- W empik go
Pościg - ebook
Pościg - ebook
Biegnij ile sił w łapach!
Ze ściśle tajnego laboratorium ucieka więzień - obiekt eksperymentów. Wabi się Czip i jest prawdziwym superpsem - potrafi myśleć jak człowiek (albo i lepiej!) i działać sprawnie jak komputer. Na dodatek zapisano w nim bezcenne, poufne informacje. Dlatego teraz ludzie w białych fartuchach depczą mu po piętach - a oni raczej nie są miłośnikami zwierząt.
Czip ma ważne zadanie: musi dotrzeć do chłopca, któremu także grozi niebezpieczeństwo, i ochronić go. Przydadzą się do tego zakodowane w nim bazy danych, ale będzie musiał także wykorzystać naturalny psi instynkt. Czy zdąży na czas? Wygląda na to, że złapał już trop…
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9789979643401 |
Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy tylko Biały Fartuch wszedł do sali naładowanej klatkami, więzień wyczuł, co mężczyzna zamierza zrobić. Biały Fartuch chciał go zabić.
Być może poznał to po uśmiechu, który przybyły posłał mu przez pręty. Biały Fartuch prawie nigdy się nie uśmiechał. Teraz patrzył na więźnia przez przyduże okulary w czarnej oprawce. Miał pięćdziesiąt parę lat i rzednące siwe włosy. Był bladym chudzielcem, który większość życia spędził przed komputerem albo nadzorując prace w laboratorium, gdzie przeprowadzano różne eksperymenty i testowano urządzenia. Z szyi zwisał mu elastyczny pasek, na nim zaś dyndał identyfikator, dzięki któremu Biały Fartuch mógł się poruszać po całym budynku.
Na identyfikatorze widniało zdjęcie i nazwisko: SIMMONS.
W sumie sensowniej było nazywać mężczyznę w myślach tak, jak nazywał się w rzeczywistości. Simmons był tylko jeden, Białych Fartuchów — mężczyzn i kobiet — kręciło się tu całe mnóstwo. Przez wszystkie te lata więzień zdążył poznać bliżej paru z nich: Daggerta, Wilkinsa i jeszcze rudowłosą kobietę, do której mówiono „Pani Dyrektor”.
Nie przepadał za Białymi Fartuchami. Nie byli dobrymi ludźmi. Oczywiście karmili go i zajmowali się nim, szkolili go. Ale go nie kochali.
Tylko tamtych dwoje — pewnego mężczyznę i pewną kobietę — więzień uznawał za swoich przyjaciół. Od dawna ich jednak nie widział. Dwanaście miesięcy albo i więcej. Bardzo ich lubił. Lubił słuchać historii, które opowiadali, i robiło mu się ciepło, gdy go drapali i klepali po głowie.
Był niemal całkiem pewny, że spotkało ich coś złego.
Teraz jednak bardziej niż nimi przejmował się Simmonsem.
Zaniepokoiło go to, że Simmons obydwie ręce trzymał w kieszeniach długiego fartucha, jak gdyby coś w nich ukrywał. Więzień domyślał się, co to mogło być.
Cofnął się nieufnie na tył klatki.
Pozostali chyba też zwietrzyli, że coś się szykuje. Razem było ich dziewięcioro, każde zamknięte osobno. Klatki stały jedna obok drugiej pod ścianą, pięć w dolnym rzędzie, pięć w górnym. Trzech uwięzionych zaczęło warczeć, szczekać i przemierzać swoje cele tam i z powrotem, co w tych warunkach musiało się ograniczyć do kręcenia się w kółko. Najwyraźniej pochwycili od Simmonsa te same sygnały.
Więzień bardzo chciałby się porozumieć z pozostałymi, żeby się dowiedzieć, co myślą. Jednak Białe Fartuchy zadbały o to, aby uniemożliwić jakąkolwiek formę zaawansowanej komunikacji między zwierzętami, ponieważ obawiali się, że mogłyby się dogadać i skrzyknąć przeciwko nim. Wszyscy uwięzieni mogli oczywiście po dawnemu skowytać, warczeć, merdać ogonami i jeżyć sierść, ale obecnie ich możliwości były znacznie większe niż te staroświeckie sposoby.
Simmons zatrzymał się niecałe pół metra przed klatką więźnia, uśmiechnął się — ukazując resztki szpinaku między górnymi zębami — i zagaił:
— Jak się dzisiaj mamy? Co u ciebie, stary?
Zagadnięty odpowiedział mu jedynie spojrzeniem. Przyszło mu do głowy, że lepiej będzie udawać potulność. Lepiej nie pokazywać Simmonsowi, że cokolwiek podejrzewa. Simmons jednak nie był głupcem. Wiedział, że chociaż więzień jest jed nym z nieudanych modeli eksperymentu, mimo wszystko ce chuje go nieprzeciętna inteligencja.
W końcu to oni, Białe Fartuchy, zaprojektowali i wszczepili te wszystkie implanty, którymi był naszpikowany. Zrobili to właśnie tutaj, po drugiej stronie sali, na blacie przypominają cym stół operacyjny, pod rzędem jasnych lamp i w asyście dwu nastu monitorów ustawionych pod ścianą obok. To ci ludzie zaprogramowali go tak, aby stał się czymś więcej niż zwykłym psem — zwierzęciem o zdolnościach i umiejętnościach, które odbiegały o lata świetlne od jego naturalnych możliwości. Gdy był szczeniakiem, nawet mu się nie marzyło, że kiedyś będzie w stanie czytać i rozumieć różne języki, analizować dane, służyć tajnej, niezwykle bogatej organizacji, być jej oczami i uszami.
Kiedy był szczeniakiem, nie marzyło mu się zbyt wiele poza uganianiem się za wiewiórkami.
Białe Fartuchy wiedziały, że więzień ma nie tylko wyjątkowe umiejętności, ale i poważne błędy w oprogramowaniu. Pomimo usilnych starań ten konkretny projekt zakończył się niepowodzeniem. Wrodzone instynkty badanego brały górę nad technologią, która nie zdołała ich stłumić. Żadne programy nie potrafiły poskromić psiej natury. Po pierwsze, więzień wciąż zbyt łatwo się rozpraszał. Nie zawsze umiał się skupić na zadaniu, które miał wykonać. Gdyby na przykład Białe Fartuchy poleciłyby mu wywęszyć ukrytą przez terrorystów bombę — stwarzającą zagrożenie dla życia tysięcy ludzi — a on zobaczyłby bawiące się dzieci, mógłby naraz zapomnieć o swojej misji i rzucić się w pogoń za turlającą się piłką.
Wiedział, że właśnie dlatego Białe Fartuchy chcą z nim zrobić coś bardzo złego.
— Patrz, co ci przyniosłem — powiedział Simmons, wyjmując z kieszeni lewą dłoń. W palcach trzymał coś małego i ciemnego, niewiele większego od szklanej kulki.
Psia przekąska.
Przepyszna słona przekąska o smaku wołowiny.
Więzień poczuł, że język wysuwa mu się z pyska i przejeżdża po obu stronach mordy, zahaczając o nos. To wszystko stało się automatycznie, zanim on sam zdążył się zorientować, co się dzieje. Doskonale go znali, wiedzieli, że przepada za przysmakiem wołowym. Była to jedna z wielu jego słabości. A oni potrafili ją wykorzystać.
Chciał się zmusić do tego, aby odwrócić spojrzenie od chrupki, ale w ostatniej chwili przyszło mu do głowy, że merdanie ogonem, czyli tradycyjna reakcja na widok smakołyku, to w sumie dobry pomysł.
Niech Biały Fartuch myśli, że się cieszę.
Trzymając przysmak między kciukiem a palcem wskazującym, Simmons wsunął dłoń między pręty kraty, która oddzielała go od więźnia.
— No, dalej — zachęcał. — Na pewno ci zasmakuje. Zawsze je pałaszujesz, aż uszy ci się trzęsą. Mniam, mniam. Są przepyszne! Sam chętnie bym je schrupał. To twoje ulubione.
Więzień lekko uniósł łeb, niemal dotykając sufitu klatki, i pociągnął nosem. Mężczyzna nie kłamał. Ta przekąska bez wątpienia była jego ukochanym przysmakiem. Nozdrza uwięzionego rozszerzyły się delikatnie, gdy wdychał zapach przegryzki, i prawie poczuł jej smak.
Nie przestawał merdać, ale dalej siedział wciśnięty w tył klatki.
— Co jest, kolego? — spytał Simmons. — Nie masz apetytu? Myślałem, że będziesz głodny, i przyniosłem tego całą kieszeń.
Więzień zauważył, że prawa ręka człowieka wciąż tkwi w kieszeni fartucha. Nozdrza znów mu się rozszerzyły, pochwytując smakowitą woń przekąski.
Coś tu się nie zgadzało. Teraz miał już pewność. Coś było nie tak z przysmakiem.
Nie pachniał tak, jak powinien.
Więzień nie miał odwagi zjeść chrupki. Ale gdyby nie wziął jej do pyska, Biały Fartuch zacząłby podejrzewać, że coś knuje.
Podreptał więc na przód klatki, włożył porośnięty sierścią pysk między kraty i delikatnie chwycił przysmak zębami.
— No i pięknie! — zawołał Simmons. — Pyyychota!
Więzień ze wszystkich sił powstrzymywał się, żeby nie pogryźć smakołyku i nie połknąć go. Nie mógł jednak siedzieć zupełnie nieruchomo. Musiał udawać.
Poruszył więc dwa razy szczękami, po czym zamknął pysk. Nietknięty przysmak na razie schował pod długim, wilgotnym, różowym językiem. Jednak po chwili przekąska rozmięknie i się rozpuści. Jeśli więc więzień będzie ją trzymał w pysku za długo, efekt będzie taki sam, jak gdyby ją połknął.
Nie mógł do tego dopuścić.
— Nie zachciało ci się przypadkiem spać, Czip? — spytał Simmons. — Pewnie zaraz ci się zachce. — Uśmiechnął się ze współczuciem. — Uwierz, to boli mnie bardziej niż ciebie, z różnych powodów. Przywiązaliśmy się do siebie, prawda? Wiele razem przeszliśmy. Cały czas myślę o tym, ile moglibyśmy osiągnąć, gdyby wszystko dobrze się ułożyło.
Aha — pomyślał więzień. — Mam się zrobić senny.
Niech będzie. Trzymając w pysku przysmak nasączony środkiem nasennym, postanowił grać dalej i za niedługi czas udać pierwsze objawy znużenia. Na razie stał na środku klatki z głową lekko przechyloną na bok, jak gdyby uważnie przysłuchiwał się temu, co mężczyzna ma do powiedzenia.
— Szkoda cię, Czip. Dobre z ciebie psisko. Z takiego kundla niejeden miałby pociechę, ale tutaj się nie wpasowałeś. A teraz nie możemy cię przecież oddać jakiejś miłej rodzince, która chciałaby zrobić z ciebie zwykłego kanapowca. To po prostu niewykonalne.
Więzień, którego nazwano Czip, zamrugał. Trzeba pozwolić, żeby powieki przymknęły się na pół sekundy, łeb opadł.
— Sam rozumiesz — Simmons przysunął się do klatki, nachylił i zniżył głos do szeptu tak, żeby nie słyszały go inne zwierzęta — musielibyśmy najpierw cię otworzyć i wyjąć ze środka wszystko, co w ciebie władowaliśmy. Takiej operacji pewnie byś nie przetrzymał, dlatego załatwimy to inaczej. No proszę, ale się zrobiłeś senny. Odsuniesz się trochę? Chcę na chwilę otworzyć klatkę.
Więzień cofnął się o dwa kroki, po czym usiadł, wyciągnął przednie łapy, pochylił łeb. Postawa uległa.
Zardzewiałe zawiasy zgrzytnęły, klatka się otworzyła. Kilka zwierząt znów zaczęło skowyczeć i szczekać. W powietrzu unosił się zapach sierści i strachu.
— Dobry piesek — powiedział Simmons. — Spokojnie, to nie będzie bolało. Zanim się obejrzysz, będzie po wszystkim.
W następnym momencie Biały Fartuch zaczął wyjmować prawą rękę z kieszeni. W dłoni ściskał jakiś przedmiot. Długi na około piętnaście centymetrów, wąski i walcowaty.
Z cienką, lśniącą końcówką.
Więzień poznał tę rzecz. Za kilka sekund Simmons wbije mu srebrzystą igłę w mięsień tylnej łapy, po czym kciukiem naciśnie tłoczek strzykawki.
Wsączy mu do ciała płyn, który przyniesie łatwą, natychmiastową śmierć.
Taki bystry był Czip. Rozumiał to wszystko. Nauczył się wiele dzięki Simmonsowi i innym Białym Fartuchom, którzy zapełniali jego banki pamięci wiedzą o różnych tego typu sprawach. A mimo to wciąż uważali się za mądrali, za sprytniejszych od niego. W swoim zaślepieniu nie wpadli na to, że więzień się domyśli, co knują.
Czip rozumiał znacznie więcej, niż mogli sobie wyobrazić. Powoli i łagodnie podniósł się, stanął na czterech łapach i zaparł się zadnimi o tylną ścianę klatki.
— Dobry piesek, dobry — uspokajał go Simmons, podczas gdy ręka ze strzykawką uniosła się, a druga powędrowała do karku psa, żeby go przytrzymać.
W tym momencie Czip z całej siły odbił się od ściany tylnymi łapami, które zadziałały jak tłoki, i wystrzelił do przodu, przelatując przez klatkę niczym futrzany pocisk.
Zatruta przekąska wypadła mu z pyska, a ułamek sekundy później mocne szczęki zacisnęły się na nadgarstku Białego Fartucha. Gdy zęby zanurzyły się w ciele mężczyzny, z bla dej dłoni wyleciała strzykawka i pacnęła na wykafelkowaną podłogę, prawie nie robiąc hałasu.
Hałasu narobił za to Simmons. Wrzasnął przeraźliwie z bólu, gdy kły zwierzęcia przebiły się przez skórę i przegryzły tętnicę. Mężczyzna osunął się na posadzkę, chwycił się za przedramię, na którym wciąż wisiał wczepiony w jego przegub pies.
— Pomocy! — zawył.
Pozostałe psy wpadły w szał. Salę wypełniła kakofonia zwie rzęcej wściekłości i podniecenia.
Powietrze przenikał zapach krwi.
Więzień rozumiał z psiego jazgotu więcej, niż kiedykolwiek byli w stanie pojąć ludzie trzymający go w niewoli. W ujadaniu i warczeniu pobrzmiewały gniew, strach i satysfakcja, której było znacznie więcej niż odrobina. Wszyscy więźniowie odczuwali pogardę dla swoich panów, oziębłych ludzi stawiających sobie za cel przemienienie ich w nowoczesne zabawki.
Czip puścił nadgarstek i przeniósł spojrzenie na identyfika tor dyndający u szyi mężczyzny. Simmons wzdrygnął się ze strachu, gdy pies chwycił zębami elastyczny pasek, szarpnął łbem i zerwał plakietkę, która szurnęła po podłodze.
— Pomocy! — wrzasnął znów Simmons, podnosząc głowę i zerkając w kąt sali, gdzie pod sufitem zainstalowano kamerę monitorującą. Był jednak środek dnia i Czip miał nadzieję, że nikt ich nie obserwuje. Przecież pilnowano ich głównie w nocy, na wypadek gdyby agenci innych organizacji albo mocarstw próbowali się włamać i ukraść albo zabić zwierzęta.
Czy w ogóle ktoś usłyszy wołanie o pomoc w całym tym psim jazgocie?
Czip nie dałby rady złapać zębami identyfikatora leżącego płasko na kafelkach, użył więc języka, aby go podnieść, podobnie jak robił to z krakersami. Następnie ostrożnie chwycił go w pysk i podbiegł do drzwi, mijając Simmonsa, który wciąż trzymał się za rękę i zwijał z bólu, siedząc na posadzce. Czytnik zamontowano obok wejścia, jakiś metr nad podłogą. Czip widział chyba z tysiąc razy, jak Białe Fartuchy go używają. Wystarczy przesunąć identyfikatorem pod zielonym światełkiem nie większym niż czubek ołówka.
Więzień stanął na tylnych łapach, oparł się przednimi o ścianę, żeby nie stracić równowagi, i przystawił plakietkę do lampki. W następnej sekundzie drzwi się rozsunęły, chowając się w ścianach.
Czip wyleciał z sali jak strzała, ale gdy w ostatniej chwili zerknął za siebie, zobaczył, że Simmons dźwiga się na nogi.
— Stój! — wrzasnął mężczyzna, zataczając się w stronę wyjścia. — Wracaj, parszywy kundlu, albo...
Drzwi zasunęły się Simmonsowi przed samym nosem. Bez identyfikatora Biały Fartuch nie mógł się wydostać na zewnątrz.
Czip puścił się pędem przez długi korytarz. Wiedział, jak wyjść z budynku. Jego i innych wyprowadzano na dwór na spacery i szkolenie. Gdy zbliżał się do drzwi na końcu korytarza, zaczął zwalniać, ale wpadł w poślizg na marmurowej podłodze, którą wypastowano w nocy, i z hukiem wjechał prosto w zamknięte skrzydło. Z trudem utrzymał plakietkę w pysku, szybko jednak się otrząsnął, znów wspiął się na tylne łapy i pomachał nią przed zielonym światełkiem.
Drzwi się otwarły.
Znalazł się w holu głównym. Ludzie — niektórzy ubrani w białe kitle, inni w garnitury — pewnym, szybki krokiem przemierzali pomieszczenie pochłonięci swoimi obowiązkami. Tak właśnie było w Instytucie. Nikt się nie lenił. Każdy doskonale znał swoje zadania.
Wyjście główne — wyjście na Świat — nie było zamknięte. Przez szeroko otwarte przeszklone drzwi do budynku wpadało rześkie, świeże powietrze, a wraz z nim milion zapachów z zewnątrz, a każdy z nich tchnął wolnością.
Wszyscy się zatrzymali. Nie byli przyzwyczajeni do widoku laboratoryjnego zwierzęcia spacerującego swobodnie bez smyczy i nadzoru. A już na pewno nie przywykli do widoku zwierzęcia o sierści i pysku pobrudzonych krwią, trzymającego w zębach identyfikator.
Może pomyślą, że uczę się nowej sztuczki!
Czip skoczył przed siebie i ze wzrokiem utkwionym w otwartych drzwiach pomknął prosto w ich stronę. Plakietka wysunęła mu się z pyska, ale nie dbał o nią, nie była mu już potrzebna.
— Zatrzymać go! — rozległ się czyjś okrzyk.
— Łapać tego psa! — zawołał ktoś inny. — Nie pozwólcie mu uciec!
Pierwszy głos znów wrzasnął:
— Zastrzelić go!
— Zwariowałeś! — odpalił na to drugi. — On jest wart majątek.
Nie było czasu na to, żeby obejrzeć się za siebie i sprawdzić, czy ktoś rzeczywiście celuje z broni. Teraz pozostało jedynie biec ile sił w łapach.
Szklane drzwi zaczęły się zamykać. Ktoś nacisnął włącznik.
Więzień przyspieszył.
Między skrzydłami została wąska szczelina.
Czip prześliznął się przez nią, w następnej sekundzie drzwi zamknęły się, przytrzaskując mu koniuszek ogona. Szarpnął się i uwolnił.
Nie był już więźniem. Wydostał się na wolność.
Jednak ucieczka z niewoli nie była jego jedynym celem. Miał inne bardzo ważne zadanie.
Odnaleźć chłopca.ROZDZIAŁ 1
To ma być czyste, Jeffrey? — pyta kobieta, odsuwając zasłonkę i przypatrując się badawczo kabinie prysznicowej. — Daleko jej do czystości.
— Przepraszam, ciociu Flo — bąknął Jeff. — Naprawdę wszyst ko tu szorowałem.
— Wiesz, po czym poznaj ę, że nie wyszorowałeś do czysta? — ciągnie kobieta. — Zobacz, puszczam wodę, tylko trochę. — Ciocia odkręciła kurek z zimną wodą i na krótką chwilę wsunęła pod strumień dłoń, po czym szybko ją cofnęła. — Widzisz, co się dzieje z wodą, gdy uderza o kafelki? Krople osadzają się na powierzchni. Ale jeśli ścianka jest czysta i lśniąca, ześlizgują się po niej strumyczkami. Widzisz tu jakieś strumyczki?
— Widzę kilka — odpowiada Jeff zmęczonym głosem. Zerwał się z łóżka o szóstej rano, wstał wcześniej niż słońce.
Mierzenie się ze światem o tej porze wydawało się dwunastoletniemu chłopcu czymś nieludzkim. Zwłaszcza że była to końcówka lata i wciąż jeszcze trwały wakacje. Szkoła miała się zacząć za kilkanaście dni i tego dnia Jeff chyba po raz pierwszy w życiu pomyślał, że w sumie dobrze będzie do niej wrócić.
Była sobota, dzień, który kiedyś oznaczał dla niego spanie do późna, a potem błogie lenistwo. Jednak już od dawna nie spędził w ten sposób soboty. Dochodziła dziesiąta rano, a Jeff czuł się tak, jak gdyby był na nogach od kilkunastu godzin.
Na kempingu „U Flo” sobota była najbardziej pracowitym dniem. Większość wędkarzy zatrzymujących się w domkach nad jeziorem Pickerel, a przynajmniej większość tych, którzy pojawiali się latem, zostawała na tydzień, zwykle od soboty do soboty. Dlatego właśnie w sobotę wszystkie albo prawie wszystkie osiem domków zwalniało się i czekało, aż zameldują się w nich nowi goście. Ciocia Flo nazywała ten czas „rotacją”.
Jednym z licznych sobotnich obowiązków Jeffa było po sprzątanie chat najszybciej jak to możliwe. Chociaż słowo „chata” brzmiało trochę staroświecko i prymitywnie, każdy tutejszy domek, nawet jeśli nie był pałacem, miał bieżącą wodę i przyzwoitą łazienkę z prysznicem. Ze wszystkich prac, które wykonywał, Jeff najbardziej nienawidził sprzątania po gościach. Wystarczy wyobrazić sobie bandę wędkarzy, którzy przez tydzień urzędują w domku nad wodą, żeby mieć pojęcie o tym, co zostawiają po sobie, gdy wyjeżdżają. Talerze pokryte zaschniętą skorupą brudu, opróżnione do połowy butelki z piwem i pływającymi w nich niedopałkami papierosów, bebechy wypatroszonych ryb w koszu na śmieci. W takich momentach chłopakowi przychodziły do głowy słowa piosenki z ulubionego musicalu mamy: „to te właśnie rzeczy lubię najmniej”.
Jeff wołałby odkurzyć setki dywanów, wypucować tysiące okien, wyszorować miliony kuchenek niż wymyć jedną łazienkę, z której przez siedem dni korzystało trzech wędkarzy w średnim wieku. To zadanie zaliczał do kategorii najobrzydliwszych w historii świata. Czy ci faceci robili to specjalnie, na złość? Czy zamiast myć ręce po prostu wycierali brudne łapska ręcznikiem i już? Czy zdejmowali zabłocone buciory, zanim weszli pod prysznic?
Na dodatek ciocia Flo miała fioła na punkcie czystości, dlatego choćby szorował chaty do upadłego, ona zawsze znalazła coś, do czego mogła się przyczepić. Tak samo jak tego ranka, gdy stali, wpatrując się w kabinę prysznicową czwórki, ostatniego domku, który Jeff miał tego dnia wysprzątać. Przynajmniej ominie go ogarnianie ósemki, w której nie było ostatnio rotacji, ponieważ została wynajęta na całe lato przez starego pana Greena. Staruszek lubił sam dbać o porządek u siebie.
Jedyną dobrą wiadomością było to, że chociaż Jeff miał do posprzątania kilka chat, nie zanosiło się na przyjazd nowych gości, chyba że trafiłby się ktoś, kto po prostu zjechałby z głównej drogi i szukał noclegu bez wcześniejszej rezerwacji. To zawsze było możliwe. Jednak zbliżał się koniec wakacji, tłumaczyła ciocia Flo, co oznaczało, że większość ludzi nastawiała się na powrót do pracy i szykowała dzieci do nowego roku szkolnego.
— Nie wydaje mi się, żeby wędkarzom aż tak bardzo zależało na lśniących kafelkach — wy sapał Jeff, mierząc wzrokiem kabinę prysznicową. — Dopóki nie widać brudu, będą w miarę zadowoleni.
Ciocia westchnęła. Był to dźwięk, który uwielbiała z siebie wydawać. Najpierw szybko wciągała powietrze, a następnie długo i powoli wypuszczała je z płuc, kręcąc przy tym głową.
— Takie masz podejście do wszystkiego, prawda? — spytała. — Wystarczy, że jest w miarę dobrze i już. Ale mnie to nie wystarczy. Ja chcę, żeby było idealnie.
Słuchając jej, można by pomyśleć, że prowadzi nie kemping dla wędkarzy, ale hotel Hilton.
— Większości mężczyzn — ciągnęła — może nie obchodzić, czy domek lśni czystością, ale paru z nich przywiezie ze sobą żony, rodziny i nie możemy dopuścić do tego, żeby o domkach wynajmowanych przez Florence Beaumont powiedziano choć by jedno złe słowo.
— Dobra — bąknął Jeff, po czym wyjął gąbkę, butelkę zielo nego środka czyszczącego w sprayu i zaczął szorować kafelki od nowa.
Ciocia Flo zadowolona ze zwycięstwa odniesionego nad bratankiem ruszyła na inspekcję jedynki. Chłopak tymczasem zapamiętale czyścił kabinę, w której zaczęły się gromadzić opary detergentu, wnikając w jego płuca i przyprawiając go o zawroty głowy. W pewnym momencie Jeff pomyślał, że jeszcze chwila i zemdleje. „Co nie byłoby wcale takie złe” — uznał w duchu. — „Miałbym wtedy miniurlop”.
Pocieszał się myślą, że gdy skończy, wyjdzie wreszcie na zewnątrz. Czekało go tam mnóstwo obowiązków, dzięki którym mógł spędzać czas na świeżym powietrzu.
Ciocia Flo była właścicielką sześciu długich na cztery metry aluminiowych łodzi, które leżały na piachu przywiązane do jednego ze starych drewnianych pomostów. Jeff miał pilnować, żeby wszystkie łódki były czyste i w przyzwoitym stanie. Gdy skończył z prysznicem, ruszył w stronę brzegu jeziora, od którego dzielił go krótki spacer. Po drodze co chwila machał ręką, odganiając od twarzy komary.
Pierwsza łódź, którą obejrzał, przywiodła mu na myśl scenę krwawej zbrodni. Na dnie, w płytkiej, rozległej kałuży brudnej wody, unosiły się kupki czegoś, co przypominało wnętrzności. Na szczęście Jeff wiedział, że są to robaki, a ściśle mówiąc — dżdżownice.
Przynajmniej nie było tu żadnych... a nie, jednak były. Ktoś oczyścił ryby w łódce. Czyszczenie ryb wcale nie oznacza, że wędkarz spryskał je płynem do mycia naczyń i przetarł papierowym ręcznikiem, żeby lśniły. Ten ktoś najzwyczajniej w świecie oskrobał je z łusek i wypatroszył — rozciął im brzuchy nożem, wyjął z nich wszystkie flaki i rzucił na dno łódki.
„To naprawdę świetna praca” — pomyślał chłopak. — „Codzienne rzyganie gwarantowane”.
Nikogo jednak nie obchodziło, że Jeffowi robiło się niedobrze. Musiał wejść do łódki i posprzątać. Na dziobie zobaczył wetkniętą za siedzenie starą, pordzewiałą puszkę po kawie, której mógł użyć, żeby wybrać ohydną masę i wywalić za burtę.
Wszedł do łódki, wspinając się na ławeczkę, żeby nie zniszczyć sobie trampek. Robił to wcześniej setki razy i zawsze udawało mu się utrzymać równowagę, nawet gdy łódź pod nim przypadkiem się poruszyła.
Nie wiedział jednak, że jeden wijący się, oślizgły robal leży na ławce i że gdy postawi na nim nogę, efekt będzie porównywalny z nadepnięciem na skórkę od banana.
Zanim się obejrzał, wywinął orła.
W następnej sekundzie z hukiem i pluskiem wylądował na aluminiowym dnie łódki cały w zdechłych dżdżownicach, błocie i rybich flakach.
Wyrzucił z siebie słowo, którego starał się nie używać w obecności dorosłych. Gdyby w tym momencie usłyszeli go rodzice, daliby mu popalić.
Fajnie by było mieć rodziców, którzy mogliby mi dać popalić — pomyślał.
Jednak zamiast rodziców usłyszała go ciocia Flo, która ja kimś trafem znalazła się po drugiej stronie pomostu. Może i nie była szczęśliwa, słysząc, jak się wyraża jej dwunastoletni pod opieczny, ale co mogła zrobić? Odesłać go za karę do pokoju? Kto wtedy wykonałby wszystkie jego obowiązki?
Stała z rękami skrzyżowanymi na piersiach i wpatrywała się w Jeffa z przyganą.
Chłopiec przeniósł spojrzenie z cioci na swoje dłonie, na palce, między którymi tkwił zdechły robal. Właśnie w tej sekundzie na czubku nosa Jeffa usiadł komar, a wtedy chłopak instynktownie, niewiele myśląc, pacnął go ręką.
Teraz cała maź, w której wylądował, łącznie z martwą oślizg łą dżdżownicą, znalazła się na jego twarzy.
Ciocia Flo wydała z siebie charakterystyczne westchnienie.
— Będziesz się tak wylegiwał cały dzień, Jeffie Conroy, czy zamierzasz jeszcze coś dzisiaj zrobić? — spytała.
Po doprowadzeniu siebie i łódki do porządku Jeff miał jechać na wysypisko. To oznaczało, że musiał załadować na starego pikapa ciotki wszystkie kubły na śmieci, które zdążyły się zapełnić w ostatnim tygodniu, i wywieźć je na składowisko odpadów leżące przy lokalnej drodze półtora kilometra dalej.
Próbował wytłumaczyć cioci Flo, że chłopcom w jego wieku nie wolno prowadzić furgonetek, nawet jeśli potrafią to robić. Jeff akurat umiał jeździć samochodem, rok wcześniej ćwiczył z tatą na podwórku ciotki, gdy przyjechali na rodzinne wakacje. W sumie nie widział w tym większej filozofii — wystarczyło przesunąć dźwignię zmiany biegów na D, wcisnąć stopą gaz i samochód ruszał.
— Co za bzdury — odpowiedziała ciocia, gdy mimo wszystko protestował. — Masz długie nogi i dosięgasz pedałów. Jesteś wyższy ode mnie, a nawet ja bez problemu jeżdżę swoim for dem. Dobry Boże, jak tak dalej pójdzie, przerośniesz wszystkich w rodzinie. Twój ojciec mówił, że co chwila latałeś pojeździć na gokartach i że dobrze ci szło. A poza tym śmieci same się nie wywiozą, ktoś musi to zrobić.
— Ale jeśli zatrzyma mnie policja i każę pokazać prawo jazdy...
Ciotka zbyła go machnięciem ręki.
— Policja zrozumie. Jak cię zatrzymają, powiedz im, że dostaną u mnie za darmo łódkę, mogą przyjść po południu i trochę połowić. Policjanci nie mają tu zresztą nic do roboty. Nie grasują u nas przestępcy, więc nie ma kogo łapać. Równie dobrze mogą powędkować.
Zarechotała.
Jeff objechał furgonetką kemping, ładując na skrzynię pełne kubły. Potem wytoczył się starym fordem na koniec podjazdu i stanął przed utwardzoną drogą, po której samochody przejeż dżały z częstotliwością sześciu na godzinę. Skręcił w prawo i ruszył w stronę wysypiska.
Zerknął na puste siedzenie obok i przez chwilę było mu żal, że nie ma przy nim Pepper.
Pepper była jego psem. Tylko raz jechała z nim furgonetką.
Miała cztery lata, biało — czarną sierść i była owczarkiem rasy border collie. Jej prawe oko zdobiła biała łata, a lewe czarna. Tamta jedna wspólna wyprawa pikapem, którą odbyli na początku lata, wystarczyła, aby się przekonać, że Pepper polubiła jazdę ze swoim młodym panem. Suczka wystawiła łeb przez okno od strony pasażera, nos skierowała pod wiatr. Jedyną rzeczą, która podobała jej się wtedy bardziej niż jazda na wysypisko, było samo wysypisko. Mogła tam do woli uganiać się za wiewiórkami, szczurami i mewami.
Gdyby teraz była razem z Jeffem, upajałaby się zapachami wsi i od czasu do czasu odwracałaby się od okna, żeby polizać go po twarzy.
Bardzo kochał Pepper.
Ale ciocia Flo nie lubiła psów i to był jedyny warunek, jaki postawiła, zanim zgodziła się zaopiekować Jeffem po śmierci jego rodziców. Żaden pies nie będzie mieszkał pod jej dachem. Trzeba było znaleźć dla Pepper inny dom. Dlatego tydzień po przyjeździe do ciotki Jeff musiał oddać suczkę rodzinie, która mieszkała w tym samym mieście i przy tej samej ulicy co jeszcze niedawno on sam.
Jeff zaczął myśleć o Pepper, cioci Flo i swoim nowym życiu. Te rozmyślania tak bardzo go pochłonęły, że nie zauważył olbrzymiej dziury na drodze tuż przed sobą.
Przednie prawe koło wpadło prosto w wyrwę.
BUM!
Ułamek sekundy później tylne prawe koło wjechało w ten sam wybój.
BUM!
W następnej chwili Jeff usłyszał za sobą huk. Zerknął we wsteczne lusterko i zobaczył, że jeden z kubłów leży na środku jezdni, a wokoło niego leżą rozsypane śmieci.
Nie mógł zostawić na drodze takiego bałaganu, nadepnął więc hamulec. Zanim jednak wysiadł z furgonetki, żeby podbiec do wywróconego pojemnika i posprzątać, oparł czoło o kierownicę i przymknął oczy.
Chciało mu się płakać.
Nienawidził tego miejsca.
Nienawidził tego miejsca z całego serca.
Tęsknił za Pepper.
A jeszcze bardziej niż za Pepper tęsknił za mamą i tatą. Stracić rodziców, kiedy jest się jeszcze dzieckiem, to nic fajnego.