Posłaniec Burzy - ebook
Posłaniec Burzy - ebook
Zane Obispo spędza niemal każdy dzień na badaniu wulkanu drzemiącego za jego domem. Wulkan, zwany przez niego „Bestią”, to jedyne miejsce, w którym chłopiec może się schronić przed innymi dzieciakami – często się z niego naśmiewają, bo Zane kuleje i musi chodzić o lasce.
Pewnego dnia w kraterze Bestii rozbija się dwusilnikowy samolot, a wkrótce potem Zane’a zaczepia tajemnicza dziewczyna o imieniu Brooks. Chce, by chłopak spotkał się z nią na osobności –zdradzi mu wówczas straszliwą tajemnicę. Zane godzi się, choć głównie dlatego, że śliczne dziewczęta zwykle się do niego nie odzywają…
Brooks wyjawia mu, że wulkan jest w rzeczywistości istniejącym od stuleci więzieniem boga śmierci Majów, którego los jest bezpośrednio związany z przeznaczeniem Zane’a. „Co za bzdury”, myśli Zane. Jest przecież tylko lekceważonym przez wszystkich trzynastolatkiem i nieważne, jakie jest jego przeznaczenie – on, Zane, nie chce mieć z tym nic wspólnego, zwłaszcza jeśli ma to związek z jakimś bogiem śmierci.
Ale Brooks otwiera mu oczy: magia, potwory i bogowie naprawdę istnieją, a według pradawnej przepowiedni głoszącej zniszczenie świata Zane ma do odegrania ważną rolę. Uwikłany w sieć niebezpiecznych tajemnic chłopiec wyrusza na wyprawę, która zabierze go daleko od domu i wystawi na ciężkie próby.
Zuchwali bohaterowie, podstępni bogowie, mordercze demony i odważne olbrzymy – to tylko niektóre z atrakcji, które czekają na czytelnika tej oryginalnej, kipiącej humorem historii, smakowitej jak kubek prawdziwej, gęstej, gorącej czekolady.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66173-26-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zane Obispo ma całkiem fajne życie.
Od ubiegłego roku uczy się w domu, co oznacza, że dzieciaki w szkole nie mają okazji się nad nim znęcać. Może też włóczyć się godzinami po pustyniach, których jest wiele w stanie Nowy Meksyk, ze swoim wiernym psem, dalmakserką Rosie.
Jego mama kocha go nade wszystko, a wujek Hondo to fajny współlokator, choć może faktycznie jest trochę za bardzo uzależniony od zawodowego zapaśnictwa i pikantnych chipsów.
Jeśli chodzi o sąsiadów, mają ich tylko dwoje. Sympatyczny pan Ortiz uprawia w ogrodzie ściśle tajne odmiany papryki chili, pani Cab zaś pracuje jako telefoniczna wróżka i płaci Zane’owi za pomoc. Nieźle, prawda?
A wspominałem już o wulkanie za domem Zane’a? Tak właśnie – Zane ma własny wulkan. Razem z Rosie spędza na nim mnóstwo czasu. Ostatnio znaleźli nawet ukryte wejście do środka…
O tak, życie jest piękne!
No może poza tym, że Zane urodził się z nogami, które do siebie nie pasują. Jedną zawsze miał krótszą od drugiej, więc utyka i musi opierać się na lasce. Uczy się jednak sobie z tym radzić i potrafi kuśtykać naprawdę szybko.
O, i jeszcze coś… Zane właśnie został przyjęty do nowej prywatnej szkoły. Nie chce tam chodzić, ale jego mamie bardzo na tym zależy. Lekcje zaczynają się następnego dnia.
A potem dochodzi do katastrofy lotniczej – Zane jest świadkiem, jak prywatny samolot rozbija się w kraterze wulkanu. Znajduje się tak blisko, że widzi twarz pilota… ale albo jest to znakomita maska halloweenowa, albo za sterami siedzi zombie z innej planety.
Do tego wszystkiego w szkole pojawia się nowa, ładna dziewczyna – Brooks – i ostrzega Zane’a, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. Tymczasem według szkolnego rejestru uczniów Brooks nie istnieje. A tak w ogóle skąd ona zna nazwisko Zane’a?
Niebawem Zane odkrywa, że nic w jego życiu nie jest takie, jak sądził. Istnieje powód, dla którego urodził się z krótszą nogą. Istnieje powód, dla którego nigdy nie poznał swojego ojca – tajemniczego faceta, w którym mama zakochała się podczas wyjazdu na Jukatan. Coś bardzo dziwnego dzieje się w wulkanie Zane’a, a Brooks twierdzi, że to wszystko jest związane z jakąś starożytną przepowiednią.
Ile wiecie o mitach Majów? A wiedzieliście, że Majowie mają boginię czekolady? (I dlaczego u Greków nie ma bogini czekolady? To naprawdę niesprawiedliwe!) Majowie mają również zmiennokształtnych, demony, czarowników, olbrzymy, półbogów i podziemne zaświaty, do których wejście znajduje się być może na tyłach miejscowego baru taco (a może jednak gdzieś indziej).
J.C. Cervantes zabierze Was na wyprawę, której nigdy nie zapomnicie – przez najmroczniejsze, najdziwniejsze i najzabawniejsze zakątki majańskiej mitologii. Poznacie najstraszliwszych bogów, jakich można sobie wyobrazić, najbardziej przerażających mieszkańców zaświatów oraz wyjątkowych – i zupełnie nieoczywistych – bohaterów, którzy muszą ocalić nasz świat przed zniszczeniem.
Mity i magia Majów są bliżej, niż sądzicie – bo tak właściwie czekają tuż za domem.
Witajcie w wulkanie.
Poznajcie Posłańca Burzy.
Do wszystkich zainteresowanych
Proszę bardzo. Oto cała historia, którą kazaliście mi opisać, ze wszystkimi szczegółami aż do gorzkiego, nieszczęśliwego końca. A wszystko tylko po to, żebym mógł wam służyć jako sztandarowy przykład, co się dzieje, kiedy ktokolwiek przeciwstawi się bogom.
Nigdy tego wszystkiego nie chciałem. Ale nie daliście mi wyboru! I wszystko się tak dla mnie skończyło przez jakąś świętą przysięgę, której przecież wcale nie składałem… A do tego tak was wkurzyłem, że zapragnęliście mojej śmierci.
No i chyba macie to, czego chcieliście.
Osobiście uważam, że powinniście mi podziękować, lecz bogowie nigdy nie okazują wdzięczności, prawda?
Ale chcę, żebyście wiedzieli, że niczego nie żałuję. Zrobiłbym to wszystko jeszcze raz, nawet gdybym wiedział, jaki czeka mnie koniec. Dobra, może jednego żałuję – że nie zobaczę waszych zaszokowanych twarzy, kiedy to przeczytacie. W każdym razie zadanie wykonane. Do zobaczenia po drugiej stronie.
Zane Obispo1
Wszystko zaczęło się od tego, że mama wrzasnęła.
Myślałem, że zobaczyła skorpiona, ale kiedy dotarłem do kuchni, machała nad głową jakimś listem i tańczyła boso w kółko. Po roku nauki w domu znowu mogłem chodzić do szkoły. Zwróciliście uwagę na to słowo? „Mogłem”. W sensie, że pozwolono mi się uczyć w szkole. Co za idiotyzm! Kto w ogóle upoważnił dorosłych do decydowania o wszystkim? Tyle że sprawa wyglądała tak: ja nie chciałem iść do snobistycznej prywatnej szkoły imienia Ducha Świętego, w której zakonnice będą na mnie krzywo patrzeć. I na pewno nie chciałem, żeby szkolny bus przyjeżdżał po mnie aż tutaj, na to odludzie. Mój przystanek był ostatni, a to oznaczało, że bus prawie na pewno już będzie pełny, kiedy do nas dojedzie. A to z kolei oznaczało, że będzie się we mnie wgapiać co najmniej kilkanaście par oczu.
Uśmiechnąłem się do mamy, ponieważ wyglądała, jakby była w siódmym niebie. Przez cały dzień opiekowała się chorymi w ich domach, a w dodatku za jej zgodą mieszkał z nami jej brat Hondo, który większość czasu spędzał na oglądaniu meczów zapaśniczych w telewizji i jedzeniu pikantnych chipsów, więc uśmiech nieczęsto gościł na jej twarzy.
– Ale… – Nie wiedziałem, od czego zacząć. – Mówiłaś, że mogę się uczyć w domu.
– Przez rok – odparła, nadal promiennie się uśmiechając. – Taka była umowa. Nie pamiętasz? Przez jeden rok.
Byłem całkiem pewien, że nie taka była umowa, ale gdy mama sobie coś ubzdurała, tkwiło to w jej głowie przez wieki przyklejone kropelką. Sprzeczanie się z nią nie miało sensu. Poza tym chciałem, żeby była szczęśliwa. Tak naprawdę szczęśliwa. Pokiwałem więc głową szybko i mocno, bo kiedy mocno kiwałem głową, wyglądałem na bardzo podekscytowanego. Dorzuciłem też uśmiech.
– Kiedy? – Był wrzesień, a to oznaczało, że ominął mnie już miesiąc lekcji.
– Zaczynasz jutro.
Cholera!
– A może jednak w styczniu? – Tia, macie rację – mój optymizm sięgał szczytów.
Mama potrząsnęła głową.
– To niesamowita okazja, Zane.
– Ale przecież prywatne szkoły dużo kosztują, prawda?
– Dali ci stypendium. Patrz! – Machnęła na dowód listem.
Och.
Mama starannie złożyła list.
– Byłeś na liście oczekujących, od kiedy…
Nie dokończyła, ale nie musiała. „Od kiedy” odnosiło się do tego dnia, gdy ten idiota – idiota, którego twarz wyryła mi się w pamięci na zawsze – wytarł mną podłogę w starej szkole, a ja przysiągłem sobie, że moja noga już nigdy nie postanie w placówce oświatowej.
– A co z panią Cab? – spytałem. – Nie poradzi sobie bez mojej pomocy. Jak mam płacić za jedzenie Rosie, skoro nie będę pracował?
Nasza sąsiadka, pani Cab (w rzeczywistości nazywała się Caballero, ale kiedy byłem mały, nie umiałem tego wymówić i w końcu przyjęła się ta skrócona wersja), była ślepa jak ryby w jaskiniach i potrzebowała kogoś do pomocy w domu. Pracowała też jako wróżka telefoniczna, a ja odbierałem rozmowy i przekierowywałem do niej klientów. Dzięki temu była bardziej wiarygodna. Płaciła mi całkiem nieźle – tyle, że wystarczało na karmę dla mojego psa, Rosie. Rosie była dalmakserką (pół bokserką, pół dalmatyńczykiem) i jadła za trzech.
– Możesz pracować po południu. – I mama wzięła mnie za rękę.
Nienawidziłem, kiedy się do tego posuwała podczas naszych kłótni.
– Zane, kochanie, proszę. Tym razem wszystko będzie mejor. Masz teraz trzynaście lat. Potrzebujesz przyjaciół. Nie możesz żyć w tym miejscu całkiem sam z tymi…
„To miejsce” było wąską, zakurzoną drogą na pustyni w stanie Nowy Meksyk. Poza dwojgiem sąsiadów mieliśmy tutaj kłęby krzaków niesione wiatrem, grzechotniki, kojoty, kukawki, wyschnięte koryto rzeki i wygasły wulkan. Ale o nim powiem więcej później. Większość ludzi się dziwi, dowiedziawszy się, że Nowy Meksyk ma takie masy wulkanów. (Oczywiście mój nie był zwykłym dziełem natury, no nie, bogowie?)
– „Z tymi…”, czyli z kim? – zapytałem, choć wiedziałem, co miała na myśli: „dziwakami”.
Ale co z tego, że pani Cab była trochę inna? A kogo obchodziło, że nasz drugi sąsiad, pan Ortiz, hodował w szklarni osobliwe odmiany papryki chili? To nie znaczyło, że są dziwakami.
– Mówię tylko, że musisz spędzać czas z dziećmi w swoim wieku.
– Ale ja nie lubię dzieci w moim wieku – zaprotestowałem. – I uczę się więcej bez nauczycieli.
Nie miała na to riposty. Rzeczywiście nauczyłem się sam różnych rzeczy, na przykład nazwisk generałów z czasów wojny secesyjnej, ile jest naczyń krwionośnych w ludzkim ciele i nazw gwiazd i planet. To było właśnie najlepsze w niechodzeniu do szkoły – sam sobie byłem szefem.
Mama zmierzwiła moje ciemne włosy.
– Tak, jesteś geniuszem – westchnęła – ale nie podoba mi się, że przebywasz tylko z tłumem starych ludzi.
– Dwoje to nie tłum.
Chyba aż do tej pory miałem nadzieję, że mama zapomni o naszej umowie. Albo że może Duch Święty (kto w ogóle nazwał tak tę szkołę?) zniknie z powierzchni Ziemi w jakimś dziwnym kataklizmie.
– Mamo – odezwałem się naprawdę poważnym tonem i wreszcie spojrzała mi w oczy. – Nikt nie chce się kolegować z dziwolągiem.
Stuknąłem dwa razy laską w podłogę. Jedna moja noga była krótsza, a przez to chodząc, utykałem w głupi sposób. Inne dzieciaki obdarzały mnie przez to różnymi przezwiskami, takimi jak „Pan Kuśtyk”, „McKulawiec”, „Laseczka Zane” i moje ulubione: „Uno” – od tego, że miałem jedną sprawną nogę.
– Nie jesteś dziwolągiem, Zane! I…
O rany. Jej oczy wypełniły się łzami, jakby miały zatonąć w smutku.
– No dobra, pójdę do tej szkoły – powiedziałem, ponieważ wolałem stawić czoła stu nienawistnym oczom niż dwojgu płaczącym.
Mama się wyprostowała i otarła łzy wierzchem dłoni.
– Mundurek jest wyprasowany, leży na twoim łóżku. O, i mam dla ciebie prezent.
Zauważyliście, że do złych wieści dodała natychmiast jakąś dobrą nowinę? Powinna startować w wyborach na burmistrza. Nie było sensu kwękać na temat mundurka, chociaż od krawata na pewno dostanę wysypki na szyi. Zamiast tego postanowiłem skupić się na słowie „prezent” i wstrzymałem oddech w oczekiwaniu. Miałem nadzieję, że to nie będzie różaniec albo coś takiego. Mama podeszła do szafki i wyciągnęła wąskie pudełko długości parasola, obwiązane srebrną wstążką.
– Co to?
– Po prostu otwórz.
Potrząsnęła dłońmi w radosnej niecierpliwości.
Rozerwałem pudełko, żeby dobrać się do prezentu, na który nie mieliśmy pieniędzy. W środku znajdował się brązowy papier, a pod nim lśniąca, czarna, drewniana laska. Miała mosiężną końcówkę w kształcie smoczej głowy.
– To jest… – Zamrugałem, zastanawiając się nad właściwym słowem.
– Podoba ci się? – Jej uśmiech mógłby rozświetlić cały świat.
Obracając laskę, zważyłem ją w dłoniach i doszedłem do wniosku, że wygląda jak coś, co mógłby nosić prawdziwy wojownik – czyli że jest najfajniejszym prezentem ma świecie.
– Założę się, że dużo kosztowała.
Mama potrząsnęła głową.
– Podarowano mi ją… W ubiegłym tygodniu umarł pan Chang, pamiętasz?
Pan Chang był bogatym klientem mamy; mieszkał w wielkim budynku w mieście i co wtorek wysyłał ją do domu z chow mein. Był także klientem pani Cab – to ona załatwiła mamie tę pracę. Nie cierpiałem tego, że spędza tyle czasu z umierającymi ludźmi, ale – jak zawsze mówiła – w końcu musieliśmy jeść. Próbowałem jeść mniej, ale im byłem starszy, tym trudniejsze się to stawało. Miałem już sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, czyli byłem najwyższy w rodzinie.
Pogładziłem mosiężną smoczą głowę z płomieniami dobywającymi się z pyska.
– Zbierał różne rzeczy – ciągnęła mama. – A jego córka zdecydowała, że powinnam to dostać. Wiedziała, że ty… – Urwała. – Powiedziała, że smok to symbol ochronny.
A więc mama myślała, że potrzebuję ochrony. Zrobiło mi się naprawdę przykro. Ale wiedziałem, że miała dobre intencje.
Oparłem się na lasce. Poczułem się z nią idealnie – jakby zrobiono ją właśnie dla mnie. Naprawdę się ucieszyłem, że będę mógł chodzić z taką niesamowitą laską zamiast mojej głupiej, skromnej brązowej – z tamtą wyglądałem, jakbym niósł transparent z napisem: „Jestem dziwolągiem”.
– Dzięki, mamo. Naprawdę mi się podoba.
– Pomyślałam, że dzięki niej powrót do szkoły będzie dla ciebie… łatwiejszy – szepnęła.
Aha. Łatwiejszy. Nic, nawet ta smocza laska wojownika, nie złagodzi mi doli nowego ucznia w klasie.
Był to naprawdę fatalny moment w moim życiu i trudno było przypuścić, żeby mogło mi się przydarzyć coś gorszego. Ależ się myliłem…
Tej nocy, leżąc w łóżku, myślałem o tym, co będzie nazajutrz. Żołądek miałem skręcony w supeł; tak bardzo żałowałem, że nie mogę zmienić się w pierwotną maź i przesączyć przez ziemię… Rosie czuła, że coś jest nie tak – popiskiwała cicho i delikatnie ocierała głowę o moją dłoń. Głaskałem białą plamkę między jej oczami, zataczając na niej palcami kółeczka.
– Wiem, piesku – wyszeptałem. – Ale mama wydawała się taka szczęśliwa.
Ciekawe, co mój tata powiedziałby o całej tej sprawie. Nie żebym kiedykolwiek miał się tego dowiedzieć – nigdy go nie widziałem na oczy. Nie pobrali się z mamą, a potem on rozpłynął się w eterze, zanim się urodziłem. Powiedziała mi o nim tylko trzy rzeczy. Był niewiarygodnie przystojny (to jej słowa, nie moje). Pochodził z regionu Jukatan w Meksyku (spędziła tam trochę czasu, zanim przyszedłem na świat, i opowiadała, że morze jest tam przejrzyste jak szkło). A trzecia rzecz? Kochała go do szaleństwa. I tyle.
Wokół panowała cisza, którą przerywało tylko cykanie świerszczy i dźwięki wydawane przez moje skręcające się z niepokoju wnętrzności. Pstryknąłem włącznik lampy i usiadłem.
Na stoliku nocnym leżała książka o mitologii Majów, którą mama dała mi na ósme urodziny. Była częścią pięciotomowego cyklu o Meksyku, ale ten tom był najfajniejszy. Jak mi się wydawało, podarowała mi ją, żeby mi pokazać kulturę mojego taty, ale żeby sama nie musiała o nim rozmawiać. Książka miała obszarpaną zieloną okładkę z dużymi złotymi literami: Utracone mity i magia Majów. Wypełniały ją kolorowe ilustracje i opowieści o przygodach różnych bogów, królów i bohaterów. Bogowie sprawiali wrażenie niesamowitych istot, ale – jak wiadomo – autorzy bez przerwy kłamią.
Otworzyłem książkę. Na wyklejce widniała ilustracja nefrytowej majańskiej maski śmierci, nadkruszonej czasem, ze zwężonymi oczami bez powiek i z kwadratowymi kamiennymi zębami przypominającymi maleńkie nagrobki.
Przysięgam, że twarz się do mnie uśmiechała.
– Na co się gapisz? – prychnąłem i gwałtownie zamknąłem książkę.
Odrzuciłem kołdrę, wstałem i wyjrzałem przez okno. Były tam tylko cienie i cisza. Mieszkanie na płaskowyżu miało tylko jedną zaletę – sto metrów dalej wznosił się wygasły wulkan, czyli Bestia.
Posiadanie własnego wulkanu stanowiło najbardziej interesujący element mojego krótkiego życia. (Oczywiście do pewnego momentu…) W zeszłym miesiącu znalazłem w nim nawet tajne wejście. Rosie i ja schodziliśmy z wierzchołka i w połowie drogi usłyszałem zduszony dźwięk, jakby okrzyk. Oczywiście poszedłem to zbadać; sądziłem, że to jakieś zranione zwierzę. Ale kiedy rozchyliłem zwichrzone gałęzie krzewów kreozotowych, odkryłem coś zupełnie innego – otwór w skale, na tyle duży, że można było się przez niego przeczołgać. Okazało się, że prowadzi do jednego wielkiego labiryntu jaskiń. Przez pół sekundy myślałem, że może warto zadzwonić do „National Geographic” albo coś takiego. Zaraz jednak uznałem, że wolę mieć prywatną kryjówkę dla siebie i Rosie, niż znaleźć się na okładce jakiegoś głupiego magazynu.
Rosie zeskoczyła z łóżka, widząc, że wsuwam stopy w trampki.
– No chodź, piesku. Idziemy.
Wyszedłem na zewnątrz z moją nową laską prawdziwego wojownika i przekuśtykałem koło grobu babci (zmarła, kiedy miałem dwa lata, więc jej nie pamiętałem). Przeszedłem przez połać pustyni, zygzakiem mijając krzewy kreozotowe, okotijo i jukki. Księżyc wyglądał jak ogromne oko ryby.
– A może mógłbym po prostu udawać, że chodzę do szkoły – powiedziałem do Rosie, kiedy zbliżyliśmy się do Bestii, czarnego, paręsetmetrowego stożka wynurzającego się z piasku na spotkanie z niebem.
Rosie zatrzymała się, węsząc. Zastrzygła uszami.
– Dobra, w porządku. Zły pomysł. Masz lepszy?
Pisnęła i cofnęła się o krok.
– Coś czujesz? – zapytałem. Miałem nadzieję, że nie grzechotnika. Nienawidziłem węży. Nie było jednak słychać charakterystycznego dźwięku grzechotki i odprężyłem się. – Nie boisz się chyba znowu zająca, co?
Rosie zaskowytała.
– Bałaś się, nawet się nie wypieraj.
I w tym momencie zerwała się do biegu.
– Hej! – zawołałem, próbując za nią nadążyć. – Czekaj na mnie!
Znalazłem Rosie cztery lata temu – błąkała się po pustyni. Sądziłem wtedy, że została tam porzucona. Sama skóra i kości, a w dodatku z początku zachowywała się płochliwie, jakby ktoś jej zrobił krzywdę. Kiedy błagałem mamę, aby pozwoliła mi ją zatrzymać, powiedziała, że nie stać nas na to, więc obiecałem zarabiać na karmę. Rosie, jak większość bokserów, miała cynamonowobrązową sierść, ale cała była upstrzona czarnymi plamkami, włącznie z opadającymi uszami, i dlatego byłem święcie przekonany, że płynie w niej również krew dalmatyńczyka. Miała też tylko trzy łapy, więc rozumiała mnie, a ja ją.
Kiedy dotarliśmy do stóp wulkanu, zatrzymałem się jak wryty. Na piasku, w świetle księżyca, rysowały się odciski łap – ogromne, ze śladami długich pazurów. Wszedłem w jeden ze śladów i moja stopa, rozmiar 42, zajęła tylko jedną trzecią jego długości. Łapa była zdecydowanie za duża na kojota. Przebiegło mi przez głowę, że może to niedźwiedź, ale niedźwiedzie nie przechadzają się przecież po pustyni.
Ukląkłem, żeby się lepiej przyjrzeć. Nawet bez blasku księżyca byłbym w stanie zobaczyć te ogromne odciski, bo w ciemności widziałem doskonale. Mama mówiła, że mój wzrok to błogosławiony dar przodków. Jasne. Ja uważałem, że to kolejna cecha świadcząca, że jestem dziwadłem.
– Wiesz co, Rosie? Wyglądają, jakby mogły należeć do dinozaura.
Obwąchała jeden ślad, potem drugi i zapiszczała.
Podążyłem za śladami łap, ale nagle się skończyły, jakby stworzenie, które pozostawiło po sobie ten trop, po prostu rozpłynęło się w powietrzu. Dreszcz przebiegł mi po plecach.
Rosie znowu zapiszczała, patrząc na mnie swoimi łagodnymi brązowymi oczami, jakby chciała powiedzieć: „Wynośmy się stąd”.
– Okej, okej – powiedziałem. Ciągnęło mnie na szczyt wulkanu tak samo jak ją.
Poszliśmy w górę zygzakowatym szlakiem, mijając sekretne wejście do jaskini (które zamaskowałem gałęziami krzewów kreozotowych i jadłoszynu).
Kiedy dotarliśmy na szczyt, rozciągał się przed nami oszałamiający widok. Na wschodzie, nad pustynią, migotało nocne niebo, a na zachodzie znajdowała się pełna roślinności dolina rozdzielająca miasto i płaskowyż. Dalej wznosiło się potężne pasmo górskie z poszarpanymi szczytami, stojącymi ramię w ramię jak oddział żołnierzy.
To naprawdę było moje ulubione miejsce na świecie. Nie żebym kiedykolwiek był poza Nowym Meksykiem, ale przecież dużo czytałem. Mama zawsze powtarzała, że wulkan jest niebezpieczny, nigdy nie tłumacząc dlaczego, ale ja przychodziłem tutaj nasycić się ciszą i spokojem. Tu także trenowałem. Kiedy lekarze powiedzieli, że nie ma sposobu, by naprawić moją kiepską nogę, zacząłem godzinami wędrować po Bestii – myślałem, że jeśli tylko uda mi się wzmocnić krótszą kończynę, moje utykanie stanie się mniej widoczne.
Nic to nie dało. Ale chodząc po krawędzi krateru, stałem się mistrzem utrzymywania równowagi, a to przydatna umiejętność, gdy cię popychają dzieciaki w szkole.
Odłożyłem laskę i zacząłem balansować nad kraterem, rozpościerając ręce na boki. Mama by mnie zabiła, gdyby wiedziała, co robię. Jedno poślizgnięcie i poleciałbym kilkanaście metrów w dół po skalistym zboczu.
Rosie biegała za mną tu i tam, obwąchując ziemię.
– A może będę udawał, że jestem chory? – rzuciłem, nadal się zastanawiając, jak uniknąć Świętego Ducha. – Albo wpuszczę szczury do stołówki? Nie może być lekcji, jeśli nie ma jedzenia, prawda?
Czy katolickie szkoły w ogóle miały stołówki? Jedynym problemem było to, że moje pomysły dawały mi tylko dzień lub dwa.
Cichy grzmot przetoczył się po niebie.
Ja i Rosie zatrzymaliśmy się i podnieśliśmy wzrok. Mały samolot przeleciał nad Bestią, a potem zawrócił.
Odsunąłem się od krawędzi krateru i odchyliłem głowę do tyłu, żeby lepiej widzieć.
Pomachałem ręką w nadziei, że pilot mnie zobaczy. Ale nie podleciał na tyle blisko. Zaczął za to posuwać się zygzakiem, jak jakiś wariat. Pomyślałem, że może jest borracho, dopóki nie wykonał idealnego zwrotu, by znów skierować się prosto na wulkan. Tym razem podleciał niżej. Dokładnie w chwili, kiedy myślałem, że znów się uniesie, wycelował dziób samolotu w sam środek krateru. Skrzydła były już tak blisko, że w zasadzie widziałem nity na poszyciu. Siła odrzutu samolotu wstrząsnęła ziemią, aż straciłem równowagę, ale zaraz się wyprostowałem.
I właśnie wtedy w kokpicie coś rozbłysło. Niesamowite żółto-niebieskie światło. Tyle że to, co widziałem, musiało być jakąś halucynacją lub złudzeniem optycznym, ponieważ wewnątrz nie było pilota – zamiast niego było tam… coś. Coś, co wyglądało jak głowa kosmity z czerwonymi wyłupiastymi oczami, bez nosa, ale za to z pyskiem pełnym długich ostrych kłów. Tak właśnie. Jakiś demoniczny typ z innej planety leciał samolotem prosto w paszczę Bestii! Wszystko działo się w zwolnionym do mdłości tempie. Usłyszałem huk uderzenia i światem wstrząsnęła ognista eksplozja, wystarczająco wielka, by zatrzęsły się planety.
Padłem na ziemię i odtoczyłem się, gdy z krateru buchnęły płomienie. Rosie zaskowytała.
– Rosie!
I zanim się zorientowałem, już toczyłem się w dół, w dół, z dala od krateru Bestii, z dala od mojego psa i życia, jakie znałem do tej pory.2
Kiedy otworzyłem oczy, niebo było czarnym oceanem, a wszystko wokół stało się przytłumione, jakbym miał w uszach watę.
Odwróciłem się, pojękując, i ujrzałem, że leżę dwadzieścia metrów poniżej krawędzi. W głowie mi huczało, a po szybkich oględzinach wykryłem otarte nadgarstki i krwawiący łokieć. A potem sobie przypomniałem: Rosie! Gdzie jest Rosie?
Z trudem podniosłem się na nogi, gorączkowo wpatrując się w ciemność.
– Rosie! Chodź, piesku. – Już miałem wspiąć się z powrotem na szczyt, kiedy wydało mi się, że słyszę jej popiskiwanie gdzieś pod wulkanem. – Rosie!
Szybko pokuśtykałem szlakiem na dół. W głowie mi się kręciło, byłem oszołomiony.
Kiedy dotarłem na dół, przykucnąłem, żeby złapać oddech. I właśnie wtedy naprzeciw mnie stanęła mama. Osunęła się przede mną na kolana i chwyciła mnie mocno za ramiona. Oczy miała pełne łez, a z jej ust wydobywał się potok najróżniejszych słów po hiszpańsku – głównie: Gracias a Dios – zawsze tak robiła, kiedy była przerażona.
– Słyszałam wybuch! – zawołała. – Poszłam do twojego pokoju sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale łóżko było puste! – Ścisnęła mnie jeszcze mocniej. – Mówiłam ci, żebyś tutaj nie przychodził. Zwłaszcza nocą! Co ci strzeliło do głowy?
– Nic mi nie jest – zapewniłem ją, siadając na ziemi. Podniosłem głowę i spojrzałem na Bestię, czarniejszą niż czarny żuk pustynny. Jak długo byłem nieprzytomny? – Widziałaś Rosie? – zapytałem z nadzieją w głosie.
Ale mama nie odpowiedziała. Była zbyt zajęta dziękowaniem wszystkim świętym i obejmowaniem mnie.
Moje serce zaczęło walić jak młotem. Opanował mnie straszliwy lęk.
– Mamo! – zaprotestowałem i wyrwałem się z jej uścisku. – Gdzie Rosie?
Sekundę później Rosie była przy nas z laską w pysku. Wziąłem ją od niej, a Rosie zaczęła lizać moją twarz i trącać mnie łapą, jakby się upewniała, że naprawdę żyję. Przyciągnąłem ją do siebie i objąłem jej masywną pierś, chowając twarz w jej szyi, żeby mama nie widziała łez napływających mi do oczu.
– Kocham cię, ty głupi, głupi psie – wyszeptałem tak cicho, że tylko Rosie mogła to usłyszeć.
Nie minęło wiele czasu, a pojawili się przy nas karetka pogotowia, policjanci, wozy strażackie i ekipy telewizyjne z kamerami. Czy oni wszyscy przyjechali tu dla mnie? A potem przypomniałem sobie tego dziwnego typa, który się rozbił na wulkanie. Zdecydowanie potrzebował więcej pomocy niż ja. W ciągu kilku minut ratownicy zbadali mnie, opatrzyli moje rany i powiedzieli mamie, że mam guza na głowie i trzeba by mi zrobić tomografię komputerową. Zabrzmiało to kosztownie.
– Nic mi nie jest – oznajmiłem i wstałem, żeby tego dowieść.
Ratownik omiótł mnie powątpiewającym spojrzeniem z góry na dół.
– Mam słabą nogę – wyjaśniłem, opierając się na lasce. Uznałem, że zabrzmi to lepiej niż „dziwaczna noga”.
Mama potrząsnęła głową.
– Co jest nie tak z twoją nogą? – spytał ratownik.
– Jego prawa noga nie dogoniła na razie lewej – wyjaśniła mama.
A prawda była taka, że nikt nie wiedział. Ani jeden lekarz nie potrafił ustalić definitywnie, dlaczego moja noga nie urosła prawidłowo. Oznaczało to, że gdybym chciał, prawdopodobnie mógłbym wystąpić w jednym z tych telewizyjnych programów o medycznych tajemnicach. Zdecydowanie wolałem być jednak tajemnicą niż definicją.
Ale dobrze, że mama nic nie powiedziała o mojej prawej stopie. Była dwa rozmiary mniejsza niż lewa i dlatego mama zawsze musiała kupować dwie idiotyczne pary butów, ilekroć wykończyłem poprzednie.
Potem przyszła kolej na gliny. Kiedy już opowiedziałem funkcjonariuszce Smart (naprawdę nazywała się „Inteligentna”, serio!), co się stało, stwierdziła:
– Więc samolot uderzył w krater.
Kiwnąłem głową, trzymając mocno Rosie, która tańczyła w miejscu i popiskiwała, gapiąc się na wulkan.
– Już nic nam nie grozi, piesku – szepnąłem do niej.
– Czy samolot wyglądał na uszkodzony? Wydawał dziwne dźwięki? Widać było dym? – Funkcjonariuszka Smart zadawała kolejne pytania.
Potrząsnąłem głową. Nie zauważyłem żadnych niepokojących oznak, ale przypomniałem sobie świecące, czerwone oczy pilota i długie kły. Choć na pewno je sobie tylko wyobraziłem…
– No? – ponagliła mnie Smart.
– Nie pamiętam. – Im mniej powiem, tym lepiej. Gdybym im opisał, co widziałem, naprawdę by uznali, że potrzebuję tomografii głowy. Ale od zadania tego pytania nie mogłem się powstrzymać: – Co się stało z pilotem?
Policjantka spojrzała na mamę, jakby prosząc o pozwolenie na wyjawienie mi strasznej prawdy.
– Nie znaleźliśmy nikogo – wyjaśniła. – Udał się tam zespół poszukiwawczy.
Nie wiedziałem, jak ktoś mógłby przeżyć zderzenie z… Zaraz. „Zespół poszukiwawczy”? Zesztywniałem. A jeśli znajdą moją jaskinię? Będą o tym mówić we wszystkich wiadomościach telewizyjnych, a potem pojawią się tutaj odkrywcy wszelkiego rodzaju, uważając, że to ich wulkan.
Nagle nadjechał samochód i sekundę później wysiedli z niego pan O. i pani Cab. Powoli przeszli przez ten skrawek nocnej pustyni. Pani Cab nosiła duże okulary przeciwsłoneczne Chanel, żeby nie było widać jej niewidzących oczu, a pan O. jak zwykle miał na głowie kowbojski kapelusz z szerokim rondem, żeby zasłonić łysinę. Wyglądali jak stare małżeństwo, ale ku żalowi pana O. nie byli mężem i żoną. Zawsze zadawał mi pytania na jej temat: „Jaki jest jej ulubiony kolor?”, „Czy kiedykolwiek o mnie mówi?”, „Myślisz, że poszłaby ze mną na randkę?”, więc w końcu pewnego dnia zapytałem panią Cab, czy jest szansa, żeby została dziewczyną pana O. Ze spojrzenia, które mi rzuciła, można by wywnioskować, że poprosiłem ją, żeby wskoczyła do ogniska. Nigdy nie powiedziałem o tym panu O. – wiedziałem, że poczułby się przez to jeszcze grubszy i bardziej łysy – a on się nie poddawał. Zawsze snuł jakieś plany, żeby namówić panią Cab do pójścia z nim na kolację. Szanowałem go za to.
– Zane! – zawołał pan O., prowadząc do nas pod ramię panią Cab. W jego szeroko otwartych brązowych oczach malowała się troska. – Widziałem wybuch. Nic ci nie jest? Ogień do ciebie nie dotrzeł?
– Mówi się „nie dotarł” – mruknęła pani Cab, poprawiając okulary na nosie.
Pewnie odtoczyłem się na czas, pomyślałem.
Mama poklepała mnie po ramionach.
– Dzięki wszystkim świętym jest cały i zdrowy.
– Zane, nic dobrego nie czeka na tego, kto wychodzi z domu w środku nocy – rzekła pani Cab. – Co ci przyszło do głowy?
Odwróciła się w kierunku wulkanu i choć miała okulary, byłem w stanie dostrzec niezadowolony grymas na jej twarzy. Podniosła ręce do majańskiego wisiorka z nefrytu, który dyndał na rzemyku na jej szyi. Powiedziała mi kiedyś, że w nefrycie mieszka duch opiekuńczy. Wydało mi się to dość kiepskim (i klaustrofobicznym) miejscem do życia.
Policjantka chciała zamienić z mamą parę słów na osobności i odeszły poza zasięg słuchu.
Zanim zdążyłem się zaciekawić, o co jej chodziło, pani Cab wzięła mnie na bok.
– Mówiłam ci, że to miejsce jest muy peligroso – upomniała. – Nie powinieneś był tu przychodzić.
– Ale tu nie jest niebezpiecznie – sprzeciwiłem się. A przynajmniej nie było do tego wieczoru, pomyślałem.
– Czai się tutaj zło. – Pani Cab poprawiła sobie okulary. – Czuję to. Musisz trzymać się z daleka od tego wulkanu.
Ha. Gdyby wiedziała, że znalazłem wejście do środka stożka! Dobrze, że jej parapsychiczne zdolności raz działały, a raz nie. Miałbym przerąbane, gdyby naprawdę wszystko umiała zobaczyć.
– Przewidziała pani, że ten samolot się rozbije? – spytałem. – Wiedziała pani, że to się stanie?
Tę właśnie chwilę wybrała Rosie, by wyrwać się na wolność. Ruszyła pędem w stronę wulkanu. Choć miała tylko trzy łapy, wystrzeliła jak rakieta. Ruszyłem za nią, stawiając długie kroki i żałując, że nie potrafię biec. Byłem jednak szybkim kuśtykaczem.
– Rosie!
– Zane! – zawołała mama.
Przemykałem się od cienia do cienia, by nie zauważyli mnie ratownicy. Szedłem na drugą stronę góry, w kierunku, w którym pobiegła Rosie. Kiedy tam dotarłem, było pusto, nikt tu się jeszcze nie kręcił. Wijąca się smużka dymu sączyła się z wierzchołka Bestii, jakby wulkan się obudził. Rosie stała niżej, szczekając jak szalona. Ruszyłem ku niej, ciekawy, co tak rozzłościło psa, i w końcu udało mi się złapać ją za obrożę. A potem przesunąłem wzrok tam, gdzie patrzyła ona, i ujrzałem to, co widziała.
Nie sądziłem, że uderzyłem się w głowę aż tak mocno. Zamarłem; to, na co patrzyłem, musiało być przecież halucynacją!
Nadal nie miałem pewności, kto właściwie znajdował się w kokpicie, kiedy samolot leciał prosto na mnie. Kosmita? Potwór? Pijany pilot w naprawdę świetnym halloweenowym przebraniu? Czymkolwiek był pilot, musiał przecież zginąć w katastrofie. A jednak nie – koleś sterczał właśnie tu, za zaroślami, kilka metrów ode mnie. Przygarbiony grzebał w ziemi jak jakieś dzikie zwierzę. Z bliska sprawiał wrażenie jeszcze ohydniejszego niż wcześniej. I na pewno nie był ani kosmitą, ani cosplayerem wielokrotnie nagradzanym za kostiumy. Wyglądał jak jeden z potworów z mojej książki o mitologii, tyle że o wiele brzydszy. Jego skóra w świetle księżyca była niebieskoszara, blada. Nie miał na sobie ubrania, ale też go nie potrzebował. Jego nadęte ciało pokrywały kępki ciemnej sierści. Kalafiorowate uszy opadały w dół, do masywnej szyi. Odwrócił się i spojrzał na mnie wielkimi, pozbawionymi powiek ślepiami. Wyprostował się na całe swoje koszmarne trzy metry i zaczął człapać ku mnie, ciągnąc łapy po ziemi. Jak, do diabła, zmieścił się w tym malutkim samolocie?
Syknął do mnie coś, co brzmiało jak a-fuuu. A może a-puuusz. Za bardzo mi się kręciło w głowie, żeby to wyraźnie usłyszeć.
Otworzyłem usta do wrzasku, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
Metr nad moją głową krążyła ogromna czarna sowa ze świecącymi żółtymi oczami. Sfrunęła tak nisko, że musiałem się uchylić przed jej szponami.
I właśnie wtedy dogoniła mnie mama.
– Zane, co ty wyprawiasz? Czemu tak pognałeś?
– Mamo, uciekaj!
Dlaczego nie krzyczała ze strachu?
Potwór otworzył straszną paszczę; wyciekł z niej żółty śluz.
Rosie zawyła jak upiór. Ścisnąłem w ręce laskę, szykując się do dźgnięcia potwora w oko – wszystko, byle tylko utrzymać go z dala od mamy!
W tej samej chwili potwór warknął i rozpłynął się w cienką smugę dymu wijącą się na tle nieba.
Serce załomotało mi dwa razy w żebra.
– Wi… widziałaś?
– Co takiego? – Mama położyła mi dłoń na czole. – Zane, zachowujesz się tak, że zaraz zacznę się bać. Może powinniśmy zrobić tę tomografię.
– Ale ja czuję się dobrze. Naprawdę. Widziałem… kojota.
Tyle że wcale się dobrze nie czułem. W ogóle.
Poklepałem Rosie, żeby ją – a raczej nas oboje – uspokoić. Przynajmniej ona też widziała potwora. Ale dlaczego mama go nie dostrzegła?
– Necesitas odpoczynku – stwierdziła. – Chodź, pójdziesz spać.
Kiedy mama wyszła z sypialni, zajrzałem do mojej książki o mitach Majów. Znalazłem ilustrację, która naprawdę przypominała tego stwora, włącznie z owłosionymi palcami i wyłupiastymi oczami. Dwukrotnie przeczytałem podpis, żeby mieć zupełną pewność.
– Demon z Xibalby, czyli zaświatów – wyszeptałem do Rosie. – Ale jak to możliwe? To tylko takie bajki, a nie prawdziwe życie…
Pacnęła łapą moją nogę i pisnęła.
– Tak, ja też mam ciary na plecach, piesku.
Wsunąłem książkę pod łóżko i wskoczyłem pod kołdrę. Rosie znów pisnęła.
– Jasne. Mam się pozbyć książki.
Wstałem i podszedłem do komody, w której mama kazała mi trzymać fiolkę z wodą święconą. Spryskałem ilustrację z demonem, a potem włożyłem książkę pod stos brudnych ubrań w szafie i zamknąłem drzwi.
Kiedy wróciłem do łóżka, Rosie przytuliła się do mnie; czułem, jak wali jej serce – nadal się bała.
W ogóle nie mogłem zasnąć. Katastrofa samolotu widziana z bliska wyglądała okropnie, a myśl, że Rosie mogła się poparzyć, była straszna. Ten potwór był z kolei… no, jeszcze straszniejszy.
A potem ta dziwna sprawa z mamą. Dlaczego nie widziała demona? Co by było, gdyby nas zaatakował? – zastanawiałem się. Czy Rosie i ja zdołalibyśmy ją obronić?
Zacisnąłem powieki, ale nie mogłem się schować przed tą straszliwą wizją.
Coś jednak przerażało mnie jeszcze bardziej – wiedziałem, że przez moją kiepską nogę nigdy nie będę w stanie biec tak szybko, by uciec przed potworem.3
Kiedy następnego ranka wsiadłem do autobusu szkolnego Świętego Ducha, głowa pulsowała mi z bólu, a oczy widziały rozmazany świat. Dziwne sny już coś takiego z człowiekiem robią, zwłaszcza jeśli rozmawia w nich z własnym psem, który ostrzega: „Jesteś w niebezpieczeństwie”.
Jasne, w niebezpieczeństwie uwiądu mózgu w tej cholernej Szkole Katolickiej imienia Świętego Ducha. W busie było ośmioro dzieciaków. Czyli szesnaścioro oczu. Rosie odprowadziła mnie do końca drogi, a kiedy zamknęły się za mną drzwi, usiadła i zaczęła popiskiwać. Poczułem się nieszczęśliwy jak nigdy. Ale jeszcze gorsze były szepty dzieciaków.
– Co jest nie tak z jego nogą?
– A po co mu ta laska?
– Co się stało w nogę jego psu?
– Ten dziwak pewnie ją zeżarł.
Rozluźniłem głupi krawat w kratkę i rozpiąłem białą koszulę, wpatrując się uparcie w rozległą pustynię za oknem. Przy śniadaniu próbowałem przekonać mamę, że cierpię na zespół stresu pourazowego po katastrofie lotniczej i prawie ją miałem w garści… dopóki pani Cab nie przyszła, żeby mi życzyć powodzenia. Powiedziała mamie, że wyglądam „świetnie” w nowym mundurku, i przekonała ją, że muszę pójść do szkoły, żeby oderwać myśli od niepokojących spraw. Jasne. Bo dzień spędzony z zakonnicami w jakiś cudowny sposób wymaże z mojej pamięci oblicze potwora.
Dwadzieścia minut zajął dojazd busa do szkoły, dziesięć minut potrwało załatwianie mojego podziału godzin, a pięć minut upłynęło, zanim kazano mi iść do gabinetu ojca Baumgartena. Obiecałem mamie, że naprawdę postaram się poznać jakichś kumpli i trzymać z dala od kłopotów, ale kiedy typ od tekstu: „Ten dziwak pewnie ją zeżarł” popycha na szafki w szatni i „niechcący” wali łokciem w brzuch, a kilku głupków wybucha na ten widok śmiechem, każdy szanujący się facet rąbnie przecież drania laską po głowie. Naturalnie niechcący. Miałem do wyboru albo to, albo ryzyko, że przez cały rok będą mną pomiatali. I po tym zdarzeniu nikt się już nie śmiał.
Siedziałem zatem przed gabinetem ojca Baumgartena, stukając laską o podłogę, wpatrując się w oprawiony wizerunek papieża na ścianie i próbując wymyślić, jak wyjaśnię mamie, dlaczego uderzyłem kolesia moją nową laską, kiedy usiadła obok mnie najpiękniejsza dziewczyna na planecie (a może i we wszechświecie). Pachniała deszczem, a jej skóra wręcz lśniła. Miała na sobie czarne legginsy, bluzę z kapturem zapinaną na zamek i sznurowane buty z niewysoką cholewką, które wyglądały, jakby przetrwały wojnę stuletnią. Można by spokojnie powiedzieć, że wyglądała jak zabójczyni do wynajęcia, która naprawdę dba o cerę. A gdzie jej mundurek? – zastanawiałem się.
– Hej – powiedziała, zakładając za ucho ciemny kosmyk.
Mój żołądek aż zrobił salto. No dobra, nie miałem praktyki w rozmawianiu z ładnymi dziewczynami. A konkretnie nie miałem praktyki w rozmawianiu z żadnymi dziewczynami. Postawiłem laskę z boku i pomachałem nieśmiało, nic nie mówiąc, ponieważ głos utkwił mi w gardle.
– Jestem Brooks – przedstawiła się, wpatrując się we mnie bez mrugnięcia okiem.
Wujek Hondo nauczył mnie kiedyś, jak się fajnie zachowywać przy dziewczynach – chodzi o to, żeby wyglądać, jakby się było myślami daleko stąd. Kiwnąłem głową ogólnie w jej kierunku, a potem skupiłem wzrok na plakacie na ścianie informującym o czymś, co miało się wydarzyć za dwa dni. Widniało na nim zdjęcie ojca Baumgartena w zielonych idiotycznych okularach, z szerokim uśmiechem odsłaniającym zęby.
do wszystkich zaćmieniowców słońca! zapraszamy na wielkie amerykańskie całkowite zaćmienie. okażcie swoją szkolną dumę! godzina 17.00. okulary do oglądania zaćmienia w sekretariacie.
– Nazywasz się jakoś? – spytała Brooks.
Tak. Znów pokiwałem głową. Muszę jakoś odkleić ten język od podniebienia!
– Zawsze jesteś taki nieuprzejmy?
Nie. Nigdy. Tylko wtedy, gdy rozmawiają ze mną ładne szatynki. Odwróciłem się do niej, odchrząknąłem jak gdyby nigdy nic i wydusiłem:
– Zane.
– Jesteś nowy.
– Pierwszy dzień – przyznałem. – A ty? Czemu nie masz mundurka?
Brooks uśmiechnęła się – był to uśmiech o mocy miliona watów.
– No, no, podziwiam – powiedziała. – Pierwszy dzień i już u Baumgartena? To chyba jakiś rekord.
Wyprostowałem się.
– A ty co zmalowałaś?
Odchyliła się, bardzo zrelaksowana, jakby wcale nie musiała za chwilę stawić czoła dyrektorowi.
– Później ci powiem – odparła, a moje serce na chwilę się zatrzymało. „Później”? To znaczyło, że kiedyś w przyszłości znów się do mnie odezwie. Tak!
Spojrzałem na żółtą teczkę, którą trzymała na kolanach. Coś na niej narysowała. Ale nie serduszka ani własne imię drukowanymi literami, ani nie słodkie kocięta. Nie.
Naszkicowała potwora z owłosionymi łapami i wyłupiastymi oczami. Omal nie spadłem z krzesła. Chwila. Czyżby naprawdę był taki sam jak ten z ubiegłej nocy? Zamrugałem, żeby się upewnić, że nie mam halucynacji. Nie, potwór wciąż tam był – i zgadzał się każdy szczegół. Już miałem ją o to zapytać, kiedy ojciec Baumgarten otworzył drzwi i dał mi znak, żebym wszedł.
A niech to! Brooks tak mnie zaaferowała, że całkiem zapomniałem o mojej głupiej lasce. Kiedy zobaczy, jak kuśtykam do gabinetu Baumgartena, na pewno nie będzie już chciała ze mną później rozmawiać.
Zrobiłem więc jedyne, co mi wpadło do głowy. Rzuciłem plecak na podłogę, wstałem i udałem, że się potykam. No dobra, może nie było to najzręczniejsze wyjście z sytuacji, ale wolałem, żeby mnie wzięła za niezgrabiasza, niż zapamiętała jako „tego kulawego”.
Skutkiem mojej wizyty u Baumgartena było dziesięć różańców, koza przez tydzień, telefon do mamy i konieczność przeprosin idioty, którego storpedowałem laską. Okropny był ten mój pierwszy dzień w szkole – jeśli nie liczyć Brooks. Poznanie jej wynagradzało mi wszystko. Niestety kiedy skończyłem odmawiać ostatni różaniec, już jej nie było i nie widziałem jej do końca lekcji.
Ciekawe, dlaczego na jej teczce znajdował się rysunek tego demona z zaświatów… Może ma taką samą książkę o mitologii Majów jak ja, pomyślałem.
A wieczorem zaczęły się dziać jeszcze dziwniejsze rzeczy. Po kolacji nakarmiłem Rosie, a potem poszedłem do Honda, żeby wraz z nim i jego dwoma kumplami obejrzeć ważny mecz zapaśniczy Dusiciela z Demento. Dobrze, że mama pracowała do późna, bo powiesiłaby Honda do góry nogami za złamanie zasady niepicia piwa i niepalenia cygar przy dziecku.
Hondo oblizał poplamione na pomarańczowo palce i podał mi na wpół opróżnioną paczkę chipsów.
– Chcesz?
Można by pomyśleć, że przy jego nawykach żywieniowych i przy takim piciu i paleniu, jakie uprawiał, Hondo jest ruiną człowieka, ale nie – miał dwadzieścia jeden lat, wyglądał na siedemnaście i był zbudowany jak czołg: bicepsy twarde jak skała, sześciopak ze stali i ręce z żelaza. Zawsze chciał być zapaśnikiem, w szkole średniej nawet zdobył złoty medal, ale potem jego marzenie uleciało z wiatrem (innymi słowy, nie stać go było na studia) i zaczął pracować jako dozorca w banku. Spytałem go kiedyś, co by studiował, gdyby poszedł do koledżu. Uśmiechnął się pod nosem i oznajmił: „Biznes, żebym mógł zostać potentatem finansowym – wtedy posiadałbym bank, zamiast go sprzątać”.
Kiedy dwa lata temu pobili mnie w szkole, nauczył mnie wielu chwytów zapaśniczych, takich jak posadka, suples i narzutka, ale zwykle tylko przygniatał mnie do ziemi i naśladował aplauz tłumu, jakby to był jakiś niesamowity wyczyn, że pokonał właśnie mnie, Dziwoląga.
– Jedzenie tych śmieci cię zabije – powiedziałem mu.
Jeden z jego kumpli prychnął, wpychając sobie do ust garść pomarańczowych syntetycznych kulek.
– Jemy je z salsą pomidorową. To chyba przynajmniej jedna porcja warzyw, no nie?
Przewróciłem oczami.
– Pomidor to owoc.
Hondo tylko wzruszył ramionami.
– Można umrzeć w gorszy sposób.
Czemu ludzie zawsze coś takiego mówią?
– Na przykład? – zapytałem, zbierając kilka pustych puszek po piwie i wrzucając je do kosza. – Jaki jest gorszy rodzaj śmierci?
Hondo włożył do ust chipsa i wymamrotał:
– Kadź z kwasem, który wyżera ciało. To byłaby zdecydowanie gorsza śmierć.
Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Podszedłem otworzyć, sądząc, że to kolejny niechlujny kolega Honda. Tak jednak nie było.
Za progiem stała Brooks.
– Co… Co ty tu robisz? – spytałem zdumiony. Skąd wiedziała, gdzie mieszkam?
Spojrzała na moją laskę. Przyglądała się jej tak długo, że o mało nie zapadłem się pod kudłaty dywan. A potem popatrzyła swoimi ciemnymi oczami prosto w moje i rzekła:
– Świetna laska.
– Mam… – Mój umysł wykonał skok w nadprzestrzeń, przeglądając wszystkie słowa, które mogłyby opisać moją nogę, ale nie określać jednocześnie mnie samego: „dziwna”, „kiepska”, „popsuta”.
– Wiem o tobie wszystko – oświadczyła. A potem nachyliła się i szepnęła: – Powiedziałam ci, że porozmawiamy później. Właśnie teraz jest później.