Poskramiacz Koni - ebook
Pełna przygód, trzymająca w napięciu, opowieść, która ma miejsce w świecie rycerzy i księżniczek. Tytułowy poskramiacz koni to Havel, młody mężczyzna, tajemniczy, zamknięty w sobie włóczęga, który nie ma ani domu, ani rodziny. Pewnego dnia natrafia na dwóch nieznajomych i tknięty wewnętrznym impulsem, postanawia im pomóc. A kiedy w grę wchodzi los pewnej pięknej księżniczki, Havel będzie musiał podjąć decyzję, która zaważy nie tylko na jego losie, ale i na przyszłości królestwa, o którym słyszał bardzo niepokojące pogłoski. „Poskramiacz koni” to brawurowa powieść pełna wartkiej akcji oraz znakomicie skrojonych, wielowymiarowych postaci. Bohaterowie są zmuszeni odpowiedzieć sobie na najważniejsze pytania dotyczące ich życia, a często ich największym wrogiem są oni sami i przeszłość, która ich ściga. Powieść przykuje cię już od pierwszej strony.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397467286 |
| Rozmiar pliku: | 750 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- Początek
- ROZDZIAŁ I
- ROZDZIAŁ II
- ROZDZIAŁ III
- ROZDZIAŁ IV
- ROZDZIAŁ V
- ROZDZIAŁ VI
- ROZDZIAŁ VII
- ROZDZIAŁ VIII
- ROZDZIAŁ IX
- ROZDZIAŁ X
- ROZDZIAŁ XI
- ROZDZIAŁ XII
- ROZDZIAŁ XIII
- ROZDZIAŁ XIV
- ROZDZIAŁ XV
- ROZDZIAŁ XVI
- ROZDZIAŁ XVII
- ROZDZIAŁ XVIII
- ROZDZIAŁ XIX
- ROZDZIAŁ XX
- ROZDZIAŁ XXI
- ROZDZIAŁ XXII
- ROZDZIAŁ XXIII
- ROZDZIAŁ XXIV
- ROZDZIAŁ XXV
- ROZDZIAŁ XXVI
- ROZDZIAŁ XXVII
- ROZDZIAŁ XXVIIIROZDZIAŁ I
Gdy tylko tamci dwaj weszli do karczmy, od razu wiedział, że szykują się kłopoty. Byli obcy, poznał to po ich ciemnobordowych płaszczach i specyficznym sposobie rozglądania się po wnętrzu. Twarze ukrywali pod kapturami, ale z ich ruchów wyczytał, że czują się niepewnie.
Powoli upił łyk ze swojego kufla i rozsiadł się wygodniej na krześle. Czekał, aż zacznie się przedstawienie. Bo tego, że przedstawienie się rozegra, był pewien.
– Dobry człowieku, szukamy miejsca na nocleg i czegoś do jedzenia – odezwał się jeden z przybyszów do karczmarza stojącego za ladą.
W jego niskim głosie czuć było siłę, jakąś charyzmę, która natychmiast przykuwała uwagę.
– Czy znajdzie się dla nas miejsce w twoim przybytku?
Karczmarz, otyły mężczyzna o szerokiej szczęce, ubrany w brudny fartuch, zmierzył ich wzrokiem z góry na dół.
– A wy, coście za jedni? – zapytał.
– Jesteśmy utrudzonymi wędrowcami, to wszystko – powiedział przybysz.
Karczmarz znów im się przypatrzył.
– A macie czym zapłacić?
Nieznajomy sięgnął pod płaszcz do woreczka, który miał przy pasie i wyciągnął coś stamtąd. Położył jeden pieniążek na ladzie.
– Czy tyle wystarczy?
Karczmarz wziął okrągły przedmiot i wybałuszył oczy.
– Złoto…! – sapnął.
Na to słowo wszystkie głowy w karczmie obróciły się na niego i na nieznajomych. Rozmowy ucichły. Havel wyprostował się na krześle i odstawił kufel.
„Co za szaleńcy…” – pomyślał.
– Zapytałem, czy tyle wystarczy na nocleg i posiłek dla mnie i dla mojego towarzysza? – spytał władczo nieznajomy.
Karczmarz natychmiast zmienił ton.
– Ależ oczywiście, szlachetny panie – zaczął usłużnie, kłaniając im się w pas. – Ależ oczywiście, dla wielmożnych panów mam najlepsze pokoje i najlepsze dania, zaraz rozkażę przygotować coś specjalnego, proszę za mną – bełkotał, kłaniając im się wciąż.
Pokazał na wejście po swojej lewej stronie.
– Tutaj, szlachetni panowie, pokoje są na piętrach, wasz będzie na drugim, stamtąd jest najlepszy widok, proszę za mną, proszę…
Tamci spojrzeli na siebie krótko, po czym poszli za karczmarzem. Havel widział spojrzenia stałych bywalców, którzy chciwym okiem oglądali się za przybyszami. Dokończył swój trunek i opuścił przybytek. Wyszedł na zewnątrz i stanął pod zadaszeniem dla koni. Wciąż lało jak z cebra. Wyciągnął z jednej kieszeni krzesiwo, z drugiej garść ziół. Owinął je bibułką i skręcił szybkiego papierosa. Zaciągnął się i odetchnął głęboko. Popatrzył na konie. Na tle pospolitych chabet, dwie klacze, pokryte ciemnoczerwonymi derkami, od razu rzucały się w oczy. Były większe, smuklejsze. Powoli jadły owies, który właściciele zostawili im w korycie. Havel pokiwał głową z uznaniem.
– No tak, dobrze was zaopatrzyli, co? – odezwał się.
Konie nadal spokojnie jadły, tylko nieco poruszyły uszami. Mężczyzna wyrzucił papierosa w deszcz. Podszedł do koni i poklepał jednego z nich po karku.
– Dobre zwierzę…
Usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi i z karczmy wyszedł jeden z tych nowo przybyłych. Był niższy od niego, drobniejszy, twarz ukrywał pod chustką, głowę pod kapturem. Podszedł do konia i chciał zabrać juki, ale widząc, że Havel go głaszcze, spojrzał na niego z napięciem.
– Dobry koń – powiedział z uznaniem Havel. – Szlachetna rasa. Można wiedzieć, gdzie go nabyliście?
Nieznajomy nie odpowiedział. Zabrał to, co miał zabrać z siodła i włożył to sobie na plecy. Chciał już odejść, ale jeszcze raz przeszył Havela surowym spojrzeniem. Havel zawahał się.
– Słuchaj, ty i ten twój kolega… – zaczął cicho Havel. – Radzę wam nie obnosić się tak z tym złotem. Jest tu wielu takich typków, którzy tylko czekają, aż zaśniecie, żeby poderżnąć wam gardła i okraść was ze wszystkiego. Wiem, co mówię.
Tamten nie odpowiedział, tylko spoglądał na niego uważnie.
