- W empik go
Porcelanowy książę - ebook
Porcelanowy książę - ebook
Być marionetką czy pociągać za sznurki?
Władza w Marakidzie to przedmiot gry. Zwycięża ten, kto potrafi zręcznie snuć intrygi, zachwycać na salonach, zdobywać sojuszników, bezlitośnie niszczyć wrogów… i utrzymać się przy życiu. Lucarno la Castellano nie zależy na dzieleniu i rządzeniu – w tym specjalizują się jego ambitni krewni. Poturbowany po ekscesach z młodości i sercowym rozczarowaniu, młody arystokrata chce żyć spokojnie, poświęcając się studiom nad potęgą swoich przodków, starożytnych Dorów. Jednakże przeszłość nie daje mu o sobie zapomnieć i powraca w osobie Cesara di Costanziego, dawnego kochanka, który po przewrocie wojskowym zyskał tytuł imperatora. Mężczyzna oznajmia mu, że postanowił uczynić go częścią swoich politycznych planów. Lucarno zostaje zmuszony do wzięcia udziału w iluzorycznej walce o władzę, by spełnić oczekiwania nowego protektora i własnej rodziny. Tylko że ani di Costanzi, ani ród la Castellano nie zdają sobie sprawy, że Lucarno nie zamierza słuchać niczyich rozkazów…
Nika Hoffmann (w internecie: Szczyt Absurdu) pochodzi z Warszawy, ale obecnie mieszka w Krakowie, gdzie studiuje polonistykę. Pije herbatę w nadmiernych ilościach, ciągle narzeka, że ma za mało czasu na czytanie, i zna mnóstwo przypadkowych ciekawostek. „Porcelanowy książę” to jej debiut pisarski oraz pierwsza część dylogii o Marakidzie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-615-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień zapowiadał się naprawdę paskudnie. Niebo nad pałacem było gęsto zasnute chmurami, a miasto w dole tonęło pośród siwej mgły. W zimnym porannym powietrzu dało się wyczuć nieprzyjemną wilgoć, która sprawiała, że zgniły odór błota i fekaliów, walających się tuż za bramami bajkowej rezydencji imperatora, stawał się niemal nie do zniesienia.
Cesar Vincenzo di Costanzi, dwudziesty siódmy władca Imperium Zachodzącego Słońca, skrzywił się z niesmakiem i czym prędzej zamknął okno. Jego nastrój był tego dnia równie parszywy jak pogoda.
Odwrócił się na pięcie, zostawiając za sobą ponurą panoramę, i skierował kroki w stronę wielkiego łoża zajmującego centralną część sypialni.
– Wynocha! – warknął nieprzyjemnie do jasnowłosego nałożnika, który spoglądał na niego zaspanym wzrokiem, dopiero co wybudzony. – Masz problemy ze słuchem? Powiedziałem: wynocha!
Kochanek posłusznie wstał i w milczeniu zebrał swoje rzeczy z podłogi.
– Wasza wysokość. – Ukłonił się przed wyjściem i tyłem wycofał z sypialni, nadal nagi i zdezorientowany.
Cesar nie zaprzątał sobie nim głowy. Wczorajsza noc była dla niego jedynie mglistym wspomnieniem – nad ranem tamta krótka chwila przyjemności ustąpiła miejsca bolesnemu rozczarowaniu. Odczuwał je za każdym razem, kiedy się przekonywał, że żaden nowy kochanek, choćby nie wiadomo jak łudząco podobny do niego, w rzeczywistości nigdy nie zdoła go zastąpić.
Nienawidził siebie za podobną słabość, lecz nie potrafił wyrzucić z pamięci tamtego marakidzkiego młodzieńca. Póki zajmowały go wojna i sprawy polityczne, nie odczuwał tak bardzo jego braku, lecz teraz, gdy powrócił do spokojnego życia, zaczynał żałować, że pamiętnego dnia go odesłał. Na początku wmawiał sobie, że potrzeba ponownego spotkania z dawnym kochankiem to jakiś nowy, dziwny kaprys, jeden z wielu, które dokuczały mu, odkąd został imperatorem, a jednak paląca tęsknota nie mijała.
Od pierwszej chwili wiedziałeś, że wobec ważności twoich planów ten związek nie ma przyszłości, a mimo to się w niego zaangażowałeś. Sam jesteś sobie winien.
Trzy lata wcześniej świadomie poświęcił osobiste szczęście dla dobra wyższej sprawy i gdyby musiał wybierać po raz kolejny, postąpiłby dokładnie tak samo. Odsunął od siebie kochanka, palił jego rozpaczliwe listy i wdawał się w rozliczne romanse, by zachować czysty umysł i w pełni skupić się na realizacji wyznaczonego celu, ale to nie pomogło, bo gdy wreszcie ten cel osiągnął, nie potrafił się tym cieszyć. Nie bez niego.
Do stu czarnych słońc! Jestem imperatorem i jeśli tylko wydam rozkaz, dostanę z miejsca wszystko, czego tylko sobie zażyczę, ale akurat jego nie mogę mieć, myślał wielokrotnie z goryczą.
Nie lubił przyznawać się do własnych błędów, ale zdecydowanie żałował stanowczości, z jaką zerwał tamten romans. Chociaż nie powodowała nim szaleńcza miłość, tylko raczej przywiązanie i egoistyczna chęć posiadania, pragnął odzyskać dawnego kochanka. Parę miesięcy wcześniej wysilił się nawet i wysłał mu kilka błagalnych listów – wszystkie wróciły do niego zamknięte wraz z krótką notą, by więcej nie pisał, bo adresat sobie tego nie życzy. Imperator oczywiście doskonale wiedział, że dumny Marakidczyk nie będzie skłonny do pojednania, ale i tak okropnie go to zirytowało. Przecież Cesarowi di Costanziemu się nie odmawia.
Brakowało mu już pomysłów, co jeszcze mógłby zrobić, żeby sprowadzić kochanka do Inglid. Ostatecznie, nawet będąc władcą, nie mógł zmusić go do powrotu – na pewno nie siłą. Dniami i nocami rozmyślał, jak wybrnąć z tej patowej sytuacji. Rozwiązanie jednak nie przychodziło, a Cesar czuł się z tygodnia na tydzień coraz bardziej sfrustrowany. Kiedy wyobrażał sobie, że ktoś inny mógł położyć łapy na jego…
– Przynieś śniadanie, byle żwawo! – huknął na pokojowego, który pojawił się właśnie w drzwiach.
Niski pokraczny człowieczek tak bardzo wystraszył się jego ostrego tonu, że aż podskoczył. Prędko wykonał rozkaz, przynosząc na tacy parującą herbatę, chleb, wymyślne konfitury, sery i wędliny. Imperator zasiadł do śniadania, ale zdążył jedynie umoczyć usta w herbacie, kiedy do jego pokojów ponownie wpadł podenerwowany służący.
– Czego znowu chcesz? – Cesar spojrzał na niego wilkiem. To zdecydowanie nie był jego dzień.
– Wasza Imperatorska Wysokość, przybyła hrabina Coletti i oczekuje pilnie rozmowy z tobą. Tłumaczyłem jej, że jest jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek audiencje, ale nalegała.
Imperator zmarszczył brwi.
– Powiedziała, jakie pilne sprawy ją do mnie sprowadzają? – zapytał z chłodnym zainteresowaniem.
