czasie. Jan i te pomówienia…

Nie miała wątpliwości, że ktoś chciał w ten sposób uderzyć także w Wiktora. Ktoś, komu zależy na zepsuciu mu opinii, zdyskredytowaniu go w oczach mieszkańców miasta. Bo dlaczego sprawa wybuchła właśnie teraz, kiedy on zdecydował się kandydować w wyborach do ratusza? Dotąd nikt nie miał zastrzeżeń ani do niego, ani do Jana. Rubin ma rację – teść Julii cieszył się szacunkiem, był popularny i lubiany. Przez długie lata angażował się w sprawy miasta, był społecznikiem. Więc dlaczego zaatakowano go właśnie teraz, kiedy jest taki chory? Kto jest aż tak okrutny, by go dręczyć, upokarzać bez dania racji? Przecież Jan nie ma siły się bronić.

Tak, z pewnością chodzi przede wszystkim o Wiktora, a cierpienie jego ojca nie interesuje autora lub autorów ostatnich rewelacji. To podłe i niesprawiedliwe.

Włączyła kierunkowskaz i powoli wjechała w las, na drogę prowadzącą do posiadłości. Przypomniała jej się prośba Wiktora, więc zaparkowała na poboczu alei wysadzanej starymi olchami, wysiadła i wyjęła telefon.

– Jestem. Miałam zadzwonić z drogi. Co teraz?

– Widzisz dom? – Głos Wiktora był ciepły i spokojny.

Julia odetchnęła z ulgą.

– Tak. Stoję na środku alei.

– Nie ruszaj się. Widzisz dobrze? To teraz zamknij oczy. Zamknęłaś?

– Aha.

– Otworzysz na trzy, dobrze? Uważaj: jeden, dwa, trzy!

– O mój Boże! – wykrzyknęła i przyłożyła dłoń do ust, żeby powstrzymać spazm wzruszenia. – Jak pięknie!

Dom rozświetlały girlandy białych światełek rozmieszczonych wokół okien i na linii dachu. Jednak największe wrażenie robiły udekorowane nimi dwa drzewa rosnące po obu stronach podjazdu, tuż przed budynkiem – misternie owinięte sznurami lampek, od spodu pnia po czubki koron.

– Kiedy i jak to zrobiłeś?

– Robi wrażenie, co? – Wiktor był wyraźnie ucieszony. – A to jeszcze nie wszystko. Wsiadaj do auta, bo marzniesz. Reszta niespodzianki na miejscu.

Szybko ruszyła z pobocza i po chwili zaparkowała przed domem. Wiktor był już na ganku, który ostatniego lata powiększyli tak, że mieścił się tam stół razem z wygodną kanapą i fotelami. Teraz meble z białej wikliny były zarzucone futrzanymi poduszkami i grubymi pledami, a Wiktor krzątał się po ganku. Gestem wskazał, by Julia zatrzymała się przy prowadzących na niego schodach. Potem odwrócił się z triumfalną miną, a za jego plecami rozbłysło ciepłe, przyjemne światło. Dopiero w tym momencie zauważyła smukłe latarnie z żywym ogniem w osłoniętych kratą paleniskach.

– Teraz będziemy mogli przesiadywać tu także w chłodne dni – powiedział i otoczył ją ramieniem.

– Naprawdę niespodzianka! Kiedy to kupiłeś? I gdzie schowałeś? Jak mogłam nie zauważyć?

– Grunt, że ci się podoba. Przebierz się, zjemy kolację, a potem możemy napić się tutaj gorącej czekolady. Albo wina. Te drzewa wyglądają nieźle, prawda?

– Cały dom wygląda jak milion dolarów. Jesteś naprawdę niezwykły. – Przytuliła się do niego, ale zamiast radości poczuła przykre ukłucie. Kiedy ostatnio się tak przytulali?

Odpędziła w myślach pytanie i weszła za Wiktorem do domu. Na górze wzięła prysznic, przebrała się w dżinsy i T-shirt, związała włosy w kucyk. Chwilę później stanęła w drzwiach kuchni, obserwowała Wiktora przygotowującego jedzenie. Jego szerokie plecy w białej koszuli z podwiniętymi rękawami i odsłonięte, ładnie umięśnione przedramiona.

– Co? – Odwrócił się nagle i spojrzał na nią przeciągle, mrużąc niebieskie oczy.

Tak dobrze znała to spojrzenie. I tak bardzo je lubiła.

– Nic. Po prostu patrzę. Co będziemy jedli? Pięknie pachnie.

– Risotto. Z krewetkami, ale w nowej wersji. Dodałem kolendrę.

– Super. To znaczy, że jesteś w dobrym humorze. Eksperymenty robisz tylko wtedy, gdy masz pogodny nastrój.

Podeszła do stołu i natychmiast pożałowała swoich słów. Uśmiech zszedł z jego twarzy, a Wiktor zacisnął zęby. Uświadomiła sobie, że dobre samopoczucie, którym przedwcześnie się ucieszyła, było wypracowane i kruche jak cienkie szkło. On jednak zapanował nad złością i przywołał pogodny wyraz twarzy.

– Nic nie zepsuje nam tego wieczoru, zgoda?

