Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Port Cieni - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
2 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Port Cieni - ebook

Znakomity powrót kultowych „Kronik Czarnej Kompanii”. Pierwsza po 18 latach powieść z cyklu zaliczonego przez Andrzeja Sapkowskiego do kanonu fantasy.

Najemnicy z Czarnej Kompanii nie zadają pytań, biorą zapłatę i robią, co do nich należy. A jednak to, że są faworytami Pani, przyciąga ku nim uwagę niewłaściwych osób i sprawia, że stają się celem w niebezpiecznych rozgrywkach – zwłaszcza Konował, kompanijny medyk i kronikarz.

Jedyny człowiek, który został osadzony w Wieży i wyszedł z niej niezmieniony, staje się przedmiotem zainteresowania kręgu czarowników zwanych Dziesięcioma, Których Schwytano.

Na dodatek do Czarnej Kompanii zostaje przydzielony nowy członek – Niesforny Deszcz, jedna ze Schwytanych. Konował nie ufa żadnemu czarodziejowi, zwłaszcza tak urodziwemu jak Pani i jej siostra…

Glen Cook powraca do legendarnego cyklu, który zrewolucjonizował fantasy.

«Czarną Kompanią» Glen Cook w pojedynkę dokonał rewolucji na polu fantasy – z czego mnóstwo czytelników wciąż nie zdaje sobie sprawy. Sprowadził opowieść do poziomu zwykłego człowieka, porzucając zużyte schematy królów, książąt i złych czarnoksiężników. Było to niczym lektura powieści o wojnie w Wietnamie czytanych na haju”. - Steven Erikson.

Po lekturze «Czarnej Kompanii» oczywiste jest, skąd Steven Erikson, wiodący pisarz realistycznego nurtu fantasy, czerpał inspiracje. (...) Erikson rozwinął te koncepty tak, by pasowały do megaepickiej skali jego fabuły, ale na wielu poziomach prostsze pomysły Cooka sprawdzają się o wiele lepiej. Najlepszą oceną wizjonerskiego pomysłu Cooka jest fakt, że wciąż świetnie się trzyma ćwierć wieku po pierwszym wydaniu i idealnie wpasowuje się we współczesny trend realistycznej fantasy. - Scott Andrews, bscreview.com

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-653-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nota autor­ska

Części niniej­szej książki, choć w nieco odmien­nej postaci, zostały już opu­bli­ko­wane wcze­śniej.

Roz­dział „Tides Elba” uka­zał się pier­wot­nie w anto­lo­gii Mie­cze i mroczna magia pod redak­cją Jona­thana Stra­hana i Lou Andersa, wyda­nej w Pol­sce przez REBIS w 2011, a ory­gi­nal­nie przez Har­per­Col­lins w 2010 roku. Edy­cję Har­per­Col­lins poprze­dził nakład limi­to­wany, w twar­dej opra­wie, opu­bli­ko­wany przez Sub­ter­ra­nean Press.

Roz­dział Wyczu­wam zagro­że­nie (Smel­ling Dan­ger) pier­wot­nie poja­wił się w anto­lo­gii Tales of Dark Fan­tasy 2 pod redak­cją Wil­liama Scha­fera, wyda­nej przez Sub­ter­ra­nean Press w 2011 roku.

Roz­dział Kościany cukie­rek (Bone Candy) pier­wot­nie uka­zał się w anto­lo­gii Shat­te­red Shields pod redak­cją Jen­ni­fer Bro­zek i Bry­ana Tho­masa Schmidta, opu­bli­ko­wa­nej przez Baen Books w 2014 roku.Pro­log

Pozwo­lono mi zapi­sać, co nastę­puje. Nie ulega wszak wąt­pli­wo­ści, że niniej­sze Kro­niki prze­padną i nie zostaną przez nikogo prze­czy­tane. Tym­cza­sem ci z nas, któ­rzy to prze­żyli, zapo­mną już wszel­kie porywy miło­ści i powiewy grozy.

Wszystko zaczęło się w naj­czar­niej­szej godzi­nie ludz­ko­ści, gdy Domi­na­cja poczęła chy­lić się ku upad­kowi. Dowie­dzia­łem się o tym tylko szczę­śli­wym tra­fem: zbie­gli Wskrze­si­ciele, któ­rzy umknęli zawczasu z Hon­noh, zabrali ze sobą ważne doku­menty jedy­nie po to, żeby pozbyć się ich po dro­dze. Nie­zdolny odczy­tać ich samo­dziel­nie, prze­sła­łem je do Uroku.

Jakiś łaskawy duch stam­tąd ode­słał mi prze­kład. Został on z całą pew­no­ścią zre­da­go­wany, ocen­zu­ro­wany i ubar­wiony. Jed­nak mimo to stał się dla mnie szkie­le­tem, który mogłem oblec cia­łem, prag­ma­tyczną ułudą prawdy.1

Pew­nego razu, w Zmierz­chu

Ciszę nocy prze­ry­wał jedy­nie stu­kot kopyt na mokrym bruku. Skra­wek księ­życa prze­świ­ty­wał na świat zza snu­ją­cych się z wolna kłę­bów chmur, roz­świe­tla­jąc strze­li­ste wieże Gren­dir­ftu. W for­tecy nie jaśniało żadne świa­tło.

Powie­trze było nie­ru­chome, nie­mal zimne po minio­nym desz­czu. Atmos­ferę impe­rial­nego Zmierz­chu mąciła deli­katna woń gni­ją­cego mięsa.

O tej porze roku dla wielu owa­dów nie było jesz­cze zbyt późno.

Czarny powóz przy­sta­nął pra­wymi kołami metr od nie­strze­żo­nego zsypu do kanału imi­tu­ją­cego fosę. Ist­niał bar­dziej dla upłyn­nia­nia nie­czy­sto­ści, niż by sta­no­wić barierę obronną. Rynna na odpady się­gała kanału led­wie kilka metrów w górę od sto­ją­cego pojazdu.

