- promocja
- W empik go
Posiadacz - ebook
Posiadacz - ebook
Przejmująca, pełna namiętności opowieść o miłości, zdradzie, posiadaniu i śmierci.
Akcja rozpoczyna się w 1886 roku w Londynie, a rodzina Forsyte’ów stanowi symbol mieszczaństwa epoki wiktoriańskiej. Żona jednego z braci, Irena, staje się burzycielką porządku ustalonego przez rodzinę.
Posiadacz to najsłynniejsza powieść w całym dorobku Johna Galsworthy’ego. Pierwotnie wydana pod tytułem Saga rodu Forsyte’ów, osiągnęła ogromną popularność (autor otrzymał za nią Nagrodę Nobla), doczekała się kontynuacji i wtedy tytuł ten rozciągnął się na cały cykl. Dla kolejnych wydań Autor ustanowił dla niej tytuł Posiadacz, który chyba najpełniej oddaje o czym jest ta opowieść.
Sedno całej tej sprawy, pomyślał, to własność, lecz wiele ludzi wolałoby nie stawiać jej na tej płaszczyźnie. W ich pojęciu idzie wyłącznie o „świętość węzłów małżeńskich”. Ale podstawą świętości węzłów małżeńskich jest świętość rodziny, a świętość rodziny oparta jest na świętości posiadania. A przecież wszyscy ci ludzie są wyznawcami Tego, który nic nigdy nie posiadał na własność. Ciekawe!
John Galsworthy
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-379-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZYJĘCIE U STAREGO JOLYONA
Uprzywilejowani, którzy dostąpili zaszczytu uczestniczenia w rodzinnej uroczystości Forsyte’ów, mieli okazję oglądać czarujący i pouczający widok rodziny należącej do zamożnego mieszczaństwa, w pełni upierzenia. Ktokolwiek jednak z tych uprzywilejowanych posiadał dar analizy psychologicznej (talent pozbawiony wartości pieniężnej, tym samym obcy Forsyte’om), był świadkiem widowiska nie tylko cudownego samo przez się, ale rzucającego światło na jeden z zawiłych problemów natury ludzkiej. Mówiąc po prostu, to zgromadzenie rodziny, której ani jedna gałąź nie lubiła innej, wśród której nie było trzech członków złączonych uczuciem godnym miana sympatii, mogło służyć za dowód owej niepojętej, istotnej spoistości, czyniącej rodzinę tak potężną jednostką społeczną, tak wyraźnym odtworzeniem społeczeństwa w miniaturze. Przed świadkiem tym odsłaniała się wizja mrocznych dróg rozwoju form społecznych, umożliwiająca mu zrozumienie życia patriarchalnego, wędrówek dzikich hord, powstawania i upadku narodów. Znajdował się on w sytuacji człowieka, który mając sposobność obserwowania rozwoju drzewa od momentu zasadzenia (wymownego przykładu krzepkiego wrastania, utrwalenia się i pomyślnego bytowania wpośród śmierci setek innych roślin, nie tak trwale zakorzenionych, mniej chłonnych i odpornych) – mógłby zarazem oglądać je okryte gęstym, pięknym ulistnieniem, w jego nieomal odrażającej bujności, u szczytów rozkwitu.
Dnia 15 czerwca 1886 roku, około czwartej po południu, osoba, która by miała szczęście znaleźć się w siedzibie starego Jolyona Forsyte’a na Stanhope Gate, zyskałaby możność obserwowania rodu Forsyte’ów w największym rozkwicie.
Przyjęcie było wydane dla uczczenia zaręczyn panny June Forsyte, wnuczki starego Jolyona, z panem Filipem Bosinneyem. W olśniewającej świetności jasnych rękawiczek, barwnych kamizelek męskich, piór i sukien damskich, zgromadziła się cała rodzina – zjawiła się nawet ciotka Anna, rzadko już teraz opuszczająca zaciszny kącik w zielonym salonie brata jej, Tymoteusza, gdzie, pod osłoną pióropusza zeschłych traw w jasnobłękitnym wazonie, siadywała całymi dniami z książką albo ręczną robótką, w otoczeniu wizerunków trzech pokoleń Forsyte’ów. Tak, pojawiła się nawet ciotka Anna. Jej sztywno wyprostowana postać i wyraz godności na zastygłej w spokoju starczej twarzy wyrażały bezwzględne podporządkowanie się idei rodziny.
Ilekroć zaręczał się, wstępował w związki małżeńskie albo rodził ktokolwiek z Forsyte’ów – stawiali się zawsze wszyscy Forsyte’owie. Ilekroć umierał ktoś z Forsyte’ów… ale dotychczas nie umarł jeszcze żaden z Forsyte’ów. Forsyte’owie nie umierali; śmierć była niezgodna z ich zasadami, bronili się też przed nią, przedsiębiorąc instynktownie środki ostrożności naturalne u ludzi posiadających wielką siłę żywotną i nieznoszących zamachu na swoją własność.
Forsyte’owie, zmieszani tego dnia z tłumem innych gości, wyróżniali się sztywniejszą jeszcze niż zazwyczaj wyniosłością, czujną, badawczą pewnością siebie i uroczystym dostojeństwem, jak gdyby zwarli się w szyku obronnym. Grymas nieufności, cechujący twarz Soamesa Forsyte’a, znalazł dzisiaj odbicie na obliczach wszystkich Forsyte’ów. Wszyscy mieli się na baczności.
Podświadoma wzgardliwość ich zachowania uczyniła z przyjęcia u starego Jolyona moment psychologiczny historii rodu, stała się zaczątkiem jej dramatu.
Forsyte’owie byli czymś dotknięci; nie każdy z nich poszczególnie, ale jako rodzina. Uraza ta uzewnętrzniała się w doskonalszym jeszcze niż zwykle nieposzlakowaniu stroju, spotęgowanej wylewności uczuć rodzinnych, wyolbrzymieniu znaczenia rodu i… podejrzliwym grymasie. Forsyte’owie wietrzyli to, co nieuchronnie wydobywa na jaw zasadnicze rysy każdej społeczności, grupy czy osobnika – wietrzyli niebezpieczeństwo. Przeczucie zaś niebezpieczeństwa przydawało blasku ich zbroi. Po raz pierwszy jako rodzina zdawali się mieć świadomość zetknięcia się z czymś obcym i groźnym.
Oparty o fortepian mężczyzna okazałej postawy opancerzył potężną pierś dwiema kamizelkami z wetkniętą w nie rubinową szpilką zamiast, jak przy pospolitych okazjach, jedną, atłasową, ze szpilą diamentową. Wyłaniająca się sponad tych jedwabistych przepychów gładko wygolona, kwadratowa starcza twarz o żółtawym zabarwieniu skóry i bladych oczach miała szczególnie uroczysty wyraz. Był to Swithin Forsyte. Tuż przy oknie, gdzie było najwięcej świeżego powietrza, bliźniak jego, James (stary Jolyon nazywał braci: gruby i chudy), mierzący, jak okazały Swithin, z górą sześć stóp wzrostu, ale bardzo szczupły, jak gdyby od urodzenia już przeznaczyła go natura do zrównoważenia szali i utrzymania przeciętnej, siedział w swojej zwykłej pozie, trochę pochylony. Jego szare oczy miały wyraz skupienia, jakby pochłaniała go jakaś tajna troska, i z rzadka tylko ogarniały nagłym, badawczym błyskiem całe otoczenie. Dwie równoległe, podłużne bruzdy żłobiły jego policzki, czyniąc je jeszcze chudszymi; długą, starannie ogoloną górną wargę okalały bokobrody. W palcach obracał na wszystkie strony porcelanową filiżankę. W pobliżu, słuchając, co mówi ubrana na brązowo dama, siedział jego jedyny syn, Soames, blady, ciemnowłosy, trochę już łysiejący i równie starannie ogolony jak ojciec; podciągał on brodę i marszczył nos w owym wspomnianym już grymasie pogardliwej nieufności, jak gdyby ujemnie oceniając jajko, o którym z góry wiedział, że nie będzie go mógł spożyć. Siedzący za nim jego stryjeczny brat, wysoki Jerzy, syn piątego Forsyte’a, Rogera, miał złośliwy wyraz na mięsistej twarzy, jak gdyby obmyślał jeden ze swych zwykłych sardonicznych dowcipów.
Wszystkich ogarnął niezwykły nastrój związany z wydarzeniem dnia.
Rządkiem, jedna tuż przy drugiej, zasiadły trzy panie: ciotki Anna, Estera – obie stare panny – i Jula (zdrobnienie od Julii), która we wczesnej młodości zapomniała się do tego stopnia, że poślubiła Septymusa Smalla, człowieka nader wątłej konstytucji. Przeżyła go też o wiele lat. Wraz z młodszą i starszą siostrą mieszkała teraz na Bayswater Road, w domu szóstego i najmłodszego ich brata, Tymoteusza. Każda z tych pań trzymała wachlarz w ręce i każda barwnym jakimś szczegółem stroju, odświętnym piórem czy broszą podkreślała uroczysty charakter zebrania.
W środku pokoju, pod świecznikiem, jak przystoi gospodarzowi domu, stał sam stary Jolyon, głowa rodu Forsyte’ów. Osiemdziesięcioletni starzec dzięki pięknej siwej głowie, wypukłemu, sklepionemu czołu, małym ciemnoszarym oczom i ogromnym siwym, rozłożyście opadającym poniżej silnie zarysowanej szczęki wąsom miał wygląd patriarchalny. Pomimo wychudłej twarzy i zapadłych skroni zdawał się zachowywać wciąż jeszcze niespożyte siły młodości. Trzymał się nadzwyczaj prosto, a jego bystre i stanowcze oczy nie utraciły nic z dawnego blasku. Tym wytłumaczyć się dawała niechęć i nieufność w stosunku do niego ludzi niższych, których przygniatał swą wyższością. Rządząc się w ciągu nieskończonego szeregu lat własną wolą, zdobył sobie do niej usankcjonowane przez czas prawo. Nigdy też nie przyszłoby staremu Jolyonowi na myśl, że należy przybrać nieufny czy wyzywający wyraz twarzy.
Pomiędzy nim a czterema obecnymi dziś jego braćmi: Jamesem, Swithinem, Mikołajem i Rogerem, było wiele podobieństw i wiele też różnic. Każdy z braci znacznie różnił się od pozostałych, a jednak wszyscy wzajem byli do siebie podobni.
Tym pięciu twarzom mimo odmiennych rysów i odrębności wyrazu wspólna była cecha stanowczości, ujawniona w energicznym zarysie brody; niezależnie od powierzchownych różnic stanowiła ona wspólny podkład i nadawała charakterystyczne piętno rasowe, sięgające zbyt zamierzchłej przeszłości, aby można było prześledzić jego powstanie, zbyt odległe i utrwalone, aby podlegać mogło dyskusji – istny stempel urzędowy, a zarazem najpewniejsza gwarancja pomyślności rodu.
To samo piętno, może nieco mniej wyraziste, ale niezaprzeczalne, znak czegoś niedającego się wykorzenić z duszy rodu, cechowało młodsze pokolenie zarówno w osobie bladego i ruchliwego Archibalda, wysokiego, o byczym karku Jerzego, jak młodego Mikołaja z jego łagodnym, próbującym swych sił uporem, i wreszcie pełnego powagi i zarozumiałego ograniczenia Eustachego.
W ciągu opisywanego popołudnia wszystkie te twarze, tak różne i zarazem tak podobne, niejednokrotnie przybierały wyraz nieufności, kierującej się niewątpliwie ku osobnikowi, którego poznanie było właściwym celem ich zgromadzenia się tutaj.
Wiadomo było, że Filip Bosinney jest młodym człowiekiem bez majątku, ale dziewczęta z rodu Forsyte’ów zaręczały się już dawniej z niezamożnymi chłopcami i wychodziły za nich za mąż. A więc nie ten fakt wzbudzał wątpliwości w umysłach członków rodziny. Bodaj że sami nie umieliby wyjaśnić powodu nieufności, kryjącej się we mgle ploteczek rodzinnych. Jeden tylko szczegół nie ulegał wątpliwości: fakt, iż młodzieniec złożył ceremonialną wizytę ciotkom: Annie, Juli i Esterze, w miękkim szarym kapeluszu – w miękkim szarym kapeluszu, nie nowym w dodatku – w zakurzonym nakryciu głowy ze zmiętym rondem.
„Jakie to dziwne, moja droga, jakie niezwykłe!”.
Ciotka Estera, przechodząc przez mały, ciemny przedpokój (miała nieco krótki wzrok), chciała spędzić z krzesła nieszczęśliwy kapelusz, wołając „a psik” – wzięła go bowiem za obcego, podejrzanego prowadzenia kota, a Tommy miewał takich nieprzynoszących mu zaszczytu przyjaciół. Zaniepokoiła się, widząc, że mniemany kot nie rusza się z miejsca.
Jak artysta doszukuje się zwykle znamiennego drobnego szczegółu będącego niejako symbolem zasadniczego charakteru danej sceny, miejsca czy osoby, tak samo ci bezwiedni artyści – Forsyte’owie – intuicyjnie uczepili się owego kapelusza. Był on dla nich znamiennym drobiazgiem, szczegółem streszczającym w sobie istotę całej sprawy; każdy z nich bowiem zadawał sam sobie pytanie: „Czy ja złożyłbym tego rodzaju wizytę w takim kapeluszu?”. I każdy odpowiadał na to pytanie przecząco, a niektórzy, obdarzeni bujniejszą wyobraźnią, dodawali: „Nie, nigdy nic podobnego nie przyszłoby mi do głowy”.
Jerzy, usłyszawszy tę historię, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Kapelusz najwidoczniej włożony był umyślnie, dla żartu. On sam znał się najlepiej na podobnych kawałach.
– Co za impertynencja! – orzekł. – Dziki pirat!
I to słówko „pirat” przechodzić zaczęło z ust do ust, aż stało się ulubionym sposobem określania Bosinneya.
Ciotki robiły June wyrzuty z powodu kapelusza.
– Nie powinnaś mu była pozwolić, moja droga! – zadecydowały.
June odpowiedziała po swojemu ostro i hardo – była istnym wcieleniem samowoli.
– O, a cóż to szkodzi? Fil nie wie nigdy, co ma na sobie.
Tak zuchwałej odpowiedzi nikt nie mógł dać wiary. Człowiek, który nie wie, co ma na sobie! Nie, nie, to niemożliwe.
Kim właściwie jest ten młodzieniec, któremu tak świetnie udało się zaręczyć z June, uznaną dziedziczką starego Jolyona? Wiedziano, że jest z zawodu architektem; nie stanowi to jednak samo przez się wystarczającej racji do noszenia podobnego kapelusza. Wśród Forsyte’ów nie było wprawdzie ani jednego architekta, lecz jeden z nich znał osobiście dwóch architektów, którzy nigdy nie poważyliby się złożyć w takim kapeluszu oficjalnej wizyty podczas londyńskiego sezonu. Jest w tym coś niebezpiecznego, tak, niebezpiecznego!
June oczywiście tego nie uznawała, ale June, pomimo nieukończonych jeszcze dziewiętnastu lat, była taka pewna siebie. Czyż nie oświadczyła w rozmowie z panią Soamesową, zawsze tak pięknie się ubierającą, że pióra są pospolite. I pani Soamesowa przestała nosić pióra. Tak, kochana June jest okropnie stanowcza w wyrażaniu swoich opinii!
Cała ta podejrzliwość, krytycyzm i nawet zdecydowana nieufność nie przeszkodziły jednak Forsyte’om zgromadzić się w domu starego Jolyona na jego zaproszenie. Przyjęcie na Stanhope Gate to wielka rzadkość; w istocie nie urządzano tu zebrań towarzyskich już od dwunastu lat, od dnia śmierci starej pani Jolyonowej.
Nigdy jeszcze nie stawiła się rodzina tak w komplecie jak tym razem, albowiem, zespoleni tajemniczymi węzłami jedności pomimo wszystkich dzielących ich różnic, uzbroili się przeciw zagrażającemu im wszystkim niebezpieczeństwu. Jak stado bydła zbijające się na widok psa, łeb przy łbie i bok przy boku, w jedną zwartą gromadę, stanęli murem, gotowi runąć na intruza i zatratować go na śmierć. Zjawili się też niewątpliwie, aby wymiarkować, jaki dać im wypadnie prezent ślubny. Jakkolwiek kwestia podarunków ślubnych ustalana bywała zazwyczaj w ten sposób, że jeden pytał drugiego: „Co właściwie ty dajesz? Mikołaj daje łyżki…” – sprawa ta jednak w dużym stopniu zależała od osoby narzeczonego; jeżeli był wytworny, elegancki i wyglądał na zamożnego, bardziej było wskazane ofiarowywanie ładnych rzeczy, gdyż liczył na takie. W końcu każdy dawał podarek najwłaściwszy i najodpowiedniejszy dzięki szczegółowemu uzgodnieniu tej sprawy w taki sam sposób, jak uzgadniane bywają ceny na giełdzie: na specjalnym posiedzeniu rodzinnym w wygodnym, należącym do Tymoteusza domu z czerwonych cegieł w Bayswater, wychodzącym na Park i zamieszkanym przez ciotki: Annę, Julę i Esterę.
Niepokój rodziny Forsyte’ów usprawiedliwiała sama już wzmianka o kapeluszu. Niemożliwe i niesłuszne byłoby, aby jakakolwiek rodzina licząca się z zewnętrznymi formami – a to cechować wszak winno każdą rodzinę należącą do zamożnego mieszczaństwa – nie czuła się w tym wypadku zaniepokojona.
Sprawca tego zaniepokojenia stał w drzwiach sąsiedniego pokoju, rozmawiając z June. Jego kędzierzawa czupryna była zwichrzona, jak gdyby świadcząc, że to, co się dzieje dokoła, uważa on za niezwykłe. Sprawiał też wrażenie człowieka podkpiwającego w duszy z wszystkich i z wszystkiego.
Jerzy zwrócił się półgłosem do brata swego, Eustachego.
– Wygląda, jak gdyby chciał nas połknąć, bezczelny Pirat!
„Ten bardzo dziwnie wyglądający człowiek”, jak wyraziła się o nim później pani Small, był średniego wzrostu i krzepkiej budowy, miał bladą, smagłą cerę, płowy wąs, mocno wystające kości policzkowe i wpadnięte policzki. Czoło, ścięte ku tyłowi i kopulasto uwypuklone ponad oczami, przypominało nieco czoła oglądane w lwiej klatce w ogrodzie zoologicznym. Oczy miał złotawe, barwy kseresu, chwilami krępująco roztargnione. Stangret starego Jolyona, który odwoził June i Bosinneya do teatru, podzielił się swoim wrażeniem z lokajem:
– Licho go tam wie, co za jeden. Coś jak na wpół oswojony lampart.
Coraz to inny z Forsyte’ów zbliżał się, aby rzucić na niego okiem.
June stanęła przed nim, osłaniając go przed tą natrętną ciekawością. Maleńka, drobna figurka, „cała złożona z włosów i ducha”, jak się ktoś kiedyś o niej wyraził, miała błękitne, śmiałe oczy, mocno zarysowaną brodę i kwitnącą cerę. Twarz jej i cała postać wydawały się zbyt drobne, by dźwigać wieńczącą je koronę miedzianozłotych włosów.
Przed młodą parą, przyglądając się jej z nieco chmurnym uśmiechem, stała wysoka, pięknie zbudowana kobieta, którą jeden z członków rodziny porównał niegdyś do pogańskiej bogini.
Dłonie jej, obciągnięte perłowym zamszem rękawiczek, skrzyżowane były jedna na drugiej; poważną, uroczą twarz skłoniła nieco na bok, przykuwając spojrzenia wszystkich mężczyzn. Postać kołysała się delikatnie, jak gdyby poruszały nią najlżejsze prądy powietrza. Cera, choć bladawa, miała jednak ciepły ton; wielkie, ciemne oczy spoglądały z wyrazem pełnym słodyczy. Przede wszystkim jednak spojrzenia męskie lgnęły do jej warg – zadających pytania czy odpowiadających na nie z tym samym chmurnym uśmiechem. Były to wargi zmysłowe i zarazem słodkie, zdające się tchnąć ciepłem i aromatem jak wonny kwiat.
Obserwowana przez nią para narzeczonych nie wiedziała, że jest przedmiotem zaciekawienia bogini. Bosinney zauważył ją pierwszy i zapytał o jej nazwisko.
June podprowadziła narzeczonego ku pięknie zbudowanej kobiecie.
– Irena jest moją najserdeczniejszą przyjaciółką – powiedziała. – Chcę, żebyście zaprzyjaźnili się z sobą.
To wyrażone tonem rozkazu życzenie małej osóbki wywołało uśmiech na twarzy wszystkich trojga. Soames Forsyte, zbliżywszy się bezszelestnie, stanął za kobietą o pięknych kształtach, która była jego żoną, i poprosił:
– Przedstaw i mnie także.
Na takich publicznych zebraniach Soames zawsze trzymał się blisko żony, a ilekroć nawet obowiązki towarzyskie go odwoływały, śledził ją z dala oczami, w których tkwił dziwny wyraz czujności i tęsknoty.
Ojciec Soamesa, James, siedząc przy oknie, wciąż jeszcze badał markę porcelanowej filiżanki.
– Dziwię się, że Jolyon pozwolił na te zaręczyny – zwrócił się do ciotki Anny. – Nie ma, jak słyszałem, widoków, aby się mogli pobrać w ciągu wielu jeszcze lat. Ten młody Bosinney (wymawiał „o” przeciągle w przeciwieństwie do zwykłego, krótkiego brzmienia tej głoski) jest podobno zupełnie goły. Jak wydawałem Winifredę za Dartiego, kazałem mu wyliczyć się z każdego posiadanego pensa i umieścić wszystko na pewnej lokacie. Dobrze się stało, do dzisiaj nie mieliby na pewno ani pensa!
Ciotka Anna, siedząca w aksamitnym fotelu, podniosła oczy na Jamesa. Czoło jej okalały siwe loki, identyczne od dziesiątków lat, co sprawiało, że członkowie rodziny zatracili poczucie czasu. Nie odpowiedziała; w rzadkich tylko okazjach odzywała się, oszczędzając swój starczy głos. Niemającemu wszakże czystego sumienia Jamesowi spojrzenie jej starczyło za odpowiedź.
– No tak – przyznał – nie mogłem nic poradzić na to, że Irena nie miała posagu. Soamesowi tak pilno było do ślubu, że aż wychudł przez czas starania się o nią.
Odstawiając ostrożnie filiżankę na wieko fortepianu, rzucił okiem na grupę przy drzwiach.
– Moim jednak zdaniem – dodał niespodziewanie – dobrze się stało, że jest tak, jak jest.
Ciotka Anna nie prosiła o bliższe wyjaśnienie tego dziwnego zdania. Wiedziała, co James przez to rozumie. Irena, nie mając pieniędzy, nie będzie tak szalona, by popełnić coś niewłaściwego; przebąkiwano bowiem – tak, szeptano sobie na ucho – że Irena zażądała jakoby oddzielnego pokoju. Oczywiście jednak Soames nie…
James przerwał jej rozważania.
– Gdzie podziewa się Tymoteusz? – zapytał. – Czy nie przyjechał z wami?
Zaciśnięte wargi ciotki Anny rozchylił tkliwy uśmiech.
– Nie, uważał za nierozsądne narażać się przy tej epidemii dyfterytu. Taki jest skłonny do chwytania zarazków.
– O tak, ten to umie dbać o swoje zdrowie – odparł James. – Ja nie mógłbym pozwolić sobie na takie chuchanie na siebie.
Trudno orzec, jaka nuta przeważała w tej uwadze – podziw, zazdrość czy pogarda.
Tymoteusz w istocie z rzadka tylko się udzielał. Najmłodszy z rodzeństwa, wydawca z zawodu, już przed kilku laty, kiedy interesy wydawnicze były na pozór w pełni rozkwitu, przewidując stagnację, która wprawdzie nie nastąpiła jeszcze, ale zdaniem wszystkich musiała nastąpić, sprzedał swój udział w firmie produkującej głównie książki treści religijnej i ulokował wcale pokaźny, osiągnięty kapitał w dających trzy procent konsolach. Czynem tym wyodrębnił się od razu spośród całej rodziny, albowiem żaden z Forsyte’ów nie zadowalał się nigdy procentem niższym niż cztery od sta. Wyodrębnienie to z wolna, ale nieuchronnie odbiło się na jego charakterze, bardziej niż u innych skłonnym do nadmiernej ostrożności. Stał się postacią nieledwie mityczną – rodzajem wcielonego pojęcia bezpieczeństwa, stanowiącego najgłębsze i najtrwalsze podłoże światopoglądu Forsyte’ów. Nie popełnił też nigdy nieprzezorności ożenku i wzięcia na barki ciężaru posiadania dzieci.
James zakończył swoje uwagi, opukując filiżankę:
– To nie jest prawdziwy stary Worcester… Jolyon musiał powiedzieć ci coś o tym młodym człowieku. O ile mi wiadomo, nie ma on żadnego stałego zajęcia, żadnych stałych dochodów ani żadnych mających jakieś znaczenie stosunków, ale zresztą nie wiem nic – nikt mi nigdy o niczym nie mówi.
Ciotka Anna potrząsnęła głową. Starcza jej twarz drapieżnego ptaka, o zarysowanych ostro liniach czworokanciastej brody, drgnęła niespokojnie; pająkowato zakrzywione palce mocno się splotły i zacisnęły, jak gdyby dyskretnie dopomagając jej w ten sposób do skupienia całej siły woli.
Starsza o parę lat od wszystkich innych Forsyte’ów, zajmowała wśród rodziny szczególne stanowisko. Umiejący korzystać z okazji samolubni, każdy z osobna i wszyscy razem – zresztą nie w większym stopniu niż ogół ich sąsiadów – tracili śmiałość wobec nieugiętej ciotki Anny. Cóż więc w poważniejszych okazjach pozostawało im innego, jak po prostu jej unikać?
Zakładając jedna na drugą długie, cienkie nogi, James mówił w dalszym ciągu:
– Jolyon postąpi oczywiście tak, jak zechce. Nie ma dzieci… – Urwał nagle, przypominając sobie o istnieniu syna starego Jolyona, młodego Jolyona, ojca June, który ongiś tyle narobił wrzawy i złamał swoją karierę, opuszczając żonę i dziecko, aby uciec z cudzoziemską guwernantką. – Zresztą – dokończył spiesznie – jeżeli mu się tak podoba, to zapewne może sobie na to pozwolić. Stać go na to. Ciekawe, ile jej przeznaczy. Przypuszczam, że tysiąc funtów rocznie; komuż innemu miałby pozostawić swoje pieniądze?
Wyciągnął rękę, aby uścisnąć dłoń fertycznego, gładko wygolonego jegomościa o prawie łysej czaszce, długim, przełamanym nosie, pełnych wargach i zimnych, szarych oczach pod osłoną prostokątnych brwi.
– A, Nik, jak się masz? – mruknął.
Mikołaj Forsyte, przypominający wyglądem przedwcześnie przemądrzałego uczniaka, szybkim, trzepotliwym, ptasim niejako ruchem dotknął zimnej dłoni Jamesa końcami swych jeszcze zimniejszych palców i szybko je cofnął. Całkowicie legalną drogą zdobył znaczny majątek, prowadząc jako dyrektor jakieś przedsiębiorstwo handlowe.
– Mam się źle – mruknął, odymając wargi. – Czułem się źle przez cały ostatni tydzień; nie sypiam po nocach. Doktor nie umie powiedzieć dlaczego. Mądry z niego chłop, gdyby nie to, nie wzywałbym go; niewiele mam jednak z tego prócz rachunków za wizyty.
– Doktorzy! – wtrącił James, skwapliwie podejmując poruszony temat. – Wypróbowałem już ich wszystkich, ilu ich jest w Londynie, dla siebie i dla mojej rodziny. Żadnego z nich pożytku, niepodobna niczego się od nich dowiedzieć. Weź chociażby Swithina. Dużo mu pomogli! Przyjrzyj się tylko – grubszy niż kiedykolwiek, potwornie gruby. I nie mogą zmniejszyć jego wagi. Przyjrzyj mu się!
Swithin, wysoki, barczysty, rozrosły, z wypiętą piersią, niby odęty gołąb w upierzeniu jaskrawych kamizelek, nadchodził ku nim majestatycznym krokiem.
– Hm… Jak się macie? – zapytał tonem obytego z formami salonowca. – Jak się miewacie?
Każdy z trzech braci, patrząc na obu pozostałych, przybierał pogrzebowo ponurą minę, wiedząc z doświadczenia, że będą go obaj usiłowali zaćmić opisem własnych dolegliwości.
– Mówiliśmy właśnie – rzekł James – że nie tracisz na wadze.
Swithin wybałuszył blade, okrągłe oczy, jak gdyby usiłował dosłyszeć, o czym mowa.
– Nie tracę na wadze? Jestem w doskonałej formie – odparł, pochylając się nieco naprzód. – Nie taki chudzielec jak ty!
W obawie jednak, aby jego wypukła pierś nie wydała się wątlejsza, cofnął się, zastygając w nieruchomej pozie, o nic bowiem nie dbał bardziej niż o zachowanie dystyngowanego wyglądu.
Ciotka Anna wodziła starczymi oczyma od jednego do drugiego. Spojrzenie jej było zarazem wyrozumiałe i surowe. Z kolei wszyscy trzej bracia ogarnęli wzrokiem Annę. Zaczynała już podupadać na siłach. Nadzwyczajna kobieta! Osiemdziesiąt sześć lat, jak obszył. Może pożyć jeszcze dziesięć, choć nigdy nie była szczególnie silnej konstytucji. Bliźniacy, Swithin i James, mieli dopiero po siedemdziesiąt pięć lat, a Mikołaj to jeszcze zupełne dziecko, ma nie więcej niż około siedemdziesięciu. Wszyscy byli silni, to wniosek nader pocieszający. Ze wszystkich bowiem form własności najbardziej oczywiście obchodziło ich wzajemnie własne zdrowie.
– Organizm mam w zupełnym porządku – zaczął James. – Nerwy mi tylko nie dopisują. Najmniejszy drobiazg piekielnie mnie drażni. Będę musiał pojechać do Bath.
– Bath! – mruknął Mikołaj. – Próbowałem Harrogate. Nic niewarte. Potrzebne mi powietrze morskie. Nie ma nic lepszego od Yarmouth. Dopiero tam sypiam…
– Fatalnie dokucza mi wątroba – przerwał Swithin, cedząc wyrazy. – Przeraźliwe bóle w tej okolicy. – Dotknął ręką prawego boku.
– Brak ruchu! – mruknął James, nie odrywając oczu od filiżanki. I szybko dodał: – I ja miewam bóle w tym miejscu.
Starcza twarz Swithina spąsowiała, napuszył się jak indyk.
– Ruchu! – oburzył się. – Używam go aż nadto. Nie korzystam nigdy z windy w klubie.
– Nie wiedziałem. – James pośpieszył się usprawiedliwić. – Nie wiem nigdy nic o innych, nikt mi nic nie mówi.
Swithin utkwił w nim badawczy wzrok i zapytał:
– Co robisz na te bóle?
James rozpromienił się.
– Ja? – zaczął – biorę lekarstwo, w którego skład wchodzi…
– Jak się stryj miewa?
Stanęła przed nim June, podnosząc rezolutną twarzyczkę i spoglądając z nizin swojej drobnej figurki ku wyżynom długiej postaci stryja, do którego wyciągnęła rękę.
Wyraz rozpromienienia zgasł na twarzy Jamesa.
– A jak ty się masz? – odwzajemnił się, pochylając ku niej głowę. – Słyszę, że jedziesz jutro do Walii, do ciotek twego narzeczonego? Będziesz tam miała ciągle deszcz. To nie jest prawdziwy stary Worcester – dodał, opukując filiżankę. – Za to serwis, który dałem jako prezent ślubny twojej matce, był jak najautentyczniejszy.
June przywitała się, uścisnąwszy kolejno dłoń wszystkim trzem stryjom, po czym zwróciła się do ciotki Anny. Wyraz niezmiernej słodyczy rozpromienił twarz staruszki, która dygocąc z tkliwego wzruszenia, ucałowała policzki dziewczyny.
– Wyjeżdżasz więc na cały miesiąc, kochanie! – powiedziała.
June poszła dalej, a ciotka Anna śledziła wzrokiem jej szczupłą, drobną figurkę. Okrągłe, stalowoszare oczy starej kobiety, zaczynające zachodzić już bielmem jak oczy ptaka, wypatrywały chciwie postaci młodej dziewczyny pośród stłoczonego dokoła niej i żegnającego się już tłumu. Końce palców staruszki zaciskały się, zaciskały coraz mocniej w wysiłku odzyskania dawnej potęgi woli przed ostatecznym, nieuniknionym już jej zanikiem.
Tak – rozmyślała – wszyscy są tacy dobrzy. Tylu ludzi przyszło jej powinszować i złożyć życzenia. Powinna czuć się bardzo szczęśliwa.
Pośród tłumu skupionego przy wyjściu – strojnego tłumu, złożonego z przedstawicieli rodzin lekarzy, adwokatów, bankowców, giełdziarzy i innych niezliczonych zawodów, jakim oddaje się zamożne mieszczaństwo – znajdowało się co najwyżej dwadzieścia procent Forsyte’ów; ale ciotce Annie wydawało się, że wszyscy oni są Forsyte’ami – niewiele się w istocie od nich różnili – nic też dziwnego, że widziała w nich krew swojej krwi i kość swojej kości. Rodzina stanowiła cały jej świat i nie chciała znać innego; nigdy też, być może, innego nie znała. Wszystkie ich małe tajemnice, choroby, zaręczyny, śluby, powodzenie każdego z nich, sposób zarobkowania – wszystko to było jej własnością, jej rozkoszą, jej życiem. Poza tym wszystko zlewało się dla niej w mglistą, mętną mieszaninę faktów i osób pozbawionych rzeczywistego znaczenia. Z tym swoim światem będzie musiała się rozstać, kiedy na nią przyjdzie kolej umierać; właśnie stosunek do niego nadawał prawdziwą doniosłość jej osobie, utrwalił w niej owo utajone poczucie własnego znaczenia, bez którego nikt z nas nie potrafi żyć. Z dniem też każdym coraz żądniej lgnęła do tego wszystkiego i chociaż życie uciekało od niej, poczucie to zdecydowana była utrzymać aż do końca.
Przyszedł jej na myśl ojciec June, młody Jolyon, który uciekł z ową dziewczyną-cudzoziemką. Cóż za bolesny cios dla jego ojca i dla nich wszystkich! Taki obiecujący młody człowiek! Bolesny cios, mimo że obyło się, na szczęście, bez publicznego skandalu dzięki temu, iż żona młodego Jo nie domagała się rozwodu. Dawne dzieje! A kiedy przed sześciu laty umarła matka June, Jo ożenił się z tą kobietą, i jak mówią, ma z nią już dwoje dzieci. Bądź co bądź, utracił prawo do udziału w dzisiejszej uroczystości, pozbawiając tym samym ciotkę możności pełnego nasycenia dumy rodowej oraz należnej jej rozkoszy widzenia i uściskania bratanka, z którego tak była dumna i w którym pokładała tak wielkie nadzieje. Myśl ta jątrzyła w niej, napełniając goryczą dawno zadanej krzywdy stare, wierne serce. Oczy zaszkliły się łzami. Otarła je ukradkiem chusteczką z najcieńszej weby.
– No i cóż, ciociu Anno? – zagadnął jakiś głos spoza jej pleców.
Soames Forsyte, o wąskich ramionach, gładko wygolonej wąskiej twarzy i płaskiej piersi, mimo tę wąskość i płaskość miał w całej swojej postaci coś okrągłego i skrytego. Patrzył na ciotkę Annę z góry i trochę bokiem, jak gdyby chcąc dostrzec coś poprzez skrzydło własnego nosa.
– A co ciocia myśli o tych zaręczynach? – zapytał.
Oczy ciotki Anny spoczęły na nim z dumą. Soames, najstarszy z bratanków, od czasu kiedy młody Jolyon opuścił gniazdo rodzinne, był jej ulubieńcem, widziała w nim budzącego największą ufność dziedzica tradycji rodu, który tak niedługo wyjść musi spod jej opieki.
– Bardzo to szczęśliwe dla tego młodego człowieka – powiedziała. – Przystojny chłopak, nie zdaje mi się jednak, aby był zupełnie odpowiednim narzeczonym dla naszej kochanej June.
Soames dotknął brzegu złoconego świecznika.
– Oswoi go – odparł, wilżąc ukradkiem palec i pocierając wypukłe ozdoby. – To prawdziwa stara pozłota, nie dostanie się teraz takiej. Ubiegano by się o tę sztukę w sklepie u Jobsona… – mówił z wolna, z namaszczeniem, jak gdyby czuł, że raduje starą ciotkę. Rzadko bardzo rozmawiał w sposób tak poufny. – Chętnie sam bym to nabył – dodał – stara pozłota zawsze zachowuje wartość.
– Jak też ty się znasz na tym wszystkim! – podziwiała ciotka Anna. – A jak się ma nasza kochana Irenka?
Uśmiech zgasł na twarzy Soamesa.
– Nieźle – odparł. – Uskarża się tylko na bezsenność, choć sypia daleko lepiej niż ja – uzupełnił, spoglądając w stronę drzwi, gdzie żona jego rozmawiała z Bosinneyem.
Ciotka Anna westchnęła.
– Dobrze może będzie dla niej, jak przestanie widywać się tak często z June. Ta nasza kochana June ma tak stanowczy charakter!
Soames zaczerwienił się; rumieńce szybko pojawiały się i równie szybko znikały z wąskich jego policzków, spływając pomiędzy oczy, gdzie już pozostawały jako zewnętrzna oznaka niepokojących go myśli.
– Nie pojmuję, co ona widzi w tej postrzelonej smarkatej! – wybuchnął, spostrzegłszy jednak, że nie są już sami, przerwał rozmowę i znów zaczął przypatrywać się świecznikowi.
– Podobno Jolyon kupił jeszcze jeden dom – rozległ się tuż obok głos Jamesa. – Musi mieć mnóstwo pieniędzy, tyle że nie wie, co z nimi robić. Podobno na Montpellier Square, w sąsiedztwie Soamesa! Nigdy mi nikt o tym nie mówił. Irena nigdy mi nic nie opowiada.
– Świetnie położony, o dwie minuty ode mnie – zabrzmiał głos Swithina – a ja od siebie jadę do klubu osiem minut.
Kwestia położenia ich domów miała dla Forsyte’ow szczególną wagę, co zresztą było rzeczą naturalną wobec tego, że stanowiło to jakby symbol ich życiowego sukcesu.
Ojciec ich, pochodzący z rodziny farmerskiej, przybył z Dorsetshire w początku stulecia.
„Superior Dosset”, jak nazywali go bliscy przyjaciele, był z zawodu murarzem i doszedł do stanowiska majstra budowlanego. Niedługo przed końcem życia przeniósł się do Londynu, gdzie prowadził roboty budowlane aż do śmierci; pochowany został w Highgate. Dziesięciorgu dzieciom zostawił do podziału około trzydziestu tysięcy funtów. Stary Jolyon mówił o nim – o ile w ogóle o nim wspominał – jako o „twardym, gruboskórnym człowieku, pozbawionym zupełnie ogłady”. Następne pokolenie Forsyte’ów uważało, że przodek ten nie przynosi im wielkiego zaszczytu. Jedynym arystokratycznym rysem charakteru, jaki mogli w nim znaleźć, było przyzwyczajenie do picia madery.
Ciotka Estera, autorytet w sprawach historii rodu, opisywała go w sposób następujący:
– Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek coś robił, przynajmniej nie za moich czasów. Był… hm… był, widzisz, właścicielem domów… Włosy miał tego samego mniej więcej koloru co stryj Swithin; dość szeroki w barach. Czy był wysoki? N… nie… nie bardzo wysoki. (Miał pięć stóp i pięć cali, a twarz piegowatą). Cerę miał świeżą. Pamiętam, że zwykł pić maderę. Ale najlepiej zapytaj o niego ciotkę Annę. Kim był jego ojciec? Miał… hm… coś do czynienia z rolą w Dorsetshire, nad morzem.
James wybrał się tam kiedyś osobiście, żeby stwierdzić na miejscu, skąd właściwie pochodzi ich ród. Znalazł dwie stare farmy i drogę z odciśniętymi w różowawym gruncie koleinami, prowadzącą do młyna nad zatoką, nadto mały szary kościółek o zewnętrznych przyporach i jeszcze mniejszą, jeszcze bardziej szarą kapliczkę. Rzeczułka, obracająca koło młyńskie, wpadała do zatoki tuzinem spienionych strumyczków, a po tym ujściu uganiały się prosiaki. Mgła spowijała cały pejzaż. W tej właśnie dolince, tonąc stopami w błotnistym gruncie i zwracając twarze ku morzu, przodkowie Forsyte’ów, zadowoleni ze swego losu, tydzień po tygodniu, w ciągu setek lat, wydeptywali tutejsze drogi.
Czy James żywił nadzieję znalezienia tu dziedzictwa, czy raczej jakichś szacownych pamiątek – trudno orzec. Faktem jest, że powrócił do miasta w niezbyt różowym humorze i w zaiste wzruszający sposób usiłował robić dobrą minę do złej gry.
– Bardzo niewiele mogłem się dowiedzieć – oznajmił – wioska jak tysiące innych, odwieczna jak okoliczne wzgórza.
Ta odwieczność była pewną pociechą. Stary Jolyon, w którym niekiedy wzbierała desperacka uczciwość, wspominając o swych przodkach, mawiał: „Drobni farmerzy, najpewniej mizerne szaraki”. Powtarzał jednak wyraz „farmerzy”, jak gdyby znajdował w tym określeniu pewną pociechę.
Wszystkim Forsyte’om powiodło się tak świetnie, że każdy z nich, jak to się mówi, był człowiekiem na stanowisku. Mieli udziały w rozmaitych przedsiębiorstwach i jak dotychczas – z wyjątkiem Tymoteusza – nie lokowali kapitałów w konsolach, gdyż niczego w życiu nie obawiali się bardziej aniżeli wyciągania tylko trzech procent z posiadanych pieniędzy. Kolekcjonowali też obrazy i podtrzymywali takie instytucje dobroczynne, które mogły służyć pomocą ich służbie na wypadek choroby. Po ojcu, majstrze budowlanym, odziedziczyli skłonność do cegły i wapna. Początkowo najprawdopodobniej członkowie jednej z pierwotnych sekt, stali się teraz, naturalnym biegiem rzeczy, członkami Kościoła anglikańskiego i wymagali od żon i dzieci możliwie regularnego uczęszczania do wytworniejszych świątyń stolicy. Gdyby ktoś ośmielił się podać w wątpliwość ich chrystianizm, zadziwiłby ich i dotknął boleśnie. Niektórzy opłacali własne ławki w kościele, dając w ten najpraktyczniejszy sposób wyraz swojemu sympatyzowaniu z nauką Chrystusa.
Ich rezydencje, umieszczone w określonych odległościach dookoła Parku, stanowiły jak gdyby wartownie, z których czujnie wypatrywali, czy aby nie wymyka im się ze szponów owo serce Londynu, do którego parły ich najtajniejsze żądze, i czy nie obniża się tym samym ich wartość we własnym pojęciu.
I tak: stary Jolyon mieszkał na Stanhope Place, Jamesowie na Park Lane, Swithin, który pozostał starym kawalerem – o, jemu nigdy by nie przyszło na myśl się ożenić! – w samotnym przepychu pomarańczowo-błękitnych pokoi w Hyde Park Mansions; Soamesowie w cichym gniazdku na Knightsbridge; Rogerowie w Prince’s Gardens. (Roger był owym niezwykłym Forsyte’em, który postanowił – i zamiar ten przeprowadził – dać swoim czterem synom nowy zawód. „Dbać przez całe życie tylko o zaokrąglanie własności nieruchomej? Nie, nic z tego. Ja sam nigdy nie robiłem nic innego!” – mawiał przy tym).
Haymanowie z kolei – pani Hayman była jedyną zamężną siostrą Forsyte’ow – mieszkali w domu położonym na Campden Hill. Dom ten, który przypominał kształtem żyrafę, był tak wysoki, że przyglądającemu mu się drętwiał kark. Mikołaj z rodziną rezydował w Ladbroke Grove, rozległej siedzibie, okazyjnie nabytej. Wreszcie ostatni, lecz bynajmniej nie najgorszy, Tymoteusz – przy Bayswater Road, gdzie mieszkały też pod jego opieką Anna, Julia i Estera.
James długo rozmyślał i wreszcie zapytał gospodarza, a zarazem brata, ile dał za kamienicę na Montpellier Square. On sam od dwóch lat miał na oku dom w tamtej okolicy, ale stawiano tak słoną cenę!
Stary Jolyon wyszczególnił warunki kupna.
– Dwudziestodwuletnia dzierżawa? – upewnił się James. – To właśnie o ten dom mi chodziło, dałeś za dużo.
Stary Jolyon zmarszczył się.
– Nie mówię tak dlatego, że sam go chciałem nabyć – rzekł pośpiesznie James – nie odpowiadałby mi za tę cenę. Soames zna dobrze ten dom, będzie mógł ci powiedzieć, że to za drogo. Warto zawsze wysłuchać zdania Soamesa.
– Nie dbam ani trochę o jego zdanie – uciął stary Jolyon.
– Dobrze – mruknął James. – Zrobisz, jak ci się będzie podobało, to najlepsza rada. Do widzenia. Jedziemy do Hurlingham. June wybiera się, jak słyszę, do Walii. Będziesz jutro sam. Co masz zamiar robić? Może byś zjadł z nami obiad?
Jolyon odmówił. Odprowadził gości aż do drzwi wejściowych, dopomógł im wsiąść do powozu, skinął na pożegnanie i zapomniał o spleenie. Żona Jamesa siedziała na tylnym siedzeniu, zwrócona twarzą do koni, wysoka i majestatyczna w koronie jasnokasztanowatych włosów, po lewej jej ręce Irena. Obydwaj mężowie, ojciec i syn, siedzieli naprzeciw żon, nieco pochyleni naprzód, jak gdyby czegoś oczekiwali. Stary Jolyon, milcząc, patrzył na odjeżdżających i w pełnym świetle słonecznym widział, jak podrygują i podskakują na sprężynowych poduszkach powozu, jak kołyszą się za każdym jego poruszeniem.
Pani Jamesowa pierwsza przerwała panujące w pojeździe milczenie.
– Widzieliście kiedy podobną kolekcję dziwadeł?
Soames, patrząc na nią spod opuszczonych powiek, kiwnął potakująco głową, zauważył jednak, że Irena rzuciła na niego ukradkiem jedno ze swoich nieodgadnionych spojrzeń. Nader prawdopodobne, iż każda z poszczególnych gałęzi rodowego pnia Forsyte’ów zrobiła tę samą uwagę, wracając do domu z przyjęcia u starego Jolyona.
Pomiędzy ostatnimi opuszczającymi jego dom gośćmi byli czwarty i piąty brat, Mikołaj i Roger; wyszli oni razem, kierując się przez Hyde Park ku stacji metra przy Pread Street. Podobnie jak wszyscy inni Forsyte’owie w poważniejszym wieku, posiadali oni własne powozy i nigdy nie brali dorożek, jeśli tylko mogli tego uniknąć.
Dzień był słoneczny, drzewa w Parku w pełni rozkwitu, okryte piękną czerwcową zielenią; bracia zdawali się nie spostrzegać piękna otaczającej natury, przyczyniało się ono jednak do ożywienia przechadzki i rozmowy.
– Tak – zauważył Roger – ładna kobieta ta żona Soamesa. Słyszałem, że nieszczególnie z sobą żyją.
Ten brat miał wysokie czoło i najświeższą cerę z wszystkich Forsyte’ów. Jego jasnoszare oczy mierzyły w przejściu fasady domów, od czasu do czasu podnosił parasol, aby, jak się wyrażał, „brać miarę” ich wysokości.
– Nie miała posagu – odparł Mikołaj.
On sam poślubił dobrze nabitą sakiewkę, że zaś było to jeszcze w złotym okresie poprzedzającym wydanie prawa własności kobiety zamężnej, miał szczęsną możność dowolnego użytkowania posagu, który wniosła mu żona.
– Kim był jej ojciec?
– Nazywał się Heron, był podobno profesorem.
Roger potrząsnął głową.
– To nie przynosi dochodu – rzekł.
– Ojciec jej matki był, jak słyszałem, cemenciarzem.
Twarz Rogera rozjaśniła się.
– Ale zbankrutował – dodał Mikołaj.
– O! – zawołał Roger. – Soames będzie miał z nią wiele kłopotu, zapamiętaj moje słowa, wiele kłopotu. Wygląda pomiędzy nami zupełnie obco.
Mikołaj oblizał wargi.
– Ładna kobieta – rzekł, odsuwając gestem ręki przechodzącego tuż obok zamiatacza ulic.
– Skąd ją wytrzasnął? – zapytał Roger. – Wyobrażam sobie, co go muszą kosztować jej fatałaszki!
– Mówiła mi Anna, że latał za nią jak oszalały. Pięć razy odrzucała go. Jeżeli mnie oczy nie mylą, Jamesa to mocno irytuje.
– O! – podjął Roger – żal mi biednego Jamesa, miał już dość kłopotu z Dartiem.
Jego zawsze różowe policzki pod wpływem ruchu przybrały jeszcze żywszy kolor, częściej też niż zazwyczaj podnosił parasol do poziomu oka. Twarz Mikołaja również wyrażała zadowolenie.
– Za blada na mój gust – orzekł – ale zbudowana kapitalnie!
Roger milczał.
– Uważam, że wygląda bardzo dystyngowanie – powiedział wreszcie. Była to najwyższa pochwała w słowniku Forsyte’ów. – Ten młody Bosinney nie dochrapie się nigdy niczego – dodał. – Mówili mi u Purkitta, że to jeden z tych cyganów artystycznych. Podobno ma zamiar udoskonalić angielską architekturę. To mu nie da pieniędzy! Ciekaw byłbym usłyszeć, co Tymoteusz o tym sądzi.
Weszli na stację kolei podziemnej.
– Którą jedziesz klasą? Ja zawsze drugą.
– Boję się drugiej – odparł Mikołaj. – Nie wie się nigdy, co tam można złapać.
Kupił bilet pierwszej klasy do Notting Hill Gate, a Roger bilet drugiej do South Kensington. Nie upłynęła minuta, kiedy przybył pociąg; bracia rozstali się i wsiedli każdy do odpowiedniego przedziału. I jeden, i drugi czuł się dotknięty, że brat nie zmienił przyzwyczajeń dla dotrzymania mu jeszcze przez chwilę towarzystwa. Każdy jednak wyraził to w sobie właściwy sposób.
Ten Nik zawsze był niemożliwy – pomyślał Roger.
Z Rogera zawsze był taki nieznośny uparciuch – powiedział sobie Mikołaj.
Forsyte’owie nie byli nigdy zbyt uczuciowi. Czy mieli zresztą czas na sentymenty w tym wielkim Londynie, który zdobyli i który ich wchłonął?
Mowa o Hyde Parku, stale nazywanym przez Galsworthy’ego „Parkiem”.
Konsole – w oryg. consols (skrócone: Consolidated Annuitied) – angielskie państwowe papiery wartościowe.
„Superior Dosset”, czyli „lepszy od Dorsetczyka”. Przezwisko to uzyskał dzięki swemu upartemu twierdzeniu, że miejsce jego pochodzenia leży w Devonshire, a nie w Dorsetshire.