Dotknął jej policzka. Zrozumiała: ani słowa o dzisiejszej publikacji na miejskim portalu, o komentarzach w internecie. Dla niej oznaczało to także: ani słowa na temat jej własnych kłopotów, o których wcześniej zamierzała z nim porozmawiać. Chciała podzielić się rosnącym niepokojem i złością. Kolejne esemesy od człowieka, który nękał ją od kilku tygodni, były coraz bardziej zuchwałe i mimo prób ignorowania drażniły ją i wyprowadzały z równowagi.

Odebrała od Wiktora talerze i zaniosła je do jadalni. Zapaliła świece i włączyła muzykę. On przyniósł wino, rozlał je do kieliszków.

– Rubin dotarł do klubu? Mówił, że zamierza przywieźć Zduńczykowi próbki tego, co chce wprowadzić do karty.

– Tak, podarował mu całą skrzynkę najlepszych gatunków.

– Świetnie, że będą współpracować.

– Powiedziałam to samo. W ogóle dobrze, że Rubin tak szybko się u nas odnalazł.

– Zdążysz z urządzeniem wszystkiego? Chyba zostało wam niewiele czasu. – Wiktor zmienił temat.

Julia znowu poczuła nieprzyjemny skurcz w gardle. Zdążysz… Do niedawna, kiedy kończył się termin jej zlecenia, pytał: „Zdążymy?”. Nawet jeśli nie miał żadnego udziału w jej pracy, solidaryzował się z nią we wszystkim. Przełknęła łyk wina i zdobyła się na uśmiech.

– Zdążę. Otwieramy dziesiątego, chociaż osobiście wolałabym zaczekać z tym jeszcze trochę. Poprosilibyśmy o uroczyste otwarcie ciebie, nowego burmistrza. Trochę żartuję, ale przecież…

– Julio! – przerwał jej ostrym tonem. – Prosiłem.

– Nie rozumiem.

– To miał być miły wieczór.

– Dalej nie rozumiem. – Odstawiła kieliszek i spojrzała na niego pytająco.

– Czego nie rozumiesz? Chciałem, żebyśmy nie rozmawiali na ten temat. Prosiłem: żadnych stresów. Tak trudno ci to uszanować?

– Chwileczkę. Powiedziałam tylko…

– Mówisz o wyborach, a wiesz, że mnie to teraz irytuje.

– Ale…

– Nie rozumiesz, o co proszę, na czym mi zależy? Jeden spokojny wieczór. To aż takie trudne? – Starał się nie podnosić głosu, ale widziała, jak bardzo jest zdenerwowany.

– Posłuchaj. I nie przerywaj mi. Nie może być tak, że cokolwiek powiem albo powiemy, staje się przyczyną stresu. Nie możemy sprowadzać wszystkiego do naszych obecnych kłopotów. Bo zwariujemy. Nie zamierzam unikać tematu wyborów, dlatego że kojarzy ci się z tymi idiotycznymi pomówieniami. Jesteś kandydatem na burmistrza i zostaniesz nim, wierzę w to. Rozumiesz? Mam w nosie cholerne plotki, idiotyczne artykuły sfrustrowanych anonimowych ludzi. Nie chcę, żeby mi to psuło dobre samopoczucie. Mam wystarczająco dużo poważniejszych problemów.

– Oczywiście – prychnął. – Twoje problemy są najważniejsze.

– Przestań. Nie o to mi chodziło.

– Nie?

– Uważasz, że narzucam ci się z moimi sprawami? Od dawna o nich nie wspominałam. Co chyba zresztą jest ci na rękę.

– Teraz ja nie rozumiem.

– Mam wrażenie, że przestało cię interesować to, co robię.

– Nie mów tak, proszę.

– A ja proszę, powiedz, kiedy ostatni raz zaglądałeś na moją stronę. Dodajmy: stronę, która cieszy się w ostatnich miesiącach wyjątkowym zainteresowaniem, także profesjonalistów.

– Wiem, czym się zajmujesz, nie zarzucaj mi braku zaangażowania. I nie odpytuj mnie, to jest nie w porządku. Nawet jeśli nie śledzę na bieżąco tego, co piszą o tobie w internecie, to nie znaczy, że twoje sprawy mnie nie obchodzą. Wiem, że robisz postępy w doktoracie i że twoje publikacje są doceniane.

– Tak? Wobec tego jaki obraz teraz analizuję? Potrafisz to powiedzieć? Ach, przepraszam, miałam cię nie odpytywać. Dobrze.

Gwałtownym ruchem odłożyła sztućce i odchyliła się na oparciu krzesła. Zamknęła oczy, próbowała się uspokoić. Zmuszała się, by skupić uwagę na muzyce, zapachu świec. Odliczała w myślach sekundy, wyrównywała oddech. Otworzyła oczy i spojrzała w skoncentrowaną twarz wpatrującego się w nią Wiktora.

– Zimą trochę ciemnieją ci włosy, wiesz? – Przechyliła się przez stół, żeby poprawić kosmyk opadający mu na czoło.

– Tak jest co rok. Wiosną znowu będą jasne. – Wziął jej dłoń w swoją i pocałował delikatnie. – Nie chcę się kłócić.

