Portret Lucrezii - ebook
Lucrezia ma szesnaście lat i od niespełna roku jest żoną księcia Ferrary.
Jest też pewna, że mąż chce ją zamordować.
Wyczuwa to w powietrzu, gdy pozuje do królewskiego portretu, uwięziona pod warstwą gorsetów i jedwabi. Widzi to w oczach służących, gdy czeszą i układają jej płomiennorude włosy. Czuje to w brutalnym męskim uścisku w małżeńskim łożu. Zobaczyła już na własne oczy, że książę Alfonso zrobi wszystko, by osiągnąć każdy swój cel.
Jeszcze kilka miesięcy temu całe miasto świętowało jej zaślubiny, a ona cieszyła się swobodami, o jakich nie mogła marzyć w rodzinnym domu. Szybko orientuje się jednak, jaki jest warunek jej małżeńskiego szczęścia, a jeszcze szybciej – że nie będzie w stanie go spełnić.
Jej los wydaje się przesądzony.
Ale czy na pewno?
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8367-651-7 |
| Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Fortezza_ niedaleko Bondeno, 1561
Lucrezia zajmuje swoje miejsce przy długim stole wypolerowanym do wodnistego połysku, zastawionym potrawami, odwróconymi kubkami i ozdobionym plecionym wieńcem z jodły. Jej mąż siada, ale nie jak zwykle przy drugim końcu stołu, lecz obok niej, wystarczająco blisko, by mogła oprzeć głowę na jego ramieniu, gdyby zapragnęła tak zrobić. Mąż rozkłada serwetkę, poprawia ułożenie noża i przysuwa do nich obojga świecę, a wtedy Lucrezia uświadamia sobie z osobliwą jasnością, jakby przed jej oczami postawiono jakieś kolorowe szkło albo może jakby je stamtąd zabrano, że on zamierza ją zabić.
Lucrezia ma szesnaście lat, jest mężatką od niespełna roku. Przez większość dnia była z mężem w podróży, korzystając z tej odrobiny światła, jaką oferuje ta pora roku: opuścili Ferrarę o świcie i pojechali konno do miejsca, w którym, jak jej zapowiedział, znajduje się domek myśliwski, daleko na północnym zachodzie prowincji.
Ale to nie jest domek myśliwski, miała ochotę powiedzieć, gdy dotarli do celu podróży: wysoka budowla z ciemnego kamienia oflankowana z jednej strony przez gęsty las, a z drugiej przez kręty meander rzeki Pad. Lucrezię korciło, żeby odwrócić się w siodle i spytać: Dlaczego mnie tu przywiozłeś?
Nie odezwała się jednak i pozwoliła, by jej klacz szła za nim po ścieżce, między pochyłymi drzewami, łukowatym mostem i na dziedziniec dziwacznej ufortyfikowanej budowli w kształcie gwiazdy, która już wtedy wydała jej się nienaturalnie wyludniona.
Odprowadzono konie, Lucrezia zdjęła przemoczoną pelerynę i kapelusz, a jej mąż obserwował to, stojąc plecami do blasku paleniska. Teraz zaś daje dłonią znak wiejskiej służbie czekającej w półmroku na obrzeżach sali, by podeszła i nałożyła im jedzenie, ukroiła chleba, nalała wina do kubków, i Lucrezii nagle przypominają się słowa bratowej, wypowiedziane ochrypłym szeptem: Winą obarczy ciebie.
Palce Lucrezii zaciskają się na brzegu talerza. Pewność, że on pragnie jej śmierci, jest jak żywa istota obok niej, jakby drapieżny ptak o ciemnych piórach przysiadł na podłokietniku jej krzesła.
To stąd ta ich nagła podroż do tak dzikiego i odludnego miejsca. Przywiózł ją tu, do tej kamiennej fortecy, żeby ją zamordować.
Zdumienie jakby wyszarpuje ją z ciała i Lucrezia omal nie wybucha śmiechem. Unosi się pod sklepionym sufitem, patrząc z góry na siebie i na niego, siedzących przy stole, jedzących rosół i solony chleb. Widzi, jak mąż przechyla się w jej stronę, jak opiera palce na jej nagim nadgarstku i coś mówi; patrzy, jak sama kiwa do niego głową, przełyka jedzenie, wypowiada jakieś słowa o podróży i ciekawych krajobrazach, które mijali po drodze, jakby wszystko było między nimi w porządku, jakby to była normalna kolacja, po której udadzą się na spoczynek.
