Portret zabójcy - ebook
Portret zabójcy - ebook
To był na pozór banalny incydent na autostradzie. Jednak Ashley, studentce kończącej Akademię Policyjną, okoliczności wypadku od razu wydają się podejrzane. Gdy dowiaduje się, że ofiarą padł jej szkolny kolega, postanawia zebrać jak najwięcej informacji. Szybko odkrywa nić łączącą wypadek drogowy z jeszcze bardziej przerażającymi zdarzeniami.
Pięć lat temu detektyw Jack Dilessio tropił seryjnego mordercę. Wszystkie ofiary były kobietami i należały do tej samej sekty. Ich zabójca w końcu trafił do więzienia. Tymczasem na bagnach Florydy zostają odkryte zwłoki kobiety okaleczonej identycznie jak ciała zamordowanych przed laty.
Śledztwa Ashley i Jacka splatają się, a im głębiej oboje przenikają do świata korupcji i zbrodni, tym bardziej uświadamiają sobie, że pragną być partnerami nie tylko na gruncie zawodowym...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9647-0 |
Rozmiar pliku: | 766 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc. Spojrzała na mroczny pokój, nagle świadoma, gdzie jest. Gdzie i z kim. Umysł ożył, próbując rozpaczliwie odtworzyć wypadki z ostatnich kilku godzin. Nadaremnie, bo w głowie, oprócz pustki, tylko jeden fakt. Dała się podejść, ona, zawsze taka czujna, przezorna, zważająca na każdy krok.
Ciemność i cisza, słychać tylko głęboki, miarowy oddech. Mężczyzna śpi.
Nie ma czasu na zastanawianie się. Nieważne, co zrobiła, jaką granicę pozwoliła sobie przekroczyć. Nie ma czasu na żadne analizy, na choćby jedną myśl.
Uciekać.
Jak najostrożniej przekręciła się na bok. Zsunęła się z łóżka i ubrała, prawie bezszelestnie.
– Wychodzisz?
Odwróciła się, dobrze widoczna w srebrzystej smudze księżycowego światła. Mężczyzna już nie spał. Leżał na boku, oparty na łokciu i patrzył.
– Ach! Cóż to była za noc! – rzuciła wesoło, przysiadając na brzegu łóżka. Pochyliła się, musnęła wargami czoło mężczyzny. – Nic dziwnego, że teraz mam ochotę na lody. I na kawę. Tak, koniecznie muszę napić się kawy.
– Lody znajdziesz w zamrażalniku. Z kawą nie będzie problemu.
– Ale ja mam ochotę na coś specjalnego! „U Denny’ego” pojawił się podobno jakiś nowy rodzaj lodów, słyszałam, że są przepyszne. Na pewno jeszcze nie zamknęli, zresztą, jak nie tam, można zajrzeć gdzie indziej. A poza tym, szczerze mówiąc, wolałabym już zniknąć. Czuję się tu trochę niezręcznie.
Wstała i wsunąwszy stopy w pantofle, sięgnęła po torbę.
Dlaczego ta torba zrobiła się raptem taka lekka…
– Bardzo mi przykro. Nigdzie nie pójdziesz.
Głos miał spokojny, ruchy też, kiedy podnosił się z łóżka.
– Ale ja naprawdę marzę o lodach…
Na jego twarzy ani cienia gniewu, raczej coś podobnego do smutku.
– Nie kłam. Ja wiem, po co naprawdę tu przyszłaś. Dlatego już stąd nie odejdziesz.
Leciuteńko dotknęła palcami chłodnej skóry torby.
– Nie ma broni – powiedział tym samym spokojnym, równym głosem.
Zrobił drugi krok, drugi krok w jej kierunku. A w dużej brązowej torbie nie ma broni. Ten fakt napełnił ją przerażeniem.
– Co masz zamiar ze mną zrobić?
– Ja? Ja nie chcę cię skrzywdzić, dobrze o tym wiesz.
On nie chce jej skrzywdzić… Sukinsyn. On chce zabić.
Chwyciła za torbę, która, choć pusta, mogła posłużyć jako broń. Zamachnęła się, walnęła go w głowę, prawie jednocześnie robiąc jeden szybki krok do przodu. Teraz kolanem, z całej siły, w najczulsze miejsce.
Słyszała, jak dziwnie sapnął. I zgiął się wpół.
Wybiegła z sypialni, do dużego pokoju od frontu. Wyjście, gdzie tu jest wyjście… Nie widać drzwi, jest za to jakiś człowiek, mężczyzna, tarasujący drogę. Mężczyzna, w dodatku znajomy, dlatego zamarła. Na ułamek sekundy. Wystarczyło, aby wyciągnąć oczywisty wniosek, który wszystko uporządkował.
– Ty karaluchu.
– Niech będzie i karaluch, za to na kasę teraz nie narzekam.
Instynkt kazał jej działać. Uciekaj, walcz. Walcz o siebie.
Nogi zaniosły ją wprost do drzwi, palce błyskawicznie poradziły sobie z zamkiem. Żadnego wycia, czyli nie ma alarmu. Jasne, przecież alarm mógłby sprowadzić…
Policję.
Chryste! Ona już wpada w histerię. A liczą się sekundy. Z głębi domu dobiegają krzyki. Szybko, do garażu… Nie, do garażu nie. Dopadną jej, zanim zdąży uruchomić silnik. Trzeba zbiec tym długim podjazdem do drogi, z nadzieją, że komuś zachciało się wyjechać z domu jeszcze przed świtem.
Nie wiedziała, że potrafi biec tak szybko, wsłuchana we własny dziwnie chrapliwy oddech. Nie zwalniając kroku, sięgnęła do torby. Eureka! Jest komórka! Szybko, szybko. 911. Odezwij się, odezwij…
Cisza. Komórkę jej zostawili, ale wyjęli baterie.
Dotarła do drogi. Stopy miarowo uderzały o asfalt. Nie miała pojęcia, że na wsi nocą jest tak ciemno. Dorastała w mieście, tam wszędzie są światła, a tutaj…
Tutaj też. Rozbłysły nagle w ciemności, coraz większe, coraz bardziej oślepiające. Jakiś samochód nadjeżdża drogą, właśnie teraz, kiedy ona tak rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Zatrzymała się, ciężko dysząc, słaniając się na nogach. Oszołomiona faktem, że cud jednak się zdarzył.
Samochód stanął.
Rzuciła się do drzwi, za którymi majaczyła postać kierowcy.
– Chwała Bogu! Proszę, jedźmy stąd, jak naj…
Chłód stalowej lufy, tuż pod żebrem. I szept. Ten ktoś nie był nawet zadyszany.
– Gra skończona.
Przez szybę samochodu widziała twarz kierowcy, pogodną, prawie uśmiechniętą. Tę samą znajomą twarz.
Jej serce prawie przestało bić. Boże, wybacz mi grzechy moje, i ten jeden, najcięższy. Pychę. Bo ja koniecznie sama chciałam dojść prawdy. Chciałam być sławna.
Sławna… Śmiechu warte.
Zdumiewające, że ktoś, zawsze bardzo pewny siebie, może być aż tak przerażony.
– Jedziemy.
– Zastrzel mnie. Teraz.
– Nie. A ty zrobisz, co ci każę, bo wiesz… Dopóki oddychasz, nie trać nadziei. Wszystko może się jeszcze zmienić, obrócić przeciwko mnie. Dlatego wsiadaj do samochodu, z przodu, koło kierowcy. Powolutku, żadnych głupstw. Zrozumiano?
Miał rację. Ona się nie podda, dopóki będzie się w niej tlić najmniejsza iskierka życia. Jej umysł, dziwnie teraz jasny, stawiał sobie jedno pytanie za drugim. Co on planuje? Co zamierza zrobić, żeby nikt mu potem nie mógł niczego udowodnić?
Kiedy podjeżdżali pod dom, drzwi garażu jakby same się otwarły. Wóz stanął. On wysiadł pierwszy, otworzył drzwi i prawie wyciągnął ją z samochodu.
Ten jego grymas to miał być chyba uśmiech.
– Jeszcze jedna przejażdżka. Ostatnia. Bardzo mi przykro.
Drzwi jej samochodu otwarte. Wsiadła bez oporu, z lufą pistoletu wciśniętą pod łopatkę. Wsiadła, bo co innego miała zrobić. A jeśli naprawdę wydarzy się cud?
Kazał jej usiąść za kierownicą, słyszała, jak ktoś, nie odzywając się ani słowem, wsuwa się na tylne siedzenie. On usiadł obok niej i kazał ruszać.
Nadzieja…
Przekręciła kluczyk w stacyjce. Jeden ruch, jeden krok bliżej śmierci.
Nadziei nie wolno tracić, a teraz trzeba mówić. Koniecznie coś powiedzieć, by nie domyślili się, jak wielki jest jej strach.
– Jesteś sukinsynem, ostatnim sukinsynem. To nie ma nic wspólnego z religią. Mamisz tych nieszczęsnych, zagubionych ludzi, obiecujesz im zbawienie, a tak naprawdę po prostu ich wykorzystujesz.
– No, proszę, jaka bystra dziewczynka. Za bystra.
Zobaczyła pojedyncze drzewa, ale lasu już nie. Spojrzała w lusterko wsteczne, szukając twarzy mężczyzny siedzącego na tylnym siedzeniu. Tak, to on. Ten, który ją zdradził. Jakaż ona była głupia i ślepa! Jak wszyscy…
Znów zaczęła mówić, podniesionym, pełnym pewności siebie głosem.
– Macie jeszcze szansę, obaj. Jeśli zgłosicie się sami…
– Nie – przerwał mężczyzna siedzący obok. – My nie możemy cię wypuścić.
Powiedział to jakby z przykrością, jakby naprawdę nie chciał uczynić jej krzywdy. Niestety, to nie on pociągał za sznurki.
– Jeśli coś mi się stanie, Dilessio nigdy nie da wam spokoju.
– Dilessio do niczego nie dojdzie – warknął mężczyzna na tylnym siedzeniu. – Niczego nie udowodni.
– Najpierw będą musieli cię odnaleźć – wyjaśnił mężczyzna siedzący obok. Znów łagodnie, prawie ze smutkiem. Tak jakby i on się bał. A jej przecież nie wszystko udało się wyjaśnić.
Za późno.
Bystra dziewczynka. No tak.
Samochód sunął przez ciemność, ku swemu miejscu przeznaczenia. Znów zaczęła się modlić. Prosić Boga, żeby przyjął ją do siebie, wybaczył wszystkie grzechy, jakie popełniła…
Można zrobić już tylko jedno. Zjechać z drogi, uderzyć w coś, zabić ich wszystkich.
Zdążyła przekręcić kierownicę zaledwie o centymetr. Silne palce zamknęły się na jej dłoniach, omal ich nie miażdżąc.
– Stajemy!
Ręce bolą, ale umysł nie chce przyjąć tego do wiadomości. Jeszcze szuka rozpaczliwie jakiejś podpowiedzi, jakiejś wskazówki…
Ułamek sekundy. Uderzenie tak mocne, że może przynieść jedynie śmierć.
Światła blakną, ból rozpływa się, słabnie. Jeszcze tylko ten głos, cichy i łagodny.
– Ja nie chciałem cię skrzywdzić. Przykro mi, naprawdę bardzo przykro.
Boże, wybacz mi…
W głowie już tylko słowa modlitwy.
A potem nicość…ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pięć lat później
Wszystko, co się zdarzyło, było po części i jej winą, Ashley wcale nie miała zamiaru zaprzeczać. Jej winą, ale tylko w drobnym ułamku – przecież on ją zaskoczył i trochę przestraszył. A z tym niełatwo się pogodzić, ten fakt absolutnie nie pasował do wizerunku jej osoby, na jaki Ashley Montague konsekwentnie pracowała.
Poza tym nie było jeszcze szóstej! Nick, owszem, ma kilku znajomków, którzy pukają do drzwi o bladym świcie, wiedząc, że Nick jest już na nogach i na pewno im otworzy. Jednak Ashley o tak wczesnej porze dnia po prostu miała w zwyczaju spać.
Kiedy odezwała się komórka, była pewna, że to Karen albo Jan. Któraś z koleżanek chciała się upewnić, czy Ashley już wstała. Chwyciła więc komórkę, choć trzymała już kawę, klucze, torebkę i torbę. Okazało się, że to żadna z dziewcząt, tylko Len Green, młody oficer z policji hrabstwa Miami-Dade, osoba z Ashley bardzo zaprzyjaźniona i czuwająca nad każdym jej krokiem. Wiedział, że Ashley wyjeżdża, musiał więc koniecznie zadzwonić, by sprawdzić, czy już wstała. Ashley, niby wielce oburzona, poinformowała go, że zawsze wstaje o właściwej porze. Len poza tym miał do przekazania krótką wiadomość. Kto wie, czy nie wpadną na siebie, bo on i jego kumple ze straży pożarnej z Broward też wybierają się do Orlando. Ashley wyraziła wielką radość, rozłączyła się i przystąpiła do otwierania drzwi.
Ten mężczyzna wcale nie zapukał, nawet nie zaskrobał w drzwi. Cóż więc dziwnego, że w pośpiechu otworzyła drzwi dość gwałtownie i nagle napotkała nieoczekiwaną przeszkodę. Wpadła na niego z całym impetem. Najpierw zauważyła, że jej torba podróżna ląduje u jego stóp, a jedna z puszek z drogocennymi ciasteczkami – niestety otwarta – frunie sobie w dal. W dodatku kubek z kawą zadrżał niebezpiecznie i gorący, czarny płyn skwapliwie wydostał się na wolność.
– Cholera!
– Cholera!
Jego dżinsowa koszula z krótkimi rękawami była rozpięta, więc kawa spłynęła po nagim ciele. Facet zaklął, normalna w końcu reakcja, kiedy człowiek zostanie oparzony. Ashley również zaklęła i odzyskawszy równowagę, szybciutko cofnęła się o krok, zastanawiając się w duchu, czy nie powinna teraz wrzasnąć. Nie, chyba nie, facet nie wyglądał groźnie. Rozrośnięty, opalony bubek, jakich pełno włóczy się po plaży.
– A kogo tu, do diabła, przygnało – wymamrotała raczej nieskładnie.
– Właśnie. Do diabła – zgodził się skwapliwie, wycierając dłonią czarne strużki spływające po gołym brzuchu. – Szukam Nicka.
– O tej porze?
– A tak. Bardzo mi przykro, ale Nick prosił, żebym przyszedł właśnie o tej porze.
Jakiś nerwowy ten kolejny znajomek Nicka. Hm… Cofnęła się i omiotła intruza wzrokiem. Któż to może być? Na pewno nie jeden z tych, co regularnie wysiadują przy barze, a w niedzielę, rozparci w fotelach, oglądają z kumplami mecze w telewizji. Zaraz, chyba już gdzieś go widziała. Tak, na pewno, już sobie przypomniała. Nigdy nie sprawiał wrażenia ożywionego, przeciwnie, typowy ponurak. Gdyby go inaczej ubrać, wyglądałby jak Heathcliff sunący z nadętą miną przez wrzosowisko.
Wysoki ten Heathcliff, chyba metr dziewięćdziesiąt. Ciemne włosy, ciemne oczy, rysy mocne, wyraziste. Wiek? Pod trzydziestkę albo tuż po. Twardy facet, opalony, z takich, co to dużo czasu spędzają na dworze, chociaż w tej okolicy, koło basenu portowego, większość facetów wyglądała podobnie. Brązowy, umięśniony jak należy – trudno tego nie zauważyć, skoro zjawił się w szortach. Rozpięta koszula, prawdopodobnie narzucona na grzbiet tylko dlatego, że zgodnie z prawem stanu Floryda w miejscach publicznych, gdzie serwowano jadło i napoje, należało zjawiać się w stroju kompletnym.
– Trzeba było zapukać – wygłosiła, bardzo z siebie niezadowolona, zabrzmiało to bowiem nieco defensywnie, a ona, do diabła, miała przecież prawo otworzyć drzwi od własnego domu.
– Nie zdążyłem, bo oblano mnie kawą.
Czekał na przeprosiny, to oczywiste. Ale nie doczeka się, o nie! Zaskoczył ją, szczerze mówiąc, nawet przestraszył, w konsekwencji czego była po prostu wściekła. Bo niby dlaczego miałaby z własnego domu wychodzić cicho i ostrożnie, aby, nie daj Boże, przypadkiem kogoś nie potrącić? Poza tym nie tylko on został oblany kawą…
– O, nie… – jęknęła, dostrzegając w tym momencie, że z jednej z puszek wypadły wszystkie ciasteczka. Okoliczne ptaki właśnie ochoczo zabierały się do uczty.
Spojrzenie, jakim obdarzyła typka, na pewno było pełne wyrzutu. Takie zresztą miało być.
– Połowa ciasteczek zmarnowana! Przez ciebie!
– Ciasteczek?
Niemal prychnął. Jakby te ciasteczka nic nie znaczyły, a przecież Sharon upiekła je osobiście. Obie puszki czekały rano na kontuarze, ozdobione dodatkowo piękną kokardą – taka miła sugestia, że weekend na pewno będzie udany.
– Takie dobre ciasteczka, posypane wiórkami z czekolady, ktoś je upiekł specjalnie dla mnie – tłumaczyła Ashley, dziwiąc się trochę własnej elokwencji. – A moja bluzka… No tak, muszę wracać do domu, żeby się przebrać… A ty, jeśli łaska, przyjmij do wiadomości, że otwieramy o jedenastej, ani minuty wcześniej. Skoro jednak mówisz, że Nick na ciebie czeka… Dobrze, przekażę mu, że jesteś.
Przekroczyła próg i efektownie huknęła drzwiami.
– Nick! Ktoś do ciebie! – krzyknęła prawie na całe gardło. – Jakiś wyrośnięty palant.
Druga część wypowiedzi została wygłoszona już o wiele ciszej w drodze przez pokoje prywatne, przylegające do restauracji. Po kilku minutach Ashley, przebrana w świeżą bluzkę, pokonywała tę samą drogę w kierunku przeciwnym. Nick widać słyszał jej krzyk, bo opalony typek został wpuszczony do środka. A więc to jakiś znajomek Nicka. Teraz obaj, zajęci rozmową, popijali kawę. Kiedy Ashley przemierzała kuchnię, znajomek Nicka uniósł głowę. Spojrzenie było zdecydowanie chłodne. Bóg z nim, niech sobie myśli, co chce, Ashley nie zamierzała się tym przejmować. W końcu Nick nie wymagał, aby Ashley czy którakolwiek z jego pracownic padały na kolana przed każdym, kto raczy zjawić się w restauracji.
Niestety, trzeba było przystanąć, ponieważ Nick zapragnął konwersacji.
– Ashley… – zaczął, przerwała mu więc natychmiast konkretnym pytaniem.
– Gdzie jest Sharon? Już wstała? Chciałabym podziękować jej za ciasteczka.
Wyraz „ciasteczka” wypowiedziała z odpowiednim naciskiem, wpijając wzrok w nieznanego przybysza, po czym celowo bardzo powoli odwróciła głowę, kierując spojrzenie na wuja.
– Sharon nie ma – poinformował. – Dziś tu nie nocowała, mówiła, że od świtu zajęta będzie swoją kampanią wyborczą. Ashley, masz chwilkę…
– Nie. Jeśli zaraz nie wyjadę, trafię na godziny szczytu.
Cmoknęła wuja w policzek, pokonała resztę drogi do drzwi. Tuż za progiem przykucnęła, zbierając z ziemi swój dobytek, wszystko z wyjątkiem sponiewieranych ciasteczek, którymi raczyło się co najmniej pół tuzina zachwyconych mew. Przez otwarte drzwi słyszała, jak Nick tłumaczy się przed swoim gościem:
– Nie wiem, co ją ugryzło. Zwykle jest taka uprzejma, bardziej uprzejmej dziewczyny ze świecą szukać.
Podjeżdżając po Karen, miała już kwadrans spóźnienia. Kolejną pasażerkę, Jan, odebrały dwadzieścia pięć minut po umówionym czasie. Tragedii jednak nie było, najważniejsze, że wszystkie trzy siedziały już w samochodzie, sunęły przed siebie drogą międzystanową I-95, a do godzin szczytu brakowało około dwudziestu minut. Humor Ashley zdecydowanie zaczynał się poprawiać, tym bardziej że drogie przyjaciółki były w świetnym nastroju, zachwycone perspektywą kilku wolnych dni. Jan, usadowiona na tylnym siedzeniu, koło toreb, zdążyła już odkryć puszkę z ciasteczkami, i ochoczo zanurzyła w niej rękę.
– Ej, dawaj no tu te ciasteczka! – zawołała natychmiast Karen, Jan uprzejmie podsunęła puszkę, najpierw jednak właścicielce ciasteczek.
– Nie, dzięki – odparła Ashley, nie odrywając wzroku od drogi.
– No tak – westchnęła Jan. – Potrafi sobie odmówić i dlatego jest taka szczupła.
– Przecież to glina – mruknęła Karen.
– Szczerze mówiąc, zdążyłam się najeść jeszcze przed wyjazdem – wyznała Ashley.
– Czy to ciasteczka dietetyczne? – spytała Karen, z wyraźną nadzieją w głosie.
– Niemożliwe! – zaprotestowała gwałtownie Jan. – Coś tak pysznego nie może być dietetyczne. Ale spokojna głowa, najpierw zainstalujemy się w hotelu, a potem wskakujemy do basenu i szybko spalimy mnóstwo kalorii.
– Nie wierzę – stwierdziła smętnie Karen. – Raczej pójdziemy do parku, rozsiądziemy się na ławce i znów będziemy obżerać się ciasteczkami. Ashley! Musiałaś je zabrać?!
– Musiałam. Gdybym ich nie wzięła, już zaczynałybyście marudzić, żeby zrobić postój na pierwszym parkingu. A tych ciasteczek było o wiele więcej, wystarczyłoby na cały weekend. Niestety…
– Co się stało?
– Jakiś typek przyszedł skoro świt do Nicka, wpadł na mnie i wytrącił mi z ręki puszkę. To była jego wina, nie moja.
– Na szczęście, trochę się uchowało. A na pierwszym parkingu i tak musimy się zatrzymać. Te ciasteczka koniecznie trzeba popić kawą – oznajmiła radośnie Karen.
– Ze śmietanką – uzupełniła z tyłu Jan.
– Kawę to ja już piłam – przyznała ponurym głosem Ashley. – To znaczy, nie wypiłam do końca…
– Kawę też wytrącił ci z ręki?
– Niestety – przytaknęła Ashley. – Oblałam go, siebie zresztą też. Musiałam się przebrać i dlatego się spóźniłam.
– Czy to jakiś bliski przyjaciel Nicka? Byli umówieni? – dopytywała się ciekawska Jan, Karen również zaczęła domagać się bliższych szczegółów.
– Jak wyglądał? Przystojny? A może to jeden z tych starych pryków?
– Nie wydaje mi się, żeby byli z Nickiem w wielkiej przyjaźni. W każdym razie dla mnie przyszedł bardzo nie w porę. No bo pomyślcie. Otwieram drzwi o szóstej rano, a tu jakiś obcy facet wyrasta mi przed samym nosem.
– Mogłaś się tego spodziewać – zawyrokowała Karen. – Wszyscy staruszkowie, którzy mieszkają na łodziach w waszej okolicy, wiedzą doskonale, że z Nicka ranny ptaszek. I wolą napić się kawy u niego, zamiast samemu włączać ekspres.
– Czyli co, Ash? Zaczęłaś dzień od oblania wrzątkiem jakiegoś trzęsącego się staruszka? – pytała ze śmiechem Jan. – To do ciebie zupełnie niepodobne. Ludzie, którzy bywają „U Nicka”, są tobą zachwyceni. Uważają cię za nadzwyczaj miłą i uprzejmą dziewczynę.
– Mam nadzieję, że staruszkowi nie stanął rozrusznik – zauważyła dowcipnie Karen.
– Nie sądzę, żeby on miał rozrusznik.
– Czyli to nie był stary pryk?
– Nie. To był młody bubek.
– No to mów! Mów, jak wygląda!
– Niezbyt ciekawy, choć nie najbrzydszy.
Karen była niepocieszona.
– Szkoda. A już myślałam, że „U Nicka” nareszcie będzie na kogo popatrzeć. Zaraz, zaraz… Ale ty wcale nie powiedziałaś, że ten facet jest beznadziejny!
– Nie. Ale nie powiedziałam też, że ktoś taki mógłby mnie zainteresować.
Do śledztwa włączyła się Jan.
– Dlaczego? Był chamski? A ty? Bo mnie się wydaje, że ty wcale nie zachowałaś się jak wzór uprzejmości.
– Dobra, niech będzie. Nie był chamski, to ja naskoczyłam na niego, choć właściwie powinnam przeprosić. Ale ja się śpieszyłam, on mnie zaskoczył… A co do jego wyglądu, to on jest… przede wszystkim ciemny.
– Ciemny? Latynos?
– Nie, nie, nic z tych rzeczy. Jest po prostu bardzo opalony, ma ciemne włosy i oczy. Prawdopodobnie lubi wodę, słońce i swoją łódź.
– Rozumiem. Taki ciemny typ. Brzmi całkiem zachęcająco – oświadczyła Karen. – W takim razie zacznę częściej zaglądać do Nicka.
– Ty? – Jan nie kryła zdumienia. – Kto jak kto, ale ty nie musisz uganiać się za facetami.
– Niestety, muszę. W podstawówce ich nie znajdę. To ty masz ułatwione zadanie. Wszyscy faceci pożerają cię wzrokiem.
– Samo patrzenie to za mało. Trudno znaleźć jakiegoś do rzeczy.
– Dlatego nie ma sensu przesiadywać „U Nicka” – oświadczyła Ashley. – Zresztą wszyscy psychologowie twierdzą, że umawianie się z facetem poznanym w barze jest bardzo ryzykowne. To już lepiej poderwać kogoś na kręglach.
– Nienawidzę kręgli – wyznała Karen.
– Poszukaj więc gdzie indziej – poradziła Jan enigmatycznie, sadowiąc się wygodniej. – No i patrzcie. Jak tylko zbierzemy się we trzy, jesteśmy w stanie rozwiązać wszystkie problemy tego świata.
– Ja rozwiązuję problemy codziennie – oznajmiła Karen. – Co prawda problemy sześciolatków, ale spoczywa na mnie wielka odpowiedzialność. Kształtuję umysły i morale przyszłych wyborców, dzięki mnie nasz kraj ma szansę pozyskać nowe pokolenie wykształconych i świadomych obywateli. Ashley też nie ma słodko, całe dnie spędza albo na strzelnicy, albo na ulicy, wśród najgorszych mętów. Dlatego, dziewczyny, koniec z problemami. Jest weekend. Teraz interesują nas tylko trzy sprawy: nasza opalenizna, obwód w biodrach i upojne wieczory.
– Wieczory… – westchnęła Jan. – Nie stawiajmy sobie tylko zbyt wygórowanych celów. Jeśli uda nam się znaleźć czystych, w miarę rozmownych i zdecydowanych spędzić kilka chwil na parkiecie facetów, uznam to za prawdziwy sukces towarzyski. A teraz przede wszystkim potrzebne mi ciasteczko.
– Mnie też – oświadczyła Karen, również sięgając do puszki. Ashley spojrzała przelotnie na przyjaciółkę. Karen odgryzła maciupeńki kawałeczek ciasteczka i przeżuwała powolutku, rozkoszując się smakiem. Ten widok utwierdził Ashley w przekonaniu, że Karen jest bliska doskonałości, bo potrafi malutkie ciasteczko konsumować całą godzinę. Była nieduża, numer konfekcji idealny, czyli dwa. Wielkie błękitne oczy i jasnoblond włosy odziedziczyła po nordyckich przodkach, wraz z nazwiskiem Ericson. Jan była zupełnie inna, ciemnowłosa i ciemnooka. Metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ognisty temperament i do kompletu latynoskie nazwisko Hevia. Karen i Jan, Biała Różyczka i Czerwona Różyczka. Te bajkowe imiona przylgnęły do nich w dzieciństwie, Ashley w żartach używała ich do dziś. Ona sama była ruda i zielonooka – po irlandzkiej mamie. Rodzina ze strony ojca, Montague’owie, to z kolei mieszanka francusko-indiańska. Dzięki temu piegi na nosie Ashley były prawie niewidoczne, poza tym od razu opalała się na piękny brąz z pominięciem fazy okropnej czerwieni. Jeśli chodzi o wzrost – w jej przypadku metr sześćdziesiąt siedem – plasowała się na drugiej pozycji, za wysoką Jan. A jeśli chodzi o przydomki z dzieciństwa, drogie przyjaciółki Różyczki zwykły zwać ją Kolcem.
Przyjaźniły się od podstawówki, wspólne przeżywały swoje sukcesy i porażki. Dorosłe życie popchnęło każdą z nich w inną stronę. Karen została nauczycielką, studiowała też pilnie, pragnąc uzyskać stopień magistra. Jan była piosenkarką i choć wątpiła, że zostanie megagwiazdą, jej kariera nabierała tempa. W chwili obecnej Jan i jej akompaniator reklamowali się jako numer „na rozgrzewkę”, występując przed bardziej znanymi gwiazdami. Natomiast Ashley od trzech miesięcy z wielkim zapałem przyswajała sobie zawiłości przepisów prawnych, tajniki samoobrony i wiele innych mądrości, jakimi raczyła studentów Akademia Policyjna na Florydzie.
– Ashley? Jak myślisz – zagadnęła Jan, pochylając się do przodu – czy twój wuj ożeni się z Sharon?
Sharon Dupre, twórczyni przepysznych ciasteczek, spotykała się z Nickiem od roku. Przyszłość tej pary dyskutowana była niemal powszechnie.
– Może – mruknęła Ashley, spoglądając na zegar, potem znów na drogę. – Nick jest starym kawalerem, ma swoje nawyki. Kocha łowić ryby i kocha swoją restaurację. Jeśli Sharon to zaakceptuje, kto wie…
– Nick musi też zaakceptować zwariowane godziny pracy Sharon.
– Wydaje się, że Nickowi to nie przeszkadza. On jest bardzo wyrozumiały. Lubi żyć po swojemu i innym też na to pozwala.
Wiedziała o tym najlepiej, wyrosła przecież pod dachem wuja. Miała zaledwie trzy lata, kiedy rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Ashley uwielbiała wuja i życzyła mu szczęścia, choć nigdy nie wtrącała się w jego życie.
– Niezłe spodnie – oznajmiła Jan, znów podsuwając się do przodu, żeby pokazać Karen reklamę w kolorowym czasopiśmie. – Jak myślicie, czy to dobry fason dla kogoś, kto ma grube uda?
– Dla ciebie chyba nie – mruknęła Karen.
– Ejże! Chcesz powiedzieć, że ja wcale nie mam grubych ud?
– Tak. Z przykrością stwierdzam, że moim zdaniem twoje uda są w porządku. A te spodnie byłyby niezłe dla kogoś małego z grubym tyłkiem. Czyli dla mnie.
– Co ty wygadujesz?
– Chyba nie powiesz, że nie mam wystającego tyłka?
– Zazdroszczę ci. Wolałabym mieć trochę wystający tyłek niż taki w zaniku.
Jan westchnęła i umościwszy się z powrotem na tylnym siedzeniu, poruszyła nowy temat, równie ekscytujący.
– Ashley! Powinnaś wstąpić do policji w Coral Gabes albo South Miami, a nie do policji hrabstwa. Chłopaki z Coral Gabes są świetni, znam kilku.
– Masz całkowitą rację – przytaknęła skwapliwie Karen. – Chłopaki z policji hrabstwa są do niczego.
– Mówisz tak, bo jeden z nich dał ci kosza – stwierdziła bez ogródek Ashley. – A ja i tak wstąpię do policji hrabstwa.
W skład hrabstwa Miami-Dade, oprócz wielkiej aglomeracji Greater Miami, wchodziły ponad dwa tuziny niewielkich miast, sporo wiosek i osiedli. Niektóre z nich posiadały własne, niewielkie departamenty policji, zajmujące się wszystkim – od niefrasobliwych pieszych po morderstwa, lecz większość obszaru podlegała policji utworzonej na potrzeby całego hrabstwa. Był to prężna i rozbudowana struktura, z wydziałem zabójstw i zakładem kryminalistyki. Ashley Montague marzyła, by właśnie tam dostać pracę.
– Jasne – poparła ją Jan. – A z tobą, Karen, będzie kiepsko, kiedy nasza Ashley zacznie patrolować ulice. Już ona wlepi ci kilka mandatów. Wystarczy, że przyczai się pod twoim domem, kiedy wypryśniesz z podjazdu dziewięćdziesiątką.
– Bez przesady! Ashley jeździ szybciej ode mnie, popatrz no…
– Faktycznie. Przekroczyła prędkość o dwa kilometry. Ale zaraz to zauważy i będziemy wlec się tak aż do samego Orlando.
Rzeczywiście, noga Ashley spoczywała już na hamulcu.
– No i widzisz, Karen… – zaczęła Jan.
– Cicho – syknęła Ashley. – Tam coś się dzieje.
Samochody z przodu hamowały gwałtownie, Ashley, oczywiście, natychmiast dostosowała się do nowego tempa. W lusterku zauważyła, jak dwa wozy za nią przy hamowaniu omal nie zjechały na środkowy pas. Coś musiało się stać, skoro sznur samochodów zmierzających do bramek przy wjeździe na autostradę posuwał się w iście żółwim tempie.
No tak, wszystko jasne… Na sąsiednim pasie, z lewej strony, dwa samochody utknęły na amen. Wypadek, musiał zdarzyć się dosłownie przed chwilą. Pasy jeszcze nie zablokowane, jednak policja zdążyła już przyjechać. Ashley spostrzegła wóz policyjny, także obu kierowców z samochodów, które uczestniczyły w kolizji. Jeden z nich, z twarzą ukrytą w dłoniach, siedział w wozie, drugi stał na zewnątrz, oparty o maskę swojego auta. Na szczęścia, żaden nie został ranny.
Ktoś jednak ucierpiał.
Na drodze leżał człowiek. Mężczyzna. Leżał na brzuchu, z głową przekręconą na bok. Ubrany tylko w białe bokserki.
Przyszłym policjantom w trakcie szkolenia pokazuje się na taśmach wideo najgorsze wypadki, by przygotować ich do pełnienia obowiązków nawet w najbardziej stresujących sytuacjach. Ashley również oglądała te taśmy, jednak widok nieruchomego, prawie nagiego ciała na drodze wstrząsnął nią do głębi.
Karen jęknęła cichutko.
– Co? Co się stało? – spytała zaniepokojonym głosem Jan. Karen milczała, Ashley też.
Ashley Montague, przyszły oficer policji, od najmłodszych lat lubiła rysować. Oprócz talentu natura dała jej jeszcze coś – niemal fotograficzną pamięć. Teraz więc Ashley rejestrowała każdy szczegół tego, co działo się wokół. Dwa samochody uczestniczące w wypadku. Policjant i wóz policyjny, który podjechał przed chwilą. Ciało. Nagie ciało, tylko w tych nieszczęsnych bokserkach. Ręce, nogi rozrzucone, głowa przekręcona na bok. I krew, plamy krwi na ciele i na asfalcie.
Samochody powoli sunące szosą. Na poboczu ktoś stoi, czyjaś nieruchoma sylwetka.
Człowiek bez twarzy, cały w czerni. Trudno rozpoznać – kobieta czy mężczyzna…
– Cholera! – zaklęła Jan. – Powiedzcie w końcu, co tam się dzieje?
– Ktoś leży na drodze – wyjaśniła drżącym głosem Karen.
– O, Boże! – Jan przypadła do szyby. – Przejechali kogoś?
– Może powinnam zawrócić – mruknęła Ashley. – Przecież jestem w Akademii Policyjnej.
– Nie, Ashley – odezwała się stanowczym głosem Karen. – Widziałaś przecież, policja już jest, zaraz wezwą pogotowie.
– Ja niczego nie widziałam – powiedziała cicho Jan.
– No to masz szczęście – burknęła Karen. Było oczywiste, że rozsądna i zasadnicza Karen jest równie wstrząśnięta jak Ashley. Dlatego zapewne oznajmiła głośno, jakby samej sobie wbijając do głowy: – Takie wypadki zdarzają się bez przerwy. Ludzie umierają, ludzie zawsze będą umierać.
– Myślicie, że ktoś wypchnął tego człowieka z samochodu?
– Dziwne – mruknęła Ashley znad kierownicy. – Jechałby w samych bokserkach?
– Czemu nie? – mruknęła również Karen. – Jesteśmy na Florydzie. Powinnaś więcej czasu spędzać w klubach w South Beach. Ten facet równie dobrze mógł jechać zupełnie goły. Posłuchajmy, co powiedzą w wiadomościach.
Włączyła radio. Spikerka kończyła właśnie omawianie najświeższych wydarzeń w Waszyngtonie, po czym przeszła do sytuacji na drogach lokalnych.
– Wypadek na drodze międzystanowej I-95, przed wjazdem na autostradę płatną. Potrącony został pieszy – przekazywał w eter miły damski głos. – Ruch na dwóch pasach z lewej strony w kierunku na północ wstrzymany. Prosimy o szczególnie ostrożną jazdę…
Ashley nie trzeba było prosić, i tak do bramki wszystkie samochody podjeżdżały w żółwim tempie. Nareszcie jej kolej. Wrzuciła monety do automatu i gładko włączyła się do ruchu.
– Niepojęte – mruknęła zaskoczona po chwili. – Co ten człowiek robił na autostradzie ubrany wyłącznie w bokserki?
– Naćpał się – oświadczyła kategorycznym tonem Jan. – Ubrany czy półgoły, to w końcu nie najważniejsze. Ale wylatywać na drogę zapchaną samochodami? Tylko ćpun zrobiłby coś tak głupiego.
– Tak, tylko ćpun – zawtórowała jej Karen. – Ashley, w poniedziałek, jak wrócisz do Akademii, na pewno dowiesz się czegoś więcej. Mam propozycję. Zjedźmy na najbliższy parking i napijmy się kawy.
Nikt nie oponował. Na parkingu Ashley z Jan ustawiły się w kolejce po kawę, Karen natomiast zajęła się kompletowaniem folderów o Orlando i jego licznych rozrywkach.
– Spójrzcie. Arabskie show. Musimy to zobaczyć, koniecznie – namawiała z zapałem, kiedy rozsiadły się wreszcie przy stoliku. – Wyobraźcie sobie… Piękny, młody książę pustyni na równie pięknym rumaku! Uwielbiam takie klimaty, bajki z tysiąca i jednej nocy, dawne dzieje…
– Przede wszystkim chcesz pogapić się na niezłych facetów na koniach – podsumowała ją bezlitośnie Jan. – Nie zapominaj, że miałyśmy iść potańczyć, na przykład w „Pleasure Island”.
– Proponuję kompromis. Dziś wieczorem show, jutro tańce.
Ashley słuchała jednym uchem. Nie, nie słuchała wcale. Wyciągnęła z torebki ołówek, starannie rozprostowała białą serwetkę, zaczęła szybko szkicować.
Nagle czyjeś ciepłe palce powstrzymały jej dłoń. Uniosła głowę i napotkała wzrok Karen.
– Straszne… – szepnęła Karen. – Tak to właśnie wyglądało.
Jan sięgnęła po serwetkę.
– O Boże… Całe szczęście, że zajęta byłam oglądaniem tych spodni dla grubasek.
– Szkoda, że nie poszłaś do jakiejś szkoły artystycznej, Ashley – powiedziała z żalem Karen. – Masz wielki talent. Niby kilka kresek na serwetce, a powstało małe dzieło sztuki. Ashley, a właściwie dlaczego nie przyjęłaś wtedy tego stypendium?
– Bo to wcale nie załatwiało sprawy.
W dodatku Nick znalazłby się na krawędzi bankructwa. Był bardzo rozczarowany, kiedy bratanica nie przyjęła stypendium z prestiżowego college’u sztuk pięknych z Manhattanu, ona jednak nie mogła postąpić inaczej. Czesne i koszty utrzymania w Nowym Jorku były bardzo wysokie, stypendium pokrywało zaledwie znikomą ich część. Ashley, nawet gdyby zamieszkała w akademiku i znalazła sobie jakąś pracę na kilka godzin dziennie, i tak musiałaby zwrócić się do wuja o pomoc. A niby jak Nick miałby jej pomagać, skoro ruch turystyczny w tej części Florydy trudno nazwać ożywionym.
– Nie ma tragedii. I tak wciąż rysuję, a gliniarzem chciałam zostać zawsze.
– Jasne – przytaknęła gorliwie Jan. – Przede wszystkim po to, żeby utemperować Karen, znanego pirata drogowego.
– Jesteś milutka, naprawdę milutka – odgryzła się natychmiast przyjaciółka.
– Dobrze, dobrze, nie musisz się zaraz obrażać. Dziewczyny, zdecydujmy w końcu. Co robimy dziś wieczorem? Tańce czy występ?
– Rzucimy potem monetą – zaproponowała Ashley, wstając od stolika. – Gotowe do dalszej drogi?
– Może ja teraz poprowadzę? – zaofiarowała się Karen.
– Ty? Nie daj Boże! – zaprotestowała niepoprawna Jan. – Ashley musiałaby cię zaaresztować… Ashley, powiedz, czy mogłabyś wlepić jej mandat, gdybyś siedziała w tym samym samochodzie? No powiedz!
– Jan! Jeszcze chwilka i cię uduszę – odgryzła się natychmiast Karen. – Może i nie zabiję, ale przynajmniej trochę uszkodzę gardziołko. Będziesz do końca życia rzęzić jak zdychający aligator.
– Ashley! Ona mi grozi, słyszysz? Grozi! Musisz natychmiast wsadzić ją do pudła!
A Ashley, jak to Ashley, wiadomo, kolec wśród różyczek. Choć usta jej drżały od powstrzymywanego śmiechu, rzuciła krótko:
– Spokój, dziewczyny. Jedziemy.