– Nie, panie. Stwierdziła, że wiadomość, z którą przychodzi, jest przeznaczona tylko i wyłącznie dla uszu waszej wysokości.
Cesar skinął głową.
– Naturalnie. W takim razie zaproś hrabinę do Błękitnego Salonu, podaj jej, co tylko zechce, i zapewnij nam nieco prywatności. Będę gotów za parę minut.
Kiedy służący wyszedł, mężczyzna włożył obszerny szlafrok i pantofle. Nie chciał kazać hrabinie czekać, a jednocześnie nie zamierzał gorszyć jej swym widokiem w samej koszuli nocnej – nawet jeśli Francesca widziała w życiu znacznie więcej i władca w negliżu z pewnością nie zrobiłby na niej wrażenia.
Nie zaprzątał sobie głowy zakładaniem imperatorskiej tiary ani bransolet, które z pewnością wyglądałyby zabawnie w zestawieniu z jego nieformalnym strojem. Odchrząknął, obejrzał się szybko w lustrze i ruszył do Błękitnego Salonu, który – podobnie jak pozostałe reprezentacyjne pomieszczenia w pałacu – był połączony z pokojami imperatorskimi niezliczonymi korytarzami i drzwiami. Na początku swojego panowania Cesar gubił się w tym labiryncie i potrzebował pomocy służby, szybko jednak się przekonał, że układ tego architektonicznego arcydzieła cechuje się niezwykłą przejrzystością i logiką. Żałował, że nie miał możliwości spotkania się z głównym konstruktorem pałacu – osobiście wręczyłby mu odznaczenie Białej Gwiazdy za jego zasługi dla korony.
Nigdy nie ukrywał, że ma szczególną słabość do wyjątkowych jednostek. Lubił zbierać wokół siebie niezwykłych ludzi, rozmawiać z nimi, być ich pierwszym mecenasem, obserwatorem i wielbicielem, słowem – kolekcjonował wszystko to, co wartościowe i piękne. A hrabina z pewnością należała do takich właśnie osób.
– Francesco, jak miło cię widzieć. Napełniasz blaskiem każde miejsce, w którym się pojawisz, moja droga.
Cesar uścisnął serdecznie dłoń kobiety, która skłoniła się przed nim zgodnie z protokołem. Jak zwykle prezentowała się nienagannie – brak tradycyjnego zielonego munduru wcale nie odbierał jej powagi. Każdy, kto spojrzałby na panią Coletti, od razu wiedziałby, że należy się z nią liczyć. W jej ciemnych orzechowych oczach dało się dostrzec pewien niepokojący błysk. Poza tym kobieta była niezwykle piękna – nie w ten klasyczny sposób, raczej w drapieżny – i wiedziała, jak swoją urodę wykorzystywać, by manipulować mężczyznami, chociaż ci w najmniejszym stopniu jej nie interesowali.
Tego dnia włożyła raczej skromną zieloną suknię, a włosy upięła w kok podtrzymywany przez dwie złote tasiemki. Wyglądała na nieco zmęczoną, może nawet poirytowaną. Nie zareagowała też w żaden sposób na komplement imperatora, co mężczyzna uznał za wyjątkowo zły znak.
– Zgaduję, że wydarzyło się coś naprawdę niepokojącego, skoro przychodzisz o tak wczesnej porze. – Ceaser westchnął, wskazując Francesce fotel.
Coletti usiadła i zapaliła cygaro podsunięte jej przez imperatora.
– Mamy poważny problem, Vincenzo – oznajmiła na wstępie.
– To znaczy?
– Doża Marakidy nie żyje.
Imperator aż sapnął z wrażenia.
– Co ty mówisz?! La Duca nie żyje? To pewne?
Hrabina pyknęła cygarem i posłała swojemu rozmówcy ponure spojrzenie.
– Nie byłoby mnie tutaj, gdybym zamierzała przekazać ci niesprawdzone plotki. Wieści o śmierci doży pochodzą od moich najlepszych informatorów. La Duca został zamordowany we własnym łożu. Wszystko wskazuje na to, że to ród Fidellich wynajął skrytobójczynię, która podała władcy truciznę podczas miłosnych uciech.
Cesar zacisnął usta i bezwolnie zaczął stukać palcami o drewniany blat stołu, przy którym usiedli.
– Sam chciałem się pozbyć Sigismonda w stosownym czasie. Niedobrze, że ten głupiec zginął tak wcześnie, bo to poważnie komplikuje nasze plany.
Francesca przytaknęła.
– Marakida od dłuższego czasu jest nam solą w oku. Moim zdaniem po Wielkim Podboju pozostawiono jej zbyt dużą autonomię. Tamtejsi władcy czują się bezkarni, podobnie zresztą jak przedstawiciele rodów, którzy realizując swoje partykularne interesy, już nieraz nam zaszkodzili. Może to dobry moment, żeby skutecznie ukrócić ich samowolę.
Imperator uniósł brew.
– Sugerujesz coś konkretnego?
Francesca milczała dłuższą chwilę, obracając w palcach cygaro.
– Na twoim miejscu, Vincenzo, zdecydowałabym się na wprowadzenie tam wojsk. Nie jest to tylko moja opinia, ale znacznej części twoich doradców. Marakida jest perłą w imperatorskiej koronie. Nie możemy stracić nad nią kontroli. Wprawdzie mamy tam swoje stronnictwo, ale być może to zbyt mało? – zasugerowała.
Cesar wstał i zaczął niespokojnie spacerować po salonie.
– Najwyraźniej przeliczyliśmy się, zakładając, że samo skłócenie członków Wielkiej Rady wystarczy, byśmy mogli zwiększyć nasze wpływy w Marakidzie, a teraz zbieramy żniwo swoich złych decyzji. Masz rację, musimy powstrzymać ten chaos, ale czy wprowadzenie do Marakidy wojsk nie wywoła rebelii skierowanej przeciwko naszej władzy? Nie możemy pozwolić sobie na taki błąd, Francesco. Zbyt wysoką cenę zapłaciliśmy za zdobycie władzy w Imperium. Powinniśmy działać ostrożniej.
Coletti wyglądała na rozdartą.
– Racja, długotrwała okupacja Marakidy nie wchodzi w grę. Możemy jednak wprowadzić do stolicy korpus swych wojsk pod pretekstem utrzymania porządku podczas wyboru nowego doży. Co więcej… – zawahała się na chwilę. – Moglibyśmy postarać się osadzić na marakidzkim tronie własnego kandydata. Kogoś, kto będzie od nas w pełni zależny.
Imperator pokiwał głową z namysłem.
– Podejrzewam, że o władzę będą się starali zwycięscy Fidellowie?
Hrabina zbladła.
– Vincenzo, chyba nie planujesz układania się z nimi? Ci ludzie są nieprzewidywalni, a w ich żyłach płynie szaleństwo.
Cesar uśmiechnął się kącikiem ust.
– Ależ spokojnie, Francesco. Nie zamierzam ryzykować. Chciałem tylko zasugerować, że Fidellich należy się jak najprędzej pozbyć. Są zbyt niezależni i mają niepokojąco wywrotowe poglądy. Kto jeszcze na pewno wystawi swojego kandydata?
– Jeśli moje przewidywania są trafne, kandydować będzie ktoś z rodów Astarich i la Duców. Ich przedstawiciele mają duże szanse na zyskanie głosów elektorskich. Poza tym nasi sprzymierzeńcy z rodu la Castellano na pewno zechcą wziąć udział w wyborach.