Tak naprawdę, myśli Lucrezia, wciąż pod zimnym, pocącym się kamieniem sufitu w komnacie jadalnej, podróż była nudna, wiodła przez surowe i zamarznięte pola, niebo wydawało się tak ciężkie, jakby miało opaść wyczerpane na wierzchołki nagich drzew. Jej mąż narzucił tempo i kłusowali kilometr za kilometrem, podskakując w siodle, aż rozbolały ją plecy, a mokre pończochy boleśnie otarły jej nogi. Nawet w podszytych futerkiem wiewiórki rękawiczkach jej palce, ściskające wodze, zesztywniały z zimna, a końską grzywę wkrótce pokrył lód. Jej mąż jechał przodem, a z tyłu podążali dwaj strażnicy. Gdy miasto ustąpiło miejsca wsi, Lucrezia chciała spiąć konia ostrogami, wcisnąć pięty w jego boki i poczuć, jak jego kopyta fruną nad kamieniami i ziemią, przemykać szybko przez płaski krajobraz doliny, ale wiedziała, że nie wolno jej tego zrobić, że jej miejsce jest za mężem albo obok niego, jeśli ją tam zaprosi, ale nigdy z przodu, a zatem kłusowali i kłusowali.
Siedząc przy stole naprzeciw człowieka, który – jak zaczęła podejrzewać – niebawem ją zabije, Lucrezia żałuje, że tego nie zrobiła, że nie rozpędziła swojej klaczy do galopu. Żałuje, że nie przemknęła obok męża, śmiejąc się z urągającą konwencji radością, a jej włosy i peleryna nie załopotały za kopytami wzbijającymi błoto. Żałuje, że nie skierowała wodzy ku dalekim wzgórzom, gdzie mogłaby się zgubić wśród skalistych fałd i szczytów, tak by nigdy nie zdołał jej znaleźć.
Z łokciami opartymi po obu stronach talerza, mąż opowiada jej, jak będąc jeszcze dzieckiem, przyjeżdżał do tego domku myśliwskiego – uparł się, by tak go nazywać – jak ojciec zabierał go tu na polowania. Lucrezia słucha opowieści o tym, jak musiał strzelać z łuku do tarczy na drzewie, strzała za strzałą, aż krwawiły mu palce. Kiwa głową i w stosownych momentach wydaje współczujące pomruki, ale tak naprawdę ma ochotę spojrzeć mu w oczy i powiedzieć: Wiem, co knujesz.
Czy byłby zaskoczony, zbity z tropu? Czy uważa ją za niewinną, nieobytą żonę, która dopiero co wyszła z komnaty dziecięcej? Ona to wszystko widzi. Widzi, że jej mąż ułożył ten plan bardzo starannie, bardzo pieczołowicie, odseparowując ją od innych, dopilnowując, żeby jej orszak został w Ferrarze, żeby była sama, żeby nie miała przy sobie nikogo z _castello_, żeby byli tylko on i ona, dwaj strażnicy stojący na zewnątrz i garstka wiejskich służących, którzy będą podawali do stołu.
Jak on zamierza to zrobić? Jakaś cząstka niej chciałaby go o to zapytać. Nóż w ciemnym korytarzu? Jego dłonie na jej gardle? Zepchnięcie z konia tak, by wyglądało to na wypadek? Lucrezia nie ma wątpliwości, że to wszystko mieściłoby się w jego repertuarze. Lepiej się przyłóż, poradziłaby mu, bo mój ojciec nie jest kimś, kto okaże pobłażliwość w sprawie zamordowania córki.
Lucrezia odstawia kubek, unosi głowę, zwraca oczy ku mężowi, Alfonsowi, księciu Ferrary, i zastanawia się, co teraz będzie.NIEFORTUNNE OKOLICZNOŚCI POCZĘCIA LUCREZII
_Palazzo_, Florencja, 1544
W późniejszych latach Eleanora miała gorzko żałować sposobu, w jaki zostało poczęte jej piąte dziecko.
Wyobraźcie ją sobie jesienią 1544 roku: siedzi akurat w komnacie z mapami we florenckim _palazzo_ i trzyma przed nosem arkusz (jest nieco krótkowzroczna, ale za nic by się do tego nie przyznała). Jej damy dworu stoją w pewnej odległości, trzymając się jak najbliżej okna. Wprawdzie jest wrzesień, ale w mieście wciąż panuje dławiący upał. Studnia na dziedzińcu w dole zdaje się piec w powietrzu, nasycając je jeszcze większym żarem ze swojego kamiennego prostokąta. Niebo wisi nisko i jest nieruchome, żaden wietrzyk nie porusza jedwabnymi zasłonami, a flagi na murach obronnych _palazzo_ zwiotczały i oklapły. Damy dworu wachlują się i osuszają czoła chusteczkami, bezgłośnie wzdychając. Każda z nich zastanawia się, jak długo jeszcze będą musiały tu stać, w tej wyłożonej boazerią komnacie, ile jeszcze czasu Eleanora będzie pragnęła przyglądać się tej mapie i cóż ją tak w niej interesuje.
Oczy Eleanory przeczesują rysunek Toskanii wykonany ołówkiem ze srebrną końcówką: szczyty wzgórz, węgorzowo pełznące rzeki, poszarpane wybrzeże wspinające się ku północy. Jej spojrzenie przesuwa się nad węzeł dróg, które splatają się wokół Sieny, Livorno i Pizy. Eleanora jest kobietą aż nadto świadomą swojej wyjątkowości i wartości: ma nie tylko ciało zdolne wydawać na świat kolejnych spadkobierców, lecz także piękną twarz z czołem jak rzeźbiona kość słoniowa, szeroko osadzonymi ciemnobrązowymi oczami, ustami wyglądającymi dobrze, zarówno kiedy się śmieją, jak i kiedy się dąsają. Do tego wszystkiego charakteryzuje ją bystry i żywy umysł. Potrafi spojrzeć na kreseczki na tej mapie i w przeciwieństwie do większości kobiet przełożyć je na pola pełne zboża, tarasy porośnięte winoroślą, uprawy, farmy, klasztory i płacących podatki dzierżawców.
Odkłada jedną mapę i kiedy już jej damy dworu szeleszczą spódnicami, gotowe przejść do lepiej wentylowanego pomieszczenia, sięga po następną. Przygląda się obszarowi położonemu tuż obok wybrzeża. Wygląda na to, że na tej części mapy nie umieszczono żadnych znaczków oprócz jakichś niewyraźnych i nieregularnych plam wody.
Jeśli jest coś, czego Eleanora nie znosi, to jest to brak zajęcia. Pod jej panowaniem każda komnata, każdy korytarz, każdy przedpokój w tym _palazzo_ wyremontowano i oddano do użytku. Każdą gołą gipsową ścianę ozdobiono i upiększono. Księżna nie pozwala swoim dzieciom, sługom ani damom dworu na choćby jedną pustą minutę w ciągu dnia. Od momentu przebudzenia do chwili położenia głów na poduszkach są oni zajęci zgodnie z planem, który dla nich ułożyła. Jeśli nie śpi, zawsze wykonuje jakieś zadanie: pisze listy, pobiera lekcje języków obcych, układa plany albo spisy, bądź nadzoruje opiekę nad dziećmi i ich kształcenie.
W głowie Eleanory zaczynają się kłębić pomysły związane z tymi mokradłami. Trzeba je osuszyć. Nie, trzeba je zirygować. Mogliby coś tam uprawiać. Mogliby zbudować miasto. Mogliby stworzyć system stawów i hodować ryby. Albo zbudować akwedukt, albo…
Jej myśli przerywa odgłos otwieranych drzwi poprzedzający stukanie czyichś butów: pewny, zdecydowany krok. Eleanora się nie odwraca, ale uśmiecha się pod nosem, trzymając mapę pod światło i patrząc, jak blask słońca oświetla góry, miasta i pola.
Jedna dłoń ląduje na jej talii, druga na ramieniu. Eleanora czuje kłucie brody na karku, wilgotny nacisk ust.
– Co porabiasz, moja pracowita pszczółko? – mruczy jej do ucha mąż.
– Zastanawiam się nad tymi ziemiami – odpowiada mu, wciąż trzymając mapę. – Tymi niedaleko morza, o tutaj, widzisz?
– Mhmm – mruczy mąż, obejmując ją ramieniem, zanurzając twarz w jej upiętych włosach, wciskając jej ciało między własne a twardą krawędź stołu.
– Gdybyśmy je osuszyli, może udałoby się z nich zrobić jakiś użytek, na przykład uprawiać je, coś na nich zbudować i… – urywa, bo mąż gmera przy jej spódnicach, podciągając je, żeby jego ręka mogła swobodnie wędrować po jej kolanie, udzie i jeszcze wyżej, o wiele wyżej. – Cosimo – beszta go szeptem, lecz niepotrzebnie martwi, bo jej damy dworu już wychodzą z komnaty, zamiatając podłogę sukniami, a doradcy Cosima oddalają się, tłocząc przy wyjściu, by jak najszybciej zniknąć.
Drzwi zamykają się za nimi.
– Tam jest złe powietrze – ciągnie Eleanora, pokazując mapę bladymi, smukłymi palcami, jakby nic się nie działo, jakby nie stał za nią mężczyzna próbujący się przedostać przez warstwy bielizny – cuchnące i niezdrowe, więc gdybyśmy…
Cosimo ją odwraca i wyjmuje mapę z jej rąk.
– Tak, ukochana – mówi, prowadząc ją tyłem na stół – cokolwiek powiesz, cokolwiek zechcesz.
– Ale Cosimo, tylko spójrz…
– Później. – Odrzuca mapę na stół, po czym sadza żonę na nim, odpychając masę jej spódnic. – Później.
Eleanora wydaje z siebie zrezygnowane westchnienie, mrużąc skośne kocie oczy. Widzi, że nie sposób skupić jego uwagi na czymś innym. Mimo to łapie go za rękę.
– Obiecujesz? – pyta. – Obiecaj mi. Pozwolisz mi jakoś wykorzystać te ziemie?
Jego dłoń zmaga się z jej dłonią. To tylko udawanie, gra, obydwoje o tym wiedzą. Ramię Cosima jest dwukrotnie szersze od jej ramienia. Mógłby w kilka sekund zedrzeć z niej ubranie, za jej zgodą lub bez, gdyby był zupełnie innym mężczyzną.
– Obiecuję – mówi, po czym ją całuje, a ona uwalnia jego dłoń.
Nigdy mu tego nie odmówiła, myśli Eleanora, gdy jej mąż przystępuje do dzieła. I nigdy nie odmówi. W ich małżeństwie jest wiele sfer, w których Eleanora może dzierżyć władzę bardziej niż inne żony w podobnym położeniu. Uważa, że nieograniczony dostęp do jej ciała to niewielka cena za liczne swobody i uprawnienia, które jej dano.
Urodziła już czworo dzieci. Zamierza urodzić ich więcej, tyle, ile tylko zasieje w niej mąż. Ogromna rodzina rządząca jest niezbędna do zapewnienia prowincji stabilności i długowieczności. Zanim Eleanora poślubiła Cosima, dynastii groziło wygaśnięcie, rozpłynięcie się w historii. A teraz? Suwerenność Cosima i siła regionu zostały umocnione. Dzięki Eleanorze w komnacie dziecięcej są już dwaj przyszli następcy tronu, którzy będą szykowani na miejsce Cosima, i dwie dziewczynki, które będzie można wydać za członków innych rodzin dzierżących władzę.
Eleanora skupia się na tej myśli, bo pragnie ponownie zajść w ciążę, i dlatego, że nie chce rozpamiętywać nieochrzczonej duszyczki, którą straciła w ubiegłym roku. Nigdy nie wspomina o tym, nigdy nikomu nie mówi, nawet swojemu spowiednikowi, że perłowoszara buzia i zakrzywione paluszki wciąż nawiedzają ją w snach, że tęskni za tym dzieckiem i pragnie go, nawet teraz, że jego brak wydrążył w niej dziurę. Lekiem na tę skrywaną melancholię jest, powtarza sobie, urodzenie kolejnego dziecka najszybciej, jak to możliwe. Musi znowu zajść w ciążę, a potem wszystko będzie dobrze. Jej ciało jest silne i płodne. W Toskanii, wie o tym, nazywają ją _La Fecundissima_1, i jest to ze wszech miar trafne określenie: odkryła, że wbrew temu, jak ją przestrzegano, rodzenie dzieci nie jest agonią i ogniem piekielnym. Opuszczając dom ojca, zabrała ze sobą własną mamkę, Sofię, która zajmuje się jej potomstwem. Ona sama, Eleanora, jest młoda i piękna, mąż ją kocha, jest jej wierny i zrobi wszystko, żeby jej sprawić przyjemność. A ona zapełni komnatę dziecięcą aż po sufit, wypcha ją jego następcami, będzie rodziła dziecko za dzieckiem. Dlaczego nie? Już żaden malec nie wyślizgnie się z niej przed czasem: Eleanora do tego nie dopuści.
Gdy Cosimo mozoli się w dusznej Sala delle Carte Geografiche, a jego doradcy i jej damy dworu czekają ospale w sąsiedniej komnacie, ziewając i wymieniając zrezygnowane spojrzenia, umysł Eleanory oddala się od utraconego maleństwa i znowu zwraca się ku mokradłom, przemykając nad szuwarami, nad żółtymi kosaćcami, nad kępami skarłowaciałej trawy. Snuje się wśród ich mgieł i oparów. Eleanora wyobraża sobie nadjeżdżających inżynierów z maszynerią i rurami, osuszających wszystko, co zawilgocone, mokre i niechciane. Wyczarowuje obfite plony, tłuste bydło i wsie zaludnione ochoczymi, szczęśliwymi poddanymi.
Gdy książę zbliża się do swojej chwili rozkoszy, księżna kładzie ręce na jego ramionach i skupia wzrok na mapach wiszących na ścianie naprzeciwko: starożytna Grecja, Bizancjum, imperium rzymskie, konstelacje na niebie, niezbadane morza, prawdziwe i wyobrażone wyspy, góry znikające wśród burz z piorunami.
Kto by przewidział, że okaże się to błędem, że powinna była zamknąć oczy i skupić myśli z powrotem na komnacie, na swoim małżeńskim obowiązku, swoim silnym i przystojnym mężu, który po tych wszystkich latach wciąż jej pożądał. Skąd mogła wiedzieć, że dziecko zrodzone z tego zespolenia będzie inne od wszystkich pozostałych, mających urocze usposobienie i przyjemny temperament? Jak łatwo na chwilę zapomnieć o zasadzie matczynego wpływu. Później beształa się za to rozkojarzenie, za tę nieuwagę. Zarówno lekarze, jak i księża wpajali jej, że o charakterze dziecka przesądzają myśli matki w chwili poczęcia.
Za późno jednak. Tu, w komnacie map, jej umysł jest niespokojny, nieokiełznany, wędruje swobodnie. Eleanora patrzy na mapy, na krajobrazy, na dziką przyrodę.
Cosimo, wielki książę Toskanii, kończy akt jak zwykle z warkliwym westchnieniem, tuląc do siebie żonę w czułym uścisku, a ona, poruszona, lecz z niejaką ulgą (dzień jest wszak upalny), pozwala, by pomógł jej zejść ze stołu. Wzywa swoje damy dworu, by odprowadziły ją do jej komnat. Chciałaby, mówi im, napić się miętowej tisany, chciałaby sjesty i być może czystej halki.
Dziewięć miesięcy później, gdy przynoszą jej dziecko, które krzyczy, wierzga i zrzuca powijaki, dziecko, które nie chce odpoczywać ani spać i nie pozwala się uspokoić, jeśli nie jest w nieustannym ruchu, dziecko, które może na kilka minut przyjąć pierś mamki – starannie wybranej przez Sofię – ale nigdy nie chce znieruchomieć na czas karmienia, ma oczy otwarte, zawsze, jakby wypatrywało dalekich horyzontów, Eleanorę wypełnia coś zbliżonego do poczucia winy. Czy ta dzikość charakteru dziecka to jej wina? Czy to wszystko przez nią? Nikomu o tym nie mówi, a już na pewno nie Cosimowi. Istnienie tego dziecka ją przeraża, bo nadszarpuje jej przekonanie, że jest doskonałą matką, że wydaje na świat potomstwo zdrowe na umyśle i na ciele. To, że jedno z jej dzieci jest tak trudne, tak krnąbrne, podważa samą kwintesencję jej roli tutaj, we Florencji.
Podczas odwiedzin w komnacie dziecięcej, gdy przez cały ranek próbuje tulić płaczącą głośno Lucrezię, zauważa, jak ten hałas oddziałuje na czworo starszego rodzeństwa, które zatyka sobie uszy i ucieka do innej komnaty. Eleanorę ogarnia strach, że zachowanie tego dziecka wpłynie na pozostałe. Czy one też staną się nagle nieposłuszne i nieutulone? Pod wpływem nagłego impulsu postanawia całkiem usunąć Lucrezię z komnaty dziecięcej i umieścić ją w innej części _palazzo._ Tylko na jakiś czas, powtarza sobie, dopóki się nie uspokoi. Trochę rozpytuje, a potem zatrudnia inną mamkę, jedną z kucharek. To wesoła kobieta o szerokich biodrach, która z wielką radością bierze Lucrezię pod opiekę – jej własna córka, mająca prawie dwa lata i drepcząca po kamiennych płytach, jest gotowa do odstawienia od piersi. Eleanora codziennie posyła do kuchni jedną ze swoich dam dworu, by zapytała, jak się sprawuje jej dziecko; wywiązuje się ze swoich obowiązków wobec córki, nie ma co do tego wątpliwości. Jedynym niefortunnym aspektem sytuacji jest to, że wszystko dokonuje się wbrew opiniom Sofii, starej piastunki Eleanory, która zdecydowanie nie pochwala tego, co nazywa wypędzeniem Lucrezii, a w każdym razie nie widzi niczego złego w mamce, którą osobiście wybrała. Eleanora jest jednak dziwnie nieustępliwa: to dziecko zostanie umieszczone z dala od reszty rodziny, w piwnicznej kuchni, razem ze służbą, hałasem gotujących się potraw i żarem dużych palenisk. Początek życia Lucrezii upływa w balii do prania, pod okiem córeczki jej mamki, która poklepuje maleństwo po zaciśniętych piąstkach i woła matkę, ilekroć jego buzia wykrzywia się do płaczu.
Gdy Lucrezia zaczyna chodzić, omal nie wydarza się nieszczęście, związane z potrąconym garnkiem pełnym wrzącej wody, więc odsyłają ją z powrotem na górę. Oddzielona od znajomych osób i kuchennego hałasu, skonfrontowana z czwórką dzieci, których nie pamięta, płacze przez dwa dni. Woła piwniczną niańkę, domaga się drewnianych łyżek, które dostawała do ssania, gdy bolały ją dziąsła, pęków ziół odznaczających się na tle prostokątnych okien, dłoni zniżającej się do niej z kromką ciepłego chleba albo skórką sera do żucia. Nie chce żadnej z tych komnat na górze wypełnionych kolejnymi łóżkami i dziećmi o identycznych twarzach, wpatrującymi się w nią obojętnymi, czarnymi oczami, szepczącymi coś między sobą, by po chwili nagle wstać i wyjść. Towarzyszy jej niepokojące wspomnienie olbrzymiego czarnego garnka kołyszącego się gdzieś obok i późniejszej powodzi syczącego płynu. Odrzuca ręce i kolana kobiet z komnaty dziecięcej, nie pozwala im się ubierać ani karmić. Chce kucharki z dołu, swojej mamki, chce okręcać pasemko jej gładkich włosów między palcem wskazującym a kciukiem, zapadając w sen, zwinięta bezpiecznie na jej obszernych udach. Chce miłej buzi swojej przyszywanej siostry, która jej śpiewa i pozwala rysować patykiem w popiele. Sofia kręci głową i mamrocze: A mówiłam, że z wysłania dziecka na dół nie wyniknie nic dobrego. Jedyny sposób, żeby nakłonić Lucrezię do jedzenia, to pozostawić je obok niej na podłodze. Jakby karmiło się dzikie zwierzę, zauważa.
Eleanora dowiaduje się o tym wszystkim od Sofii, która specjalnie idzie do komnat swojej niegdysiejszej podopiecznej i staje obok łoża, przyciskając pięści do bioder. Eleanora wzdycha i wsuwa do ust świeżo wyłuskany migdał. Już tylko dni dzielą ją od kolejnego porodu, jej brzuch pod pościelą przypomina górę. Ma nadzieję, że to będzie chłopiec. Tym razem nie ryzykowała i dopilnowała, by wypełniono jej komnatę obrazami zdrowych młodych mężczyzn zajętych zdrowymi męskimi sprawami – rzucaniem oszczepem albo walką na kopie. Nie chciała się oddawać aktom małżeńskim w żadnym innym miejscu w _palazzo_, ku wielkiemu rozczarowaniu Cosima – zawsze lubił szybkie spółkowanie w korytarzu albo na półpiętrze. Ona jednak nie miała zamiaru popełnić tego samego błędu, co poprzednim razem.
W wieku czterech lat Lucrezia nie chce bawić się lalkami, tak jak bawią się jej siostry, ani jadać przy stole, ani dołączać do zabaw rodzeństwa. Zamiast tego woli spędzać czas samotnie, biegając jak dzikuska z jednego końca krużganków na drugi albo klęcząc przy oknie, skąd godzinami obserwuje miasto i dalekie wzgórza za nim. Mając sześć lat, kręci się i wierci, zamiast ładnie pozować malarzowi – do tego stopnia, że Eleanora traci cierpliwość i mówi, że jej portret jednak nie powstanie, że może już wracać do komnaty dziecięcej. W wieku ośmiu albo dziewięciu lat przez pewien okres odmawia noszenia butów, nawet gdy Sofia daje jej w ucho za nieposłuszeństwo. A w wieku lat piętnastu, tuż przed ślubem, urządza karczemną awanturę z powodu sukni, której uszycie zleciła sama Eleanora, wybierając wspaniałe połączenie niebieskiego jedwabiu i złotego brokatu. Lucrezia wpada bez zapowiedzi do komnat matki, krzycząc na całe gardło, że nie włoży, nie włoży tej sukni, że ona jest na nią za duża. Eleanora, która siedzi przy swoim _scrittoio_2, pisząc list do jednej z ulubionych matek przełożonych, próbuje pohamować złość i stanowczym głosem mówi do Lucrezii, że jak jej córka doskonale wie, suknia jest dla niej przerabiana. Lucrezia jednak oczywiście posuwa się za daleko. Dlaczego, pyta z wściekłością na twarzy, ma włożyć suknię uszytą dla jej siostry Marii, skoro Maria umarła? Czy nie wystarczy, że musi poślubić narzeczonego Marii? Czy naprawdę musi jeszcze włożyć jej suknię? Gdy Eleanora odkłada pióro, wstaje zza biurka i idzie sklepionym przejściem do córki, jej umysł znowu skupia się na poczęciu Lucrezii, na tym, jak jej oczy błądziły po mapach starożytnych krajów, jak zatrzymywały się na obcych i dzikich morzach, pełnych smoków i potworów, nękanych wiatrami mogącymi zepchnąć statek daleko z kursu. Ależ popełniła błąd! Jak bardzo on ją gnębi, jak wielka spotkała ją za niego kara!
Na końcu komnaty Eleanora widzi, że kanciasta, zapłakana twarz córki otwiera się niczym kwiat z nadzieją i oczekiwaniem. Oto moja matka – Eleanora wie, że Lucrezia tak właśnie myśli. Może mnie ocali: od tej sukni, od tego małżeństwa. Może wszystko będzie dobrze.
1 _La Fecundissima_ (wł.) – najpłodniejsza.
2 _Scrittoio_ (wł.) – biurko.