Stan­gret ścią­gnął lejce i zszedł z kozła. Sta­nął sztywno na skraju kanału w posta­wie „spo­cznij”, ale po krót­kim ocze­ki­wa­niu obró­cił się, otwo­rzył drzwi powozu i wydo­był zeń bosak. Trzy­mał go teraz niczym kopię.

Zwłoki wpa­dły do wody z cichym plu­skiem. Wypły­nęły na powierzch­nię w miej­scu, gdzie cze­kał woź­nica. Nie musiał korzy­stać z bosaka.

Ostroż­nie wycią­gnął dziew­czynę z wody. Była śli­ska. Deszcz mącił powierzch­nię kanału, więc po krót­kim zanu­rze­niu nie nabrała zapa­chu ścieku, któ­rym mogłaby prze­siąk­nąć jakiejś innej nocy. Nie miała na sobie nic. Krzywdy, jakich zaznała, nie pozo­sta­wiły śladu. Miała naj­wy­żej pięt­na­ście lat. Nie ważyła dużo. Woź­nica nie miał kło­potu z prze­nie­sie­niem jej do pojazdu. Zawi­nął ją w pledy i wci­snął w kąt. Gdy skoń­czył, wyglą­dała na chorą albo pijaną bądź śpiącą.

– Ty, tam, na dole! Co robisz?

Pyta­nie dobie­gło z odle­gło­ści dwu­dzie­stu pię­ciu metrów powy­żej.

Serce woź­nicy, już roz­ko­ła­tane, zało­mo­tało teraz gwał­tow­nie, choć wie­dział, że nikt nie byłby w sta­nie dostać się na dół dość szybko, aby go roz­po­znać lub zatrzy­mać. Prze­ćwi­czył to na sucho dobrych parę razy. Po raz pierw­szy został zauwa­żony.

Ruszył z wolna, opusz­cza­jąc nabrzeże. Nie­po­dobna, żeby kto­kol­wiek spraw­dzał, po co jakiś powóz staje przy kanale ście­ko­wym. Nawet mimo tego, że była to pora, w któ­rej przy­du­pasy Domi­na­tora pozby­wały się wyko­rzy­sta­nej tej nocy dzie­wicy.

Bram Zmierz­chu ni­gdy nie zamy­kano. Jakiż głu­piec napadłby na sto­licę Domi­na­cji, zwłasz­cza wtedy, gdy strasz­liwy władca impe­rium prze­by­wał na miej­scu? Żaden czło­wiek nie miał aż tyle tupetu.

Śmia­łość, jaką oka­zy­wał stan­gret, była czymś nie­zwy­kłym.

Straż­nicy przy Bra­mie Nefry­to­wej nie mieli powodu, by powstrzy­my­wać jego odjazd. Nie­wielka dona­cja prze­szła wszak z rąk do rąk. Taki był zwy­czaj. W zamian żoł­nie­rze sta­wali się nadzwy­czaj pobieżni pod­czas kon­troli.

– To moja córka – wyja­śnił woź­nica. – Czter­na­ście lat i pijana w sztok, mnie na wstyd. Ale nie spo­sób nie kochać dzieci, cokol­wiek nabroją.

Młod­szy z żoł­nie­rzy zachi­cho­tał.

– Widzisz, co cię czeka, Kiwka? – zwró­cił się do swego towa­rzy­sza. – Kiwka ma trzy dora­sta­jące córki.

– Będą mieć po jede­na­ście lat, to pójdą do klatki aż do ślubu – oznaj­mił Kiwka. – Ty chyba powi­nie­neś trzy­mać swoją na łań­cu­chu – dora­dził stan­gre­towi. – Jedź już.

Ten wspiął się z powro­tem na kozła, trza­snął batem i z wes­tchnie­niem ulgi wpra­wił swój zaprzęg w ruch.

Ści­gał się z cza­sem.

Dziew­czyna długo nie pocią­gnie.2

Dawno temu, daleko stąd: Nie­gdyś zwana Bath­dek

Nerwo­wość w Gren­dirf­cie poczęła nara­stać, gdy Lord Szam­be­lan odkrył, że wie­czorny gość Domi­na­tora potrak­to­wany został, jakby była to zwy­czajna, zużyta zabawka, a nie jedna z Sen­ja­ków. Ludzie odpo­wie­dzialni za to byli nowi. Nie zostali prze­szko­leni, zanim wdro­żono ich do pracy w zastęp­stwie poprzed­ni­ków, któ­rzy sami zje­chali rynną do kanału za sprawą swo­ich głu­pich poczy­nań.

Lord Szam­be­lan wal­czył z prze­ra­że­niem, które dopro­wa­dziło go pra­wie do wyrzu­ce­nia z trzewi wszyst­kiego, co zjadł przez cały tydzień. Zacho­wał dość kon­troli, aku­rat by donieść o całej kata­stro­fie następ­nej ze star­szych sióstr tam­tej dziew­czyny, Bath­dek.

– Może zacho­wał się tro­chę nie­wła­ści­wie. Miał pewne trud­no­ści z trzy­ma­niem rąk z dala…

Odsu­wać odpo­wie­dzial­ność, na ile się da. W prze­ciw­nym razie mogło nie zostać mu już wiele życia, a śmierć, którą praw­do­po­dob­nie umrze, nie będzie ani łagodna, ani szybka.

– Rozu­miem. – Głos Bath­dek był zimny. – Byłam pewna, że przy­da­rzy się to jed­nej z nas.

Sama prze­żyła odwie­dziny u Domi­na­tora. Ten sza­le­niec był wobec niej i jej pozo­sta­łych sióstr mniej agre­sywny, gdyż nie paso­wały do jego upodo­bań tak jak Dorota.

– Zabił ją? – To mogło kosz­to­wać sza­lo­nego impe­ra­tora wszystko. – I pozbył się jej, jakby była jedną z jego bez­i­mien­nych noc­nych zaba­wek? – Była nie­mal zbyt obu­rzona, żeby się naprawdę roz­sier­dzić. – To zdaje się do niego nie­po­dobne nawet wów­czas, kiedy upija się mle­kiem mako­wym.

– Odzy­skam jej ciało – obie­cał Lord Szam­be­lan.

