Porwana pieśniarka - ebook
Porwana pieśniarka - ebook
CZASAMI TRZEBA ZROBIĆ COŚ NIEWYOBRAŻALNEGO
Klątwa rzucona przez czarownicę na pięć stuleci uwięziła trolle w mieście pod gruzami Samotnej Góry. Przez wieki wspomnienia o ich mrocznej i złowrogiej magii zatarły się w ludzkiej pamięci. Oto jednak pojawia się przepowiednia o związku dwóch osób, który będzie miał moc uwolnić trolle. Kiedy Cécile de Troyes zostaje porwana i uwięziona pod górą, odkrywa,, że w legendach na temat trolli kryje się więcej prawdy, niż ośmieliłaby się przypuszczać.
Po przybyciu do Trollus Cécile myśli tylko o jednym: jak uciec. Trolle są jednak inteligentne, szybkie i nieludzko silne. Musi więc czekać na właściwy moment. Tymczasem dzieje się coś niezwykłego – Cécile zaczyna się zakochiwać w tajemniczym księciu trolli, któremu została poślubiona. Nawiązuje przyjaźnie. Dziewczyna powoli zdaje sobie sprawę, że może być jedyną nadzieją dla mieszańców – trolli z domieszką ludzkiej krwi, zniewolonych przez trolle czystej krwi. W mieście wybucha bunt, a Tristan, jej mąż i następca tronu, jest jego ukrytym przywódcą.
W miarę zanurzania się w świat skomplikowanych intryg politycznych podziemnego świata, Cécile przestaje być zwyczajną córką rolnika. Staje się księżniczką, nadzieją całego ludu i czarownicą obdarzoną mocą dość potężną, by na zawsze zmienić Trollus.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64297-68-7 |
Rozmiar pliku: | 911 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mój głos wzniósł się o oktawę, odbijając się echem ponad targowiskiem w Jastrzębiej Kotlinie, zagłuszając beczenie owiec i kowalskie młoty. Dziesiątki ludzi znanych mi z widzenia porzuciły swoje sprawy, a na ich twarzach malowała się niepewność, gdy oczekiwali na nutę, której bałam się każdego dnia przez ostatni miesiąc. Ona chciała, by moje porażki miały widownię.
Przeszył mnie dreszcz, dłonie miałam śliskie od potu. Spojrzenie madame Delacourte paliło mnie między łopatkami, jej brak większych nadziei jedynie zwiększał moje zdecydowanie. Nie załamię się.
Walcząc z pragnieniem, by zacisnąć dłonie w pięści, wypuściłam powietrze w ostatnim crescendo utworu. Już prawie. Kilkoro z zebranych wystąpiło do przodu, jednak ich słowa zachęty zostały zagłuszone przez moją pieśń. W tej właśnie chwili załamywał mi się głos. Zawsze, ale to zawsze.
Nie dziś jednak.
Kiedy skończyłam, na targowisku rozległy się wiwaty.
– Dobra robota, Cécile! – krzyknął ktoś.
Dygnęłam, na policzkach czułam rumieniec, w którym zawstydzenie łączyło się z zadowoleniem. Echo mojej pieśni unosiło się nad polami i dolinami wypełnionymi wiosenną zielenią, a wszyscy wrócili do pracy.
– Nie popadnij tylko w samouwielbienie – prychnęła madame Delacourte zza moich pleców. – Zrobienie wrażenia na tych wieśniakach nie jest wielkim osiągnięciem.
Zesztywniałam i obróciłam się w jej stronę.
– Jesteś dobra – powiedziała, zaciskając wargi w kreskę tak wąską, że niemal niewidoczną. – Ale nie tak dobra jak ona.
Ona. Moja matka.
Tak naprawdę niewiele wiedziałam o kobiecie, o której mój ojciec wyrażał się z szacunkiem godnym królowej. Wiedziałam jedynie, że ojciec w młodości uciekł do Trianon, zakochał się i poślubił młodą sopranistkę imieniem Genevieve. Ale kiedy dziadek umarł i ojciec odziedziczył gospodarstwo, nie chciała z nim wrócić.
– Miejska dziewczyna, która nie mogła znieść myśli o życiu na wsi – zawsze mamrotała babcia, kiedy pytałam ją o matkę. – Nigdy nie zrozumiem kobiety, która porzuciła męża i trójkę dzieci.
„Porzuciła” to bardzo mocne określenie. Odwiedzała nas. Od czasu do czasu. Przez wiele lat myślałam, że nas opuściła, bo nie kochała nas dosyć mocno, ale teraz rozumiałam decyzję, którą podjęła moja matka. Żona rolnika nie miała chwili odpoczynku – wstawała o świcie i kładła się jako ostatnia. Oporządzanie zwierząt, przygotowywanie posiłków, ubijanie masła, pranie, sprzątanie, wychowywanie dzieci… Ta lista nie miała końca. Kobiety z Jastrzębiej Kotliny starzały się przedwcześnie, miały spierzchnięte dłonie, ogorzałe i wiecznie skrzywione twarze, a moja matka pozostała piękną gwiazdą sceny. Wyglądała bardziej na moją starszą siostrę niż matkę.
– Skończyłyśmy na dzisiaj czy chciałaby pani, żebym zaśpiewała ponownie, madame?
Wiedziałam, że mój słodki aż do przesady ton głosu kontrastował potężnie z ponurą miną. Kobieta od ponad czterech lat była mi cierniem, ze wszystkich sił starała się zmienić to, co kochałam najbardziej, w przykry obowiązek. Nie udało jej się.
– O tej porze w przyszłym tygodniu będziesz błagać, żebyśmy wracały do domu.
Obróciwszy się na pięcie, zeszła z ganku i z szelestem czarnych spódnic wróciła do gospody. Przy odrobinie szczęścia w przyszłym tygodniu po raz ostatni zobaczę nauczycielkę śpiewu. Za tydzień miałam zacząć naukę u najlepszej śpiewaczki operowej na Wyspie Światła.
Mimowolnie oczyma duszy zobaczyłam obraz matki, a wraz z nim powróciło wspomnienie tamtego dnia, dokładnie przed czterema laty, kiedy przypieczętowała mój los.
– Śpiewaj – zażądała, a ja wybrałam melodię popularną na wiejskich potańcówkach, jedyną, którą znałam.
Kiedy się skrzywiła, myślałam, że serce mi pęknie z rozczarowania.
– Z tym poradziłoby sobie każde beztalencie – powiedziała, a oczy miała równie niebieskie jak moje, ale lodowate jak zimowe niebo. – Powtarzaj za mną. – Zaśpiewała kilka wersów z opery, a jej głos był tak piękny, że prawie się rozpłakałam. – Teraz ty.
Naśladowałam ją, z początku z wahaniem, ale moja pewność siebie rosła z każdą chwilą. Śpiewała, a ja powtarzałam po niej, jak ptak naśladujący dźwięk fletu.
Uśmiechnęła się.
– Dobra robota, Cécile. Dobra robota. – Odwróciwszy się do ojca, który przyglądał się nam z kąta, powiedziała: – Zabiorę ją, kiedy skończy siedemnaście lat. – Kiedy zaczął protestować, uciszyła go uniesieniem dłoni. – Jest silna i bystra, a kiedy wyrośnie z tego niezręcznego okresu, będzie też dość ładna. A głos ma boski. – Jej oczy błyszczały. – Marnuje się w tej wiosce, w której nikt nie rozpoznałby talentu, nawet gdyby ten kopnął ich w twarz. Przyślę nauczycieli do Jastrzębiej Kotliny… Nie życzę sobie, żeby przybyła z manierami krowy.
Odwróciwszy się do mnie, zdjęła z szyi złoty wisiorek i założyła go na moją szyję.
– Piękno można stworzyć, a wiedzę zdobyć, ale talentu nie da się ani kupić, ani nauczyć. A ty masz talent, moja droga. Kiedy staniesz na scenie i zaśpiewasz, pokocha cię cały świat.
Ściskałam teraz ten wisiorek, wpatrując się w drzwi, które madame zamknęła za sobą. Pokocha mnie cały świat.
Usłyszałam, że ktoś zawołał mnie po imieniu. Zbiegłam po drewnianych schodach i omijając kałuże, podeszłam do najlepszej przyjaciółki Sabine, która stała przy płocie i bawiła się kosmykiem włosów. Uśmiechnęła się i podała mi koszyk jajek.
– Skończyłaś.
– Do stu razy sztuka. – Wzięłam ją pod rękę i pociągnęłam w stronę stajni. – Muszę wracać do domu. Babcia potrzebuje tych jajek, żeby upiec ciasto na moje przyjęcie pożegnalne.
Sabine posmutniała.
– Zaprosiłam cię na nie – przypomniałam jej. – Możesz wrócić ze mną. Zostać na noc. Powóz w drodze do Trianon będzie musiał przejechać przez miasteczko, więc odwiezienie cię nie będzie problemem – powiedziałam od niechcenia, jakbym codziennie podróżowała wynajętym powozem.
– Wiem… – Spuściła wzrok. – Ale mama zabrała dwukółkę do Renardów. Powiedziała, że mamy się jej spodziewać najwcześniej rano.
Skrzywiłam się i nawet nie zaproponowałam, żeby osiodłała kuca i pojechała ze mną. Sabine potwornie bała się koni. Przeklęte skały i niebo, dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej i nie zaprzęgłam Fleur do powozu zamiast pojechać na niej do miasta? I gdzież na bożej ziemi podziewał się mój brat? Frédéric miał już dawno przyjechać z Trianon. Sabine mogłaby się zgodzić pojechać razem z nim, choćby dlatego, że od niepamiętnych czasów się jej podobał.
– Nie mogę przestać myśleć, że to nasze ostatnie spotkanie – powiedziała cicho Sabine, przerywając moje rozmyślania. – Że kiedy znajdziesz się w Trianon z matką, będziesz występować i chodzić na te wszystkie przyjęcia, zapomnisz o Kotlinie. I o mnie.
– Głupstwa pleciesz – stwierdziłam. – Będę tak często przyjeżdżać w odwiedziny, że aż ci się znudzę. Wiesz przecież, że Frédéric wraca zawsze, kiedy tylko ma przepustkę.
– Od początku roku nie przyjechał ani razu.
Faktycznie, od kiedy Fred został awansowany na podporucznika, miał mniej okazji do odwiedzin.
– W takim razie będę przyjeżdżać sama.
– Och, Cécile. – Sabine potrząsnęła głową. – Już nie będziesz mogła, to nie przystoi damie. Ludzie zaczną gadać.
– Ale to w twoim najlepiej pojętym interesie – przypomniałam jej.
Stajenny prowadził Fleur w naszą stronę, ale odkryłam, że wcale nie chcę wyjeżdżać. Przyjaźniłam się z Sabine od wczesnego dzieciństwa i zmroziła mnie perspektywa, że nie będę się z nią codziennie spotykać.
– Pojadę do domu, oddam babci jajka, a później zaprzęgnę powóz i wrócę po ciebie – stwierdziłam. – Ubierz się w tę niebieską sukienkę. Wkrótce po ciebie wrócę.
Zagryzła kosmyk włosów.
– No nie wiem…
Spojrzałam jej w oczy.
– Pojedziesz ze mną powozem i weźmiesz udział w moim przyjęciu – oświadczyłam stanowczo.
W oczach Sabine na chwilę pojawiła się pustka, a ja zaczęłam postrzegać wszystko wyjątkowo wyraźnie. Odgłosy targowiska. Twarda ziemia pod stopami. Podmuch wiatru poruszył włosami Sabine. Uśmiechnęła się.
– Oczywiście. Za nic bym go nie przegapiła.
Odrobina silnej woli jest dobra na wszystko.
Wskoczyłam na siodło i poruszyłam wodzami, żeby uspokoić rozbrykanego konia.
– Nie zajmie mi to więcej niż godzinę. Wyglądaj mnie!
Ściskając w jednej ręce koszyk jajek, a w drugiej wodze, spięłam konia i opuściłam miasteczko.
Nasze gospodarstwo znajdowało się na tyle blisko Kotliny, że uważano nas właściwie za mieszkańców miasteczka, ale dość daleko, by smród świń nie raził nozdrzy osób nieprzyzwyczajonych do wiejskiego życia. Mogłabym galopować przez całą drogę, ale w połowie pozwoliłam Fleur się zatrzymać i trochę odetchnąć. Jej kopyta uderzały lekko w wilgotną ziemię, gdy pokonywała stępa drogę przez las. W powietrzu unosił się sosnowy zapach, a od gór wiał chłodny wietrzyk, szarpiący moje rude włosy.
Mój wzrok przyciągnęło poruszenie, zatrzymałam się więc i rozejrzałam po lesie po obu stronach drogi. W okolicy spotykało się niedźwiedzie i duże koty, ale gdyby klacz poczuła woń drapieżnika, nie dałoby się nad nią zapanować. Wiatr szarpał gałęziami drzew i wydawało mi się, że słyszę trzask miażdżonego poszycia, ale nie miałam pewności. Tętno mi przyspieszyło, poczułam też ukłucie niepewności? Zbójcy? Tak daleko na północ od Oceanicznej Drogi napaści nie były częste, ale się zdarzały.
– Halo? – zawołałam, ściągając wodze. – Jest tam kto?
Żadnej odpowiedzi, ale gdyby ktoś zamierzał mnie obrabować, raczej by nie odpowiadał. Niepokoiłam się coraz bardziej. Jeździłam tą drogą w śniegu, deszczu i słońcu, i nigdy dotąd ani trochę się nie bałam. Fleur wyczuła moje zdenerwowanie i zaczęła się kręcić.
Znów zerwał się wiatr, już nie łagodny, przypominał raczej palce gniewnie szarpiące mnie za włosy. Słońce schowało się za chmurą i się ochłodziło. Odruchowo zwróciłam wzrok w stronę potężnej Samotnej Góry. Znajdowałam się w połowie drogi między miasteczkiem a domem, ale w pobliżu było gospodarstwo Jérôme’a Girarda. Mogłam tam pojechać i poprosić, żeby jego syn Christophe towarzyszył mi przez resztę drogi.
Ale co, gdyby mnie wyśmiał i uznał za głuptasa obawiającego się hałasów w poszyciu, których źródłem był pewnie wąż albo wiewiórka? Od zawsze wszyscy traktowali mnie, jakbym już była miastowa, chociaż każdego dnia udowadniałam, że jest inaczej. Zwrócenie się o pomoc tylko utwierdziłoby ludzi w przekonaniu, że mieli rację. Obejrzałam się za siebie. Mogłam wrócić do miasteczka i zaczekać na brata, ale co, jeśli coś zatrzymało go w Trianon i w ogóle nie przyjedzie?
Uznałam, że najlepiej będzie, jeśli pogalopuję do domu. Niech ten, kto kryje się w lesie, spróbuje mnie dogonić.
Zawróciłam Fleur i gwałtownie ściągnęłam wodze. Koszyk wyślizgnął się z mojej dłoni i spadł na ziemię, żółtka jaj zmieszały się z błotem.
Drogę blokował jeździec w płaszczu.
Serce podeszło mi do gardła. Fleur zmieniła kierunek gwałtownie, a ja uderzyłam wodzami w jej boki.
– Ha! – krzyknęłam, a ona ruszyła przed siebie.
– Cécile! Cécile, zaczekaj! To ja!
Znajomy głos. Tym razem łagodniej ściągnęłam wodze i obejrzałam się przez ramię.
– Luc?
– Tak, to ja, Cécile.
Podjechał bliżej i zsunął kaptur, ukazując twarz.
– Czemu tak się skradasz? – powiedziałam. – Przeraziłeś mnie.
Wzruszył ramionami.
– Z początku nie byłem pewien, czy to ty. Przepraszam za jajka.
Przeprosiny, które wcale nie wyjaśniały, dlaczego czaił się po krzakach.
– Nie widziałam cię od jakiegoś czasu. Gdzie się podziewałeś? – spytałam, choć znałam odpowiedź.
Jego ojciec był leśniczym w pobliskiej posiadłości, ale Luc przed kilkoma miesiącami wyjechał do Trianon. Mój brat i inni ludzie z miasteczka słyszeli, że Luc miał trochę szczęścia w kartach i na wyścigach konnych, a teraz przepuszczał swoje wygrane.
– Tu i tam. – Objechał mnie dookoła. – Podobno wybierasz się do Trianon, żeby zamieszkać z matką.
– Jutro przyjeżdża po mnie jej powóz.
– Czyli będziesz śpiewać. Na scenie?
– Tak.
Uśmiechnął się.
– Zawsze miałaś głos jak anioł.
– Muszę już wracać do domu – powiedziałam. – Babcia na mnie czeka, ojciec zresztą też. – Zawahałam się i spojrzałam na drogę. – Możesz mi towarzyszyć, jeśli chcesz.
Miałam nadzieję, że nie przyjmie zaproszenia, ale jazda była lepsza niż stanie z nim na drodze.
– Dziś są twoje urodziny, prawda?
Jego koń stanął tuż obok mojego. Zmarszczyłam czoło.
– Tak.
– Siedemnaste. Jesteś już kobietą.
Zmierzył mnie wzrokiem, jakbym była czymś, co można kupić czy sprzedać. Koniem na targowisku. Albo jeszcze gorzej. Zaśmiał się cicho, a ja się wzdrygnęłam.
– Co cię tak bawi?
Serce waliło mi w piersiach, a instynkt podpowiadał mi, że coś jest bardzo nie w porządku. Proszę, niech ktoś pojawi się na drodze.
– Myślałem sobie, że szczęście zdarza się czasem w zupełnie niespodziewanym momencie – powiedział. Zanim zdążyłam zareagować, chwycił wodze Fleur. – Musisz pojechać ze mną. Pewne osoby bardzo chciałyby cię poznać.
– Nigdzie się z tobą nie wybieram, Luc – powiedziałam, próbując zapanować nad głosem. Nie chciałam, żeby wiedział, że się boję. – Mój brat nie będzie zachwycony, jeśli się dowie, że naraziłeś mnie na nieprzyjemności.
Luc rozejrzał się dookoła.
– Zabawne, ale nigdzie nie widzę Frédérica. Zdaje się, że jesteśmy tylko my dwoje.
Miał rację. Mylił się jednak, sądząc, że pójdę za nim bez walki.
Wbiłam ostrogi w boki Fleur, a ona stanęła dęba, przednimi kopytami odtrącając rękę Luca.
– Ha! – krzyknęłam i pogalopowałam drogą.
Wyczuwając moje przerażenie, klacz położyła uszy po sobie i biegła szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Ale ogier Luca był większy – gdybym trzymała się drogi, bez trudu by nas dogonił. Z przodu zauważyłam ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta i na nią skręciłam.
Gałęzie szarpały moje włosy i odzież, kiedy przeskakiwałyśmy nad powalonymi drzewami i przebijałyśmy się przez poszycie. Pozwoliłam klaczy prowadzić, sama pochyliłam nisko głowę i trzymałam się w siodle. Za plecami słyszałam tętent wielkich kopyt o ziemię, jak również przekleństwa i ohydne groźby Luca. Zbliżaliśmy się do gospodarstwa Girarda. Przed sobą widziałam kraniec lasu, a za nim jego pola.
– Chris! – krzyknęłam, choć wiedziałam, że jestem zbyt daleko, by mnie usłyszał. – Jérôme!
Obejrzawszy się za siebie, zobaczyłam Luca. Był tak blisko, że dostrzegłam malującą się na jego twarzy wściekłość. Nie mogłam pozwolić, by mnie dogonił. Nie mogłam. I wtedy uderzyłam o wystający konar. Fleur usunęła się spode mnie, a ja spadałam, wpatrując się w promienie słońca przenikające między zielonymi liśćmi drzew.
I wszystko znikło.