- W empik go
Portret. Портрет - ebook
Portret. Портрет - ebook
„Portret” to historia młodego i bez grosza artysty Andrieja Pietrowicza Czeczkowa, który w sklepie ze sztuką natrafia na przerażająco realistyczny portret i jest zmuszony go kupić. Obraz jest magiczny i stawia go przed dylematem – zmagać się, by w oparciu o własne talenty utorować sobie drogę w świecie, czy przyjąć pomoc magicznego malarstwa dla zagwarantowanego bogactwa i sławy. Postanawia stać się bogatym i sławnym, ale kiedy spotyka portret innego artysty, który jest „czysty, nieskazitelny, piękny jak panna młoda”, zdaje sobie sprawę, że dokonał złego wyboru.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-202-8 |
Rozmiar pliku: | 241 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Część I
Nigdzie nie zatrzymywało się tylu ludzi, co przed sklepikiem z obrazkami na bazarze szczukińskim. Sklepik ów stanowił poprostu zbiór różnorodnych osobliwości; wiszące tu obrazy były po większej części malowane olejno, kryte ciemno-zielonym werniksem, w ciemno-żółtych, szychowych ramach. Zima z białemi drzewami, zgoła czerwony wieczór, podobny do łuny pożaru, flamandzki chłop z fajką wykręconą ręką, podobny raczej do indyjskiego koguta w mankietach, niż do człowieka, — oto zwykłe ich tematy. Dodajemy do tego kilka grawjur: portret Chozrewa Mizry w baraniej czapce, konterfekty jakichś generałów w trójrożnych kapeluszach, z krzywymi nosami. Ponadto drzwi takiego sklepiku bywają obwieszone zazwyczaj wiązkami obrazków odbijanych z drzewa na wielkich arkuszach, świadczących o wrodzonych talentach rosjanina. Na jednym była carówna Miliktrisa Kirbitjewna, na drugim miasto Jerusalem, po którego domach i kościołach rozlała się bez ceremonji czerwona farba, zatapiając część ziemi i dwu modlących się chłopów rosyjskich w rękawicach. Kupujących te obrazy bywa zazwyczaj niewielu, ale za to widzów — tłum. Jakiś tam łazęga lokaj stanie i ziewa przed niemi, trzymając w ręku menażki z obiadem, wziętym z garkuchni dla swego pana, który napewno będzie jadł dziś zupę niezbyt gorącą. Stoi też tu napewno żołnierz w płaszczu, ów rycerz gwarnego rynku, sprzedający dwa scyzoryki i handlarka z koszykiem pełnym trzewików. Każdy zachwyca się po swojemu; chłopi dotykają zazwyczaj palcami; kawalerowie przygadają się z powagą; chłopcy kredensowi i terminatorzy śmieją się i drażnią wzajemnie malowanemi karykaturami; starzy lokaje w bajowych płaszczach patrzą tylko dlatego, aby mieć sposobność do ziewania; handlarki, zaś młode rosyjskie baby, ulegają instyktowi, chcąc posłuchać o czem też to gadają ludzie i popatrzeć na to, na co i oni patrzą.
O takiej właśnie porze zatrzymał się mimowoli przed sklepem, przechodzący obok, młody malarz Czartkow. Stary płaszcz i niewykwintne ubranie zdradzały w nim człowieka, oddanego z zaparciem się swojej pracy, człowieka, który nie miał czasu na zajmowanie się swym strojem, tak zazwyczaj pełnym tajemnego uroku dla młodości. Zatrzymał się przed sklepem i najpierw śmiał się w głębi duszy z potwornych obrazów. Wkońcu ogarnęło go mimowolne zamyślenie i zaczął zastanawiać się komu też są one potrzebne. Nie dziwiło go to, że lud rosyjski zachwyca się Jerusłanowym Lazarewiczem, Tomaszem i Jaremą, gdyż wyobrażone historje zdawały się dostępne i zrozumiałe dla ludu; ale gdzie są kupcy tych pstrych brudnych olejnych malowideł? Komu są potrzebni ci flamandzcy chłopi, te czerwone i niebieskie pejsaże, ze śladami dążenia do nieco wyższego poziomu sztuki, w których jednak wyraziło się, głębokie jej poniżenie. Nie były to, zdawało się, wcale prace dziecka-samouka; gdyż w pierwszym wypadku przy całej karykaturalności całokształtu, przebijałby z nich jakiś silniejszy poryw. Tutaj zaś widniała poprostu tępota, bezsilne, nędzne niedołęstwo, które samowolnie wtargnęło w dziedzinę sztuki, gdy miejsce jego było pośród niskich rzemiosł, — niezdarność wierna przecież swemu powołaniu, wnosząca nawet do sztuki swoje rzemiosło. Te same barwy, ta sama manjera, ta sama automatyczna, nawykła ręka, należąca raczej do skleconego nędznie automatu, niż do człowieka.