– Ja też nie. Oboje jesteśmy zmęczeni, trzeba coś z tym zrobić. Może ta czekolada na tarasie? Zrobię z chałwą, chcesz? Podobno smakuje super.

– Okej, może być z chałwą. I wiesz co, zrób trzy. – Wiktor zerknął na zegarek. – Zaraz powinna wrócić Ruda z Lordem.

– Faktycznie. To miło, że zaproponowała zabranie go do groomera, prawda? Jak się sprawdza jako twoja asystentka w gabinecie?

– Jest zaskakująco dobra. Chyba weterynaria to jej powołanie. Mówię zupełnie serio. – Wiktor zbierał ze stołu talerze, starając się wrócić do normalnego tonu. – Na studiach idzie jej świetnie, a co najważniejsze, ma serce do zwierząt. Klara może być z niej dumna. Pamiętasz, jak się bała, że nic z Rudej nie będzie?

– Nie przesadzaj. Zawsze w nią wierzyła. Chodziło jej raczej o to, że nic z niej nie będzie, jeśli zwiąże się z tym chłopakiem, no wiesz…

– Hare Kriszna? Ten sam, który teraz jest doradcą ubezpieczeniowym w nienagannym garniturze? – Wiktor się roześmiał.

Jego oczy znowu błyszczały. Odrzucił do tyłu gęste włosy. Gestem, który zawsze wywoływał u Julii przyjemny dreszcz.

– Nie śmiej się, ubezpieczałam u niego swój samochód, świetny chłopak. Powiedzmy, że jest w procesie, każdy ma swoją ścieżkę. A z dawnych czasów została mu umiejętność gotowania genialnego wegetariańskiego jedzenia. Nawet Klarze smakuje. Okej, robię trzy porcje, jest ósma, groomer właśnie się zamyka, Ruda powinna być lada chwila. Przyniesiesz mi z góry ten kremowy pled?

– Jasne. Czekam na ciebie na ganku. – Wyszedł na korytarz, choć liczyła, że wcześniej podejdzie do niej i swoim zwyczajem pocałuje ją w szyję albo po prostu stanie bardzo blisko za jej plecami i obejmie ją w talii.

Kwadrans później siedzieli na zewnątrz, trzymając w dłoniach kubki z parującą czekoladą. Światełka rozwieszone na domu rzucały jasną, drgającą poświatę na podjazd i owalny trawnik.

– Też masz wrażenie, że zima wisi w powietrzu? – Julia zaciągnęła się chłodnym, lekko kłującym w nozdrza powietrzem.

– Tak. Święta nie tak daleko. Masz jakiś pomysł na prezent dla siebie? – Odwrócił się do niej i delikatnie uniósł kącik ust.

W blasku płomienia latarni wyglądał świetnie. Mijający czas właściwie go nie zmieniał. Wachlarz drobnych zmarszczek wokół oczu tylko dodawał mu uroku. A za dwa miesiące Wiktor miał skończyć czterdzieści lat.

– Muszę ci coś powiedzieć. – Zwalczyła pokusę dotknięcia jego policzka, wyprostowała się. – Coś, co może ci się nie spodobać.

– Co takiego? – Zmrużył oczy.

– Pamiętasz starą pamiątkę z porcelany? Tę, którą schowaliśmy kiedyś na strychu?

– Oczywiście.

– Odszukałam ją, zrobiłam jej zdjęcia.

– I?

– Zamieściłam ogłoszenie w internecie. Napisałam, że interesują mnie wszelkie informacje na jej temat: skąd może pochodzić, do kogo mogła należeć. Rozumiesz?

– Nie bardzo. Chcesz grzebać w historii mojej rodziny? Przepraszam, naszej rodziny?

– Chcę odkryć tajemnicę twojego dziadka. Dla Jana. I dla ciebie. Żeby położyć kres spekulacjom. Rozwiać wątpliwości. Ludzie czytają moją stronę, także ci zainteresowani sztuką. A to na pewno jest unikat, może ktoś będzie coś wiedział, może natrafimy na jakiś trop. Wiktor, dlaczego nic nie mówisz?

– Chyba widzę światła na drodze.

– Nie podoba ci się to, co zrobiłam?

– Tak, to Ruda.

– Nie podoba ci się?

– Przeciwnie – powiedział, nie patrząc w jej stronę. – Zrobiłaś dobrze. Nasze życie musi się uspokoić. – Wstał i zbiegł po schodach.

Auto Rudej objechało trawnik i zatrzymało się przed gankiem. Pies wyskoczył natychmiast po otworzeniu drzwi i rzucił się w objęcia Wiktora.

– No i co powiecie?! – Dziewczyna o płomiennych, rozpuszczonych lokach z dumą patrzyła na Lorda. – Czy to nie jest najpiękniejszy pies na świecie? O Jezu, dopiero do mnie dotarło, jakie macie wspaniałe światełka na domu! I ten taras. Mogę się przysiąść na chwilę? Lord, chodź, patrz, ile poduszek! Po prostu sztos.3
ENERGIA DOBRA I ZŁA

Stojąc na ganku, Julia przyglądała się sąsiadce nadchodzącej aleją od strony głównej drogi. Zofia szła powoli, trzymając ręce w kieszeniach płaszcza z postawionym kołnierzem. Z krótko obciętymi włosami, wyprostowana i wysoka, w skórzanych oficerkach, z daleka mogła uchodzić za mężczyznę. Julia polubiła tę lekko zdystansowaną, powściągliwą kobietę.