Cesar zatrzymał się przy zdobionym sekretarzyku, spoglądając na swoją towarzyszkę z niecodziennym wyrazem twarzy. Jego umysł w tamtej chwili pracował na najwyższych obrotach.
– La Castellano mogliby wystawić wybranego przez nas kandydata. Co o tym sądzisz? Ostatecznie ród ten jest nam winny wierność i wszelką pomoc, jakiej tylko od niego zażądamy, prawda?
Hrabina nie wyglądała na przekonaną.
– Owszem. Obawiam się jednak, że nie możemy w pełni na nim polegać. La Castellano już raz pokazali nam, że nie lubią, kiedy się im rozkazuje. Poza tym ich interesy nie pokrywają się z naszymi. Ci ludzie szczycą się starożytnym pochodzeniem i choć od wieków współpracują z Imperium, nie zrobiliby nic, co zaszkodziłoby Marakidzie, a wręcz przeciwnie – umocniliby jej pozycję chociażby po to, żeby uprzykrzyć ci życie. Jeśli dopuścimy do władzy visconte Daraiana albo jego żonę, możemy się spodziewać, że prędzej czy później wyrośnie nam u granic nowy wróg.
– Właśnie, a tego przecież nie chcemy. Musimy pilnować Marakidy, trzymać ją na wodzy, a nie działać na rzecz jej zjednoczenia i uwolnienia spod naszych wpływów – przyznał Cesar. – Zastanawiam się… A gdyby tak wynieść na tron marakidzki kogoś z rodu la Castellano, kto nie ma ugruntowanej pozycji politycznej i nawet wśród własnej koterii nie jest szczególnie szanowany? Kogoś młodego, nieznającego się na sprawowaniu rządów i podatnego na zewnętrzne wpływy?
Coletti zmarszczyła brwi i strzepnęła popiół na srebrną popielniczkę.
– Masz kogoś konkretnego na myśli, Vincenzo? Chętnie go poznam.
Cesar jakby tylko na to czekał.
– Powiedzmy, że znam odpowiedniego kandydata. Co myślisz o Lucarnie la Castellano?
Hrabina niemal wypuściła spomiędzy palców resztkę cygara.
– Na Wieczne Słońce, nie żartujesz, Vincenzo? – upewniła się, po czym wybuchnęła śmiechem. – Nie sądziłam, że jesteś na tyle sentymentalny, by oddać marakidzki tron swojemu byłemu kochankowi.
Imperator się skrzywił.
– To nie kwestia sentymentu, Francesco. Lucarno jest wręcz idealnym kandydatem, młodym idealistą, a do tego bękartem. Słowem: skazą na idealnym wizerunku rodu la Castellano. Na pewno z trudem przyjdzie mu budowa własnego stronnictwa i będzie musiał zdać się w tej kwestii na nas. Przy odrobinie szczęścia z pomocą marionetkowego doży damy radę kontrolować całą Marakidę.
Francesca wygodniej umościła się w fotelu.
– Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? Twój plan jest dość… ryzykowny. Żeby wynieść na tron kogoś takiego jak Lucarno, potrzebujemy nakładu ogromnych środków finansowych, dobrego planu i przede wszystkim posłuszeństwa ze strony rodu la Castellano, a ten, od kiedy zmiażdżyłeś go pod San Verlano, specjalnie za tobą nie przepada.
Cesar pokręcił głową.
– Ród la Castellano nienawidził mnie już znacznie wcześniej za to, że jako pośledni żołdak ośmieliłem się położyć ręce na jednym z jego członków, ale mniejsza o to. – Znów zaczął marszowym krokiem przechadzać się po salonie. – Mój plan może i jest ryzykowny, ale pomyśl, ile moglibyśmy dzięki niemu zyskać. Mając Lucarna na marakidzkim tronie, będziemy pilnować jednocześnie rodu la Castellano, Wielkiej Rady i całego dorskiego miasta-państwa.
– A jeśli twój dawny kochanek nie zechce z nami współpracować? – drążyła Coletti. – Mimo wszystko jest jednym z la Castellano, więc w swych decyzjach raczej nie będzie działał na szkodę własnej rodziny. Skąd pewność, że w ostatecznym rozrachunku wybierze nas, a nie swoich krewnych? W końcu chowa do ciebie niemałą urazę.
– O Lucarna się nie martw, Francesco – zapewnił ją imperator. – Rodzina la Castellano przez lata go odrzucała i nie podejrzewam, by czuł się wobec niej szczególnie zobowiązany do lojalności. Poza tym mówiłem ci już, że Lucarno jest naiwny. Gdybyś widziała jego listy! On mnie szaleńczo kocha, skoczyłby dla mnie w ogień.
– To było trzy lata temu, Vincenzo – przypomniała mu oschle hrabina. – Nie możesz mieć pewności, że ten chłopak wciąż darzy cię tymi samymi uczuciami co kiedyś.
Cesar zacisnął usta w wąską linię.
– Znam Lucarna i wiem, czego można się po nim spodziewać. Pewnie na początku będzie zgrywał nieco obrażonego, ale ostatecznie zgodzi się współpracować. A jeśli nie… Przekonamy go do tego w ten czy inny sposób. Nie sprawi nam kłopotów, tego jestem pewien.
– Skoro tak twierdzisz, Vincenzo…
Cesar uśmiechnął się pod nosem.
– Zobaczysz, moja droga. Tym razem wszystko pójdzie po naszej myśli.ROZDZIAŁ 1
O tym, czy dana dzielnica należała do rodowej arystokracji, bogatego mieszczaństwa czy do zwykłego pospólstwa, świadczył najdobitniej kolor wody w kanałach. Kiedy mulista i cuchnąca ciecz ustąpiła miejsca nienaturalnie przezroczystej i zielonkawej toni, w której pływały wielkie złote sumy, Lucarno wiedział już, że wpłynęli na teren Portu Kondotierów. W tej okolicy znajdowała się większość najważniejszych budynków państwowych, łącznie z oddzielonym murem Pałacem Dożów i siedzibą Wielkiej Rady. Nie one jednak były celem ich podróży. Zmierzali do Pawiego Oka, najważniejszej rezydencji rodu la Castellano.
– Nie rozumiem, dlaczego nie powiesz mi od razu, w czym rzecz. Coś się wydarzyło podczas spotkania koterii? Stryj jest niezadowolony, że się na nim nie pojawiłem? – Lucarno bezskutecznie próbował wypytać swojego kuzyna, dlaczego Daraian wezwał go niezwłocznie przed swoje oblicze. – Naprawdę przepraszam, ale mam mnóstwo pracy. Został mi do przejrzenia cały stos weksli, a dodatkowo zarząd banku spotyka się dzisiaj z kupcami z Manui, którzy chcą założyć spółkę handlową. Sam rozumiesz, że…
– Do diabła, przestań już mówić o bankach, Luca! – przerwał mu Ignazio, z dezaprobatą patrząc na stos papierów, które jego krewny zabrał ze sobą. – Skup się, ta sprawa jest naprawdę poważna. Wszystkiego dowiesz się na miejscu. I kto wie… Może się zdarzyć, że już niedługo przestaniesz pracować dla marakidzkich spółek – dodał znacznie ciszej.
Lucarno spojrzał na kuzyna z zaskoczeniem.
– Jak to? Stryj życzy sobie, żebym się przeniósł? – zapytał, niedowierzając. – Oczywiście zrobię to, czego ode mnie oczekuje, ale… Dokąd mnie wysyła?
Ignazio był wyraźnie sfrustrowany.
– Przestań snuć domysły. Mój ojciec nigdzie cię nie wysyła. To znacznie bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje.
Lucarno chciał jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał, wiedząc, że od swojego kuzyna nic więcej nie wyciągnie. Milczeli zgodnie aż do chwili, kiedy gondolier oznajmił im, że dotarli na miejsce. Ignazio uiścił opłatę i nie bez zażenowania pomógł wysiąść z łodzi swojemu towarzyszowi, który miał problem z równoczesnym schodzeniem na brzeg i pilnowaniem, by żaden z niesionych przez niego kodeksów i dokumentów nie wpadł do wody.
– Doprawdy, mogłeś te papierzyska zostawić w banku. Nie zamierzałeś chyba podpisywać dokumentów na kolanie podczas spotkania z moim ojcem?
Zawstydzona mina młodszego z la Costellanów sugerowała, że właśnie to zamierzał robić. Ignazio tylko westchnął ciężko.
– Chodźmy, ojciec nie lubi czekać.
Coś o tym wiem, pomyślał Lucarno, który w młodości nieraz oberwał od stryja rzemieniem w rękę za swoje spóźnialstwo.
Poczuł dziwny ucisk w żołądku, kiedy padł na niego cień Pawiego Oka – wielkiej białej willi o niebieskim dachu i schodach wychodzących na cztery strony świata. U ich podnóża wylegiwały się kamienne sfinksy z pawimi ogonami, które przez swoje niebotyczne rozmiary znacznie górowały nad zwykłym człowiekiem, sprawiając, że ten czuł się w ich obecności mały i bezbronny.
– Dawno mnie tu nie było – zauważył cicho Lucarno. – Zdaje się, że od czasu…
– …pogrzebu twojego ojca – dokończył za niego Ignazio beznamiętnie. – Ale nie czas na wspominki.
Najemnicy strzegący wejścia bez słowa otworzyli przed nimi drzwi, wpuszczając ich do przestronnego korytarza otoczonego z obu stron kolumnadą. Na ścianach obok luster oprawionych w srebrne ramy wisiały portrety znanych członków rodu, dające świadectwo jego wielkości i znakomitości pochodzenia. Na podłodze leżały błękitne dywany sprowadzone wprost z Saliru, a z sufitu zwisały przyozdobione prawdziwymi szafirami polikandyliony. La Castellano słynęli bowiem nie tylko ze swojego bogactwa, ale również z doskonałego gustu.
– Paniczu Ignazio, paniczu Lucarno, signor la Castellano i hrabina Coletti oczekują na panów w bibliotece na drugim piętrze – oznajmił uprzejmie kamerdyner, odprowadzając przybyłych do windy.
– Na wszystkich bogów, co tu robi hrabina Coletti? – zapytał Lucarno, kiedy zamknęły się za nimi drewniane drzwi, a dźwig został wprawiony w ruch. – Ja już nic nie rozumiem. Co się tutaj dzieje?
– Cierpliwości – odpowiedział tylko jego kuzyn.
Ramię w ramię weszli do biblioteki, gdzie na krzesłach – każdym będącym małym dziełem sztuki – zasiadali Daraian la Castellano i członkini Triumwiratu. Przybycie gości przerwało ich wyraźnie burzliwą wymianę zdań.
– Ignazio, Lucarno, dobrze, że jesteście. Mamy poważne sprawy do omówienia. – Visconte Daraian nie był człowiekiem starym, jednak jego jasne niegdyś włosy zdążyła wyraźnie przyprószyć siwizna. Na surowej twarzy mężczyzny wyraźnie odznaczały się zmarszczki mimiczne, a policzek przecinała brzydka blizna – pamiątka po stoczonym w młodości pojedynku. – Ufam, że nie trzeba wam przedstawiać signory Coletti?
– Hrabiny Coletti – poprawiła go beznamiętnie kobieta. – Nie miałam przyjemności spotkać osobiście pana Lucarna, chociaż wiele o nim słyszałam. Wspaniale, że wreszcie mamy okazję się poznać. – Wyciągnęła rękę w kierunku młodzieńca, a ten przez moment się wahał, nim ją uścisnął. Zastanawiał się, czy w lepszym guście nie byłoby pocałowanie jej, jednak w Marakidzie nie zwykło się całować dłoni wojskowych.
– Mnie również jest bardzo miło, szanowna pani – odpowiedział nieco speszony. Nie spodziewał się spotkać dowódczyni imperatorskiej policji w domu swego stryja. Co więcej, nie podobał mu się sposób, w jaki ta na niego patrzyła – jak czarna wdowa na swojego partnera, którego zamierza za moment pożreć.
– Usiądźcie, proszę, każę podać herbatę – zaproponował Daraian. On także nie wydawał się zachwycony obecnością hrabiny.
– Proszę mi wybaczyć, ale muszę odmówić sobie przyjemności zjedzenia z panami podwieczorku. Sprawa jest pilna i chciałabym ją załatwić jak najszybciej – powiedziała surowo Francesca, nie spuszczając wzroku z Lucarna. – Jak rozumiem, nie wprowadzono pana jeszcze w szczegóły planów imperatora, które przedstawiłam na forum koterii?
– Nie, hrabino.
– Dobrze. – Francesca wyciągnęła z kieszeni munduru list, który następnie wręczyła Lucarnowi. – To wiadomość od imperatora. Prywatna – dodała z naciskiem, widząc, że młodzieniec przymierza się do złamania pieczęci. – Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, ród la Castellano od czasów pamiętnej bitwy pod San Verlano związał swoje losy z osobą imperatora di Costanziego. Przywódcy koterii przysięgli mu wierność, służenie radą, wojskiem i ewentualnymi… przysługami. Teraz nasz władca oczekuje spłaty części zaciągniętego przez waszą rodzinę długu.
– Rozumiem – mruknął Lucarno. – I w jaki sposób dług ten miałby zostać spłacony?
Wąskie usta Franceski wykrzywił wyjątkowo brzydki uśmiech – grymas, który nie zwiastował niczego dobrego.
– Imperator ma nadzieję współpracować z rodem la Castellano podczas zbliżających się wyborów. Oferuje swoje wsparcie finansowe i propagandowe w trakcie trwania kampanii, oczekuje jednak w zamian jednomyślności, jeśli chodzi o wybór kandydata.
– Tu właśnie tkwi problem – wtrącił Daraian ponuro. – Nie podoba nam się kandydat narzucony przez imperatora.
– A kto jest tym kandydatem? – odważył się zapytać Lucarno, chociaż domyślał się już odpowiedzi.
– Naturalnie pan – odpowiedziała hrabina. – Czy to aż takie niespodziewane?
Lucarno zerknął niepewnie najpierw na stryja, a później na swojego kuzyna. Miał nadzieję, że się przesłyszał, ale ich miny jednoznacznie wskazywały, że tak nie jest. Czuł, że robi mu się niedobrze. Aż do tej pory wierzył, że Cesar zdążył już o nim zapomnieć i raz na zawsze zniknął z jego życia, a jednak się mylił.