Czartkow długo stał przed tymi brudnymi obrazami, i już przestał myśleć o nich, gdy tymczasem właściciel sklepu, szary człowieczek w bajowym płaszczu, niegolony od Bożego Narodzenia, gadał przed nim oddawna, targował się i umawiał o cenę, nie widząc jeszcze co mu się podobało i czego mu potrzeba. „Ot, za tych chłopków i „landszafcik” wezmę rubla. — Wspaniałe malowanie! wprost bije w oczy: tylko co z wystawy, jeszcze werniks nie wysechł. Albo ta zima, — niech Pan weźmie zimę! piętnaście rubli! sama ramka kosztuje więcej! Co za wspaniała zima!” Tu kupiec dał lekkiego szczutka w płótno, prawdopodobnie, aby wykazać wszystkie zalety zimy. „Czy rozkaże pan związać to i zanieść za sobą? Jaki adres? Ej, mały! podaj sznurek!”
„Zaczekaj! bracie nie tak prędko,” rzekł malarz, oprzytomniawszy i widząc, te obrotny kupiec zabrał się nie na żarty do pakowania. Było mu trochę nieskładnie nie kupić nic po tak długiej bytności w sklepie i rzekł: „Ale czekaj zajrzę, czy niema czegoś dla mnie tutaj” i schyliwszy się zaczął wyciągać z kupy nawalonych na podłodze obrazków, wytarte zakurzone stare malowidła, nie cieszące się widać wcale szacunkiem. Były tu stare portrety familijne, których spadkobierców zapewne nie dałoby się już znaleść na świecie; obrazy zgoła nie do rozpoznania, z podartem płótnem; ramy z wytartą pozłotą, słowem wszelkiego rodzaju stare śmiecie. Ale malarz wziął się do przeglądania myśląc w duchu: „A nuż znajdzie się cokolwiek”. Nieraz słyszał opowieści o tem, jak u straganiarzy znajdowano w śmieciach dzieła wszelkich mistrzów.
Właściciel ujrzawszy czem zajął się gość, stracił na gorliwości i wróciwszy, usiadł przy drzwiach z odpowiednią godnością na swem zwykłem miejscu i zaczął wzywać przechodniów wskazując ręką na sklep: „Tutaj ojcze! oto obrazy! wejdźcie, wejdźcie! dopiero z wystawy”. Nawrzeszczał się już dowoli i przeważnie bezpłodnie; nagadał się dosyta z tandeciarzem, stojącym naprzeciwko również przed swoim sklepem, aż wkońcu przypominał sobie, że ma w sklepie kupca, odwrócił się do ludzi plecami i wszedł do wnętrza. — „No, ojcze, wybrał pan co?” Ale malarz stał już dobrą chwilę nieruchomo przed jednym portretem w ogromnych niegdyś wspaniałych ramach, na których teraz widział ledwie ślad pozłoty.
Był to starzec o obliczu bronzowego koloru muskularne, zapadnięte rysy twarzy schwycone były zda się w momencie konwulsyjnego skurczu i biła z nich wcale nie północna energja; gorzało w nich płomienne południe. Był on udrapowany w szeroki kostjum azjatycki. Mimo, iż portret był zniszczony i zakurzony, malarz starłszy pył z oblicza zauważył w nim ślad pracy artysty wielkiej miary. Portret zdawało się, był nieskończony; lecz siła pędzla była uderzająca. Ze wszystkiego zaś najbardziej niezwykłe były oczy; zdawało się, że malarz skupił na nich całą potęgę swego pędzla i cały swój wysiłek. Poprostu patrzyły one, patrzyły nawet z samego portretu jakby niwecząc jego harmonję swem dziwnem życiem. Oczy patrzyły jeszcze silniej, gdy podszedł z portretem do drzwi. Prawie takie same wrażenie uczyniły na innych. Kobieta, stojąca poza nim krzyknęła: „Patrzy, patrzy!” i cofnęła się. Malarz uczuł coś niemiłego, niepojętego dla siebie i postawił portret na ziemi.
— No i cóż, weźmie pan portret? — rzekł właściciel.
— A ile? — zapytał malarz.
— Któżby się oń drożył? Niech pan da trzy czworaki!
— Nie.
— No, a ile pan daje?
— Czterdzieści groszy — rzekł malarz, gotów do odejścia.
— Ech, też pan cenę wymyślił! przecież za to samej ramy nie można kupić! Widać zamierza pan kupić, ale jutro! Panie, panie, niech się pan wróci! Niech pan doda choć dwadzieścia groszy. Proszę wziąć, proszę wziąć, proszę o czterdzieści groszy. Naprawdę, że tylko na dobry początek; dlatego tylko, że pierwszy kupujący.
Przytem zrobił gest ręką, jakby dodając „Niech już tak będzie, niech stracę obraz”.
W taki sposób Czartkow zgoła niespodzianie kupił stary portret i równocześnie pomyślał: „Po co ja to kupiłem? po co mi to?” Ale cóż było robić! Wyjął z kieszeni czterdzieści groszy, oddał je kupcowi, wziął portret pod pachę i poniósł go. Po drodze przypomniał sobie, że grosze, które oddał były ostatnie. Myśli jego stały się mroczne; złość i obojętna pustota naszły go równocześnie. „Do djabła ohydnie na tym świecie!” rzekł z pasją rosjanina któremu się nie wiedzie. I prawie machinalnie kroczył szybko, obojętny na wszystko. Czerwona barwa zachodzącego słońea jeszcze była rozlana na połowie nieba, jeszcze domy, zwrócone ku tej stronie kąpały się w jej ciepłem świetle, a już z drugiej strony wzmagała się błękitnawa poświata księżyca. Nawpół przezroczyste, lekkie cienie padały na ziemię smugami, które rzucały nogi przechodniów i sylwety domów. Już malarz zaczął zwolna zagapiać się na niebo, oświecone jakimś przezroczem, subtelnem, niepewnem światłem, gdy naraz z ust padły słowa: „Jaki delikatny ton” i „Do djabła, ohydnie!” — i poprawiając portret, wymykający się ciągle z pod pachy, przyspieszył kroku.
Zmęczony i cały w potach, dowlókł się do domu na piętnastą linję Wasyljewskiego Ostrowu. Z trudem i sapaniem wdrapywał się po schodach, zalanych pomyjami i ozdobionych śladami kotów i psów. Na stukanie w drzwi nie było odpowiedzi: służącego nie było w domu. Oparł się o okno i cierpliwie czekał, dopóki na schodach poza nim nie rozległy się kroki chłopaka w niebieskiej koszuli, jego kucharza, modela, farbiarza i zamiatacza podłóg, brudzącego je równocześnie swemi buciarami. Chłopak nazywał się Nikita i spędzał cały czas nieobecności swego pana za bramą. Nikita długo usiłował trafić do dziurki od klucza, niewidzialnej z powodu ciemności. W końcu drzwi stanęły otworem, Czartkow wszedł do nieznośnie zimnego przedpokoju jaki bywa zawsze u malarzy, na co ci zresztą nie zwracają uwagi. Nie oddając płaszcza Nikicie, wkroczył z nim do swej pracowni — kwadratowej izby obszernej lecz wąskiej, z zamarzniętemi oknami pełnej różnorodnych gratów malarskich, jako to: kawałków gipsowych rąk, ramek z naciągniętem płótnem, szkiców zaczętych i porzuconych, draperyj rozwieszonych na krzesłach. Zmęczony bardzo, rzucił płaszcz, postawił w roztargnieniu kupiony portret między dwa niewielkie płótna i legł na niskiej kanapce, o której nie można było powiedzieć, iż była pokryta skórą, ponieważ rząd drobnych goździków, przytrzymujących niegdyś skórę, cieszył się wolnością, tak samo jak leżąca na wierzchu skóra. Nikita wsuwał pod nią brudne skarpetki, koszule i wogóle brudną bieliznę. Posiedziawszy i wyleżawszy się o tyle, o ile można było wyleżeć się na tak wąziutkiej kanapce, Czartkow poprosił o świecę.
— Niema świecy — rzekł Nikita.....................Część II
Niezliczona liczba karet, dorożek i powozów stała przed frontem domu, gdzie dokonywano licytacji rzeczy jednego z tych miłośników sztuki; którzy prześnili słodko swe życie, pogrążeni w marzeniach, niewinnie zasłynęli jako mecenasi i prostodusznie stracili na to miljony, zebrane przez zrównoważonych ojców, a często nawet własnym poprzednim trudem.
Takich mecenasów, jak wiadomo, dziś już niema, i nasz wiek 19-ty oddawna przybrał nudną fizjonomję bankiera, rozkoszującego się swemi miljonami tylko w postaci cyfr wystawionych na papierze.
Długa sala była pełna pstrego tłumu zwiedzających, którzy zlecieli się jak drapieżne ptactwo na nagiego trupa. Była tu cała flotylla rosyjskich kupców z Gościnnego dworu a nawet z targowiska, w błękitnych niemieckich surdutach. Powierzchowność ich i wyraz twarzy były tu jakby pewniejsze siebie, swobodniejsze i nie wyrażały tej sztucznej usłużności, tak znamiennej dla rosyjskiego kupca wobec klijenta w sklepie. Tutaj się wcale nie krępowali, nie bacząc, że w tej samej sali znajdowało się wielu arystokratów, przed którymi na innem miejscu gotowi byliby zmiatać pokłonami pył, wniesiony na własnych butach. Tutaj byli całkiem nonszalanccy, dotykali bez ceremonji książek i obrazów, pragnąc poznać dobroć towaru i śmiało podbijali ceny hrabiów — znawców. Było tu też wielu nieodstępnych uczestników licytacji, bywający na nich stale w miejsce śniadania; arystokraci — znawcy, uważający za swój obowiązek nieopuszczanie sposobności do powiększenia swej kolekcji i nie mający innego zajęcia między godziną 12 a 1-szą, wreszcie ci szanowni panowie o stroju.....................Портрет
Часть I
Нигде не останавливалось столько народу, как перед картинною лавочкою на Щукином дворе. Эта лавочка представляла, точно, самое разнородное собрание диковинок: картины большею частью были писаны масляными красками, покрыты темно-зеленым лаком, в темно-желтых мишурных рамах. Зима с белыми деревьями, совершенно красный вечер, похожий на зарево пожара, фламандский мужик с трубкою и выломанною рукою, похожий более на индейского петуха в манжетах, нежели на человека, — вот их обыкновенные сюжеты. К этому нужно присовокупить несколько гравированных изображений: портрет Хозрева-Мирзы в бараньей шапке, портреты каких-то генералов в треугольных шляпах, с кривыми носами. Сверх того, двери такой лавочки обыкновенно бывают увешаны связками произведений, отпечатанных лубками на больших листах, которые свидетельствуют самородное дарованье русского человека. На одном была царевна Миликтриса Кирбитьевна, на другом город Иерусалим, по домам и церквам которого без церемонии прокатилась красная краска, захватившая часть земли и двух молящихся русских мужиков в рукавицах. Покупателей этих произведений обыкновенно немного, но зато зрителей — куча. Какой-нибудь забулдыга лакей уже, верно, зевает перед ними, держа в руке судки с обедом из трактира для своего барина, который, без сомнения, будет хлебать суп не слишком горячий. Перед ним уже, верно, стоит в шинели солдат, этот кавалер толкучего рынка, продающий два перочинные ножика; торговка-охтенка с коробкою, наполненною башмаками. Всякий восхищается по-своему: мужики обыкновенно тыкают пальцами; кавалеры рассматривают серьезно; лакеи-мальчики и мальчишки-мастеровые смеются и дразнят друг друга нарисованными карикатурами; старые лакеи во фризовых шинелях смотрят потому только, чтобы где-нибудь позевать; а торговки, молодые русские бабы, спешат по инстинкту, чтобы послушать, о чем калякает народ, и посмотреть, на что он смотрит.
В это время невольно остановился перед лавкою проходивший мимо молодой художник Чартков. Старая шинель и нещегольское платье показывали в нем того человека, который с самоотвержением предан был своему труду и не имел времени заботиться о своем наряде, всегда имеющем таинственную привлекательность для молодости. Он остановился перед лавкою и сперва внутренно смеялся над этими уродливыми картинами. Наконец овладело им невольное размышление: он стал думать о том, кому бы нужны были эти произведения. Что русский народ заглядывается на Ерусланов Лазаревичей, на объедал и обпивал, на Фому и Ерему, это не казалось ему удивительным: изображенные предметы были очень доступны и понятны народу; но где покупатели этих пестрых, грязных масляных малеваний? кому нужны эти фламандские мужики, эти красные и голубые пейзажи, которые показывают какое-то притязание на несколько уже высший шаг искусства, но в котором выразилось все глубокое его унижение? Это, казалось, не были вовсе труды ребенка-самоучки. Иначе в них бы, при всей бесчувственной карикатурности целого, вырывался острый порыв. Но здесь было видно просто тупоумие, бессильная, дряхлая бездарность, которая самоуправно стала в ряды искусств, тогда как ей место было среди низких ремесл, бездарность, которая была верна, однако ж, своему призванию и внесла в самое искусство свое ремесло. Те же краски, та же манера, та же набившаяся, приобыкшая рука, принадлежавшая скорее грубо сделанному автомату, нежели человеку!.. Долго стоял он пред этими грязными картинами, уже наконец не думая вовсе о них, а между тем хозяин лавки, серенький человечек во фризовой шинели, с бородой, не бритой с самого воскресенья, толковал ему уже давно, торговался и условливался в цене, еще не узнав, что ему понравилось и что нужно.
— Вот за этих мужичков и за ландшафтик возьму беленькую. Живопись-то какая! Просто глаз прошибет; только что получены с биржи; еще лак не высох. Или вот зима, возьмите зиму! Пятнадцать рублей! Одна рамка чего стоит. Вон она какая зима! — Тут купец дал легкого щелчка в полотно, вероятно чтобы показать всю добр́оту зимы. — Прикажете связать их вместе и снести за вами? Где изволите жить? Эй, малый, подай веревочку.
— Постой, брат, не так скоро, — сказал очнувшийся художник, видя, что уж проворный купец принялся не в шутку их связывать вместе. Ему сделалось несколько совестно не взять ничего, застоявшись так долго в лавке, и он сказал:
— А вот постой, я посмотрю, нет ли для меня чего- нибудь здесь, — и, наклонившись, стал доставать с полу наваленные громоздко, истертые, запыленные старые малеванья, не пользовавшиеся, как видно, никаким почетом. Тут были старинные фамильные портреты, которых потомков, может быть, и на свете нельзя было отыскать, совершенно неизвестные изображения с прорванным холстом, рамки, лишенные позолоты, — словом, всякий ветхий сор. Но художник принялся рассматривать, думая втайне: «Авось что-нибудь и отыщется». Он слышал не раз рассказы о том, как иногда у лубочных продавцов были отыскиваемы в сору картины великих мастеров.
Хозяин, увидев, куда полез он, оставил свою суетливость и, принявши обыкновенное положение и надлежащий вес, поместился сызнова у дверей, зазывая прохожих и указывая им одной рукой на лавку: «Сюда, батюшка, вот картины! зайдите, зайдите; с биржи получены». Уже накричался он вдоволь и большею частью бесплодно, наговорился досыта с лоскутным продавцом, стоявшим насупротив его также у дверей своей лавочки, и, наконец вспомнив, что у него в лавке есть покупатель, поворотил народу спину и отправился вовнутрь ее. «Что, батюшка, выбрали что-нибудь?»
Но художник уже стоял несколько времени неподвижно перед одним портретом в больших, когда-то великолепных рамах, но на которых чуть блестели теперь следы позолоты.
Это был старик с лицом бронзового цвета, скулистым, чахлым; черты лица, казалось, были схвачены в минуту судорожного движенья и отзывались не северною силою. Пламенный полдень был запечатлен в них. Он был драпирован в широкий азиатский костюм. Как ни был поврежден и запылен портрет, но когда удалось ему счистить с лица пыль, он увидел следы работы высокого художника. Портрет, казалось, был не кончен; но сила кисти была разительна. Необыкновеннее всего были глаза: казалось, в них употребил всю силу кисти и все старательное тщание свое художник. Они просто глядели, глядели даже из самого портрета, как будто разрушая его гармонию своею странною живостью. Когда поднес он портрет к дверям, еще сильнее глядели глаза. Впечатление почти то же произвели они и в народе. Женщина, остановившаяся позади его, вскрикнула: «Глядит, глядит», — и попятилась назад. Какое-то неприятное, непонятное самому себе чувство почувствовал он и поставил портрет на землю.
— А что ж, возьмите портрет! — сказал хозяин.
— А сколько? — сказал художник.
— Да что за перо дорожиться? три четвертачка давайте!
— Нет.
— Ну, да что ж дадите?
— Двугривенный, — сказал художник, готовясь идти.
— Эк цену какую завернули! да за двугривенный одной рамки не купишь. Видно, завтра собираетесь купить? Господин, господин, воротитесь! гривенничек хоть прикиньте. Возьмите, возьмите, давайте двугривенный. Право, для почину только, вот только что первый покупатель.
Засим он сделал жест рукой, как будто бы говоривший: «Так уж и быть, пропадай картина!»
Таким образом Чартков совершенно неожиданно купил старый портрет и в то же время подумал: «Зачем я его купил? на что он мне?» Но делать было нечего. Он вынул из кармана двугривенный, отдал хозяину, взял портрет под мышку и потащил его с собою. Дорогою он вспомнил, что двугривенный, который он отдал, был у него последний. Мысли его вдруг омрачились; досада и равнодушная пустота обняли его в ту же минуту. «Черт побери! гадко на свете!» — сказал он с чувством русского, у которого дела плохи. И почти машинально шел скорыми шагами, полный бесчувствия ко всему. Красный свет вечерней зари оставался еще на половине неба; еще домы, обращенные к той стороне, чуть озарялись ее теплым светом; а между тем уже холодное синеватое сиянье месяца становилось сильнее. Полупрозрачные легкие тени хвостами падали на землю, отбрасываемые домами и ногами пешеходцев. Уже художник начинал мало-помалу заглядываться на небо, озаренное каким-то прозрачным, тонким, сомнительным светом, и почти в одно время излетали из уст его слова: «Какой легкий тон!» — и слова: «Досадно, черт побери!» И он, поправляя портрет, беспрестанно съезжавший из-под мышек, ускорял шаг.
Усталый и весь в поту, дотащился он к себе в Пятнадцатую линию на Васильевский остров. С трудом и с отдышкой взобрался он по лестнице, облитой помоями и украшенной следами кошек и собак. На стук его в дверь не было никакого ответа: человека не было дома. Он прислонился к окну и расположился ожидать терпеливо, пока не раздались наконец позади его шаги парня в синей рубахе, его приспешника, натурщика, краскотерщика и выметателя полов, пачкавшего их тут же своими сапогами. Парень назывался Никитою и проводил все время за воротами, когда барина не было дома. Никита долго силился попасть ключом в замочную дырку, вовсе не заметную по причине темноты. Наконец дверь была отперта. Чартков вступил в свою переднюю, нестерпимо холодную, как всегда бывает у художников, чего, впрочем, они не замечают. Не отдавая Никите шинели, он вошел вместе с нею в свою студию, квадратную комнату, большую, но низенькую, с мерзнувшими окнами, уставленную всяким художеским хламом: кусками гипсовых рук, рамками, обтянутыми холстом, эскизами, начатыми и брошенными, драпировкой, развешанной по стульям. Он устал сильно, скинул шинель, поставил рассеянно принесенный портрет между двух небольших холстов и бросился на узкий диванчик, о котором нельзя было сказать, что он обтянут кожею, потому что ряд медных гвоздиков, когда-то прикреплявших ее, давно уже остался сам по себе, а кожа осталась тоже сверху сама по себе, так что Никита засовывал под нее черные чулки, рубашки и все немытое белье. Посидев и разлегшись, сколько можно было разлечься на этом узеньком диване, он наконец спросил свечу.
— Свечи нет, — сказал Никита.
— Как нет?
— Да ведь и вчера еще не было, — сказал Никита.
Художник вспомнил, что действительно и вчера еще не было свечи, успокоился и замолчал. Он дал себя раздеть и надел свой крепко и сильно заношенный халат.
— Да вот еще, хозяин был, — сказал Никита.
— Ну, приходил за деньгами? знаю, — сказал художник, махнув рукой........................Часть II
Множество карет, дрожек и колясок стояло перед подъездом дома, в котором производилась аукционная продажа вещей одного из тех богатых любителей искусств, которые сладко продремали всю жизнь свою, погруженные в зефиры и амуры, которые невинно прослыли меценатами и простодушно издержали для этого миллионы, накопленные их основательными отцами, а часто даже собственными прежними трудами. Таких меценатов, как известно, теперь уже нет, и наш ХIХ век давно уже приобрел скучную физиономию банкира, наслаждающегося своими миллионами только в виде цифр, выставляемых на бумаге. Длинная зала была наполнена самою пестрою толпой.....................