Zofia mieszkała za lasem, w domu, do którego prowadziła droga biegnąca za posiadłością Julii i Wiktora. Zazwyczaj nadchodziła właśnie stamtąd, pokonując stary sad na tyłach ich domu. Czasem przyjeżdżała konno, rzadziej swoim dżipem, od strony głównej szosy. Teraz musiała świadomie wybrać okrężną drogę.

– Widzę, że nabrałaś ochoty na spacer. – Julia zeszła ze schodów i przywitała się z nią na podjeździe.

– Miałam w tym cel. Rano Wiktor był u mnie w stadninie, mówił o niespodziance, którą ci wczoraj przygotował. Chciałam to zobaczyć na własne oczy. Dlatego umówiłam się z tobą na wieczór. Faktycznie dom wygląda pięknie. Tu jest chyba milion lampek. – Zofia rozejrzała się, podziwiając frontową iluminację.

– Kiedyś policzę. – Julia się roześmiała. – Chodź do środka, jestem sama, Wiktor wróci dopiero na kolację. Chyba że chcesz zostać tutaj. Mamy już ogrzewanie na tarasie. Dam ci gruby koc.

– Nie, dziękuję, straszny ze mnie zmarzlak, wolę dobrze ogrzane wnętrza. Och, Lord, łobuzie, ileż ty masz energii!

– Odgoń go, nie da ci spokoju. On ma do ciebie słabość. No już, psie, nie zamęczaj jej – fuknęła Julia.

Zachęciła Zofię, żeby znalazła sobie miejsce w salonie, a sama poszła do kuchni przygotować kawę. Z miodem, taką, jak lubiła jej sąsiadka. Po chwili wróciła do pokoju z tacą zastawioną filiżankami.

– Mam dla ciebie pączki z różaną konfiturą, kupiłam w mieście na rynku. Otworzyła się nowa cukiernia, słyszałaś?

– Tak, ale jeszcze tam nie byłam. Świetnie, że w tym cholernym czasie ktoś decyduje się na takie inwestycje. Oby interes wypalił, bo ciastka wyglądają rewelacyjnie.

– Spróbuj, a nie oglądaj. I mów, co u ciebie. Jak konie?

– Wszystko w porządku, dzięki Wiktorowi mają się świetnie. Planuję małą rozbudowę stadniny wiosną. Jeśli przez zimę nie siądzie mi energia. Zawsze tak mam w czasie, kiedy nie świeci słońce. Chcę też zatroszczyć się o ogród. Mam wrażenie stagnacji, wiesz? – Zofia nagle zmieniła ton i spojrzała na Julię poważnie – Nie znoszę tego uczucia.

– Masz kryzys?

– Czuję się, jakby wszystko zwolniło, traciło kolory. Dni zaczęły mi się zlewać w jedno. Muszę coś z tym zrobić, to nie jest mój naturalny stan. Ale czasami już od rana nie mam siły.

– Przykro to słyszeć.

– Ech, przejdzie. – Zofia machnęła ręką i wróciła do pogodnego tonu. – Mówiłaś, że chciałaś ze mną porozmawiać.

– Tak, i właściwie tylko z tobą, bo nikt inny nie zrozumie. Chwileczkę. – Julia podniosła się z fotela i otworzyła szufladę komody. Wyjęła z niej przedmiot zawinięty w skrawek czarnego aksamitu. Rozpakowała go i położyła na stole. – O to chodzi.

– Śliczna rzecz. – Zofia ułożyła porcelanowe serce na dłoni. – Wyjątkowo ciężkie. Myślałam, że w środku jest puste, a to chyba lana porcelana. Prawdopodobnie ma dużą wartość, bo to stara pamiątka, prawda?

– Masz rację.

– Ale dlaczego chcesz o niej rozmawiać ze mną? To ty znasz się na sztuce. Dla mnie to po prostu ładny przedmiot. Nigdy wcześniej go u ciebie nie widziałam, nie chowaj go.

– Po pierwsze, wiesz, że wolę nowoczesny design. Po drugie, nie lubię tej rzeczy. Właśnie dlatego poprosiłam cię o rozmowę.

– Nie jestem też psychologiem.

– Ale na pewno możesz się wypowiadać na temat, który inni zbywają prychnięciem albo pukaniem się w głowę. Wiesz, co mam na myśli. To ty publikujesz w amerykańskiej prasie teksty o sprawach…

– Paranormalnych?

– Właśnie. Tylko tobie wierzę. Masz podejście naukowe, to cenię.

– Jesteś w marginalnej mniejszości. Wielu ludzi uważa mnie za nieszkodliwą wariatkę. Czym się zresztą nie przejmuję. Po prostu fascynują mnie te sprawy. Pamiętasz chyba, że kiedyś sama byłam sceptyczna wobec wszystkich tych fantazji na temat duchów, nadprzyrodzonych zjawisk i tak dalej. Rozumiem ludzi, którzy się z nich śmieją.

– Ale i tych, którzy traktują je trochę bardziej serio, prawda? Właśnie dlatego chcę ci powiedzieć coś wyjątkowego o tym przedmiocie. – Julia dotknęła delikatnie porcelanowej powłoki. I natychmiast cofnęła dłoń.

– Co się stało?

– Od samego początku czuję niechęć do tej pamiątki. Coś mnie w niej, bo ja wiem… niepokoi? Mam wrażenie, że nie powinnam mieć jej blisko, w swoim otoczeniu. Dlatego wyniosłam ją z domu i ukryłam. Może to głupie, ale wydaje mi się, że emanuje z niej coś dramatycznego. Rozumiesz?

– Mówisz o złej energii?

Zofia jeszcze raz wzięła serce do ręki. Wpatrywała się w nie uważnie. Jej twarz była spokojna.

– Tak. Przedmioty mogą ją przechowywać?

– Niektóre tak. Wielu poważnych badaczy twierdzi, a nawet próbuje udowodnić empirycznie, że jeśli właściciel danej rzeczy przeżył coś wyjątkowego, dramatycznego, będąc w jej posiadaniu, ta rzecz mogła skumulować w sobie energię zdarzenia. Zamknąć w sobie emocje. Jednorazowe lub długotrwałe. Jeśli ktoś był złym człowiekiem i nosił przez wiele lat ten sam zegarek, on może być nacechowany złą energią. I odwrotnie. Moja znajoma nie rozstaje się z medalionem po babci, która była dobrą, optymistyczną osobą. Jest pewna, że z pamiątki bije coś wyjątkowo pozytywnego.

– Ty sama w to wierzysz?

– Tak. Choć śmieję się z zabobonów dotyczących przedmiotów. Mówi się, że w domu nie powinno być suszonych kwiatów ani wyszczerbionej zastawy, bo to przynosi pecha. Podobnie jak zostawione rozwarte nożyczki albo… czekaj, niech sobie przypomnę… tak, szczotka powieszona włosiem w górę. Moim zdaniem to bzdury. Mam w kuchni bukiet suszonych hortensji i piję herbatę z ukochanej obtłuczonej filiżanki, która, wierz mi, wnosi w moje życie więcej radości niż grozy. Jak zwykle, trzeba wszystko traktować z dystansem.

– Myślisz, że wymyśliłam sobie tę złą aurę serca?

– Nie. Tak nie myślę. Co innego przesądy, a co innego możliwość przechowywania energii, czego nie wykluczam. To zresztą dotyczy nie tylko przedmiotów, ale też miejsc. Nieraz wchodziłam do pomieszczeń, w których natychmiast czułam coś, co budziło mój opór, czasem nawet lęk. Na pewno tobie też to się zdarzyło, wielu ludzi opowiada o takich rewelacjach w miejscach, które potem okazują się scenografią zbrodni, przemocy albo zwyczajnie śmierci, nieszczęścia, ciągnącej się traumy. Dziwne, ale prawdziwe. Rzeczy niezbadane nie muszą być wytworem wyśmiewanej fantazji. Dlatego nie wątpię, że ten przedmiot budzi w tobie negatywne odczucia.

– To by znaczyło, że należał do złego człowieka albo został przez niego ofiarowany?

– Tego nie wiemy. Spotkałam się z teorią, że nacechować rzecz fatalnie może także pośrednik.

– Nie rozumiem.

– Wyobraź sobie, że dostajesz drobny upominek od kuzynki ze Stanów. To świetna kobieta, nikt by jej nie posądził o ponure rysy osobowości ani złe intencje. Wysyła ci prezent, przekazując go znajomej lecącej do Polski. Ta znajoma przeżywa akurat dramat związany z… powiedzmy: zdradą męża. Nienawidzi tego człowieka, przepełnia ją ochota zemsty, żal, poczucie porażki. Promieniuje złymi emocjami i to przenosi się na jej otoczenie. Także na rzeczy, w tym paczkę, którą wiezie dla ciebie w swoim bagażu podręcznym. Dodatkowo upominek dla ciebie przypomina jej o tym, że od swojego mężczyzny właściwie nigdy nie dostała niczego ładnego. Mnożą się złe odczucia, którymi pośredniczka obdarza coś, co za chwilę będzie należało do ciebie. Ty dostajesz przesyłkę, cieszysz się, ale po jakimś czasie zaczynasz czuć, że z jakiegoś powodu prezent jest nietrafiony, nie podoba ci się, nie lubisz go i najchętniej wyrzuciłabyś go do śmieci. Teraz rozumiesz?

– Staram się. Choć przyznaję, to wszystko brzmi osobliwie.

– Sama chciałaś o tym pogadać.

– No tak, przepraszam, nie chciałam cię urazić. Wiem, że masz zdrowy stosunek do tych spraw i nie przesadzasz. Tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że faktycznie najchętniej pozbyłabym się tego czegoś z mojego domu.

– Dlaczego tego nie zrobisz?

– Bo ta rzecz należy do Wiktora. Pamiątka rodzinna. Niechciana, ale ważna.

– Kto jej nie chciał?

– Jego babcia. Niemal wedle twojego scenariusza: dostała serce w prezencie od kogoś z daleka i wyparła to z pamięci. Kazała schować upominek, być może nawet naprawdę o nim zapomniała. A wcześniej chciała go zniszczyć. Może to ona nacechowała go tak fatalnie? To możliwe?

– Zakładam, że tak. Jeśli jej emocje były szczere i silne.

– Tego nie wiem. Nie znałam Eleonory. Żałuję, bo podobno była wyjątkowa. Mądra i niezależna. Tego się dowiaduję z opowieści Wiktora.

– Pewnie byś ją polubiła. – Zofia się uśmiechnęła.

– Tak myślisz?

– Intuicja.

– Podziwiam tę twoją. Chcesz jeszcze kawy?

– Jasne. Skąd macie taki dobry miód?

– Ach, to z kolei prezent od matki Rubina, przysłany z Białorusi. W tym przypadku na pewno z najlepszymi intencjami. Poznałam tę kobietę, kiedy tam byłam.

– Zazdroszczę tobie i Kalinie tej waszej wspólnej podróży sentymentalnej. Poszukiwanie korzeni to coś dobrego. Duża rzecz. Kiedyś musisz mi opowiedzieć więcej. Na razie z przyjemnością obserwuję pamiątkę z wyprawy. To wyjątkowo przystojny facet. – Zofia się roześmiała, robiąc aluzję do Rubina.

– Fakt. I odważny. Można powiedzieć, że dla Kaliny zmienił życie o sto osiemdziesiąt stopni. Zostawił na Białorusi całą rodzinę, żeby zamieszkać tutaj.

– Miłość czyni cuda. Choć teraz musi mu być wyjątkowo trudno.

– O tak. Kilka razy o tym rozmawialiśmy. Pytałam, czy nie chce ściągnąć bliskich do Polski. Myślał o tym, ale jego matka raczej nie ruszy się z rodzinnych stron.

– Tu byłaby bezpieczniejsza. No i spokojniejsza. On musi się o nią martwić. Dobrze, że ma Kalinę.

– Zofio… Męczy mnie jedna rzecz. Wspomniałaś o intuicji, więc może mogłabym z niej skorzystać. Ty zawsze dobrze mi radziłaś.

– O co chodzi?

– Wiesz, co łączyło kiedyś Wiktora i Kalinę, prawda?

– Sama mi o tym opowiadałaś. Zanim poznał ciebie, Kalina była w nim zakochana. Tak to zapamiętałam.

– Faktycznie. A kiedy pojawiłam się ja, w jakimś sensie zostałam jej rywalką.

– Prawdę mówiąc, w sensie dosłownym. Nie ma co ukrywać. Walczyłyście o niego i ona przegrała. Niezwykłe, że mając za sobą takie doświadczenie, ostatecznie zostałyście przyjaciółkami.

– Ale to się stało. Wszyscy się temu przyglądali: Klara z Leszkiem, Jan, inni z naszego otoczenia. Wiedzą to o nas. Te zdarzenia to ważna część naszego życia.

– No i?

– Rubin nie ma o tym pojęcia. Nie wie, że jego przyszła żona kochała się kiedyś w człowieku, który został jego serdecznym przyjacielem. Myślisz, że to jest fair? Może on powinien od kogoś o tym usłyszeć, poznać prawdę?

– Kalina mu nie powiedziała?

– Nie. Uważa, że to niepotrzebne.

– Może ma rację? Tamto zostało za wami, Rubin zastał już inną rzeczywistość.

– Nie jesteśmy mu winni wyjaśnień?

– A do czego miałyby mu być potrzebne?

– Może.

Julia urwała, bo pies zerwał się nagle i merdając ogonem, rzucił się do okna.

– Wyczuł pana? – Zofia się uśmiechnęła i nadstawiła ucha. – Nawet nie słychać jeszcze auta, a on wie.

– Tak, to pora powrotu Wiktora. Będzie z nim Ruda, mają jutro ważną operację, posiedzą trochę nad teorią.

– Jak widzę, twój mąż bardzo przejmuje się rolą mentora.

– Lubi wykładać, ale uczennicy, która towarzyszyłaby mu codziennie, do tej pory nie miał. Odłożę to. – Julia owinęła porcelanowe serce w materiał i schowała je w szufladzie. – Później dokończymy naszą rozmowę. Dziękuję ci za to, co powiedziałaś dziś. Zostań, oni mieli przywieźć z miasta tartę od Klary. Coś specjalnego.

– Dopiero jadłam pączki! Muszę pilnować linii. Chociaż… – Zofia zawahała się i Julia sądziła, że za chwilę skwituje wszystko właściwym sobie żartem.

Myliła się. Zofia zawiesiła głos, sprawiała wrażenie, że jej myśli uciekły gdzie indziej. Ale Julia nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Lord był już przy drzwiach i szczekał na powitanie.

– Śnieg wciąż pada, widzieliście? – zawołała Ruda od drzwi.

Szybko zdjęła kurtkę i przywitała się z Julią cmoknięciem w policzek. Zofii podała rękę.

– Dobry wieczór. Jak sprawy w mieście?

– Wszystko w porządku, mieliśmy dziś dużo pracy, ale jest nagroda.

Wiktor wręczył Julii pakunek owinięty pergaminem i wrócił do korytarza, żeby odwiesić na wieszak marynarską kurtkę. Potem zdjął gruby golf, w którym rzeczywiście wyglądał jak wilk morski.

– Jesteś poczochrany. – Julia się uśmiechnęła, a on szybko uporządkował palcami jasne włosy.

Lubiła, kiedy to robił, a potem przechylał głowę i mrużąc oczy, pytał: „Teraz okej?”. Wiedział, że to robi na niej wrażenie.

– Teraz okej? Oj, jak zimno. Robimy coś ciepłego do picia?

– To ja przygotuję czekoladę. I usiądziemy na chwilę na tarasie, co? – Ruda zamierzała już wkroczyć do kuchni, ale spojrzała pytająco na Julię.

– Oczywiście. Zofia nie widziała jeszcze naszego zimowego salonu.

– To ja rozpalę latarnie i zniosę pledy – ucieszył się Wiktor. Najwyraźniej był w dobrym humorze.

Kwadrans później siedzieli na zewnątrz i przyglądali się, jak płatki śniegu migoczą w blasku światła bijącego od domu.

– Miałeś świetny pomysł z tymi lampkami – pochwaliła Zofia. – Pomijam, że to chyba grube pieniądze za prąd.

– Och, ty jak zwykle praktyczna. – Wiktor wzruszył ramionami. – Co tam pieniądze, liczy się przyjemność.

– W związku z tym nakładajcie sobie tartę. To jakaś nowa receptura Klary – zachęciła Julia. – Czy ja tu wyczuwam pistacje?

– Mama eksperymentuje z orzechami, bo twierdzi, że świetnie pasują do koziego sera. Kiedyś wygrała konkurs tartą z kozim serem, pamiętacie? Teraz modyfikuje przepis. – Ruda z apetytem ogryzała swój kawałek. – No, no, moim zdaniem znowu ma szansę na podium.

– Chcecie powiedzieć, że Stella wraca do swojego konkursu kulinarnego? – Zofia z lubością wdychała zapach ciasta. – To by było coś. Na przekór tej całej podłej wojnie, epidemii i innym smutkom.

– Tak. Właśnie o to chodzi Stelli – przytaknęła Julia. – Chyba wszyscy chcemy, żeby życie wróciło do normalności. W jej pensjonacie zaczął się już ruch przedświąteczny. Byliście ostatnio w Czarnym Kamieniu? Są pierwsze dekoracje, Stella chce wcześniej ustawić choinkę. Ma już rezerwacje na cały grudzień. Niemcy, Holendrzy, Polacy.

– Super. Naprawdę się bałem, że przez pandemię zbankrutuje. – Wiktor oblizał palce. – Wybitna tarta. Kto jeszcze startuje w konkursie?

– Na przykład Bodzio. – Ruda dmuchnęła w kosmyk kręconych włosów opadający jej na czoło i wyprostowała się z dumą. – Bodzio ma szansę wygrać nawet z mamą.

– Jeśli zrobi któreś ze swoich indyjskich dań, to na pewno – zgodziła się Julia.

– A jak mu się u nas mieszka? – zapytała Zofia. Historię chłopaka Rudej znała z opowieści Julii. – On, zdaje się, nie ma już nic wspólnego z tamtym ruchem?

– Nie, postanowił się ustabilizować. Hare Kriszna to był etap, część procesu. – Ruda oparła się o poduszki i otuliła kocem. – Teraz Bodzio robi karierę w korporacji. Jest doradcą do spraw ubezpieczeń i ma szanse na awans. Stać nas na wynajęcie mieszkania, rozglądamy się za czymś fajnym. Właśnie, miałam was zapytać. Kiedy dom Wiktora będzie wolny? Podobno lokatorzy niedługo się wyprowadzają? – Spojrzała w stronę sąsiedniej posiadłości, gdzie w dali, za ścianą starych olch przebłyskiwały światła z okien nowoczesnej willi.

– Twój Bodzio zarabia aż tyle? – zdziwiła się Zofia.

– Lokatorzy zostają do lata, potem wyprowadzają się za granicę i wtedy dom znowu będzie do wynajęcia – wyjaśniła Julia.

– Szkoda. Potrzebujemy czegoś już teraz. Za granicę? Nie chcą tu zostać? Dziwne – mruknęła Ruda, a Zofia się roześmiała.

– Mówisz tak, jakby nasza okolica była miejscem, gdzie mieszkać chcą wszyscy.

– A tak nie jest? Pytała pani o wrażenia Bodzia. On, chłopak z gór, twierdzi, że najlepszy klimat do życia jest tutaj. A Szczecinek to najpiękniejsze miasto w Polsce! Julio, ty chyba możesz to potwierdzić? Zostawiłaś dla nas Warszawę.

– I nie żałowałam ani przez chwilę. Potwierdzam.

– Ale kiedy skończysz studia, zostaniesz weterynarzem, zakładam, że dobrym weterynarzem, a twój Bodzio będzie już cenionym specjalistą… nie pociągnie was do większego miasta? Albo gdzieś poza Polskę? – dopytywała Zofia.

– Nie ma takiej opcji. – Ruda stanowczo potrząsnęła lokami. – Moje miejsce jest tutaj. Lokalny patriotyzm, rozumie pani? Wyssałam go z mlekiem matki. Albo mam to po ojcu, bo on jeszcze bardziej siedzi po uszy w tutejszych sprawach. W historii, ciekawostkach, no, generalnie jest pozytywnie zakręcony. A wyjeżdżać stąd w podróże po świecie możemy zawsze, prawda?

– Jasne – przytaknął Wiktor i zapatrzył się w stronę alei wiodącej do głównej szosy.

Jego oczy błyszczały w blasku świec palących się na stole. O czym myślał? Czy o Paryżu, który teraz mógł być jego miastem, jego nowym miejscem na ziemi? Julia miała nadzieję, że tamta sprawa nie zaprząta już jego uwagi. Że Wiktor nie żałuje decyzji o zostaniu w Olszanach, podobnie jak ona nie tęskni za Warszawą.

– A swoją drogą, moglibyście podzielić dom na dwa albo trzy mieszkania i wynająć kilku lokatorom. Wtedy na pewno byłoby nas stać – zaproponowała Ruda, przerywając rozmyślania Julii.

– Chcesz zrobić squat z eleganckiej rezydencji Wiktora? – zażartowała Zofia.

– Z tą rezydencją przesadziłaś, ale dziękuję. – Wiktor się uśmiechnął. Znowu był z nimi.

Julia odetchnęła.

– Od razu squat! A nie słyszeliście o idei współdzielenia? To nowoczesne i ekologiczne. Wspólna pralka, lodówka, auto, ogród dla wszystkich mieszkańców. Uprawialibyśmy zioła, warzywa, może hodowalibyśmy kozę albo krowę – rozkręcała się Ruda.

Gestykulowała energicznie, zabawnie marszczyła nos. Piegi na jej policzkach sprawiały wrażenie, jakby podskakiwały na gładkiej skórze.

Julia odruchowo zerknęła na swoje dłonie. Robiła to coraz częściej, broniąc się przed konstatacją, że skóra na ich powierzchni stała się bardziej przezroczysta, wiotka. Nie lubiła tej świadomości. Odpędziła nieprzyjemną myśl i podobnie jak Ruda oparła się wygodnie o poduszki. Owinęła miękki koc w pasie i złapała spojrzenie Wiktora. Uśmiechnęła się do siebie. Tak, wciąż miała dobrą figurę i ładny biust. Nie powinna się zamartwiać, jest jeszcze młoda. Może nie tak młoda jak Ruda, ale na pewno nadal podoba się Wiktorowi. Czuła to. Jeszcze przez moment przysłuchiwała się szczebioczącej dziewczynie, której oczy błyszczały podobnie jak oczy jej męża. I nagle zdała sobie sprawę z czegoś, co wywołało w niej niepokojący dreszcz. Oczy Zofii. Były inne niż u tych dwojga. Nieruchome, puste. Jakby światło nie miało do nich dostępu.

– Nie uważasz, że z Zofią dzieje się coś niedobrego? – zapytała, gdy godzinę później sprzątali z Wiktorem po kolacji.

– Nie zauważyłem. Dlaczego tak sądzisz? – Odwrócił się od zlewu i otrzepał mokre dłonie.

– Kapie na podłogę, uważaj. Mam wrażenie, że jest jakaś inna.

– Czyli? – Postąpił krok w jej stronę.

– Wydaje mi się, że przygasła.

– Zofia jest meteoropatką, nie znosi zimy. Może to dlatego?

– Dużo o niej wiesz.

– Przestań. Jesteś zazdrosna? Przecież to tylko sąsiadka. Dobra znajoma, nic więcej. – Uśmiechnął się, lekko unosząc kącik ust. Delikatnie wsunął palce w jej włosy i stanął jeszcze bliżej. Czuła jego perfumy i ciepło ciała.

– Pies musi wyjść na chwilę. Powinniśmy go wypuścić przed snem – szepnęła.

Lord siedział grzecznie pod drzwiami i przyglądał się im, przechylając kudłaty łeb.

– Dobrze wiem, co powinniśmy zrobić przed snem. – Wiktor powoli zbliżył usta do jej ust i zatrzymał się na chwilę. – Chyba że nie chcesz.

– Okej, przejdę się z nim pięć minut i wracam do ciebie. Poczekaj, słyszysz?

Chciała się cofnąć, ale on objął ją ciasno i musiała się poddać. Przylgnęła do niego i pozwoliła, żeby pocałował ją mocno, namiętnie. Zamknęła oczy i już tylko wdychała zapach jego włosów, rozgrzanej skóry.

Kiedy ich usta się rozłączyły, wzięła głęboki oddech i odepchnęła go lekko. Gwizdnęła na psa i nie oglądając się za siebie, wyszła przed dom. Nagle poczuła wibrowanie komórki w kieszeni dżinsów. Zerknęła na ekran – informacja o nowym mailu. Otworzyła szybko, przez jej ciało przepłynął kolejny dreszcz. Inny. Przeczytała: „Chyba wiem, co to za przedmiot. Czy możemy się zdzwonić? Zostawiam numer, proszę się odezwać”.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij