- W empik go
Porządek dnia - ebook
Porządek dnia - ebook
Uhonorowana Nagrodą Goncourtów i wydana w niemal 40 krajach powieść o tym, jak rodziło się zło
„Nadzwyczajna, niedająca spokoju” – BBC
„Proza Vuillarda jest oszczędna, a zarazem niebywale mocna, pełna gniewu. To wnikliwa obserwacja narodzin faszyzmu w latach 30. ubiegłego wieku, która ma działać jak otrzeźwiające ostrzeżenie dla nas współczesnych” – NPR, Best Books of the Year
Żyjemy, prowadzimy interesy, podejmujemy słuszne w naszym mniemaniu decyzje. I nagle odkrywamy, że znajdujemy się w samym środku piekła, które sami pomogliśmy rozpętać. Jak to się dzieje?!
Eric Vuillard w uhonorowanej Nagrodą Goncourtów powieści przygląda się wydarzeniom, które doprowadziły Hitlera na polityczny szczyt, a w efekcie wywołały najtragiczniejszy konflikt zbrojny w dziejach ludzkości. Każdy z szesnastu rozdziałów jest perełką literacką. Vuillard posiada umiejętność wnikania w umysły nie tylko postaci historycznych i fikcyjnych, ale również w umysły czytelników. Mimo niewielkiej objętości, płynie z tej opowieści niesamowita moc. Porządek dnia nie daje się zapomnieć.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07755-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce jest mroźną gwiazdą, ma serce z lodowych igieł. Świeci bezlitosnym blaskiem. W lutym drzewa są martwe, rzeka skamieniała, jakby źródło przestało wypluwać wodę, a morze nie chciało jej już połykać. Czas znieruchomiał. Rano panuje zupełna cisza, żadnego odgłosu, żaden ptak nie śpiewa. Potem automobil, za nim drugi, i nagle kroki, niewidoczne sylwetki. Inspicjent zastukał trzy razy, lecz kurtyna się nie podniosła.
Jest poniedziałek, za zasłoną mgły miasto zaczyna się ruszać. Ludzie jak co dzień wychodzą do pracy, wsiadają do tramwajów, autobusów, wspinają się na górną platformę i drzemią na zimnie. 20 lutego tamtego roku nie był jednak zwyczajnym dniem. A przecież większość ludzi od rana pilnie się trudziła, pogrążona w przykładnym kłamstwie wytężonej pracy, wykonując wszystkie te drobne gesty, w których wyraża się milcząca, uznana prawda, a epopeja naszego istnienia przybiera postać gorliwej pantomimy. Tak oto spokojnie i normalnie upłynął cały dzień. A kiedy tak wszyscy krążyli między domem a fabryką, między placem targowym a podwórzem, na którym rozwiesza się pranie, wieczorem zaś wędrowali z biura do baru i wreszcie wracali na spoczynek, w tym samym czasie z dala od przyzwoitej pracy, z dala od rodzinnych pieleszy wytworni panowie wysiadali z samochodów stających przed pałacem na brzegu Sprewy. Zgięci w ukłonie szoferzy otwierali drzwiczki, a oni wynurzali się z wielkich czarnych limuzyn i jeden za drugim wkraczali między potężne kolumny z piaskowca.
Było ich dwudziestu czterech, obok bezlistnych drzew na nabrzeżu dwadzieścia cztery czarne, ciemnobrązowe lub jasnobrązowe płaszcze, dwadzieścia cztery pary wywatowanych ramion, dwadzieścia cztery żakiety, kamizelki i tyleż par spodni z zakładkami i szerokimi nogawkami.MASKI
Moglibyśmy w ten sam sposób podejść kolejno do każdego z dwudziestu czterech panów, którzy wchodzą do pałacu, musnąć wyłogi kołnierzyka, węzeł krawata, oddać się przez chwilę podskubywaniu wąsów, pomarzyć pomiędzy tygrysimi paskami marynarek, zatonąć w smutnych oczach, tam zaś, na samym dnie żółtego, kłującego kwiatu arniki, napotkalibyśmy te same drzwiczki; pociągnęlibyśmy za sznur dzwonka, by znów cofnąć się w czasie, i zostalibyśmy uraczeni tym samym pasmem usilnych zabiegów, korzystnych ożenków, podejrzanych transakcji – monotonną relacją o ich dokonaniach.
Mamy jednak 20 lutego i Wilhelm von Opel, syn Adama, już dawno wyczyścił smar spod paznokci, schował rower, zapomniał o maszynie do szycia i nosi przed nazwiskiem przyimek, w którym się streszcza saga jego rodu. Z wyżyn swoich sześćdziesięciu dwóch lat spogląda na zegarek i pokasłuje. Zacisnąwszy usta, obrzuca wzrokiem całe towarzystwo. Hjalmar Schacht wykonał dobrą robotę – niedługo zostanie mianowany dyrektorem Reichsbanku i ministrem gospodarki. Wokół stołu zebrali się Gustav Krupp, Albert Vögler, Günther Quandt, Friedrich Flick, Ernst Tengelmann, Fritz Springorum, August Rosterg, Ernst Brandi, Karl Büren, Günther Heubel, Georg von Schnitzler, Hugo Stinnes Jr, Eduard Schulte, Ludwig von Winterfeld, Wolf-Dietrich von Witzleben, Wolfgang Reuter, August Diehn, Erich Fickler, Hans von Löwenstein zu Löwenstein, Ludwig Grauert, Kurt Schmitt, August von Finck i doktor Stein. Jesteśmy w panteonie przemysłu i finansjery. Teraz stoją grzecznie, cichutko, już trochę spotulniali po dwudziestominutowym czekaniu; dym z grubych cygar szczypie ich w oczy.
Kilka cieni w niemej zadumie podchodzi do lustra i poprawia węzeł krawata – w saloniku pozwalają sobie na swobodę. Palladio w jednej ze swoich czterech ksiąg na temat architektury określa dość ogólnie salon jako pomieszczenie do przyjmowania gości i scenę, na której rozgrywają się wodewile naszego istnienia, a w słynnej willi Godi Malinverni przez salę Olimpu, gdzie nadzy bogowie oddają się miłosnym igraszkom wśród czegoś, co przypomina ruiny, i salę Wenus, do której przez namalowane drzwi wślizguje się paź z dzieckiem na ręku, dochodzimy do położonego w środku salonu; nad drzwiami umieszczono w kartuszu zakończenie modlitwy: „I zbaw nas ode złego”. Ale w pałacu przewodniczącego Parlamentu, w którym odbywa się nasze skromne spotkanie, na próżno szukalibyśmy takiej inskrypcji: porządek dnia jej nie przewidywał.
Pod wysokim sufitem upłynęło powoli kilka minut. Nastąpiła wymiana uśmiechów. Otwarto skórzane teczki. Schacht unosił od czasu do czasu okulary w cienkiej oprawie i pocierał nasadę nosa, wysuwając lekko czubek języka. Goście siedzieli grzecznie, wpatrując się w drzwi krabimi oczkami. W przerwach między kichnięciami słychać było szepty. W ciszy rozlegało się trąbienie w rozłożoną chustkę do nosa, potem plecy prostowały się w cierpliwym oczekiwaniu na rozpoczęcie zebrania. Na czym jak na czym, ale na zebraniach dobrze się znali, każdy był członkiem licznych rad dyrektorów i rad nadzorczych, każdy należał do jakiejś organizacji pracodawców. Nie mówiąc już o ponurych spotkaniach familijnych, wpisanych w ten surowy, nudny patriarchat.
W pierwszym rzędzie Gustav Krupp ociera rękawiczką krwistoczerwoną twarz, nabożnie smarka w fular, jest zaziębiony. W miarę upływu czasu jego cienkie wargi zaczynają się wyginać w paskudny odwrócony półksiężyc. Wygląda na smutnego i niespokojnego; machinalnie obraca palcami piękny złoty pierścień, pogrążając się w mglistych marzeniach i rachubach – i możliwe, że te dwa słowa znaczą dla niego jedno i to samo, jakby dążyły powoli ku sobie, wzajemnie się przyciągając.
Nagle skrzypią drzwi, trzeszczy posadzka – w przedpokoju toczy się rozmowa. Dwadzieścia cztery jaszczurki wspinają się na tylnych łapkach i stają na baczność. Hjalmar Schacht przełyka ślinę, Gustav poprawia monokl. Zza podwójnych drzwi słychać przytłumione głosy, potem syknięcie. Wreszcie do pokoju wchodzi z uśmiechem przewodniczący Reichstagu – jest nim Hermann Göring. W gruncie rzeczy nie powinniśmy wcale być zaskoczeni, jest to przecież dość powszednie, rutynowe wydarzenie. W świecie interesów walki partyjne niewiele znaczą. Politycy i przemysłowcy mają zwyczaj regularnie się widywać.
Göring przywitał się zatem z przybyłymi, wypowiadając do każdego kilka słów, fundując każdemu dobroduszny uścisk dłoni. Przewodniczący Reichstagu pojawił się jednak nie tylko po to, by wystąpić w roli gospodarza; wymamrotał powitalny frazes i z miejsca przypomniał o nadchodzących wyborach, mających się odbyć 5 marca. Dwadzieścia cztery sfinksy słuchają uważnie. Najbliższa kampania wyborcza przesądzi o wszystkim – oznajmia przewodniczący Reichstagu. Trzeba położyć kres niestabilności państwa; działalność gospodarcza wymaga spokoju i stanowczości. Dwudziestu czterech panów kiwa nabożnie głowami. Elektryczne świece w żyrandolu mrugają, wielkie słońce wymalowane na suficie świeci mocniej niż przed chwilą. A jeśli partia nazistowska zdobędzie większość – mówi Göring – będą to ostatnie wybory w ciągu najbliższych dziesięciu lat; a nawet stu – dodaje ze śmiechem.
Przez wszystkie rzędy przebiegł pomruk aprobaty. W tej samej chwili dał się słyszeć odgłos otwieranych drzwi i do salonu wszedł wreszcie nowy kanclerz. Ci, którzy go jeszcze nie poznali, przyglądali mu się z ciekawością. Hitler był uśmiechnięty, rozluźniony, wcale nie taki, jak go sobie wyobrażali, uprzejmy, a nawet serdeczny, o wiele serdeczniejszy, niżby się mogło wydawać. Miał dla każdego kilka słów podziękowania, ciepły uścisk dłoni. Po dokonaniu prezentacji każdy zasiadł na nowo w wygodnym fotelu. Krupp nerwowo skubał przystrzyżone krótko wąsy; tuż za nim, w drugim rzędzie, dwaj członkowie zarządu I.G. Farben, a także von Finck, Quandt i kilku innych z poważnymi minami założyli nogę na nogę. Rozległo się głuche kaszlnięcie, brzęknęła leciutko skuwka wiecznego pióra. Cisza.
Słuchali. Treść wystąpienia sprowadzała się do tego, co następuje: należy skończyć ze słabym państwem, usunąć zagrożenie komunistyczne, zlikwidować związki zawodowe i doprowadzić do tego, by każdy przedsiębiorca mógł być führerem we własnym zakładzie. Przemówienie trwało pół godziny. Kiedy Hitler skończył, Gustav wstał, wysunął się krok do przodu i w imieniu wszystkich obecnych gości podziękował, że wreszcie otrzymali klarowne przedstawienie sytuacji politycznej. Kanclerz zamienił jeszcze przed wyjściem parę słów z każdym z zebranych. Winszowano mu, prawiono uprzejmości. Starzy przemysłowcy najwyraźniej poczuli ulgę. Zaraz po wyjściu Hitlera głos zabrał Göring, który nieco innymi słowami powtórzył dobitnie kilka myśli, a następnie wspomniał raz jeszcze o wyborach zaplanowanych na 5 marca: to wyjątkowa okazja, by wyjść z impasu, w jakim znalazły się Niemcy. Do przeprowadzenia kampanii potrzebne są jednak pieniądze; otóż partia narodowo-socjalistyczna nie ma już złamanego grosza, a zbliża się czas kampanii wyborczej. W tym momencie Hjalmar Schacht powstał, uśmiechnął się do zgromadzonych i rzucił: „A teraz, panowie, przejdźmy do kasy!”.