– Uczy­nisz to z pew­no­ścią. Będziemy potrze­bo­wać jakie­goś ciała następ­nym razem, gdy zażąda jej towa­rzy­stwa. Ina­czej wszy­scy możemy stać się ofia­rami.

Wszystko opie­rało się na zało­że­niu, że zabrnął tak daleko, iż nie przy­po­mni sobie zabój­stwa.

Jej strach nie przy­po­mi­nał niczego, czego zaznała wcze­śniej. Gdyby sza­lony impe­ra­tor porzu­cił swoje przy­mie­rze z Sen­ja­kami, rodzina mogłaby nie prze­trwać. A w następ­stwie on rów­nież nie. Mógł być potwo­rem, czar­no­księż­ni­kiem wszech cza­sów, ale nie zdoła prze­ciw­sta­wić się wro­go­ści całego świata bez wspar­cia ludzi, któ­rzy wynie­śli go do bez­względ­nego i cał­ko­wi­tego pano­wa­nia.

– Znajdę ją. Spro­wa­dzę z powro­tem – obie­cał ponow­nie Lord Szam­be­lan. – To nie powinno być trudne. Ciało pew­nie jest w kanale ście­ko­wym.

Jed­nak ciała dziew­czyny w kanale nie było.

Zna­la­zło się tam kilka tru­pów, ludz­kich i innych, pły­wa­ją­cych bądź nie, ale żaden nie był naj­młod­szą sio­strą Sen­jak.

Panika Lorda Szam­be­lana osią­gnęła roz­miary epic­kie. I stała się zaraź­liwa.3

W cza­sach nowo­żyt­nych: Tides Elba

Grali­śmy w tonka. Jed­no­oki był w pod­łym nastroju, bo prze­gry­wał. Znowu. Wszystko jak zwy­kle, poza tym, że nikt nie pró­bo­wał nas zabić.

Elmo roz­da­wał. Jed­no­oki pisnął. Zer­k­ną­łem na swoje karty.

– Znowu dosta­łem taki syf, że nie spo­sób nazwać tego roz­da­niem – stwier­dzi­łem.

– Nie pieprz, Kono­wał – powie­dział Otto. – Wygra­łeś sześć z ostat­nich dzie­się­ciu par­tii.

– I za każ­dym razem wkur­wiał się na cho­lerne roz­da­nie – dorzu­cił Elmo.

– Bo kiedy ja roz­daję, wszystko gra. – Znów mia­łem powód do narze­kań. Nie mia­łem pary. Dosta­łem tylko jedną figurę i żad­nych niskich blo­tek, a w jed­nym kolo­rze tylko sió­demkę i waleta karo. Życia by nie star­czyło, żeby dobrać do strita. Tak czy owak Jed­no­okiemu tra­fiły się mocne karty, a to zda­rzało się nie­czę­sto.

– Zatem powin­ni­śmy zro­bić cię eta­to­wym roz­da­ją­cym.

Wsze­dłem. Dobra­łem, odło­ży­łem, a kiedy przy­szła moja kolej, rzu­ci­łem karty na stół.

Jed­no­oki zszedł z dzie­siątki. Naj­wyż­szą kartą, jaką miał w ręce, była trójka.

Jego pomarsz­czona, skó­rza­sta, czarna twarz wykrzy­wiła się w bez­zęb­nym uśmie­chu, kiedy zgar­niał pulę.

– Czy tak wolno? – Elmo rzu­cił pyta­nie w powie­trze.

Mie­li­śmy z pół tuzina kibi­ców i całego Mrocz­nego Konia tylko dla sie­bie. To miej­sce stało się knajpą Kom­pa­nii w Alo­esie. Jej wła­ści­ciel, Mar­keg Zho­rab, nie mógł się zde­cy­do­wać, czy się cie­szyć, czy mar­twić. Wolałby innych gości, ale wła­śnie tacy jak my zapew­niali mu naj­lep­szy zaro­bek.

Nikt nie oskar­żał Jed­no­okiego. Goblin, usa­do­wiony na stole obok, przy­po­mniał Elmowi:

– Sam roz­da­wa­łeś.

– Otóż to.

Jed­no­oki był znany z oszu­ki­wa­nia. W tak pro­stej grze jak tonk nie jest to łatwe, ale jemu się uda­wało. Ot, cały Jed­no­oki.

– Szczę­ście w kar­tach, nie­szczę­ście w miło­ści – rzu­cił Jed­no­oki, co, zwa­żyw­szy na kon­tekst, zabrzmiało bez sensu.

– Wynaj­mij sobie ochro­nia­rzy – zgrzyt­nął Goblin. – Kobiety wyważą drzwi, pcha­jąc się do cie­bie.

Zło­śliwe przy­tyki zazwy­czaj wku­rzały Jed­no­okiego. Draż­liwy był. Cze­ka­li­śmy na to, ale on tylko się uśmiech­nął.

– Roz­da­waj, nie­udacz­niku – rzekł do Ottona. – I daj mi takie karty, jak przed chwilą Elmo.

Goblin dodał coś o panience Rączce, jedy­nej szczę­śli­wej damie w życiu Jed­no­okiego, ale ten dalej igno­ro­wał zaczepki.

Zaczą­łem się mar­twić.

Roz­da­nie Ottona wcale nie było lep­sze.

– Już wie­cie, jak tra­fiamy na dzi­waczne zwy­czaje wszę­dzie, gdzie­kol­wiek dotrzemy? – zapy­tał Jed­no­oki.

Elmo prze­wier­cał wzro­kiem swoje pięć kart. Coś mruk­nął. Otto wciąż na nowo ukła­dał wła­sną piątkę, co zna­czyło, że są tak słabe, iż nie wie, jak ma grać. Jed­no­oki tym razem nie pisnął, ale wciąż się uśmie­chał. Sta­nę­li­śmy u progu nowej epoki, w któ­rej ten czarny dia­beł może wygrać dwa razy z rzędu.

Wszy­scy spoj­rzeli badaw­czo na Goblina, który zauwa­żył:

– Otto roz­da­wał.

– Może zacza­ro­wał karty – zasu­ge­ro­wał któ­ryś z kibi­ców.

Po Jed­no­okim to spły­nęło.

– Tutaj naj­dziw­niej­szym zwy­cza­jem jest to, że dziew­czyna, tra­cąc wisienkę, musi sobie golić włosy na całym ciele – stwier­dził.

– Więk­szej bzdury w życiu nie sły­sza­łem – zahu­czał Otto. – Jeste­śmy tu od trzech mie­sięcy i ani razu nie widzia­łem łysej kobiety.

Wszy­scy zasty­gli, łącz­nie z Jed­no­okim, który ukła­dał sto­sik ze swo­jej wygra­nej.

– Co jest? – zapy­tał Otto.

Wciąż nas intry­go­wał.

Każdy z nas od czasu do czasu inwe­sto­wał tro­chę gro­sza w fikołki z zawo­do­wymi panien­kami. Choć sprawa ta ni­gdy wcze­śniej nie wypły­nęła, musia­łem przy­znać, że dotąd nie widzia­łem u żad­nej ani jed­nego wło­ska pod dekol­tem.

– Gadasz! – zdzi­wił się Elmo. – A ja myśla­łem, że tak mi się aku­rat tra­fia, że nie widuję tego, co powinny mieć.

– Pew­nie dla­tego nie zła­pa­łem wszy – wtrą­ci­łem.

– Nie. To wynika z tej ich dzi­wacz­nej reli­gii.

– Oksy­mo­ron – mruk­nął Goblin.

Jed­no­oki spo­chmur­niał.

Żabią twarz Goblina natych­miast roz­ja­śnił sze­roki uśmiech.

– Nie mówi­łem o tobie, kur­du­plu – powie­dział. – Z cie­bie żaden ostry, tylko zwy­kły tępak. Mówi­łem o zlepku słów: „dzi­waczna” i „reli­gia”.

– Chce­cie odcza­ro­wać moją dobrą passę, co, chło­paki?

– Cho­lerna racja – potwier­dził Elmo. – Gada­nie o cip­kach zawsze działa. Powiedz mi coś o tych wygo­lo­nych szpar­kach.

Jed­no­oki prze­kła­dał swoją wygraną. Mimo powo­dze­nia zaczął tra­cić humor. Pod­rzu­cił świetny temat, na który chło­paki powinni roz­pra­wiać tygo­dniami, a zda­wało się to nikogo nie obcho­dzić.

Pota­so­wa­łem, prze­ło­ży­łem i roz­da­łem. Kiedy Jed­no­oki pod­niósł karty, zro­bił się jesz­cze bar­dziej ponury.

Ostat­nia spra­wiła, że wybuch­nął:

– Niech cię dia­bli, Kono­wał! Ty dupku! Sukin­synu!

Elmo i Otto zacho­wali powagę, bo nie wie­dzieli, co się dzieje. Goblin zaćwier­kał jak napa­lona sikorka.

Jed­no­oki wyło­żył swoje karty. Miał trójkę trefl, szóstkę karo, dzie­wiątkę kier i asa pik. Tą ostat­nią kartą był walet mie­czy.

– Ile to razy narze­ka­łeś, że nie masz dwóch kart tego samego koloru? – zapy­ta­łem. – Tym razem byś nie skła­mał.

Teraz Elmo i Otto skap­nęli się, o co cho­dzi. Roze­śmiali się gło­śniej niż ja i Goblin. Kibice też zatrzę­śli się ze śmie­chu.

W drzwiach wej­ścio­wych uka­zała się głowa Porucz­nika.

– Widział ktoś Waż­niaka? – Porucz­nik nie spra­wiał wra­że­nia uszczę­śli­wio­nego. Wyglą­dał jak zastępca dowódcy, który musiał prze­pra­co­wać swój dzień wolny.

– Znowu gdzieś go wcięło? – zapy­tał Elmo.

– Miał się zająć pomy­jami, ale się nie poja­wił. Kucha­rze chcą go posie­kać i wrzu­cić do zupy.

– Poroz­ma­wiam z nim, Porucz­niku – obie­cał Elmo, choć Waż­niak nie był jego pod­wład­nym. Nale­żał do plu­tonu Śli­zga­cza.

– Dzię­kuję, Sier­żan­cie. – Elmo potra­fił się doga­dy­wać z błęd­nymi ryce­rzami oddziału. – Ludzie, dla­czego sie­dzi­cie w tej ciem­nej i śmier­dzą­cej norze, zamiast na zewnątrz zaczerp­nąć tro­chę świe­żego powie­trza i pobyć na słońcu?

– To nasze natu­ralne śro­do­wi­sko, Porucz­niku – ode­zwa­łem się.

Tak naprawdę jed­nak to nikomu z nas nie przy­szło do głowy, żeby zagrać na dwo­rze.

Zabra­li­śmy karty i piwo i wywle­kli­śmy się na zewnątrz, by usiąść przy sto­li­kach roz­sta­wio­nych przy ulicy. Jed­no­oki roz­da­wał. Roz­mowa dalej toczyła się wokół fry­zur, wło­sów lub ich braku, pre­fe­ro­wa­nych przez damy w Alo­esie.

Był wspa­niały dzień: bez­chmurny, chłodny, a rześki, lekki wia­te­rek nie psuł gry. Kibice też się roz­sie­dli. Nie­któ­rzy chcieli tylko popa­trzeć, inni mieli nadzieję, że zwolni się miej­sce przy kar­cia­nym stole. Przy­łą­czyli się do rzu­ca­nia coraz ostrzej­szych komen­ta­rzy, które zaczęły prze­ra­dzać się w prze­chwałki.

Posta­no­wi­łem się wtrą­cić.

– Jak długo już gramy tymi kar­tami? – Nie­które były tak zszar­gane, że nie trzeba było w nie zaglą­dać, żeby wie­dzieć, co to za karta, ale pamięć potra­fiła mnie zwieść.

Wszy­scy spoj­rzeli na mnie z roz­ba­wie­niem.

– Zaraz usły­szymy jakiś non­sens – prze­po­wie­dział Jed­no­oki. – Wykrztuś to, Kono­wał, żeby­śmy mogli powró­cić do spraw waż­nych.

– Zasta­na­wiam się, czy ta talia nie jest z nami wystar­cza­jąco długo, żeby zacząć żyć wła­snym życiem.

Jed­no­oki już otwo­rzył usta, żeby się ze mnie pona­bi­jać, ale oczy mu się zaszkliły. Dotarło do niego, co powie­dzia­łem. Podob­nie zare­ago­wał Goblin.

– Ja pier­dolę, Kono­wał! – wykrzyk­nął ten blady, brzydki czło­wie­czek. – Nie jesteś nawet w poło­wie tak głupi, na jakiego wyglą­dasz! Karty obda­rzone wła­snym rozu­mem? To by wiele wyja­śniało.

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy na Jed­no­okiego i jak na komendę ski­nę­li­śmy głową. Jed­no­oki od nie­pa­mięt­nych cza­sów twier­dził, że karty go nie­na­wi­dzą.

A znowu wygrał.

Trzy zwy­cię­stwa przy jed­nym posie­dze­niu powinny były dać mi do myśle­nia. Dzia­łały tu siły nie­czy­ste. Moje usta podej­mo­wały już jed­nak inny temat:

– Wie­cie co? Minęło już osiem­dzie­siąt sie­dem dni, odkąd ostatni raz ktoś pró­bo­wał mnie zabić.

– Nie trać nadziei – pocie­szył mnie Elmo.

– Naprawdę. Pomy­śl­cie: sie­dzimy tu sobie na zewnątrz, na ulicy, wysta­wieni jak kaczki, ale nikt ku nam nawet nie spoj­rzy. I żaden z nas nie ogląda się za sie­bie, i nie narzeka na wrzody żołądka.

Gra zamarła. Sie­dem­na­ścioro oczu wbiło we mnie spoj­rze­nie.

– Kono­wał, nie zape­szaj – wark­nął Otto. – Sam cię przy­trzy­mam, gdy ktoś będzie ci obci­nał ulu­bioną zaba­weczkę.

– Prawdę gada – wtrą­cił Goblin. – Jeste­śmy tu od trzech mie­sięcy, a jedyne kło­poty, jakie mie­wamy, to chla­nie i napa­rzanki.

Wśród sze­ściu­set czter­dzie­stu ludzi Kom­pa­nii zawsze znaj­dzie się kilku popa­prań­ców, któ­rych pomysł na spę­dza­nie wol­nego czasu ogra­ni­cza się do picia na umór i mor­do­bi­cia.

– Cho­dzi o to – wygło­sił swoją opi­nię Jed­no­oki – że Pani wciąż czuje miętę do Kono­wała, więc posta­no­wiła ukryć go gdzieś w bez­piecz­nym miej­scu. A my po pro­stu żyjemy w jego cie­niu. Obser­wuj niebo. Któ­rejś nocy pojawi się dywan i Jej Wyso­kość we wła­snej oso­bie przy­bę­dzie na małe dymanko ze swoim wyjąt­ko­wym chłop­ta­siem.

– A jak tam jej fry­zura, Kono­wał?

Spe­cjalne trak­to­wa­nie? Dobre sobie. Przez rok uga­nia­li­śmy się za Szept od jed­nego punktu zapal­nego do dru­giego, wal­cząc pra­wie codzien­nie.

Spe­cjalne trak­to­wa­nie? Taa… Chyba że takie, jakie otrzy­muje się za kom­pe­ten­cję. W czym­kol­wiek dzia­łasz, jeśli robisz swoje dobrze, szef dorzuca ci jesz­cze wię­cej pracy.

– Ty, Otto, dowiesz się pierw­szy, jeśli będę miał oka­zję się przyj­rzeć. – Nie wdaję się w wul­garne gadki, które innych bawią. Wzięli moje mil­cze­nie za potwier­dze­nie, że wciąż czuję nie­słab­nące zain­te­re­so­wa­nie tą naj­po­dlej­szą kobietą na świe­cie. Prawda jest taka, że boję się, iż ona mogłaby słu­chać.

– Jeśli mowa o fry­zu­rach, to tę chęt­nie bym spraw­dził – ode­zwał się dzie­ciak zwany Jur­nym.

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy z podzi­wem na młodą kobietę po dru­giej stro­nie ulicy. Zdzierca pogra­tu­lo­wał Jur­nemu dosko­na­łego gustu.

Zbli­żała się do dwu­dziestki. Jasno­rude włosy przy­cięła kró­cej niż więk­szość kobiet, które widzia­łem w Alo­esie. Z tyłu led­wie zacho­dziły na koł­nie­rzyk, a po bokach zacze­sane były jesz­cze kró­cej. Nosiła grzywkę. Nie zwró­ci­łem uwagi na jej strój. Nic nie­zwy­kłego. Pro­mie­niała tak zaska­ku­jąco inten­sywną zmy­sło­wo­ścią, że nic innego się nie liczyło.

Nasze nagłe zain­te­re­so­wa­nie, głowy obra­ca­jące się jak na komendę w jej stronę, tro­chę ją prze­stra­szyły. Przez chwilę hardo odwza­jem­niała nasze spoj­rze­nia, ale nie dała rady. Ode­szła spiesz­nym kro­kiem.

– Ta mała jest bez­włosa we wszyst­kich stra­te­gicz­nych miej­scach – orzekł Jed­no­oki, pod­no­sząc karty.

– Znasz ją? – zapy­tał Jurny. Jakby zyskał nowy sens życia. Nadzieję, misję do wypeł­nie­nia.

– Nie­spe­cjal­nie. To kapłanka.

Wyznaw­czy­nie kultu Occu­poi trak­tują pro­sty­tu­cję jak święty obo­wią­zek. Sły­sza­łem, że Occu­poa ma tro­chę uta­len­to­wa­nych i odda­nych córek.

Goblin chciał wie­dzieć, skąd Jed­no­oki to wie.

– To ich ofi­cjalna fry­zura, kur­du­plu – powie­dział ktoś jesz­cze niż­szy od Goblina.

– A ty skąd to wiesz?

– A stąd, że przez te parę ostat­nich mie­sięcy życia posta­no­wi­łem fun­do­wać sobie to, co naj­lep­sze.

Wszy­scy spoj­rze­li­śmy na niego ze zdu­mie­niem. Jed­no­oki był osła­wio­nym kutwą. Poza tym ni­gdy nie miał pie­nię­dzy, bo był bez­na­dziej­nym gra­czem. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że uwa­ża­li­śmy go za pra­wie nie­śmier­tel­nego, jako że był z Kom­pa­nią od ponad stu lat.

– Czego? – wark­nął. – Może narze­kam czę­ściej, niżby to uza­sad­niała sytu­acja, ale czy to zbrod­nia?

Nie. Wszy­scy tak robi­li­śmy. To pre­wen­cja wobec wszyst­kich tych dobrych kum­pli, któ­rzy nie­do­pici, wolą poże­brać u cie­bie, niż pójść do lom­bardu.

– Sporo gości było przy for­sie, gdy tu dotar­li­śmy – ode­zwał się ktoś. – Wcze­śniej nie mie­li­śmy oka­zji wydać zaro­bio­nego gro­sza.

Tak. Czarna Kom­pa­nia dobrze robiła gospo­darce Alo­esu. Może nikt nie pró­bo­wał nas zabić dla­tego, że nie dali­śmy się jesz­cze doszczęt­nie osku­bać.

– Lepiej pójdę poszu­kać Waż­niaka, zanim Porucz­nik i mnie wcią­gnie na swoją czarną listę. Mil­czek? Chcesz moje miej­sce? Cho­lera! Gdzie ten znowu polazł?

Też nie zauwa­ży­łem, kiedy nasz trzeci mały magik wyszedł. Ostat­nimi czasy Mil­czek staje się coraz bar­dziej demo­niczny. Jest prak­tycz­nie niczym duch.

Kiedy słu­żysz w Kom­pa­nii dłu­gie lata, roz­wi­jasz dodat­kowe zmy­sły. Nie­świa­do­mie odczy­tu­jesz sygnały i nagle sta­jesz się czujny i w pełni gotowy. Mówimy, że zwę­szy­li­śmy nie­bez­pie­czeń­stwo. Do tego docho­dzi zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia humo­rów dowódz­twa. Ten zmysł ostrzega cię, że ktoś ma zamiar wpa­ko­wać ci dupę w gówno.

Zdaje się, że czter­na­ście draż­nią­cych nerwy sekund star­czyło, aby z górą sze­ściu­set chłopa pojęło, że na coś się zanosi, że życie zaraz się zmieni. Że nie da rady, nie minie już sto dni, aż ktoś spró­buje mnie zabić.

Karty od pew­nego czasu trwały w bez­ru­chu, gdy od obozu nad­biegł Wypie­racz.

– Elmo, Kono­wał, Goblin, Jed­no­oki! Stary chce was widzieć.

– Goblin, nie mogłeś trzy­mać swo­jej wiel­kiej gęby na kłódkę? – burk­nął Jed­no­oki.

Dwie minuty wcze­śniej Goblin mruk­nął:

– Coś się wyda­rzy. Coś wisi w powie­trzu.

Posta­no­wi­łem się wtrą­cić.

– Taa… To wszystko jego wina. Nakopmy mu do dupy, jeśli się okaże, że znów musimy wyku­rzać skądś jakichś bun­tow­ni­ków.

– Wylu­zuj, Kono­wał. – Elmo odsu­nął się od stołu. – Popie­ram jed­nak takie posu­nię­cie. Pra­wie zapo­mnia­łem, jakie fajne jest życie w gar­ni­zo­nie. – Zaczął mówić o czy­stym ubra­niu, piwie do oporu, regu­lar­nych posił­kach i pra­wie nie­ogra­ni­czo­nym dostę­pie do ulu­bio­nego przez żoł­nie­rzy spo­sobu trwo­nie­nia czasu i pie­nię­dzy.

Ruszy­li­śmy ulicą, zosta­wiw­szy karty innym, któ­rzy już zaczęli snuć swoje domy­sły.

– Służba gar­ni­zo­nowa ma w sobie to wszystko – stwier­dzi­łem. – Naj­cięż­szą robotą jest wkrę­ce­nie Jed­no­okiego, żeby zaapli­ko­wał swoje medy­ka­menty gościom przy­cho­dzą­cym z try­prem.

– Ja lubię życie w gar­ni­zo­nie, bo daje moż­li­wo­ści finan­sowe – ode­zwał się Jed­no­oki.

Fakt. Wrzu­cić go gdzie­kol­wiek i dać tydzień, a już się wkręci w jakieś czar­no­ryn­kowe machlojki.

Wypie­racz przy­su­nął się ukrad­kiem.

– Muszę poroz­ma­wiać z tobą na osob­no­ści – szep­nął. Wsu­nął mi w dłoń zło­żony, mie­rzący nie­całe dzie­sięć cen­ty­me­trów kawa­łek per­ga­minu. Był brudny i śmier­dział okrop­nie. Po jed­nej stro­nie miał nie­wiel­kie trój­kątne roz­dar­cie, co ozna­czało, że wcze­śniej na czymś wisiał. Kiedy go roz­wi­ja­łem, Wypie­racz wyglą­dał, jakby miał wpaść w panikę.

Zatrzy­ma­łem się. Inni zro­bili to samo, zasta­na­wia­jąc się, co się dzieje.

– Skąd to masz? – wyszep­ta­łem.

Obóz, w któ­rym kwa­te­ro­wała Kom­pa­nia, znaj­do­wał się za mia­stem na jało­wych wrzo­so­wi­skach. Wznie­siono go, kiedy Szept przy­była nego­cjo­wać układ usta­la­jący korzy­ści, jakie Aloes osią­gnie z przy­stą­pie­nia do impe­rium Pani, spo­śród któ­rych główną było dal­sze ist­nie­nie. Obóz nie miał w sobie nic nad­zwy­czaj­nego. Ota­czał go mur obronny zbu­do­wany z cegieł z suszo­nej gliny. Wewnątrz też wszystko było z gliny suszo­nej na słońcu, z lekka otyn­ko­wa­nej, by oparła się desz­czom.

W obo­zie domi­no­wał kolor bru­natny. Osoba o bystrym oku potra­fi­łaby roz­róż­nić odcie­nie brązu, ale my, bar­ba­rzyńcy, widzie­li­śmy wszystko jako bru­natne. Mimo to mój wzrok był dość bystry, by dostrzec nową bru­natną plamę, zanim wska­zał mi ją Wypie­racz.

Po wschod­niej stro­nie kwa­tery głów­nej leżał scho­wany w cie­niu lata­jący dywan. Moi towa­rzy­sze mieli rów­nie bystry wzrok jak ja, ale serca mniej stra­pione.

Sta­li­śmy się czę­ścią ludz­kiego potoku. Wezwano wszyst­kich ofi­ce­rów i podofi­ce­rów. Cza­sami Kapi­ta­nowi jeżył się włos na tyłku i ścią­gał wszyst­kich na impro­wi­zo­waną mowę moty­wa­cyjną. Jed­nak tym razem zaist­niała pewna zasad­ni­cza róż­nica.

W cie­niu obok kwa­tery głów­nej leżał lata­jący dywan.

Zostało ich co naj­wy­żej sześć i tylko sześć istot umiało z nich korzy­stać.

Spo­tkał nas zaszczyt odwie­dzin jed­nego ze Schwy­ta­nych.

Szczę­śliwe dni się skoń­czyły. Pie­kło ucięło sobie drzemkę, ale teraz się zbu­dziło i paliło do czynu.

Nikt nie prze­oczył dywanu. Nie było ramion, któ­rych ten widok by nie przy­gar­bił.

– Idź­cie przo­dem, chło­paki – powie­dzia­łem. – Dogo­nię was. Wypie­racz, pokaż.

Ten skie­ro­wał się w stronę cie­nia. Ku dywa­nowi.

– Tu go zoba­czy­łem – ode­zwał się. – Ni­gdy wcze­śniej nie oglą­da­łem dywanu z tak bli­ska, więc posta­no­wi­łem się mu przyj­rzeć. – Opo­wie­dział mi wszystko. Jeden rzut oka potwier­dził to, czego się oba­wia­łem. Zanie­dbany, sfa­ty­go­wany dywan nale­żał do Kulawca. – Tutaj to zna­la­złem.

„Tutaj” wska­zy­wało miej­sce, gdzie Schwy­tany sie­dział pod­czas lotu. W tym miej­scu dywan był szcze­gól­nie wystrzę­piony, roz­cią­gnięty i prze­tarty.

Wypie­racz wska­zał pal­cem kawa­łek tka­niny ode­rwa­nej od spodu drew­nia­nej ramy.

– Pra­wie się scho­wał. Wisiał na tym haczyku.

Mały gwoź­dzik oblu­zo­wał się na pół cen­ty­me­tra. Tkwiło na nim pasemko per­ga­minu. Wydłu­ba­łem je nożem, ostroż­nie, aby go nie dotknąć.

– Wyją­łem go. Ale zanim choćby spoj­rza­łem, nad­szedł Kapi­tan i kazał mi was spro­wa­dzić.

– W porządku. Trzy­maj się na ubo­czu. Poroz­ma­wiamy póź­niej. – Jeśli się nie pospie­szę, dotrę jako ostatni.

– Nie­do­brze, prawda?

– Być może. Leć do mia­sta. Nikomu o tym nie mów.

Pomiesz­cze­nie kan­tyny naj­le­piej nada­wało się na salę zebrań. Kucha­rze się zmyli, a wnę­trze spo­wi­jała smętna atmos­fera. Połowa ludzi, w tym ja, miesz­kała w mie­ście. Nie­któ­rzy mieli kobiety. Kilku wedle prawa zwy­cza­jo­wego miało pasier­bów, choć nie zamie­rzali na nich łożyć.

Ci pew­nie wzno­sili modły, aby dywan ozna­czał, że Pani przy­słała kogoś z wypłatą. Tylko że w Alo­esie nasze płace pocho­dziły z nie­wy­so­kich podat­ków od miesz­kań­ców, któ­rych chro­ni­li­śmy. Nie trzeba było z nimi latać.

Kapi­tan wkro­czył na koślawo zbitą scenę swoim wystu­dio­wa­nym powłó­czy­stym kro­kiem. Za nim pełzł odra­ża­jący kłąb brą­zo­wych łach­ma­nów. Cią­gnął za sobą bez­władną nogę. W sali pano­wało głu­che mil­cze­nie.

Kula­wiec. Gro­te­skowo naj­bar­dziej odra­ża­jący ze Schwy­ta­nych. Zapie­kły wróg Czar­nej Kom­pa­nii. Wydy­ma­li­śmy go na cacy, kiedy pró­bo­wał wystą­pić prze­ciw Pani.

Teraz wró­cił do łask. Ale my także. Nie mógł się zemścić na nas aku­rat teraz. Był jed­nak cier­pliwy.

– Nuda dobiega końca, pano­wie – huk­nął Kapi­tan. – Wiemy już, dla­czego Pani umie­ściła nas tutaj. Mamy poj­mać dowódcę bun­tow­ni­ków o imie­niu Tides Elba.

Póź­niej spraw­dzi­łem pisow­nię. Nie było to imię znane nam wcze­śniej. Kapi­tan wymó­wił je jako „Tii­dejs Elba”.

Oznaj­mił, że Tides Elba odnio­sła kilka suk­ce­sów na zachód od nas, ale żadne z jej zwy­cięstw nie było dość istotne, aby przy­cią­gnąć naszą uwagę.

Cie­kawa linia wygła­sza­nia pier­dół, z któ­rych część mogła być prawdą.

Kula­wiec wdra­pał się na scenę razem z Kapi­ta­nem. Musiał to być wysi­łek. Miał nie­sprawną lewą nogę i z postury był kur­du­plem. W nik­czem­no­ści i talen­cie do cza­rów był jed­nak naj­gor­szym ze złych. Ota­czał go odór stra­chu. Podob­nie jak i sam odór. W swych naj­lep­szych dniach śmier­dział, jakby bar­dzo długo zale­gał w gro­bie. Mie­rzył nas wzro­kiem zza skó­rza­nej brą­zo­wej maski.

Faceci o słab­szych żołąd­kach zaczęli prze­ci­skać się do tyłu.

Kula­wiec nic nie mówił. Chciał tylko, żeby­śmy wie­dzieli, że jest w pobliżu. Rzecz godna pamięci. I coś, co zapo­wiada cie­kawe czasy.

Kapi­tan naka­zał dowód­com kom­pa­nii i plu­to­nów oznaj­mić swoim ludziom, że wkrótce może nastą­pić wymarsz. W ocze­ki­wa­niu na robotę docho­dze­niową tutaj, w Alo­esie, winni popła­cić długi i poza­ła­twiać sprawy oso­bi­ste. Naj­le­piej, gdyby zosta­wili za sobą dotych­cza­sowe życie w mie­ście i wró­cili do obozu.

Może być tro­chę dezer­cji.

Elmo dźgnął mnie pod żebro.

– Uwa­żaj – syk­nął.

Stary odpra­wił wszyst­kich oprócz mnie i magów.

– Kono­wał, zostań ze mną – zwró­cił się do mnie bez­po­śred­nio.

Cza­row­nicy mieli się trzy­mać Kulawca.

Kapi­tan zagnał mnie do budynku admi­ni­stra­cji. W teo­rii mia­łem tam swój kącik, gdzie mia­łem pra­co­wać nad tymi Kro­ni­kami, ale nie­czę­sto z niego korzy­sta­łem.

– Sia­daj. – To był roz­kaz, nie zapro­sze­nie. Usia­dłem na jed­nym z dwóch topor­nych krze­seł sto­ją­cych przy nie­rów­nym stole, który słu­żył mu za osłonę przed świa­tem. – Jest tu Kula­wiec. – Nie wyja­śnił tego, ale wia­domo, że to zna­czy, iż paku­jemy się w gówno. Po praw­dzie nie gada wiele, a to może zna­czyć, że sam jesz­cze nic nie wie. On też wyko­nuje roz­kazy.

Ski­ną­łem głową.

– Nie­do­brze, Kono­wał. To Kula­wiec. Będzie się działo wię­cej niż to, co widzimy.

No, będzie. Sta­ra­łem się wyglą­dać jak bystry dzie­ciak ocze­ku­jący mądro­ści spły­wa­ją­cej nie­uchron­nie od sza­no­wa­nego star­szego.

– Powie­dział­bym, gdy­byś był dup­kiem, ale ty nie potrze­bu­jesz notatki służ­bo­wej. Sam już wiesz, czym to pach­nie.

Czyżby chciał mi za coś dowa­lić?

– Zgry­wasz się na rów­nie bez­u­ży­tecz­nego jak reszta tych kuta­sów. Jed­nak kiedy ponoć wycho­dzisz na kurwy albo się poopie­przać, zazwy­czaj tak naprawdę grze­biesz w miej­sco­wej histo­rii.

– Czło­wie­kowi trzeba wię­cej niż jed­nego hobby.

– To nie hobby, jeśli nie potra­fisz odpu­ścić.

– Jestem złym czło­wie­kiem. Muszę rozu­mieć prze­szłość. Roz­ja­śnia teraź­niej­szość.

Kapi­tan przy­tak­nął. Smu­kłe palce wsparł na kwa­dra­to­wej szczęce z doł­kiem.

– Mam dla cie­bie pewną roz­ja­śnia­jącą robotę.

Wie­dział coś o tym, co się kroi.

– Może będziesz w sta­nie coś zro­bić, żeby Kom­pa­nia nie musiała tra­dy­cyj­nie nurzać się w szam­bie.

– Zło­to­usty…

– Zamknij się, kurwa. Pani chce dopaść Tides Elbę, zanim się sta­nie wschod­nią Białą Różą. A może ona jest tą Różą. Nie wiem. Kula­wiec da z sie­bie wszystko, żeby zapunk­to­wać u Pani, mając nadzieję, że przy oka­zji zała­twi nas.

– Gubię wątek, sze­fie.

– Nie sądzę. Pamię­taj, Kula­wiec jest szcze­gól­nie cięty na cie­bie.

Fakt.

– Dobra. I co?

– On uważa roz­pie­prze­nie cze­goś za zabawne. A ja nie chcę zostać zapa­mię­tany jako ktoś, kto zbu­rzył Aloes.

– Potrze­buję jakiejś wska­zówki, Kapi­ta­nie. Czego ode mnie chcesz? Nie jestem tak mądry, jak myślisz.

– Ja też nie.

Wysu­nął się zza stołu i zaczął czła­pać po pomiesz­cze­niu.

– Pani uważa, że Tides Elba uro­dziła się tutaj, ma tu rodzinę i czę­sto ją odwie­dza. Nie przy­szła na świat jako Tides Elba. Rodzina praw­do­po­dob­nie nawet nie wie, kim ona jest.

Jasne, że ta bun­tow­niczka nie uro­dziła się jako Tides Elba. Gdyby Pani poznała jej praw­dziwe imię, Tides Elba byłaby grzanką jesz­cze przed zmierz­chem.

– Węszy­łeś. Wiesz, gdzie zaj­rzeć. Pomóż nam ją dopaść, zanim Kula­wiec nas przy­gwoź­dzi.

– Mogę poko­pać, ale uprze­dzam, że znajdę same luki.

– Luki też mają swoją opo­wieść.

Fakt.

– Zamiast mar­twić się tą kobietą, może byśmy tak wymy­ślili jakieś stałe…

Uciął mój wywód mach­nię­ciem ręki. Musia­łem się zamknąć.

– Spójrz na sie­bie – powie­dział. – Jesteś dość roz­gar­nięty, żeby­śmy dali ci dowódz­two nad całą kam­pa­nią wschod­nią. Idź. Zrób, co należy. I trzy­maj się z dala od tych kre­tyń­skich kart.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: