Porzuceni - ebook
Porzuceni - ebook
Mroczna, pełna napięcia opowieść o osamotnieniu, strachu, nadziei i sieci kłamstw, z której nie sposób się wyplątać.
W jednym z łódzkich parków znaleziono truchła psów. Pod nimi zostaje odkryte ciało zaginionego przed tygodniem małego chłopca. Świadkiem makabrycznego odkrycia jest Malwina Król.
Tego samego dnia okazuje się, że z domu dziecka, w którym pracuje, zniknął jeden z wychowanków, dziewięcioletni Marcin. Chłopiec pobiegł za uciekającym psem i już nie wrócił.
Policja nie łączy obu tych spraw, do momentu, kiedy do śledczych z Łodzi zgłasza się komisarz z Gdańska. Twierdzi, że przed trzema laty doszło na plaży do identycznego morderstwa. Sprawy nigdy nie wyjaśniono. Zakopane na wydmie dziecko zostało uduszone, a na jego szyi odkryto takie same ślady, jak na zwłokach małego chłopca z parku.
Śledczy wiedzą, że mają do czynienia ze sprawą, w której makabryczna i trudna do zrozumienia zbrodnia to dopiero początek. Rozpoczyna się wyścig z czasem.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2391-7 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Widok psa nurkującego w stercie jesiennych liści wyjątkowo ją bawił. Malwina Król wprost nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Teraz spuściła trzyletnią akitę ze smyczy i obserwowała, jak w szaleńczym pędzie robi slalom między drzewami.
– Fibi! – zawołała ją, gdy suczka pobiegła do wyżła, którego prowadził na smyczy mężczyzna w brązowym płaszczu. Kojarzyła go, kilka razy już natknęła się na niego w parku, ale nigdy nie rozmawiali.
Wyżeł szukał czegoś, zatapiając nos w wilgotnym dywanie liści, a jego pan szedł za nim posłusznie jak podczas polowania.
Malwina wstała z ławki i wolnym krokiem weszła między drzewa, żeby nie stracić Fibi z oczu. Tam było nieco cieplej i mniej wietrznie niż przy ścieżce, ale za to o wiele mroczniej i mgliście, na tyle że Fibi zniknęła jej z oczu. Malwina zawołała ją jeszcze raz, ale suczka nie chciała do niej wrócić.
Niewiele widziała. Odwróciła się i spostrzegła, że mgła jakby zamknęła ją między drzewami. Park w wielu miejscach przypominał gęsty las. Poczuła się samotna i zagubiona.
Odetchnęła głęboko. Nie chciała wpadać w panikę. Wiedziała przecież, że wystarczy kilkadziesiąt kroków w którąkolwiek stronę, żeby wyjść na okalającą zagajnik ścieżkę. Doskonale znała okolicę, więc tym bardziej nie powinna panikować.
Czuła, że serce zaczyna jej szybciej bić. Przyspieszyła kroku, a po chwili już niemal biegła w kierunku, w którym poszedł tamten mężczyzna. Obawiała się, że suczka dałaby mu się uprowadzić, gdyby tylko chciał to zrobić. Była młoda, ufna i skora do zabawy z każdym.
– Fibi! – zawołała głośniej, czując, jak drży. Nie z zimna, ale dlatego, że przeszył ją paraliżujący dreszcz strachu.
W końcu z mgły wyłoniła się sylwetka mężczyzny, który obserwował, jak jego pies kopie w ziemi. Fibi stała kilka kroków dalej i przyglądała się wyżłowi z zaciekawieniem. Merdała ogonem, choć wyżeł dziwnie powarkiwał, jakby denerwowało go to, co znalazł w ziemi.
– Ach, tu jesteś, Fibi… – powiedziała cicho, dając o sobie znać, bo mężczyzna zdawał się zamyślony. Nie chciała go przestraszyć.
Miał jakieś trzydzieści pięć lat, krzaczaste brwi, ciemny kilkudniowy zarost. Przyglądał się poczynaniom psa, mrużył oczy i zabawnie wykrzywiał usta.