– To nie jest dobre miejsce na nocleg dla ludzi waszego pokroju. Jeśli szukacie miejsca na spoczynek, mogę was zaprowadzić do mojej chaty w lesie, to jakieś kilkanaście kilometrów stąd. Nie są to może wygody do jakich jesteście przyzwyczajeni, ale tam przynajmniej będziecie bezpieczni.
Nieznajomy milczał. Wyglądał, jakby rozważał w sobie tę propozycję.
– W zamian chcę tylko jedną monetę, nic więcej – dodał. – To jak będzie?
Tamten nie odpowiedział.
– Będę tu jeszcze jakąś godzinę, potem wyruszam. Przemyślcie to sobie, choć ja na waszym miejscu, nie zmrużyłbym oka w takiej spelunie.
Czekał, aż tamten coś powie, ale nieznajomy milczał. Zamiast zareagować, odwrócił się i z tobołkiem na plecach, ruszył do karczmy.
– To bywaj… – mruknął za nim Havel.
Postał chwilę, spoglądając na deszcz, który zraszał rzęsiście uklepane podwórko. Czas mijał. Konie jadły pod daszkiem, cicho rżąc z zadowoleniem. Spojrzał w górę, w stronę pokoi sypialnych. Na drugim piętrze ktoś zapalił światło. Pokręcił głową i westchnął.
„Nie moja sprawa…” – pomyślał z rezygnacją.
Chciał sięgnąć po kolejnego papierosa, ale coś nie dawało mu spokoju. Znów zerknął w okno.
„Co mnie to obchodzi?” – skarcił sam siebie. „Co mnie obchodzą jacyś arystokratyczni, nadąsani bogacze, którzy z niewiadomych przyczyn włóczą się po tej leśnej głuszy i trafiają do takich obskurnych miejsc? Jeśli zginą, to z własnego powodu. Ja ich ostrzegłem.”
Ale coś nie pozwalało mu przejść obojętnie obok tej sytuacji.
Rozejrzał się ukradkiem, a potem przeszedł na tyły stajni. Wspiął się na obity deskami kompostownik i wlazł na gzyms. Karczma była solidna, murowana, tylko dach miała drewniany, kryty strzechą. Havel dobył noże i wbił pierwszy pomiędzy cegły. Podciągnął się i zaczął się wspinać, posługując się nożami. Szło mu ciężko, bo ściany były mokre, a deszcz lał mu po plecach.
W końcu dotarł na wysokość drugiego piętra. Ostrożnie przesunął się po parapetach w stronę okna, z którego dobywał się blask. Zerknął przez szybę. Ujrzał dwóch ludzi siedzących przy stole. Starszy był przodem do niego, ten młodszy i mniejszy, tyłem. Mimo, że byli w środku, nadal mieli kaptury na głowach. Jedli. Nie słyszał, aby rozmawiali.
Wtem rozległo się pukanie. Oboje podnieśli się z miejsc i spojrzeli w stronę drzwi.
– Proszę – odezwał się starszy.
Drzwi uchyliły się i przez próg zajrzał karczmarz.
– Chciałem tylko zapytać, czy wszystko jest wedle życzenia szanownych panów? – zagadnął przymilnie. – Czy może czasem czegoś nie potrzeba?
– Wszystko jest w należytym porządku – odparł starszy nieznajomy. – Proszę nas teraz zostawić samych.
– Ależ oczywiście, oczywiście – odparł jowialnie karczmarz. – Życzę dobrej nocy panom… – zagruchał i drzwi od ich pokoju zamknęły się.
Tamci usiedli z powrotem przy stole i wrócili do przerwanego posiłku.
Havel odsunął się od okna i skierował się do drugiego parapetu, tam, gdzie powinien być korytarz, w którym zniknął karczmarz. Były tam schody, po których wchodziło się na piętra. Zobaczył karczmarza, jak zmierza ku schodom. Obrzydliwy, złośliwy uśmieszek nie schodził mu z warg.
Havel odczekał, aż karczmarz zejdzie niżej i wymacał małe okienko. Pchnął je, ale to nie ustąpiło. Wsadził więc jeden nóż między zęby, a drugi wsunął w szczelinę między oknem a ścianą. Podważył je, wyrwał z zawiasów i otworzył. Starał się to robić najciszej, jak umiał, choć lejący deszcz i tak tłumił większość hałasów.
Wślizgnął się do środka i wylądował miękko na korytarzu. Ostrożnie przeszedł w dół schodów, nasłuchując. Ciężkie kroki karczmarza słychać było kondygnację niżej. Havel zaczął schodzić powoli, stopień po stopniu, nasłuchując. W międzyczasie schował noże.
Znalazł się na parterze. Rozejrzał się i wtem podchwycił rozmowę z niedomkniętych drzwi przedsionka, w którym trzymano beczki z winem.
– … i poczekamy do północy – powiedział cicho karczmarz. – A potem się nimi zajmiemy.
Havel przylgnął plecami do ściany i wstrzymał oddech.
– Wsypałem im środki usypiające do napoi, za kilkanaście minut powinni paść jak martwi. Zresztą, to nie ma znaczenia, czy będą wtedy spali czy nie, i tak ich zabijemy. Nas jest pięciu, ich tylko dwóch.
– Ale dzielimy się po połowie? – usłyszał drugi męski głos.
– A czy kiedyś was oszukałem, gamonie? – warknął karczmarz. – Oni mają tyle kasy, że starczy mi na wybudowanie pięciu takich knajp – dodał.
Usłyszał ciche, ukontentowane mruczenie kilku męskich głosów.
– A teraz rozejść się na stanowiska i czekajcie na mój znak. Do północy została jeszcze godzina, do tego czasu tamci powinni już leżeć…
Havel wycofał się z korytarza i wspiął się z powrotem na drugie piętro. Szedł jak kot. Pod jego butami nie zaskrzypiała ani jedna deska. Odnalazł szybko ich pokój i zapukał. Z początku odpowiedziała mu cisza.
„Chyba już padli…” – pomyślał niespokojny.
Zapukał jeszcze raz, głośniej.
– Wejdź – rozległ się znużony głos.
Havel otworzył drzwi, stanął w progu i popatrzył na nich oboje. Tamci stali przy stole, w kapturach na głowach, z niedokończoną kolacją na talerzach. Spojrzał na starszego mężczyznę, który uniósł brwi na jego widok. Havel zamknął za sobą drzwi.
– Zabierajcie się stąd – powiedział przytłumionym głosem. – O północy was napadną, słyszałem karczmarza.
Starszy mężczyzna spojrzał na swojego towarzysza, który nadal miał twarz przesłoniętą chustką.
– Jeśli chcecie się ocalić, musicie stąd uciekać, ale natychmiast – dodał, bo oni wciąż stali i nic nie mówili.
– Człowieku, kim ty jesteś? – zapytał starszy.
– Jestem Havel – odparł. – I… powiedzmy, że jestem kimś, kto wam dobrze życzy.