Zachęta, mimo iż nieco obcesowa, nie była dla nich niczym nowym; łapówki to ich chleb powszedni. W budżecie wielkich przedsiębiorstw korupcja jest żelazną pozycją, nosi rozmaite nazwy – lobbing, prezenty świąteczne, darowizny na rzecz partii politycznych. Większość gości wpłaciła zatem po kilkaset tysięcy marek, Gustav Krupp wyłożył milion, Georg von Schnitzler dał czterysta tysięcy, i zebrano w ten sposób okrągłą sumkę. Spotkanie z 20 lutego 1933 roku, które można by uważać za wyjątkowe wydarzenie w historii wielkiego przemysłu, bezprecedensowe porozumienie z nazistami, było dla takich jak Krupp, Opel czy Siemens niczym innym jak dość zwyczajnym epizodem działalności biznesowej, pospolitą zrzutką. Wszyscy oni przetrwają bezpiecznie okres dyktatury i w przyszłości będą finansowali wiele partii stosownie do ich skuteczności.
Po to jednak, by lepiej zrozumieć, czym było spotkanie z 20 lutego, by uchwycić jego ponadczasowe tło, należy teraz nadać wszystkim tym ludziom ich właściwe imiona. Ci, którzy siedzą późnym popołudniem 20 lutego 1933 roku w pałacu przewodniczącego Reichstagu, to wcale nie Günther Quandt, Wilhelm von Opel, Gustav Krupp, August von Finck; trzeba ich nazywać zupełnie inaczej. Günther Quandt to kryptonim, pod którym kryje się coś całkiem innego niż korpulentny jegomość smolący wąsy dymem z cygara i siedzący grzecznie na swoim miejscu w rzędzie foteli. Tuż za nim bowiem, za jego plecami znajduje się o wiele bardziej imponująca postać, opiekuńczy cień, zimny i nieprzenikniony jak kamienny posąg. Roztaczając całą swoją potęgę, okrutny, anonimowy, wznosi się nad sylwetką Quandta, nadając jego twarzy nieruchomość maski, ale takiej, która przylega ściślej niż jego własna skóra: wytężywszy wzrok, dostrzeżemy Accumulatoren-Fabrik AG, późniejszą Vartę, dobrze nam znaną, ponieważ osoby prawne mają swoje kolejne wcielenia, podobnie jak starożytni bogowie przybierali rozmaite postaci i z biegiem czasu łączyli się z innymi bóstwami.
Oto prawdziwe imię Quandtów, imię demiurgowe, ponieważ sam Günther nie jest niczym więcej niż maleńką kupką mięsa i kości, tak jak my wszyscy, a po nim na tronie zasiądą jego synowie i synowie jego synów. Tron jednak trwa nadal, gdy maleńka kupka mięsa i kości gnije już w ziemi. Żaden z tych dwudziestu czterech nie nazywa się zatem Schnitzler ani Witzleben, ani Schmitt, ani Finck, ani Rosterg, ani Heubel, jakby na to wskazywały akta stanu cywilnego. Nazywają się BASF, Bayer, Agfa, Opel, I.G. Farben, Siemens, Allianz, Telefunken. Znamy ich pod tymi nazwami – i to nawet bardzo dobrze. Są wszędzie wśród nas, między nami. Są naszymi samochodami, pralkami, środkami czystości, elektronicznymi budzikami, ubezpieczeniami naszych domów, bateriami w naszych zegarkach. Są wszędzie, pod postacią przedmiotów. Są naszą codziennością. Leczą nas, ubierają, oświetlają, wożą po drogach całego świata, kołyszą do snu. A dwudziestu czterech jegomościów obecnych owego 20 lutego w pałacu przewodniczącego Reichstagu to nic innego jak ich mandatariusze, duchowieństwo wielkiego przemysłu: kapłani Ptaha. I zachowują kamienny spokój, niczym dwadzieścia cztery arytmometry u wrót do Piekieł.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------