– Naturalnie nominacja pochodząca od samego imperatora jest dla mnie wielkim zaszczytem, ale nie mogę jej przyjąć – zaczął niepewnie. – W rodzie la Castellano znajdzie pani wiele osób, które bardziej niż ja zasługują na podobne wyróżnienie. Nie mam szans w starciu z pozostałymi pretendentami, imperator z pewnością zdaje sobie z tego sprawę – próbował tłumaczyć, jednak Coletti była dobrze przygotowana na podobną ewentualność.
– Doprawdy, skromność jest wielkim atutem, ale nie ma pan powodu tak umniejszać swoich zalet, panie la Castellano. – Jej głos ociekał fałszywą słodyczą. – Chyba nie jest kłamstwem, że ukończył pan elitarną Akademię Imperialną z wyróżnieniem, zyskując tytuł mistrza pięciu sztuk? W bardzo młodym wieku zdobył pan prominentną posadę w największym z dorskich banków, a do tego ma pan rozległą wiedzę z historii Imperium i zna pięć języków. Moim zdaniem jest pan doskonałym kandydatem.
– Naprawdę jestem zmuszony odmówić. – Lucarno rzucił nieco spanikowane spojrzenie swoim krewnym. On miał kandydować na dożę? Przecież to by się skończyło dla niego i rodu la Castellano całkowitą kompromitacją!
– Lucarno jest jeszcze młody i niedoświadczony. Doceniamy gest imperatora, ale nie możemy się zgodzić na podobne rozwiązanie – poparł go Daraian.
Słysząc to, hrabina uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Może postawię sprawę jasno. Zgoda na kandydaturę Lucarna la Castellano to niepodlegający dyskusji element spłaty długu, który przed laty zaciągnął wasz ród. Jesteście zobowiązani do lojalności względem imperatora. W każdej chwili może on pozbawić was dóbr przyznanych jeszcze przez poprzednich władców Imperium i oskarżyć o zdradę stanu. Opowiedzieliście się po niewłaściwej stronie, a mimo to zyskaliście imperatorskie przebaczenie. Nie każdy zdrajca miał tyle szczęścia. Ponadto pragnę przypomnieć, że w stolicy stacjonują imperatorskie wojska. Chyba nikt z nas nie chciałby, żeby w wyniku drobnej różnicy zdań doszło do jakiegoś, dajmy na to, nieszczęśliwego wypadku z udziałem kogoś z pańskiej rodziny?
– Grożąc nam w naszej rezydencji, popełnia pani ogromny błąd – wysyczał Daraian, blednąc z wściekłości.
Lucarno pierwszy raz od dawna widział swego stryja tak bardzo wyprowadzonego z równowagi, ale hrabina wcale nie wyglądała na przejętą.
– Nie ja popełniam błąd, lecz pan. Niepotrzebnie kwestionuje pan zdanie imperatora. Zdanie, które powinno być prawem. Więc jak będzie?
La Castellano długo milczeli, patrząc jeden na drugiego. To wyraźnie nie spodobało się emisariuszce z Imperium.
– Proszę, panowie, bądźcie rozważni. Omawiałam już tę sprawę na forum koterii i miałam wrażenie, że zrozumieliście, czego się od was oczekuje. Po co więc ten niepotrzebny bunt?
Daraian zaklął paskudnie, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że imperator i hrabina nie pozostawili ich rodzinie żadnego wyboru.
– Dobrze. Wygraliście – mruknął. – Zrezygnuję z kandydatury, podobnie jak Orania i mój syn. Naszym reprezentantem oficjalnie zostanie Lucarno.
Coletti skinęła głową z aprobatą.
– Wreszcie mówi pan z sensem – stwierdziła, po czym sięgnęła po pozostawiony na stole plik dokumentów. – Ponieważ do Marakidy wezwały mnie również inne sprawy, które zamierzam niezwłocznie załatwić, z przykrością muszę panów opuścić. Zostawiam jednak imperatorskie instrukcje. – Przekazała Daraianowi papiery.
– Ignazio, odprowadź hrabinę do łodzi – nakazał Daraian, z roztargnieniem przeglądając otrzymane pisma; z każdym przeczytanym zdaniem coraz bardziej bladł.
Kiedy Francesca i jego syn wyszli, bezceremonialnie cisnął dokumentami o ścianę i drżącą dłonią zaczął nalewać sobie wina.
– Stryju, dobrze się czujesz? – zapytał niepewnie Lucarno.
Daraian posłał mu złe spojrzenie.
– A wyglądam, jakbym się dobrze czuł? – odpowiedział pytaniem. – Wytłumacz mi, proszę, jedną rzecz. Rozumiem błędy młodości, chęć spróbowania zakazanego owocu i inne tego typu bzdury, ale doprawdy, czy musiałeś wskakiwać akurat do imperatorskiego łoża?
Lucarno bezradnie rozłożył ręce.
– Nie potrafię przewidywać przyszłości, stryju. Kto z nas przeszło sześć lat temu mógł się spodziewać, że di Costanzi dokona przewrotu i zostanie nowym władcą Imperium?
– Fakt – przyznał Daraian. – Co nie znaczy, że nie ponosisz chociaż częściowej odpowiedzialności za to, co się właśnie stało.
– Z całym szacunkiem, ale jeżeli ja jestem winny, to ty również. Czy nie pamiętasz wydarzeń spod San Verlano?
Daraian z brzękiem odstawił trzymaną w dłoni karafkę.
– Zważaj na słowa, chłopcze – syknął. Nerwowym ruchem potarł kikut lewej dłoni, pamiątkę po tamtej nieszczęsnej bitwie. – Masz rację, ja i twój ojciec popełniliśmy błąd, wspierając Rosettiego. Gdybyśmy pozostali neutralni, podobnie jak większość marakidzkich rodów, nie musielibyśmy teraz płaszczyć się przed tym marnym uzurpatorem. Doskonale rozumiem, do czego doprowadziły moje złe decyzje, nie musisz mnie z nich rozliczać.
– Przepraszam, stryju.
– Nie potrzebuję twoich przeprosin – uciął Daraian. – Czy rozumiesz, dlaczego imperator wybrał właśnie ciebie?
– Mam swoje podejrzenia. Wydaje mi się jednak, że Cesar nie osiągnie zamierzonego celu. Przecież nie mam najmniejszych szans na zostanie dożą.
Daraian prychnął.
– Chyba zdążyłeś zapomnieć, jak przebiegłym i niezłomnym jest on człowiekiem. Sądzisz, że jeśli imperator coś sobie postanowił, tak łatwo z tego zrezygnuje? Nie, on się doskonale przygotował. To – wskazał na rozrzucone po podłodze papiery – są wyraźnie wypunktowane instrukcje dla nas. Dostaniemy wszelkie środki konieczne do usadzenia cię na tronie. Imperator nie zaakceptuje porażki. Jeśli życzy sobie, żebyś został dożą, to nim zostaniesz, czy tego chcesz, czy nie, pojmujesz?
– Ależ stryju, przecież ja nie mam pojęcia o rządzeniu…
– Nie zaprzątaj sobie tym głowy – przerwał mu Daraian. – W kwestii podejmowania decyzji możesz zdać się na mnie. Twoje zadanie będzie polegało na czymś innym.
– Mianowicie? – Młodzieniec wciąż nie rozumiał, czego stryj od niego oczekuje.
– Imperator zamierza posadzić cię na tronie, żeby kontrolować naszą rodzinę i całą Marakidę. Nie przewidział tylko, że możemy go przechytrzyć i pokonać jego własną bronią. Powiedz mi szczerze, chłopcze… Myślisz, że po tylu latach nasz władca nadal ma do ciebie słabość?
Lucarno lekko poczerwieniał.
– Ależ stryju, chyba nie sugerujesz, że mam go uwieść?
Daraian uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Dokładnie to sugeruję. Jeśli odpowiednio się postarasz, owiniesz sobie imperatora wokół małego palca. Skłonisz go, by działał zgodnie z interesami naszej rodziny. To doskonały pomysł, nie uważasz?
– Cesar nie jest głupcem – zaoponował Lucarno.
Stryj jednak nie zamierzał go słuchać.
– Więc twoim zadaniem jest sprawić, by się nim stał. Oczaruj go i zepsuj. Wykorzystaj to, co twoja godna pożałowania matka przekazała ci w genach. Może w ten sposób zmyjesz z siebie wstyd, który przyniosłeś naszej rodzinie. A teraz zejdź mi z oczu.ROZDZIAŁ 2
Jak sądzisz, to będzie chłopiec czy dziewczynka? – zwrócił się Lucarno do półleżącej obok kobiety.
Chiara uchyliła powieki i posłała bratu figlarne spojrzenie.
– Giulio bardzo liczy na chłopca, dla mnie tymczasem nie ma to większego znaczenia. Niezależnie od płci, nazwę je Andrea.
Lucarno spojrzał na nią z pobłażaniem.
– Chyba nie wypada nazywać swojego pierworodnego imieniem jakiegoś ulicznego wierszoklety – zauważył. Jego siostra od lat durzyła się w Andrei Giacconim, artyście i dawnym przyjacielu z dzieciństwa, który przychodził czasem deklamować liryki pod jej oknem, dopóki nie przepędzili go najemnicy markiza.
– Nie jakiegoś tam wierszoklety, ale najlepszego poety, jakiego kiedykolwiek spotkałam – skorygowała Chiara, podnosząc się na łokciach i subtelnie przeciągając. – Jestem cała obolała – poskarżyła się bratu, który usłużnie podłożył jej pod plecy jeszcze jedną poduszkę i pozwolił, by oparła się o niego całym ciężarem.
– Nie przeszkadza ci moje towarzystwo? Może wolałabyś się przespać? – zasugerował, za co otrzymał kuksańca w bok.
– Nie żartuj sobie ze mnie, Luca. Twoje towarzystwo nigdy mi nie przeszkadza, a leżenia w łóżku mam już serdecznie dosyć. Tylko w tym tygodniu ominęło mnie odsłonięcie rzeźby Antionia Emanuellego i bal u Tivollego. Im dłużej nie pokazuję się w towarzystwie, tym gorzej to wpływa na moją reputację.
Lucarno nie mógł powstrzymać się przed przewróceniem oczami.
– Bez przesady, Chiaro. Nic się nie stanie, jeśli ominiesz kilka przyjęć. Tak czy inaczej, jesteś przez wszystkich uwielbiana. Wrócisz na salony w wielkim stylu, tymczasem teraz powinnaś myśleć przede wszystkim o dziecku. Żadnych tańców, żadnych męczących zajęć, a już na pewno żadnych wspinaczek na niebezpieczne konstrukcje.
– Kiedy doglądanie postępów budowniczych to moja praca! – oburzyła się głośno kobieta, płosząc przy tym drzemiącego w klatce słowika. – Czy gdyby ktoś zakazał ci wizyt w banku i spotkań z interesantami, każąc siedzieć w domu i całymi dniami nic nie robić, tak po prostu byś się na to zgodził?
– Chiaro, to co innego…
Kobieta wydęła wargi w grymasie niezadowolenia.
– Och, przestań, Luca. Kiedy tak mi matkujesz, stajesz się nudny jak mój mąż – powiedziała oskarżycielsko. Wstała i podeszła do stolika, chcąc nalać sobie wody ze stojącego na nim dzbanka. Przypadkiem jej wzrok padł na płaszcz brata, który wisiał na oparciu fotela; z jego kieszeni wystawał wymięty list. – A cóż to takiego?
Lucarno potrzebował chwili, żeby zrozumieć, o co jej chodzi.
– Hm? Zaraz, zaraz! Chiaro, to moja prywatna korespondencja! – Próbował powstrzymać siostrę przed czytaniem, ale było już za późno. Ta rozwinęła papier i szybko przesunęła wzrokiem po treści listu.
– Nie wspominałeś, że pisujesz z imperatorem. – Zmarszczyła brwi. – „Drogi Arno, mimo upływu tak wielu miesięcy zachowałem w swojej pamięci twój dokładny obraz”? „Liczę na odnowienie naszej bliskiej relacji sprzed kilku lat”? To jakiś list miłosny?
Lucarno potarł skronie, wyraźnie zirytowany.
– Daj spokój, Chiaro, nie czytaj tych bzdur.
Ona jednak nie zamierzała tak łatwo odpuścić.
– Myślałam, że to, co było między wami, jest już dawno skończone. Zdaje się, że jasno dałeś mu do zrozumienia, że nie życzysz sobie, żeby do ciebie pisał. Dlaczego teraz nagle stara się odnowić z tobą kontakt? Czego ten człowiek oczekuje? Że rzucisz mu się w ramiona jak jakaś zadurzona panienka? I co to za „nowa i niezręczna sytuacja, w której cię postawiłem”? To mi się nie podoba. „Moja nominacja z pewnością cię zaskoczyła, sądzę jednak, że podjąłem słuszną decyzję”? „We wszystkim możesz zdać się na moją pomoc i protekcję. Zapomnijmy o dawnych nieporozumieniach, które nas podzieliły, i zacznijmy nowy rozdział wspólnego – mam nadzieję – panowania”? Co to znaczy, Luca? Co przede mną ukrywasz?
Chiara wyglądała jednocześnie na rozczarowaną i zaniepokojoną, co od razu wzbudziło w nim poczucie winy.
– Nie chciałem cię martwić – wyjaśnił powoli la Castellano. – To zagmatwana sprawa. Tylko niepotrzebnie by cię zdenerwowała.
– Lucarno! – zawołała ostrzegawczo Chiara. – Zaraz się zdenerwuję, jeśli nie wyjaśnisz mi, o co chodzi!
– Widzisz… Imperator zażyczył sobie, żebym kandydował w nadchodzących wyborach jako reprezentant naszej rodziny. I to nie jest bynajmniej propozycja, ale rozkaz.
– Co takiego? – Kobieta przysiadła z powrotem na łożu obok brata. – Nie rozumiem… Jaki on ma w tym interes?
La Castellano westchnął.
– Nie domyślasz się? Imperator nie może znieść tej resztki autonomii, jaką ma Marakida. Wszędzie w mniejszych państewkach już wprowadził wiernych sobie urzędników czy władców, zostaliśmy ostatni. Cesar wie, że wybierając na dożę kogoś, kto nie zdobył jeszcze ugruntowanej pozycji w polityce, będzie miał nad nim władzę. Postawił na mnie, bo wydaje mu się, że mnie zna i może kontrolować.
– Przecież to nonsens! Nie będziesz jego marionetką! – obruszyła się Chiara.
Lucarno pokręcił głową.
– Jakkolwiek by patrzeć, już teraz stałem się pionkiem w jego grze, podobnie jak cała nasza rodzina. Gdyby nie akt łaski, połowa la Castellano po buncie wojskowych skończyłaby w piachu albo utraciła majątki. Związaliśmy swoje losy z Cesarem i teraz musimy tańczyć, jak nam zagra.
Chiara się zawahała.
– Ale przecież nie jest z góry przesądzone, że zostaniesz wybrany na dożę, prawda?
Brat spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem.
– Chciałbym w to wierzyć, jednak stryj każe mi pozbyć się złudzeń. Uważa, że jeśli imperator coś sobie postanowił, na pewno nie zrezygnuje. Co więcej, Daraian oczekuje, że aktywnie zaangażuję się w grę Cesara, zdołam go uwieść i przekonać do działania zgodnie z interesem naszej rodziny. Dla niego też jestem tylko narzędziem do zrealizowania celu.
– Och, Luca, tak mi przykro…
Zatroskana Chiara pogładziła go po policzku i odgarnęła jasny lok opadający mu na czoło. Lucarno próbował pocieszyć ją uśmiechem, ale wyszedł mu tylko godny pożałowania grymas.
– Moje położenie nie jest najlepsze, to trzeba przyznać. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym pogodzić oczekiwania obywateli Marakidy, rodziny la Castellano i imperatora, ale co mogę zrobić? Decyzję już podjęto, a ja muszę się do niej dostosować. Co nie znaczy, że się z nią pogodziłem.
Między rodzeństwem zapadło długie milczenie. Nadchodził zmierzch, słońce zdążyło już zajść nad Zatoką Rubinową, a w Dzielnicy Dwustu Dukatów zapalono pochodnie. Gdzieś w oddali dało się słyszeć krzyk mew walczących o posiłek i tupot stóp miejskiego gońca roznoszącego ostatnie tego dnia wiadomości.
Nagle wieczorne powietrze przeszył tętent końskich kopyt i chrapliwe pokrzykiwania grupy mężczyzn. Chiara i Lucarno popatrzyli po sobie i znieruchomieli w oczekiwaniu. Hałasy stopniowo ucichły, a niepożądani goście zniknęli w labiryncie ulic równie szybko, jak się pojawili. Rodzeństwo mimowolnie odetchnęło z ulgą.
– Ci ludzie wzbudzają we mnie niepokój. Nie podoba mi się, że przemierzają ulice naszego miasta jak jakieś upiory – przyznała Chiara. – Wiem, że zostali tu wysłani, żeby opanować chaos po śmierci ostatniego doży, ale wcale nie czuję się dzięki ich obecności bezpieczniej, wręcz przeciwnie.
– I słusznie. Lepiej schodzić im z oczu.
– Słyszałam plotki, że przeczesują całe miasto w poszukiwaniu braci Fidellich. Hrabina Coletti nalega na postawienie ich przed sądem pod zarzutem dokonania zamachu. Myślisz, że znajdzie dostateczne dowody przeciwko nim, by skazać ich na śmierć?
– Nawet jeśli je znajdzie, nie zdąży sprawić, by ulice Marakidy znów spłynęły krwią. Orlando i Salvaro są już w Salirze, a tam macki hrabiny nie zdołają ich pochwycić – powiedział beznamiętnym tonem mężczyzna, który właśnie pojawił się w drzwiach sypialni.
Lucarno podniósł się na chwilę i złożył niezdarny ukłon przed markizem la Ducą. Chiara nie poszła w jego ślady, wciąż półleżąc na szezlongu. Przeciągnęła się tylko jak kotka i posłała nowo przybyłemu wyjątkowo leniwy uśmiech.
– Giulio, przypominam ci, że jesteś moim mężem i w tych apartamentach zawsze jesteś mile widziany. Nie musisz się do mnie zakradać, bo to już dawno przestało być ekscytujące.
Mężczyzna nie wydawał się szczególnie zmieszany. Wyglądało na to, że wdzięk i kokieteria Chiary w ogóle na niego nie działają.
– Panie la Castellano, miło pana widzieć. Ostatnio pojawia się pan u nas tak często, że zapewne niedługo stanie się pan nieodłączną częścią domowego wystroju.
Lucarno z zakłopotaniem uścisnął rękę szwagra, nadal nie mogąc rozgryźć, czy ten go obraża i jawnie grozi przybiciem do ściany jako dekoracji, czy może raczej przez ten niewinny żart próbuje nawiązać z nim przyjacielską rozmowę.
– Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje z powodu śmierci brata. Wysłałem panu liścik na tę przykrą okoliczność, ale nie liczę, że znalazł pan czas, by go przeczytać – powiedział uprzejmie. Nie wiedział do końca, jak powinien się zachowywać w obecności drugiego mężczyzny, ponieważ raczej unikał wizyt w Kwitnącej Willi, kiedy jej właściciel był w domu. Jakoś nie miał zaufania do tego człowieka, zwłaszcza że wiedział o jego na wpół legalnych interesach prowadzonych zarówno w Marakidzie, jak i poza jej granicami.
– Pańska troska o moje samopoczucie jest doprawdy ujmująca. Gdyby tylko była szczera… – Markiz z gracją niedźwiedzia opadł na stojący najbliżej fotel i złożył dłonie w piramidkę. Lucarno nie lubił tego gestu. Za bardzo kojarzył mu się z ojcem.
– Skąd to oskarżenie? – zapytał z irytacją, również siadając.
Zanim otrzymał odpowiedź, spojrzenie czarnych paciorkowatych oczu markiza przepełzło po całej jego sylwetce niczym morski węgorz.
– Proszę mnie nie zwodzić, panie la Castellano. Dlaczego miałby pan być zasmucony śmiercią mojego brata, skoro wkrótce zamierza pan zająć jego miejsce?
Lucarno spojrzał chłodno na swojego rozmówcę. Wygląd markiza dawał zdecydowanie mylne wrażenie o jego charakterze. La Duca był raczej niski, dość przysadzisty, o flegmatycznych ruchach. Do tego ubierał się w żółto-czerwone dublety, czarne kurtki i naleśnikowate berety z piórkami, przez co do złudzenia przypominał nastroszonego bażanta. Wielu pokpiwało z niego za plecami, jednak markiza nie należało lekceważyć i wiedział o tym każdy, kto miał okazję poczuć ostrze jego najemnika na swoim gardle. Teraz Lucarno także odnosił wrażenie, jakby niewidzialny nóż przejeżdżał mu po szyi.
– Drogi markizie, zapewniam pana, że…
– Ależ o czym chce mnie pan zapewnić? – przerwał mu la Duca bardzo spokojnie, wyraźnie artykułując każde wypowiedziane słowo. – Co tak bardzo chciałby mi pan powiedzieć? Że jest pan ohydnym sprzedawczykiem, który wykorzystuje protektorat imperatora, żeby zdobyć władzę? Że śmierć Sigismonda była panu na rękę?
– Giulio! – krzyknęła Chiara z oburzeniem. – Jak możesz tak mówić? Lucarno nie planował zdobycia władzy dla siebie, a imperatorską protekcją jest równie zaskoczony jak my wszyscy.
Markiz uniósł brew.
– Doprawdy? Interesujące. Tylko dlaczego miałbym w to uwierzyć?
Chiara potrząsnęła głową i otworzyła usta, zamierzając wygłosić kolejną tyradę, ale Lucarno ją ubiegł.
– Mogę się tylko domyślać, jak głęboką niechęcią darzy pan imperatora, i jestem w stanie sobie wyobrazić, co sądzi pan o mojej kandydaturze. Wiem też, że pewna zażyłość między mną i Cesarem z przeszłości oraz obecna współpraca rodu la Castellano z Imperium zdecydowanie sugerują to, co pan powiedział: że jestem sprzedawczykiem. Ale gwarantuję panu, że to nieprawda.
– Lucarno został w całą tę sprawę wmanewrowany wbrew swojej woli – poparła go siostra. – Musi kandydować, bo tego żąda imperator od rodziny la Castellano w ramach spłaty długu.
– A więc jest pan tylko zabawką w jego rękach – podsumował la Duca, świdrując Lucarna pajęczymi oczami. – Proszę mi w takim razie wybaczyć moje wcześniejsze słowa. Powiedziałbym, że nawet panu współczuję. Może i zdołałby pan zasiąść na tronie, ale na pewno nie byłby w stanie utrzymać się na nim szczególnie długo. Dałbym panu… – Zmarszczył brwi. – Maksymalnie pół roku.
Lucarno zacisnął usta.
– Sądzi pan, że zamierzam pozwolić, by podpisano na mnie wyrok i posłano do Pałacu Dożów na pewną śmierć? – zapytał cicho. – Moje położenie jest trudne, ale nie beznadziejne. Nie zamierzam się poddawać, nim na dobre rozpoczęła się gra o życie i władzę.
Markiz zacisnął dłonie na podłokietnikach fotela.
– Żeby zdobyć niezależność względem imperatora, a może i względem własnej rodziny, zyskać poparcie wśród poddanych i posłuch na arenie międzynarodowej, musiałby pan mieć licznych sojuszników, a przede wszystkim przewodnika, który pokazałby panu brudny świat polityki od podszewki.
Lucarno był skonsternowany.
– Czyżby proponował mi pan swoją pomoc?
– Właśnie, Giulio – wtrąciła Chiara. – Czy nie mógłbyś pomóc mojemu bratu?
Markiz uśmiechnął się kącikiem ust.
– W gruncie rzeczy dlaczego by nie?
La Castellano nawet się nie starał ukrywać swojego zaskoczenia.
– Sądziłem, że będzie pan raczej moim rywalem podczas wyborów – mruknął. – Czemu miałby pan z nich zrezygnować?
Markiz spojrzał kątem oka na Chiarę i wtedy Lucarno dostrzegł ledwo zauważalną zmianę w wyrazie jego twarzy.
– Giulio i tak nie zamierzał kandydować. Zanim przyszedłeś, rozmawialiśmy długo na ten temat – powiedziała Chiara, odwzajemniając spojrzenie męża. Wstała z posłania i stanęła za fotelem Giulia, kładąc mu dłonie na ramionach i delikatnie je masując.
Markiz skupił uwagę na Lucarnie.
– Jakkolwiek by patrzeć, jest pan bratem mojej żony, dlatego mógłbym się poświęcić i wspomóc pańską kampanię. Jeśli nie wystartuję osobiście w wyborach, moja rodzina i przyjaciele zagłosują na tego, kogo im wskażę. Tym kimś może być pan – powiedział, po czym się zamyślił. – Tak… Zaszokowanie opinii publicznej oraz utarcie nosa imperatorowi i pańskiemu stryjowi zdecydowanie sprawiłyby mi przyjemność.
Lucarno się zawahał.
– Z całym szacunkiem, ale wydaje mi się, że jest pan człowiekiem nastawionym raczej na czysty zysk, a nie działającym z pobudek osobistych, takich jak łączące nas nikłe związki rodowe. Co tak naprawdę przyniosłoby panu wspieranie mojej kampanii? Bo stracić może pan bardzo wiele.
Giulio milczał dłuższą chwilę.
– Trafne spostrzeżenie – powiedział w końcu. – Przyznam, że lubię swoją bezpieczną pozycję w Wielkiej Radzie, nie ukrywam jednak, że moje ambicje są dużo większe. Będąc dożą, mógłby pan spełnić moje drobne marzenie o nominacji do Świętego Kolegium i objęciu funkcji ministra, czyż nie? W ten sposób zapłaciłby pan za udzieloną pomoc. Przychodzi mi też na myśl parę innych przysług, które mógłby mi pan wyświadczyć.
Lucarno skrzywił się w duchu. Wyświadczanie przysług i spłacanie długów zdecydowanie źle mu się kojarzyły.
– Ale dlaczego wolałby pan być ministrem zamiast dożą, skoro doża ma nieporównywalnie większą władzę?
– Cóż… Powiedzmy, że wolę działać zakulisowo. Jako doża byłbym zbyt odsłonięty, a tego wolałbym uniknąć – odparł chłodno markiz. – Poza tym budzi pan we mnie tak głęboką i szczerą litość, że żal byłoby mi patrzeć, jak ten świat intryg i politycznych rozgrywek rozszarpuje pana na strzępy.
– Giulio chciał przez to powiedzieć, że nie będziemy stali bezczynnie i przyglądali się, jak dzieje ci się krzywda – sprostowała Chiara.
Mąż posłał jej krytyczne spojrzenie.
– Nie do końca to miałem na myśli, ale niech będzie – mruknął niechętnie, po czym kontynuował: – Słyszałem całą waszą rozmowę i powiem panu jedno: nigdy nie zdoła pan spełnić wszystkich oczekiwań, nie stając się jednocześnie bezwolną zabawką w rękach innych ludzi. Bycie dobrym władcą i słuchanie rozkazów nie idą ze sobą w parze. Ma pan ambicje, by działać wbrew wywieranym na pana naciskom, i ja to szanuję.
Lucarno zacisnął wargi.
– Nie odrzucaj propozycji mojego męża, Luca. Zaufaj mu, tak jak ja mu ufam – poprosiła go siostra. – Nie obawiaj się, czego może zażądać od ciebie w zamian za udzieloną pomoc. On jeden będzie w stanie cię ochronić.
– Tak jak ochronił swojego brata?
Pytanie było obraźliwe i nie na miejscu, ale markiz nie wyglądał na specjalnie poruszonego.
– Mój brat dobrze wiedział, że grozi mu niebezpieczeństwo ze strony Fidellich. Ostrzegałem go, ale mnie zignorował. Ufam, że ty będziesz mądrzejszy.
– Powiedzmy, że… Dobrze. Zgadzam się na pańską propozycję.
Markiz wstał z fotela.
– Skoro nie jesteśmy wrogami, ale poplecznikami, proszę mi mówić po imieniu. Przejdziemy się po ogrodach, żeby omówić szczegóły naszej współpracy?
– Nie odmówię. – Lucarno także podniósł się ze swojego miejsca i zaoferował dłoń Chiarze. – Zastanawia mnie jeszcze tylko jedna rzecz.
– Jaka? – Giulio, który stał już przy drzwiach, obejrzał się na niego przez ramię.
– Na początku powiedział pan… znaczy powiedziałeś… że Fidellowie są w Salirze, gdzie Francesca Coletti nie zdoła ich dopaść. Wydaje mi się, że nie doceniasz hrabiny, a być może wkrótce stanie się ona naszym wspólnym wrogiem.
Lucarno miał wrażenie, że widzi blady uśmiech markiza w ciemności korytarza.
– Teraz to ty się mylisz. Najemnicy hrabiny nie zdołają dopaść Fidellich. Moi ludzie zrobią to pierwsi.