Starszy mężczyzna zrobił krok w jego stronę.
– Jaką mam pewność, że nie jesteś z nimi w zmowie? – zapytał twardo. – A twoi ludzie nie czekają zaraz za drzwiami?
– Przekonasz się, gdy o północy was zaatakują, a ty będziesz leżał nieprzytomny po środkach nasennych, które wam wsypali do napoi – odparł.
Starszy mężczyzna spojrzał na młodszego.
– Ile wypiłeś…? – zapytał go cicho.
Tamten pokręcił głową i pokazał na swój kielich. Był pełen. Havel spostrzegł, że kielich starszego mężczyzny był do połowy pusty. Obejrzał się na niego.
– Dlaczego chcesz nam pomóc? – spytał, tym razem mniej obcesowo.
– Postanowiłem, że was ostrzegę, kiedy zobaczyłem wasze konie – powiedział Havel. – Macie zbyt porządne konie, żebyście byli jakimiś zbirami. Konie wiele mówią o człowieku.
Tamten znów uniósł brwi. Wyglądał na zainteresowanego tym, co on powiedział.
– Znasz się na koniach? – zapytał starszy mężczyzna.
– Tak, trochę.
– Byłeś stajennym?
Havel skrzywił się.
– Byłem hodowcą, miałem ponad pięćdziesiąt sztuk, ale… – urwał
– A teraz już nim nie jesteś…? – podchwycił tamten.
– Nie – odparł krótko, ucinając temat.
Starszy mężczyzna spojrzał na młodszego. Wtem złapał się za skroń, zachwiał i przytrzymał stołu, aby nie upaść. Młodszy podskoczył do niego i zapytał coś cicho.
– Zakręciło mi się w głowie, to wszystko… – odparł słabym głosem.
– To środki nasenne – powiedział Havel. – Pospieszcie się, oni będą tu lada…
Wtem usłyszeli ciężkie kroki na korytarzu. Havel instynktownie dobył oba noże zza pleców. Spojrzał na starszego mężczyznę. Popatrzyli sobie w oczy. Nie było już czasu na zastanawianie się.
– Weź torbę… – starszy szepnął do młodszego.
Havel w tym czasie zamknął drzwi na zasuwę i zabarykadował je krzesłem. Pokazał na okno i podeszli tam w trójkę. Otworzył je.
– Zejdziemy po gzymsie.
Starszy mężczyzna wychylił się i zerknął.
– Wysoko… i ślisko.
Spojrzał na młodszego.
– Dasz radę?
W jego głosie brzmiała troska, która Havelowi wydawała się trochę nie na miejscu.
– Pewnie, że da radę – uciął Havel. – Chodźcie, tylko cicho.
Wyszedł pierwszy i zaczął iść po gzymsie. Po nim poszli tamci. Kiedy był już wystarczająco nisko, Havel zeskoczył na ziemię i podbiegł do stajni. Odwiązał swojego konia, ciemnego ogiera Markusa i zaczął odwiązywać wierzchowce przybyszów. Konie podniosły głowy, zaniepokojone, ale gdy tylko pociągnął je za lejce, posłusznie poszły za nim. W międzyczasie przybysze zdążyli zeskoczyć na ziemię, starszy pewnie, młodszy przewracając się w błoto.
– Nic ci nie jest…? – zapytał starszy, znów z tą przesadną troską, podając ramię koledze.
Tamten pokręcił głową.
– Wasze konie – powiedział Havel, podając im lejce.
Oni obejrzeli się na niego zdumieni.
– Ale… – jęknął cicho młodszy.
Miał zduszony, wysoki i piskliwy głos. Musiał być bardzo młody, jeszcze dzieciak.
– Jak ty…? – powiedział starszy mężczyzna. – One nikogo się nie słuchają, nie idą za obcymi…
Havel tylko wzruszył ramionami.
– Zaufały ci – stwierdził. – Więc i ja ci zaufam. Jestem Hektor.
Podał mu dłoń i uścisnął mu rękę. Była mocna i twarda.
– A to jest Shan – dodał, pokazując na młodszego, który kulił się na deszczu.
Havel odwrócił się, chcąc podać mu dłoń, ale w tym samym momencie drzwi od karczmy otwarły się z hukiem i w progu stanął karczmarz wraz z grupą swoich wspólników.
– Tam są! – wrzasnął karczmarz. – Łapcie ich!
– W nogi! – zawołał Havel.
Jednym susem wskoczył na swojego konia, strzelił lejcami i pognał przed siebie. Hektor i Shan ruszyli za nim. Ich wierzchowce parskały i sapały, kiedy pędzili obok siebie leśną ścieżką, coraz bardziej zagłębiając się w gęstwinę. Havel prowadził ich znaną sobie drogą. Obejrzał się za siebie. Karczmarz i jego ludzie wsiedli na swoje konie i rzucili się za nimi w pogoń.
– Szybciej! – ponaglił ich Havel.
Popędzili w dół strumienia. Havel spiął konia i Markus przeskoczył z gracją nad potokiem. Obejrzał się na swoich towarzyszy. Ich konie również przeskoczyły, choć klacz Shana najpierw wyglądała, jakby chciała stanąć dęba. Od razu rozpoznał, że młody nie był wprawionym jeźdźcem.
– W porządku? – zapytał Hektor, zbliżając się do Shana.
Tamten odparł coś nieznacznie.
– Ruszajcie się! Szybciej! – zawołał na nich Havel.
Ich konie przyspieszyły. Mimo, że było ciemno, a z nieba wciąż lał się deszcz, Havel popędzał swojego konia do cwału, pochylając się nisko i uginając nogi, tak, aby odciążyć mu grzbiet. Jechał na pamięć. Tu, w tym rejonie, znał każde drzewo, każde wzniesienie, każdy kamień. Nic nie było w stanie go zaskoczyć. Oglądał się tylko na tamtych, bo oni, mimo, że konie mieli dobre i sprawne, zostali daleko w tyle. Zwolnił więc, choć czuł jak Markus z oporem wyhamowuje. On sam również wolałby pognać jeszcze przez las. Oboje to lubili.
– Czekaj… – mruknął.
Nie musiał nawet głośno mówić. Koń natychmiast się posłuchał. Zwolnił do kłusu, a wtedy tamci dogonili ich.
– Co jest? – zawołał na nich. – Macie takie mocne konie, a tak wolno na nich jedziecie. Chcecie, żeby tamci was…?
Urwał, kiedy zobaczył Hektora. Mężczyzna słaniał się w siodle i wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć. Shan jechał tuż obok niego, jednym ramieniem starając się go podtrzymać.
– Niedobrze… – mruknął. – Chodźcie, już niedaleko.
Zbliżył się do klaczy Hektora, chwycił za lejce i pociągnął konia za sobą. Hektorowi zwisała bezwładnie głowa. Najwyraźniej z trudem walczył z sennością. Shan jechał z tyłu, nerwowo oglądając się za siebie. W oddali słychać było jakieś krzyki i nawoływania.
– Tędy – polecił mu Havel.
Pokazał na przejście ukryte za zasłoną z opadających konarów. Liście skutecznie skrywały ciasny przesmyk, prowadzący do niewielkiej doliny. W ciemnościach i w deszczu nikt nie byłby w stanie tego przejścia odnaleźć, ale on znał je doskonale.
Odsunął jedną gałąź, a Shan przejechał pod nią, prowadząc klacz Hektora. Havel wsunął się za nimi i zamaskował z powrotem wejście. Przystanął, nasłuchując. Tak, jak się spodziewał, karczmarz i jego ludzie pognali przed siebie, tak, jak prowadziła ścieżka w lesie, omijając z daleka przejście.
Havel obejrzał się na Shana, który wpatrywał się w niego z napięciem.
– W porządku – powiedział. – Idziemy.
Zjechali w głąb doliny, a im niżej schodzili, tym więcej pojawiało się wokół nich wielkich, równo ociosanych, szarych głazów.
– Tam mieszkam – powiedział Havel, pokazując na chatę stojącą w rzędzie takich głazów.
Chata w połowie była zbudowana z kamienia, a w połowie z drewna. Dach kryty był strzechą, ale za to w oknach były prawdziwe szyby.
Przejechali pomiędzy głazami, które witały ich jak otwarta brama i zatrzymali się przed chatą. Havel zsiadł z konia, wprowadził go za drewniane, zadaszone ogrodzenie i przywiązał lejce do palika. Shan zsiadł ze swojej klaczy i podprowadził ją obok jego zwierzęcia. Nie zdążył jej jednak przywiązać, bo zaraz odbiegł od ogrodzenia, gdy ujrzał jak Hektor osuwa się na swoim koniu.
– Nie…! – zawołał cienko Shan.
Havel podskoczył do niego i oboje z Shanem złapali Hektora w ramiona, zanim tamten zdążył upaść na ziemię.
– Złap go pod drugie ramię i idziemy z nim do środka – nakazał Havel. – Środki nasenne zaczęły działać. Teraz już się nie obudzi. Może tak spać i dwanaście godzin.
Shan posłusznie zrobił, co mu kazał. Widział, jak ręce mu się trzęsą. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego.
Zaczęli go prowadzić. Havel kopniakiem otworzył sobie drzwi chaty i weszli do środka. Poprowadził ich w głąb, w stronę sypialni. Pomieszczenie było niewielkie, mieściło się tam tylko łóżko i jeden kufer w nogach. Rzucili Hektora na posłanie, a ten padł nieprzytomny, jak kłoda.
Shan nachylił się nad nim, z przesadną troską odgarniając włosy mężczyzny z czoła.
– Nic mu nie jest, tylko śpi – powiedział Havel.
Shan spojrzał na niego niepewnie. Twarz wciąż miał przesłoniętą chustką, głowę skrytą pod kapturem. Widział tylko jego wystraszone oczy.
– Nic mu nie będzie – powtórzył Havel, bo tamten wciąż wyglądał na niepewnego. – Chcesz coś zjeść? – zapytał.
Shan pokręcił głową.
– A chcesz się napić? Mam parę butelek dobrego…
– Nie – powiedział cicho, wchodząc mu w słowo.
Havel spojrzał jeszcze raz na Hektora, potem na Shana.
– No dobra, nic tu po nas, on będzie tak leżał do rana – stwierdził. – Chodź, rozpalimy ogień, a ty zdejmiesz te mokre łachy i ogrzejesz się. Jesteś cały przemoczony, zresztą ja też – powiedział, spoglądając na swój ciemny od wilgoci płaszcz.
Shan stanowczo pokręcił głową.
– Nie, ja… wolę tu z nim zostać – powiedział cicho.
– Przecież jemu nic nie będzie. Nie chcesz się ogrzać? Mam tam kominek i…
– Nie, chcę tu zostać z nim – powtórzył tym piskliwym, nerwowym głosem.
Havel odsunął się od niego.
– Jak chcesz – powiedział, dając za wygraną. – Możecie tu spać. Przyniosę ci jakiś koc i rozłożysz się na podłodze.
– Nie trzeba – odparł tamten. – Dam sobie radę.
– Ale to łóżko jest za małe na was dwóch, ja sam ledwo się na nim mieszczę.
– W porządku, nic mi więcej nie trzeba – uciął.
Havel popatrzył na niego chwilę.
– Jasne – stwierdził i wyszedł z sypialni, zamykając za sobą drzwi.
Zdjął z siebie płaszcz i powiesił na kołku przy drzwiach. Rozpalił w kominku i dołożył kilka grubszych szczap, aby dłużej się paliło. Koszula i spodnie przemokły, buty były ubłocone, rozebrał się więc do bielizny, a mokre ubrania rozwiesił nad paleniskiem. Zaczął szukać czystych spodni i jakiejś koszuli, przetrząsając wszystkie kąty, ale przypomniał sobie, że miał je przecież w kufrze w sypialni. Zapukał krótko i nie czekając na odpowiedź, uchylił drzwi.
– Poczekaj, jeszcze tylko wezmę sobie suche… – zaczął, wchodząc do środka.
Shan, który w tym czasie siedział na brzegu łóżka i patrzył na Hektora, obejrzał się, a widząc go pół nagiego, jęknął i zaraz odwrócił się do niego plecami. Wyglądał na dogłębnie zawstydzonego, wręcz przerażonego.
Havel spojrzał na niego zdziwiony.
– Co…? – chciał zapytać, ale ugryzł się w język.
Shan z nadmierną dbałością wygładzał teraz fałdki na płaszczu Hektora i wyraźnie unikał jego wzroku.
– Wezmę tylko swoje rzeczy – powiedział Havel, klękając przed kufrem.
– Ja… jasne… – odparł cicho Shan, nie odwracając się do niego.
Coś w nerwowej postawie nieznajomego kazało mu nie zadawać pytań i udawać, że nic się nie stało. Wziął więc ubranie i wycofał się do drzwi. Spojrzał jeszcze raz na chłopaka, ale ten wciąż siedział odwrócony do niego plecami, bez słowa więc wyszedł z sypialni, zostawiając ich samych.
***
Obudziło go ciche stąpanie. Podniósł się natychmiast. Zasnął nie wiedząc nawet kiedy, siedząc w fotelu przed kominkiem. Świtało. W bladych promieniach poranka, z trudem przedzierających się przez brudne okna chaty, ujrzał niewysoką postać grzebiącą w szafkach.
– Kto tam? – zawołał Havel, dobywając nóż.
Shan podskoczył na jego widok i zrzucił na podłogę pusty garnek z takim hałasem, że mógłby obudzić umarłego. Popatrzyli na siebie. Młody wciąż miał chustkę na twarzy i kaptur na głowie. Wyglądał, jakby ze strachu miał się zaraz rozpłakać. Havel westchnął.
– A, to ty – mruknął, chowając nóż za plecy. – Co się tak czaisz?
– Czy masz… wodę? – zapytał cicho.
– Studnia jest na dworze – powiedział, pokazując ręką na drewniane, okrągłe zadaszenie, które widać było przez okno.
Shan podniósł garnek i szybko wyszedł na podwórze. Havel poszedł za nim, stanął w progu i oparł się barkiem o framugę. Wyłuskał papierosa z kieszeni i zapalił, przyglądając się jak tamten nabiera wody ze studni. Widział, jak się męczy, a jego drobne dłonie, najwyraźniej nieprzyzwyczajone do ciężkiej pracy, ledwo umiały chwycić gruby sznur i wciągnąć czerpak na samą górę. Havel nie podszedł, żeby mu pomóc. Obserwował go, powoli wydmuchując siny dym z papierosa.
W końcu Shan nabrał wody do garnka i ruszył do chaty. Kiedy mijał Havela w progu, spuścił głowę, jakby wstydził się spojrzeć mu w oczy. Havel nic nie powiedział. Butem dogasił papierosa, splunął i palcami przeczesał krótkie, ciemnobrązowe włosy. Potem podrapał się po szczęce. Zarost kłuł go w twarz. Obejrzał się za swoim ulubionym nożem, którym zwykle się golił. Wszedł do chaty i rozejrzał się. Kątem oka widział, jak Shan krząta się przy kuchni, nastawiając wodę nad paleniskiem.
– Czuj się jak u siebie – mruknął Havel, widząc, że Shan szuka czegoś w szafkach.
Chłopak obejrzał się na niego i chrząknął ze zdenerwowania.
– Ja tylko… Ja chciałem – bąknął.
– Powiedziałem, czuj się jak u siebie – powtórzył. – Jedzenie jest na tamtej półce – dodał, pokazując ręką.
Shan znów chrząknął.
– Dziękuję… ja… Przepraszam – wymamrotał.
Havel przystanął i spojrzał na niego z ukosa.
– Nic się nie stało – stwierdził spokojnie.
Shan zerknął na niego krótko i zaczął pospiesznie wyciągać odpowiednie produkty na blat stołu. Havel otworzył usta, chcąc o coś zapytać, ale znów się powstrzymał. Nie wiedząc czemu, czuł się niezręcznie w jego towarzystwie. Miał wrażenie, że udziela mu się nerwowość tamtego. Odszedł więc od niego i zajrzał do sypialni. Hektor spał, jak zabity, oddychając ciężko. Wrócił więc do kuchni, a widząc, że Shan najwyraźniej rzeczywiście „czuje się jak u siebie” i przejął całe pomieszczenie przygotowując posiłek, wyszedł na zewnątrz.
Stanął pod drzewem i oparł się dłonią o pień. Popatrzył w dal, w stronę wzgórza, z którego wczoraj zjechali. Teraz na niebie nie było ani jednej chmurki, zapowiadał się ciepły, słoneczny dzień, a cały świat skąpany był w rosie.
Poszedł do zagrody i przywitał się z Markusem, gładząc go po pysku.
– No co, draniu? – mruknął, a koń zarżał przymilnie. – Niezłe tu miałeś w nocy towarzystwo – powiedział, spoglądając na dwie klacze stojące obok niego. – Na pewno lepsze, niż moje – dodał ponuro.
Popatrzył na konie tamtych. Jeden był jasnokremowy, drugi brązowy. Na tym jasnym jechał Shan. Podszedł do nich i pogłaskał je oba, a te z początku niepewnie, a potem coraz śmielej wyciągały ku niemu szyje. Ponury nastrój szybko wywietrzał mu z głowy, kiedy konie zaczęły się do niego przymilać.
– Co, laleczki? Może coś zjecie, co? – zagadnął, a konie żwawo poruszyły łbami.
Havel przeszedł na tyły stajni i naszykował im świeżego owsa i wody. Patrzył, jak jedzą spokojnie, strzygąc uszami. Od czasu do czasu gładził je po szyjach. Były naprawdę ładne, zadbane, a siodła wyglądały na eleganckie i stabilne. Zerknął na sprzączki, lejce i wędzidła.
„Towar najlepszej klasy” – pomyślał, przyglądając się osprzętowaniu. „Ciekawe, ile kosztował…?”
Chwycił w dłoń lejce i zobaczył jakieś napisy na pasku. Nie wiedział, co one oznaczają, ale na drugich lejcach zauważył to samo.
„Co to może…?”
Usłyszał kroki i puścił lejce.
– Może chcesz… – ktoś chrząknął – … zjeść?
Obejrzał się. Shan stanął przy nim z miseczką czegoś przyjemnie pachnącego. Zdziwił się.
– Sam ugotowałeś?
Shan kiwnął głową tak, że kaptur opadł mu na oczy. Poprawił się niezręcznie. Havel wziął od niego miseczkę.
– Umiesz gotować?
– Trochę… – bąknął.
Havel spróbował łyżką potrawki.
– Dobre – stwierdził. – Jesteś kucharzem?
Tamten zmieszał się.
– Ee… nie – powiedział cicho.
– A kim?
Młody wzruszył ramionami.
– Nikim? – spytał półżartem.
Shan nie odpowiedział.
– Jesteś służącym Hektora?
– Nie, ja… Nieważne… – mruknął, odwracając się od niego.
Havel przyglądał mu się, powoli przeżuwając posiłek.
– Dlaczego zakrywasz swoją twarz? – zapytał.
Shan w odpowiedzi naciągnął chustkę aż pod oczy.
– To… tak… Muszę – jęknął.
– Co musisz?
Ale on nie odpowiedział. Miał wrażenie, że chłopak był skrępowany jego obecnością.
– Skąd wy jesteście? – zapytał.
Shan drgnął.
– Muszę już… iść – bąknął.
Odwrócił się i szybkim krokiem ruszył w stronę chaty.
***
Hektor spał mocno i najwyraźniej nic nie było w stanie go obudzić. Przez ten czas młody unikał go jak ognia i miał wrażenie, że gdyby mógł, to schowałby się w mysią dziurę, aby tylko nie mieć z nim do czynienia. Havel nie rozumiał tego, a wszelkie próby rozmowy z nim kończyły się wykrętami ze strony chłopaka i w konsekwencji ucieczką. W końcu dał sobie z nim spokój.
Koło południa zajął się rąbaniem drewna, które następnie układał w rzędach w swojej drewutni, którą sam zbił sobie z desek. Był upalny dzień, słońce przypiekało, więc zdjął sobie koszulkę, owinął nią głowę i tak pracował rozebrany do pasa.
Zauważył, że od czasu do czasu Shan przemyka od chaty do podwórka, gdzie stała studnia i nabiera wodę. Było to w dość bliskiej odległości od drewutni. Havel z początku nie zwracał na niego uwagi, ale kiedy któryś raz z kolei chłopak przeszedł w tą i z powrotem, obejrzał się na niego. Spostrzegł, że Shan przygląda mu się z zaciekawieniem, ale gdy tylko zobaczył, że on go widzi, natychmiast spuścił wzrok i na nowo pospiesznie zajął się nabieraniem wody w czerpak.
Havel przerwał pracę i wyprostował się. Siekierę oparł o nagie ramię.
– A ty co? – rzucił.
– Nic… – bąknął chłopak, przelewając teraz wodę do garnka.
Tak bardzo trzęsły mu się ręce, że sporo wody ulało mu się na ziemię.
– Będę gotować obiad i potrzebuję dużo wody – dodał, jakby chciał się usprawiedliwić.
– Aha – mruknął Havel, nadal uważnie mu się przyglądając.
Mały patrzył na niego z mieszaniną zażenowania i fascynacji w oczach.
– Nie widziałeś nigdy siekiery? – strzelił po to tylko, aby sprowokować go do zwierzeń.
– Widziałem…. – bąknął.
– To co mi się tak przyglądasz?
On zaraz odwrócił od niego wzrok.
– Może sam chciałbyś porąbać drewno, co? – zaproponował. – To na pewno lepsza praca, niż jakieś gotowanie. Jedzenie może poczekać, ale jak nie ma czym palić, to i tak nic nie ugotujesz.
Shan zerknął na niego nieśmiało.
– Nie, ja… ja nigdy…
– Nigdy nie rąbałeś drewna? – zdziwił się Havel.
Chłopak nerwowo potrzasnął głową. Havel zaśmiał się.
– To gdzie ty się wychowywałeś? W pałacu?
On znów spuścił wzrok.
– Byłeś lokajem u jakiegoś możnowładcy? – dopytywał, ale on nic nie mówił.
Havel przełożył sobie siekierę na drugie ramię.
– Ile ty w ogóle masz lat?
– …naście… – usłyszał ciche.
– Ile? – zapytał podchodząc do niego.
Stanął przed nim tak, że jego cień padł na jego twarz. Widział, jak tamten na niego patrzy. Było w jego spojrzeniu coś osobliwego, coś… innego. Poczuł się z tym nieswojo.
– Osiemnaście – powtórzył chłopak.
– Osiemnaście?
Havel obrzucił go spojrzeniem z góry na dół.
– A zachowujesz się, jakbyś miał dwanaście.
On spuścił wzrok, zmieszany. Havel uśmiechnął się z pobłażaniem. Zdjął sobie ten gałgan który miał na głowie, otarł czoło od potu i przerzucił sobie koszulkę przez ramię.
– W domu to cię chyba nie gonili do roboty, co? – zagadnął, już bardziej przyjaźnie.
– Nie do takiej – odparł cicho Shan.
– To do jakiej? – zainteresował się.
– Innej…
Miał wrażenie, że chłopak nie chce mu niczego o sobie powiedzieć, a i te strzępki informacji ledwo przechodziły mu przez gardło.
– Dobra, podejdź tu, zobaczymy jak sobie z tym poradzisz.
– Ale ja… nie umiem – wybełkotał.
– To się nauczysz. Trzymaj.
Podał mu siekierę. Chłopak złapał ją w obie dłonie. Widział, że już samo to było dla niego ciężarem.
– Ale ja naprawdę nigdy nie…
– Przestań jęczeć – uciął. – Chodź, nauczysz się czegoś przydatnego w życiu.
Shan niechętnie poszedł za nim. Stanęli przy pieńku.
– Weź sobie kawałek i spróbuj uderzyć w sam środek – polecił, pokazując mu, jak ustawić szczapkę drewna.
Shan wziął najmniejszy z kawałków i ustawił na pieńku. Uniósł siekierę.
– Szerzej ręce trzymaj, nie takie skurczone – instruował Havel.
Chłopak odrobinę powiększył rozstaw dłoni.
– Jeszcze szerzej.
Znów przesunął dłonie o milimetr. Havel westchnął i w końcu sam złapał za jego rękę i przesunął mu dłoń do odpowiedniego rozstawu.
– Teraz uderzaj, tylko mocno.
Shan zmrużył oczy i machnął siekierą. Chybił i to strasznie. Poleciał za ostrzem, które wbiło się w ziemię. Havel gwizdnął.
– No, nieźle – skwitował, starając się powstrzymać parsknięcie śmiechem. – A teraz spróbuj tak uderzyć, żeby trafić.
Shan z trudem wyciągnął siekierę z ziemi i znów się ustawił.
– Szerzej ręce – poinstruował Havel.
Shan znów machnął. Ostrze wbiło się w pieniek, omijając znów szczapkę drewna.
– Już lepiej – stwierdził Havel. – Jesteś coraz bliżej celu. Jeszcze raz.
Shan westchnął ciężko i wydobył ostrze siekiery z pieńka. Havel obserwował go, jak dyszał przez chustkę.
– Może byś sobie zdjął tę szmatę z twarzy – skomentował. – Bo się w tym udusisz.
On potrząsnął głową ze zdenerwowaniem. Ustawił odpowiednio dłonie na trzonku i machnął z całej siły. Ostrze wbiło się w sam środek szczapy i rozpłatało ją na pół do samego końca. Havel uniósł brwi.
– O, widzisz, jak chcesz to potrafisz – pochwalił. – Bardzo dobrze.
Shan odetchnął głęboko i spojrzał na niego z ulgą. Miał wrażenie, że w jego oczach dostrzegł błysk satysfakcji.
– Teraz następny, ale tym razem większy. Czekaj, ja ci wybiorę.
Wybrał mu z góry drewna najgrubszy kawał.
– Nie, już nie… – jęknął Shan.
– Dasz radę, wal – nakazał, ustawiając mu gruby kawał drewna.
Shan uderzył. Siekiera trafiła w kawał, ale nie przerąbała go na pół, tylko została w środku.
– Uderz nią jeszcze raz w pieniek – poinstruował.
Shan uniósł siekierę, a razem z nią podniósł kawał drewna.
– Nie… mogę – wysapał.
– Uderz mocno!
Zamachnął się i walnął. Siekiera rozpłatała kawał do końca. Shan odetchnął z wysiłku. Sapał głośno. Havel przyglądał mu się chwilę.
– Starczy tego trenowania – oznajmił. – Idź, ugotuj coś, skoro w tym jesteś dobry.
Shan oddał mu siekierę i złapał za garnek. Szybkim krokiem, dysząc ciężko, podreptał do chaty.ROZDZIAŁ III
Zrobiło się tak cicho, że słyszał tylko dudnienie własnego serca. Czuł, jak na przemian robi mu się zimno i gorąco.
„Dziewczyna… No tak… Dziewczyna…” – pomyślał chaotycznie, przywołując naraz w pamięci wszystkie te dziwne sytuacje z Shanem.
Tamci patrzyli na nią tak samo zszokowani. Teraz, kiedy podniosła głowę, oszołomiona uderzeniem, zawstydzona i przerażona, zobaczył w pełni jej twarz.
Czerwono-pomarańczowe, lekko falowane włosy, sięgały jej pasa. Były jak strumień ognistej rzeki, który otulał ją jak płaszcz. Intensywna czerwień jej włosów kontrastowała z bielą jej twarzy. Lekkie piegi zdobiły jej zgrabny nos i różowe policzki. Miała ślicznie wykrojone, różowe usta, rysy podobne do ojca, szlachetne, cerę nieskalaną, jak wykutą w marmurze. Załzawione oczy w kolorze szmaragdowej zieleni podniosły się i spojrzały na niego z przestrachem. Były tak głębokie, że mógłby się w nich zatopić. Przykuła go tym jednym spojrzeniem do siebie, przeszyła go nim na wylot, jak strzałą. Na jego policzki wbiegł rumieniec. Nie rozumiał, co się z nim dzieje.
– Dziewczyna… – bąknął jeden z ludzi.
Pierwszy ocknął się przywódca.
– To nie byle jaka dziewczyna! – zawołał. – To _ona_! Bierzcie ją!
Havel podświadomie zrozumiał, o co w tym wszystkim chodzi, zanim w pełni to do niego dotarło. Zrozumiał, dlaczego Hektor tak ją ukrywał i dlaczego tak się o nią bał. Wiedział już, co ma robić.
W mgnieniu oka złapał za lejce konia, na którym siedziała dziewczyna i pociągnął go za sobą tak gwałtownie, że tamten aż podskoczył w miejscu. Dziewczyna krzyknęła i złapała się za grzywę, chroniąc się przed upadkiem. O milimetr minęło ją ramię dowódcy, który chciał ją pochwycić. Havel uderzył piętami po bokach Markusa, zmuszając go do maksymalnego wysiłku i ruszyli pędem przez las.
– Łapcie ją! – warknął dowódca. – Łapcie dziewczynę żywą i ani mi się ważcie ją tknąć! Resztę zabić!
Havel pospieszył konia. Jedną ręką trzymał z tyłu uzdę klaczy, której dosiadała dziewczyna, drugą uzdę Markusa, równocześnie podtrzymują barkiem Hektora.
– Szybciej! Szybciej! – wołał na Markusa.
Koń parskał i sapał. Pędził jak szalony, ale to i tak było za wolno. Tamci również mieli szybkie konie. Byli tuż za nimi.
Obejrzał się. Dziewczyna pochyliła się na swoim koniu. Jej ogniste włosy falowały za nią jak płomienie. Za jej plecami ujrzał pierwszą czwórkę. Wyciągnęli kusze. Havel błyskawicznie szarpnął lejcami, zmieniając gwałtownie kierunek. Konie skoczyły w lewo. Strzały przeleciały tuż obok. Usłyszał karcący okrzyk dowódcy:
– Czy wyście oszaleli…?! Chcecie ją zastrzelić?!
„No tak, dziewczyna ma być żywa…” – przypomniał sobie
Myślał intensywnie, jak im uciec. Czasu miał coraz mniej. Nie mógł zwlekać, wiedział, że konie szybko zaczną się męczyć. Odtworzył w głowie wygląd lasu, to, jak go zapamiętał ze swoich podróży.
„Ich jest wielu, nas mało” – myślał, klucząc między drzewami.
Sterował Markusem tak, aby wybierał najwęższe przesmyki.
„Ich jest wielu, nas mało…”
Pewien pomysł wpadł mu do głowy. Znów szarpnął lejcami, zmusił konie do gwałtownego skrętu i popędzili na północny wschód. Naraz przybliżyło się do niego dwóch wojowników.
– Ach! – krzyknęła dziewczyna, kiedy wyciągnęli po nią swoje ręce.
Havel puścił jej lejce i strzelił z łuku, trafiając jednego z tamtych w ramię. Jeździec jęknął, a jego koń zwolnił. Drugi wojownik nie czekał, aż Havel naciągnie kolejną strzałę i sam wystrzelił do niego z kuszy. Havel rzucił się, robiąc rozpaczliwy unik. Ostry grot minął go o milimetry i wbił się w drzewo obok. Tamten naciągnął kolejną strzałę, ale nie zdążył, bo dziewczyna w porę zareagowała. Wysunęła nogę ze strzemienia i z całej siły kopnęła go w brzuch. Mężczyzna zwinął się z bólu i odsunął się od niej. Havel w tym czasie naciągnął kolejną strzałę i trafił go w pierś. Napastnik runął z konia na plecy. Jego towarzysze krzyknęli, gwałtownie zahamowali. Jedni zdążyli nad nim przeskoczyć, ale inni go stratowali…
– Łapcie tego chłystka! – usłyszał rozzłoszczony głos dowódcy.
Havel spojrzał na dziewczynę. Ona podniosła na niego swoje oczy. Była przerażona, ale i zdeterminowana.
Pochylił się nad koniem i pocwałowali przez las. Byli już coraz bliżej miejsca, które dobrze zapamiętał. Zobaczył te same zarośla.
– Skacz! – zawołał na Markusa.
Markus skoczył, a za nim skoczyła klacz z dziewczyną. Ona krzyknęła, gdy spostrzegła, gdzie się znajdują.
– Ach! Nie! – jęknęła z przestrachem.
– Nie bój się! – zawołał na nią. – Nie bój się i trzymaj się…!
Wparowali prosto na polanę, gdzie rozbójnicy dzielili łupy, które znaleźli przy jej koniu. Na ich widok poderwali głowy i dobyli dzidy.
– Skacz, Markus! – rozkazał Havel.
Koń skoczył prężnie, przeskakując nad ich ogniskiem. Za nim skoczyła dziewczyna, z trudem utrzymując się na pędzącej klaczy. Niedaleko spostrzegł jej konia. Wymierzył z łuku i strzelił. Trafił prosto w linę, którą przywiązali konia do drzewa. Wierzchowiec ze strachu stanął dęba. Tamci wrzasnęli. Havel puścił lejce klaczy, którą ciągnął za sobą i w biegu chwycił za sznur tamtego konia.
– Ruszaj się! – nakazał i koń sprężyście pognał za nimi.
Obejrzał się na dziewczynę. Popatrzyła na niego zdumiona. Odzyskał jej konia.
Na polanę wparowała właśnie czwórka wojowników z dowódcą na czele. Ale zbóje już byli gotowi. Zaalarmowani przez Havela, rozwścieczeni utratą konia, rzucili się na rycerzy. Posypały się strzały, poleciały dzidy i kamienie. Havel obejrzał się tylko raz. Widział, że dzikie towarzystwo skutecznie zahamowało pędzących wojowników, którzy, zmuszeni rozprawić się z tą bandą, nie mogli rozwinąć pełnej prędkości. To była ich szansa.
– Szybciej! Szybciej! – ponaglał Markusa.
Dziewczyna jechała tuż za nim, obok pędziła odzyskana klacz, którą Havel miał na uprzęży. Las zaczął się przerzedzać i pojawiało się coraz więcej piaszczystych wysp i dużych kamieni.
– Posłuchaj, zaraz będziemy skakać – odezwał się do dziewczyny, odwracając do niej głowę. – Przygotuj się, będzie wysoko i trochę niebezpiecznie, ale damy radę.
Ona spojrzała na niego z lękiem.
– Ale…
– Dasz radę! – powtórzył z mocą. – Nie wahaj się i nie zatrzymuj!
Ona nadal wyglądała na przerażoną.
– To nasza jedyna droga ucieczki – dodał. – Oni mają za ciężki sprzęt na sobie, nie przeskoczą tego urwiska, ale my tak.
– Ale ty i ojciec… – zaczęła, pokazując na Hektora, który leżał na jego piersi.
– Markus jest silny – powiedział. – Da radę. I twoje konie też dadzą radę. Zaufaj im.
Spojrzał na nią. Była bardzo blada.
– Zaufaj mi.
Ona uchwyciła się mocniej końskiej grzywy.
– A teraz rozpędź się! – nakazał. – Rozpędź się tak, jak jeszcze nigdy w życiu, a gdy tylko ujrzysz skarpę, skacz!
– D-dobrze…! – zawołała w odpowiedzi.
– Tam są! – usłyszał za sobą głos dowódcy.
Pospieszył Markusa. Stanął na strzemionach i pochylił się bardzo nisko. Jednym ramieniem trzymał Hektora.
– Daj z siebie wszystko – powiedział do ogiera. – Wiem, że mnie nie zawiedziesz.
Las urwał się nagle i zobaczył przed sobą skałę, a za nią przepaść. Trzasnął lejcami klaczy, którą ciągnął za sobą, nakazując jej skok, a potem puścił je.
– SKACZ!
Markus odbił się mocno i wyskoczył jak strzała. Na moment zawiśli bezwładnie w powietrzu. Havel widział, jak przepaść na dwadzieścia metrów przesuwa się pod nimi. Serce mu zamarło. Zaczęli gwałtownie opadać, a zostało się jeszcze kilkanaście centymetrów. Przeraził się przez jedną krótką chwilę, że nie da rady, ale naraz Markus uderzył przednimi kopytami o skałę po drugiej stronie. Tylne obsunęły mu się, zaczęli się zsuwać. Havel pogonił go, uderzając mocno piętami po bokach.
– Ruszaj się! Ruszaj!
Koń podciągnął się z trudem i stanęli na pewnym gruncie. Klacz, której lejce puścił przed skokiem, również skoczyła za nimi i zatrzymała się obok. Obejrzał się na dziewczynę. Skoczyła, krzycząc ze strachu. Przeleciała nad ziemią i zaraz koń wylądował po drugiej stronie, ale jego tylne kopyta nie znalazły podparcia. Musiały natrafić na miękką ziemię i trudno było mu się wspiąć.
– Nie…! – pisnęła dziewczyna, kiedy zaczęli zjeżdżać.
Havel podjechał do niej szybko i złapał za uzdę, mocno pociągając konia za sobą. Klacz w końcu znalazła podparcie.
– Już dobrze, jesteś – powiedział uspokajająco, kiedy wierzchowiec z przerażoną dziewczyną na grzbiecie, stanął prosto obok niego.
Havel obejrzał się za siebie. Tak jak przypuszczał, wojownicy w swoich zbrojach nie ośmielili się przeskoczyć przepaści. Stanęli na skraju, a ich konie drobiły w miejscu. Dowódca przecisnął się do przodu. Ocenił przepaść.
– Na co czekacie? – warknął na nich. – Rozbierać konie, ściągać zbroje i skakać! Reszta za mną, ominiemy ten przesmyk!
– Szybko…!
Havel popędził Markusa, złapał za lejce klaczy, a dziewczyna popędziła za nim na koniu Hektora. Gnali dalej, w dół doliny, poprzez las. Wiedział, że muszą szybko znaleźć jakieś schronienie. Widział, jak Markus się męczy. Dyszał już ciężko, a i Hektor potrzebował pomocy. Musiał go opatrzyć. Dzida wbita w jego ramię nadal tam sterczała, a krew wciąż spływała z jego ręki, pokrywając już niemal całe siodło. Rozglądał się rozpaczliwie za jakimś przyczółkiem, w głowie odtwarzając sobie charakterystyczne punkty w lesie.
– Tędy…!
Pokazał na wzgórze porośnięte iglastymi drzewami. Ziemia była tam sucha, sypka, niemal piasek. Końskie kopyta zapadały się w miękkim podłożu. Jechali coraz wolniej, ale on specjalnie wybierał właśnie takie tereny, po których ciężko było się poruszać.
Po godzinie takiej niepewnej jazdy, kiedy pot spływał mu już po plecach i sam dyszał niemal tak ciężko jak Markus, dziewczyna zrównała się z nim.
– Czy… czy daleko jeszcze…? – spytała.
– To zależy dokąd – odparł. – Chcesz się zatrzymać?
– Czy to bezpieczne…? – spytała niepewnie.
– Na tę chwilę nie, oni mogą w każdej chwili gdzieś wyskoczyć.
Rozejrzała się. Za sobą i przed sobą mieli niekończący się las.
– Czy ojciec…?
Wiedział, o co chciała zapytać. Widział, jak nerwowo spoglądała na Hektora.
– Niedługo dojedziemy do rzeki – powiedział. – Jest tam bardzo skaliście i stromo. Koń z ciężkim sprzętem raczej się tam nie wciśnie. Myślę, że…
Zawahał się, bo zdał sobie sprawę, co chce teraz powiedzieć.
– Możemy tam przeczekać noc.
Zerknął na nią krótko, sprawdzając, jak zareagowała na te słowa. Przecież wcale tego nie planowali. Miał ich tylko odprowadzić i wrócić, ale teraz, po tym co się stało, sam widział, że sprawy zaszły za daleko.
„Ona sobie nie da rady sama, z Hektorem w takim stanie” – pomyślał.
Dziewczyna spojrzała na niego krótko i kiwnęła głową, o nic więcej nie pytając.
Havel spiął Markusa. Koń ciężko sapał. Jego chrapy prychały, wciągając gwałtownie powietrze.
– Już niedaleko, wytrzymaj – mruknął. – Wiem, że się dziś namęczyłeś, ale wytrzymaj jeszcze.
Starał się trzymać równe, w miarę szybkie tempo, aż do późnego popołudnia, gdy dojechali do skalistych wzniesień. Trudno było tam dotrzeć, musieli niejednokrotnie iść jeden za drugim. Widział, że dziewczyna bardzo się bała, ale on wciąż ją poganiał. Nie rozmawiali ze sobą, tylko on wydawał jej proste, krótkie komunikaty.