Malwina wpięła smycz w obrożę Fibi i już miała odejść, gdy mężczyzna w płaszczu odezwał się zachrypniętym głosem:
– Dawno się tak dziwnie nie zachowywał.
Pokiwała głową ze zrozumieniem, choć nie do końca wiedziała, co konkretnie ma na myśli, bo samo kopanie dziwne przecież nie było. Spojrzał na nią, oczekując odpowiedzi, dlatego chrząknęła i odpowiedziała pytaniem:
– Na co mógł trafić?
Przeniósł z powrotem wzrok na psa i splótł ramiona na piersi. Czekał. Nie rozumiała, czemu pozwalał psu kopać. Wyżeł był już oblepiony mokrą ziemią, do pyska przykleiły mu się liście.
– Okropnie się ubrudzi – stwierdziła. Szkoda jej było psa. Miał krótką sierść, mógł od chłodu i wilgoci łatwo się przeziębić. Jego właściciel zdawał się jednak tym nie przejmować.
Malwina westchnęła przeciągle. Zorientowała się, że nie ma już po co tam stać. Wyżeł był zajęty kopaniem, a Fibi przestała merdać ogonem i straciła nadzieję na zdobycie zainteresowania psa. W momencie, w którym dziewczyna pociągnęła za smycz i chciała wyjść z zagajnika, wyżeł nagle zaszczekał na swojego pana. Mężczyzna podszedł więc i przyjrzał się temu, co pies znalazł. Zaciekawiona Malwina też się zbliżyła. Otworzyła szerzej oczy, widząc wystającą z ziemi kudłatą łapę. Zadrżała po raz kolejny, tym razem jednak z obrzydzenia, bowiem tuż obok łapy dało się dostrzec czaszkę w zaawansowanym stopniu rozkładu.
– Chodź tutaj! – zawołał mężczyzna, odciągając gwałtownie psa, bo ten zaczął znów kopać, tym razem metr dalej. Odsunęli się, a Malwina podeszła jeszcze bliżej i stanęła nad dołem. Fibi wyrywała jej się, wyraźnie nie chciała iść za nią.
Malwina przełknęła z trudem ślinę, czując, jak wypita niedawno kawa podchodzi jej do gardła. Tętno przyspieszyło, a kończyny zaczęły drżeć.
Obok czarnej łapy i przeplecionej białą sierścią czaszki spoczywało jeszcze inne truchło, o wiele świeższe. To zapewne ono musiało przyciągnąć wyżła.
– Mój Boże… – jęknęła. – Okropne. – Miała na myśli zarówno widok, jak i zapach, który dawał się teraz wyczuć.
Musiała się cofnąć. Nie mogła tego znieść. Chciała spojrzeć na mężczyznę i spytać go, co teraz. Okazało się jednak, że ten wycofał się z zagajnika i zniknął we mgle. Fibi zaczęła się wyrywać, też chciała uciec. Malwina natomiast oparła się o pień drzewa, bo nagle nie mogła złapać tchu.2
Usiadła na ławce. Czuła, że krew odpływa jej z twarzy. Było duszno i zimno, chciała szybko wrócić do domu, ale nie była w stanie. Zdołała jedynie wyjść z zagajnika. Wiedziała, że trzeba wezwać policję, ale nie umiałaby teraz przytomnie opowiedzieć, co się właściwie stało. Dlatego musiała odczekać jeszcze chwilę.
Ściągnęła szalik i rozpięła płaszcz. Po chwili przemogła się i jeszcze raz podeszła do dołu. Chciała sprawdzić, czy przypadkiem ten okropny widok nie był tylko przywidzeniem. Po kilku niepewnych krokach obraz, który cały czas miała przed oczami, okazał się jednak prawdziwy. Był abstrakcyjny, ale nie dało się go wyprzeć. Nie wierzyła, że ktoś mógł zakopać zwierzę w samym środku parku, ale te truchła mówiły same za siebie.
Niedaleko znajdował się plac zabaw, rząd ogródków działkowych, cały czas ktoś się tu kręcił, po jednej stronie parku ciągnęła się ruchliwa ulica, po drugiej było osiedle.
Jak to się stało? Jak wielkim zwyrodnialcem trzeba być, żeby coś takiego zrobić?
Chciała uspokoić drgające mięśnie nóg. Ukucnęła i zaczęła głaskać niespokojnie Fibi, która wyczuwała jej strach i też coraz bardziej się niepokoiła.
W oddali mignęła jakaś kobieta. Malwina chciała poprosić o pomoc, ale nie potrafiła wydusić z siebie słowa. Próbowała sobie wmówić, że rozkładające się szczątki zwierząt to nic takiego, że to nie ciało człowieka, a jedynie kilka psów. To jednak w żaden sposób jej nie pomagało.
– Jak on mógł nas z tym zostawić… – powiedziała do Fibi, gdy nagle na pobliskiej ławce zobaczyła faceta w brązowym płaszczu.
– Zadzwoniłem na policję – powiedział mężczyzna, gdy Malwina stanęła tuż obok. – Będą za jakieś piętnaście minut – dodał, głaszcząc swojego psa. Ten usiadł przed swoim panem. Wodził wzrokiem za Fibi, która chodziła wokół nóg Malwiny.
– Myślałam, że pan sobie poszedł – wydukała, siadając obok na ławce.
– Tomasz jestem. – Wyciągnął dłoń w jej stronę, ale Malwina, która drżała z zimna i niepokoju, nie zdobyła się na podanie mu ręki. – Trzeba dopilnować, żeby ktoś się tym zajął.
– Malwina – odparła po kilku sekundach, ale mężczyzna już cofnął dłoń. Najpierw jednak przyjrzał się dokładnie jej pokrytej piegami twarzy, grubym brwiom nad niebieskimi oczami i rudym kręconym włosom opadającym w nieładzie na ramiona. – Cieszę się, że pan tak myśli – zdołała dodać, żeby nieco rozładować napięcie, pokazać się od trochę lepszej strony i odeprzeć atak paniki, który ją dusił.
– Tomasz – poprawił ją. Najwyraźniej bardzo nie chciał, żeby ktoś zwracał się do niego per pan.
– Chociaż sama też dałabym radę zadzwonić na policję.
– Naprawdę? – spytał z ironią. Nie oczekiwał jednak odpowiedzi.
Mijały kolejne minuty. Fibi nie dawała się spokojnie głaskać, zamiast tego trącała łapą wyżła. Niecierpliwiła się.
– Jeszcze tylko chwila – obiecała, widząc, jak do parku nad Jasieniem wjeżdża w końcu radiowóz. Nadjechali od strony Tymienieckiego. Minęli zardzewiałe barierki i powoli ruszyli ścieżką. Rozwiali ostatnie mleczne smugi ciągnące po ziemi od strony pobliskiego stawu i rozgonili stado wron, których część zleciała się w okolice dołu.
Chciała się odezwać do Tomasza, ale nie wiedziała, co właściwie mogłaby powiedzieć. Spoglądała na niego, zaciekawiona. Zastygł w jednej pozie i czekał, jakby zatopiony we śnie, który przerwać mogło dopiero pojawienie się radiowozu. Tomasz machnął do funkcjonariuszy, dając znać, że to on do nich dzwonił.
Wstał i czekał na moment, w którym pokaże im odnalezione szczątki zwierząt, tym samym przekazując odpowiedzialność w ręce policji. Malwina miała ochotę wskoczyć pod koc, zrobić sobie gorącą herbatę i siedzieć tak aż do momentu, w którym obraz rozkładających się szczątków zniknie jej sprzed oczu, ale nie mogła sobie na to pozwolić, bo niedługo musiała pojawić się w pracy. Nie miała czasu, mogła co najwyżej chwilę odetchnąć.
Para policjantów w końcu do nich podeszła. Malwina już się otrząsnęła i miała siłę wstać.
– Dzień dobry, posterunkowy Paweł Sosnowski – przedstawił się, a stojąca krok za nim policjantka nawet na nich nie spojrzała. Oboje mieli miny, jakby wezwano ich do kogoś sikającego pod drzewem. Z pewnością mało ich obchodził powód, dla którego się tutaj znaleźli. – Pan dzwonił?
Tomasz szybko wyjaśnił, w czym rzecz, i zaprowadził ich między drzewa. Poszli niechętnie. Stanęli nad wykopanym w ziemi dołem, kobieta ukucnęła przy czaszce psa. Spojrzeli po sobie, po czym jak na komendę pokręcili głowami z dezaprobatą. Malwina nie zrozumiała tego gestu. Obserwowała ich z perspektywy kilkunastu metrów. Fibi miała ochotę pójść za wyżłem, z którym Tomasz się nie rozstawał nawet na krok. Malwina w końcu jej na to pozwoliła, tym razem jednak bez odpinania smyczy.
– I co teraz? – spytała, gdy stanęła kilka kroków za nimi.
– Trzeba wezwać weterynarza – odparł posterunkowy.
– I technika, bo z tego, co widać, śmierć tych zwierząt mogła nastąpić w wyniku przestępstwa – odezwała się po raz pierwszy policjantka. Jej formalny ton zwiastował
porządne zajęcie się sprawą.
– Więc co robimy? – spytał policjant, spoglądając na swoją partnerkę. Ta wyprostowała się, spojrzała na niego, po czym wzruszyła ramionami.
Chwilę później spisali zeznania Malwiny i Tomasza, więc oboje mogli wreszcie wrócić do domów. Malwina chwilę obserwowała swojego towarzysza w niedoli, nim zniknął za zakrętem. Sama ruszyła w stronę swojego bloku i już po kilku minutach była w mieszkaniu. Gdy zjadła śniadanie i przebrała się, usłyszała ryk kilku syren policyjnych.3
Trzy osoby próbowały przedrzeć się przez taśmę policyjną. Ktoś dojrzał, co znajduje się w dole między drzewami, i gapiom puściły nerwy.
– Wpuśćcie nas tam! – wołała jakaś kobieta, a policjanci ledwo dawali sobie radę z powstrzymaniem jej. – Mamy prawo wiedzieć, co się stało!
– Proszę się cofnąć! – warknął aspirant Jakub Bednarski, ale tamci nie odpuszczali.
– Dlaczego nie chcecie nas wpuścić?! – zawołał niski mężczyzna, którego tusza uniemożliwiała wywinięcie się policjantowi.
– Nie ma tam niczego, co powinno budzić państwa ciekawość! – krzyknęła podkomisarz Szolc pochylona nad rozkopaną ziemią.
– Ale… – zaczęła kobieta, lecz potknęła się i straciła równowagę. Zrobiła dwa kroki do tyłu i upadłaby, gdyby nie udało jej się oprzeć o drzewo.
Zajście zainteresowało spacerowiczów, dlatego wokół zagajnika zebrał się jeszcze większy tłum niż przed pięcioma minutami. Policyjne taśmy, parawan i kilka wozów policyjnych na sygnale zawsze wzbudzały ciekawość. Jedni tylko patrzyli, inni sądzili, że mogą żądać dopuszczenia do sprawy, jakby byli prawdziwymi śledczymi.
Bednarski słyszał nadjeżdżające radiowozy, lecz śledczych nigdzie nie było widać. Na razie na miejscu pojawił się on, podkomisarz Kamila Szolc, dwóch policjantów, którzy wezwali wsparcie, i prokurator. Palił papierosa tuż przy taśmie, ale po drugiej stronie zagajnika. Wcześniej był tu jeszcze weterynarz, ale gdy wraz z technikiem zaczął odsłaniać ziemię wcześniej naruszoną przez psa, okazało się, że będzie potrzebny biegły lekarz.
Aspirant wrócił w okolice parawanu zasłaniającego tylko jeden z dołów. Reszta wciąż straszyła swoją zawartością.
Technik przez ostatnią godzinę odkrył ciała pięciu psów. Jedno było dość świeże, weterynarz ocenił, że zwierzę zabito nie więcej niż tydzień temu. Miało skręcony kark, ale to nie było jeszcze do końca pewne. Wydobyto spod ziemi rozczłonkowany tułów, choć weterynarz sądził, że oddzielone od kręgosłupa kości to wynik raczej nieuważnego kopania niż przyczyna śmierci. Podobnie oddzielona została głowa, ale w tym przypadku weterynarz zauważył jeszcze przedśmiertne naruszenie kości.
– To wygląda, jakby ktoś wykręcał psu głowę tak długo, że trzymała się już wyłącznie dzięki skórze – wyjaśnił, gdy na miejscu pojawiła się podkomisarz, która poprosiła o wyjaśnienie. – Najświeższe ciało zostało okaleczone w podobny sposób, choć tutaj stawiałbym na uduszenie, bo nie naruszono aż tak mocno kręgosłupa. Oba ciała zakopano blisko siebie, jakby ktoś zapomniał o tym starszym i próbował na jego miejscu pochować nowe. Zdążyliśmy odkryć jeszcze dwa. Jedno spoczywało bardzo blisko dwóch poprzednich, a kolejne półtora metra dalej.
– Czemu akurat tam zaczęliście kopać? – zainteresowała się Szolc.
– Pies również tam coś wyczuł i naruszył ziemię.
– Właściwie co z tą parą, której pies tu węszył?
– To już musi pani pytać tamtych. – Wskazał na posterunkowego i jego partnerkę. – Jak przyjechałem, to tylko oni na mnie czekali.
– Nie powinni ich puszczać – burknęła cicho. Nie chciała się wdawać w dyskusję, bo i tak już było za późno. Nie miała ochoty na słowne przepychanki, w dodatku zaczęło mżyć, a podkomisarz miała na sobie tylko cienki jesienny płaszcz.
– Same małe rasy? – spytał Bednarski.
– Tak. Ten ostatni to beagle, najświeższe ciało należało do czarnego sznaucera miniatury. Jest też jakiś mieszaniec. Obok trzeciego ciała natknęliśmy się na ogon kolejnego zwierzęcia, ale jeszcze go nie odkopaliśmy. – Weterynarz kontynuował oprowadzanie śledczych. – Poleciłem dobrze je ominąć, dlatego dół jest głęboki. Najlepiej byłoby kopać tak, żeby podważyć ciało i go nie naruszać. Dzięki temu moglibyśmy zbadać je dokładnie na miejscu. Nic by nam wtedy nie umknęło. Dałoby się je spokojnie wyciągnąć spod ziemi. Poza tym wszędzie mogło być coś jeszcze, ziemia w wielu miejscach wygląda na spulchnioną. Należało więc szukać także głębiej. Szybko trafiliśmy na coś zgoła innego. Dlatego potrzebne było wsparcie.
Wskazał najgłębszy fragment wykopu, tuż pod łapą ostatniego odkrytego zwierzęcia. Można było tam coś dostrzec. Coś, co sprawiło, że prokurator palił już trzeciego papierosa. Szolc tymczasem pochyliła się nad dołem i zauważyła zarys ubrudzonej ziemią bladej skóry. Ludzkiej skóry. To był fragment ramienia albo nogi. Kończyna była wątła i mała. Z pewnością należała do dziecka.4
Droga do domu dziecka, w którym pracowała, wiodła przez park, ale w nieco inną stronę. Malwina postanowiła jednak trochę zboczyć i przystanąć obok zagajnika. Rozciągnięto już taśmę policyjną, między drzewami oprócz policjantów kręciło się kilku ubranych na biało mężczyzn. Pojawił się jeden nowy radiowóz i jakieś duże czarne auto. Przyglądała się przez chwilę, a potem razem z Fibi, z którą się nie rozstawała, ruszyła w swoją stronę.
Dom dziecka był schowany między blokami. Dotarła tu z lekkim opóźnieniem, od strony tylnego wejścia. Zamarła, gdy zobaczyła migocące w okolicach bramy koguty radiowozów. To było już za wiele na dziś. W końcu przełamała się i przyspieszyła kroku. Od tej strony nie miała możliwości dostać się od razu do głównego wejścia, dlatego musiała przejść przez cały budynek.
– Co się stało? – zawołała, gdy tylko przekroczyła próg, chociaż nie widziała nikogo w pobliżu. Szybko wytarła łapy Fibi i zamknęła ją w pokoiku socjalnym, w którym zwykle spędzała czas, kiedy jej pani pracowała.
Malwina skierowała się do głównego wejścia, nie chciała na razie wchodzić między dzieci. Wiedziała, że powinna pójść do nich jak najszybciej, żeby część z nich wyprawić, ale najpierw musiała się dowiedzieć, o co chodzi.
Po drodze spotkała wychowawcę, który akurat miał dyżur, ale zapytany, tylko wzruszył ramionami. Dopiero na zewnątrz trafiła na resztę pracowników, zarówno tych z pierwszej, jak i drugiej zmiany. Wśród nich dostrzegła policjantów.
– O co chodzi? – spytała Karolinę, jedną z wychowawczyń. Na jej twarzy dostrzegła łzy.
– Marcin zniknął – odparła cicho.
– Jak to? – Malwina nie rozumiała.
– Gandalf uciekł. W jednej chwili biegał po podwórzu, a nagle znalazł się za bramą. Dorota mówi, że przecisnął się przez jakąś szczelinę w siatce.
– Przecież Gandalf to duży pies, nawet w furtce się nie mieści. – Próbowała zażartować, żeby jakoś rozładować napięcie, ale to nic nie pomogło.
– Marcin stał przy oknie, był ubrany, ale nie miał iść do szkoły, bo wczoraj źle się czuł – dołączyła do wyjaśnień Dorota. – On… Powiedział, że pójdzie po psa. A ja… Nie powinnam mu pozwolić… – Zaszlochała głośno.
Marcin był jednym z podopiecznych Doroty. Miał dziewięć lat, raczej spokojne usposobienie, chudą sylwetkę i wadę wzroku, z której powodu czasem się gubił. Nie mieli funduszy, żeby ciągle zmieniać mu okulary.
– Nikt nie mógł wiedzieć… – Inna wychowawczyni starała się ją pocieszyć. – Myślałaś, że zdąży złapać psa.
– Ale… – Malwina nadal nic nie rozumiała. – Po prostu po niego poszedł?
Karolina skinęła głową.
– I co dalej?
– To było godzinę temu – odparła Dorota, a jeden z policjantów zaczął coś notować, jakby Dorota dopiero teraz podjęła wcześniej przerwany wątek. Możliwe, że do tej pory wszyscy szukali chłopca, bo mieli nadzieję, że błąka się gdzieś po okolicy.
– A co pani zrobiła, gdy chłopak nie wracał? – spytał stojący obok policjant.
– Gdy tylko zobaczyłam, że Marcin przeskakuje przez bramę i biegnie za Gandalfem, od razu się ubrałam i wyszłam za nim. Rozglądałam się, ale już ich nie widziałam. Minęło kilka minut, potem zaczęłam szukać na pobliskich ulicach, ale nigdzie ich nie było.
– Która to była godzina?
– Chyba dochodziła dziewiąta.
– Czyli w tym momencie nie ma go już ponad godzinę? – dopytywał się policjant, patrząc na zegarek. – Ustalenie czasu jest bardzo ważne.
– Tak, Marcin wyszedł około wpół do dziewiątej.
– I co pani później zrobiła?
– Ja… Wróciłam. Miałam nadzieję, że on już będzie z psem pod bramą albo w środku.
– Wtedy zaczęli państwo go szukać?
– Tak – odparła inna wychowawczyni, bo Dorota znów się rozpłakała i trudno jej było mówić. – Dominik i Sylwia zostali w środku, a my poszliśmy szukać. Każdy w inną stronę.
Malwina odciągnęła Karolinę na bok.
– Czemu właściwie Dorota tak rozpacza?
Koleżanka spojrzała na nią pytająco.
– Jak to?
– Przecież to nie pierwszy raz, kiedy ktoś ucieka.
Karolina pokręciła głową, a Malwina kontynuowała myśl:
– Ja wiem, że Marcinowi się to nie zdarzało, ale kiedyś ten bunt przecież wychodzi z każdego, nawet z najgrzeczniejszego dziecka. Ty wiesz o tym najlepiej – dodała, bo Karolina pracowała w domu dziecka, odkąd tylko sama z niego wyszła. Podobnie wyglądało życie Malwiny, lecz ona była jeszcze młoda, na razie miała dłuższy staż wychowanki niż wychowawczyni, którą stała się zaledwie dwa lata temu, niedługo po ukończeniu dwudziestego drugiego roku życia. – Już niejeden chłopak uciekał, a potem albo wracał po kilku godzinach, albo dzwonili ze szkoły, że jednak się pojawił. Pamiętam, jak…
– Nie o to chodzi – przerwała jej, tupiąc niecierpliwie nogą. – Dorota poszła do parku, miała nadzieję, że znajdzie tam Marcina goniącego za Gandalfem.
Malwina już wiedziała, do czego zmierza ta opowieść.
– I trafiła na ogrodzony przez policję teren.
– Tak, ja…
– Przeraziła się, sama rozumiesz. – Nie dała jej dojść do słowa. – Była przekonana, że chodzi o Marcina, ale nie chcieli jej dopuścić, nie chcieli powiedzieć, co znaleźli.
– Ja…
– Po chwili my się pojawiliśmy. Dorota krzyczała i płakała – powiedziała, nachylając się do Malwiny konspiracyjnie, tak żeby nikt ich nie usłyszał. – Chciała tam pobiec, ale to nic nie dało. Zatrzymali ją, przy czym ona zdążyła coś zobaczyć. Nie chcieli powiedzieć, co się stało, a potem policja przyjechała tutaj, do nas. I wypytują, o co chodzi, ale wciąż nie chcą nam powiedzieć, do czego doszło w parku.
Malwina wzięła głęboki oddech.
– Ja wiem, co się tam stało.
Karolina otworzyła usta, żeby mówić dalej, ale się zawahała.
– Jak to?
– Byłam tam rano. – Doszła w końcu do głosu. – Zabrałam Fibi na spacer. Czyjś wyżeł zaczął kopać między drzewami. Odkrył ciała jakichś psów. To było przerażające – przyznała, dając tym samym znać, że poniekąd rozumie rozedrganie Doroty. – Nie rozumiem, jak to się mogło stać.
– Psów? – Karolina zdawała się nie rozumieć.
– Tak, wyżeł zaczął kopać i widziałam, jak odkopał jakieś rozkładające się truchła.
– Los psa obchodzi cię bardziej niż los dziecka?
Nie rozumiała.
– Nic takiego nie powiedziałam.
– Ale mówisz tylko o psach! – krzyknęła Karolina histerycznie, a wtedy wszyscy na nią spojrzeli.
Malwina zadrżała, przestraszona. Nie zauważyła, w którym momencie w Karolinie wezbrała złość. Domyślała się jednak, że narastała już od dłuższego czasu i tylko szukała ujścia.
– Kurwa mać, tam leży zakopane dziecko! – Karolina krzyknęła jej prosto w twarz, a zaraz potem zwróciła się do policjantów. – Powiecie nam w końcu, co tam się, do jasnej cholery, stało?! Mamy prawo wiedzieć!
Wszyscy jej przytaknęli, a Malwina stała jak słup i nie mogła zebrać myśli. Przeraził ją wybuch Karoliny.
Dopiero po chwili dotarł do niej sens wykrzyczanych przed chwilą słów.
– Dziecko? – powtórzyła i spojrzała w zapłakane oczy Doroty, która bezradnie przytaknęła.
– Widziałam wystającą z ziemi dłoń. Małą, delikatną dłoń. – Głos jej się załamał. – Jak… – Nie dokończyła. Cały czas wpatrywała się w Malwinę, jakby oczekiwała od niej wyjaśnień.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji