Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Posłaniec - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
15 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Posłaniec - ebook

Nowa powieść autora bestsellerowej „Złodziejki książek”!

Poznajcie Eda Kennedy’ego – przeciętnego taksówkarza, kiepskiego karciarza, pechowca w miłości. Mieszka w ruderze na przedmieściach, dzieli się kawą ze swoim psem Odźwiernym i darzy uczuciem koleżankę Audrey. Jego życiem rządzą spokojna rutyna i brak perspektyw – do chwili, gdy pewnego dnia niechcący powstrzymuje napad na bank.

I wtedy pojawia się pierwszy as.

Wtedy Ed zostaje Posłańcem.

Tak oto wybrany, wędruje przez miasto, pomagając i cierpiąc (jeśli to konieczne), aż pozostanie już tylko jedno pytanie – kto stoi za jego misją?

„Posłaniec” to tajemnicza wędrówka w poszukiwaniu przeznaczenia. Porusza i trzyma w napięciu aż do ostatniego zdania

Mocna, dynamiczna, ciekawie napisana... upajająca i intrygująca lektura.

"Reading Time"

Markus Zusak urodził się w 1975 roku. Jest autorem pięciu wielokrotnie nagradzanych powieści, znanych czytelnikom na całym świecie. Mieszka w Sydney z żoną i dwójką dzieci.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-12828-7
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Następstwa

Suchość.

Wytaczam się z samochodu i podchodzę do drzwi z moskitierą. Czuję coś, co przypomina całkowite i zupełne przygnębienie. Wypełnia mnie. Nie. Krąży wewnątrz. Już mnie nie obchodzi, że jestem posłańcem. Mam poczucie winy. Próbuję się otrząsnąć, ale ono zawsze wraca. Nikt nie powiedział, że to będzie proste.

Pistolet.

Czuję jedynie swoją dłoń na pistolecie. Ciepły, miękki metal stapiający się ze skórą. Leży teraz w bagażniku, znów zimny i kamienny, udający niewinność.

Gdy idę w stronę ganku, ponownie słyszę, jak ciało mężczyzny uderza o ziemię. Chyba wstrząsnęła nim świadomość, że jeszcze żyje. Każdy jego oddech był sapnięciem, jakby wdychał życie, gromadził je, aby je zatrzymać. Wszystko się skończyło. Celowałem w słońce, ale oczywiście było za daleko. Przez chwilę zastanawiałem się, gdzie wylądowała kula.

Podczas drogi powrotnej, gdy koła taksówki jechały po wcześniejszych śladach, często spoglądałem na miejsce pasażera. Wypełniała je pustka. Niedoszły trup najpewniej leżał na tak bardzo płaskiej ziemi i wdychał kurz, czekając, aż wypełni jego płuca.

Dochodzę do wniosku, że marzę o wejściu do środka i przytuleniu Odźwiernego. Mam nadzieję, że odpowie uściskiem.

Dzielimy się kawą.

– Smaczna? – pytam go.

„Doskonała” – przyznaje.

Czasem żałuję, że nie jestem psem.

Słońce już wzeszło i ludzie idą do pracy. Siedzę przy kuchennym stole i jestem absolutnie pewien, że nikt na mojej anonimowej, pokrytej rosą ulicy nie przeżył takiej nocy jak ja. Wyobrażam sobie, jak mieszkańcy miasta wstają w nocy, żeby się wysikać, albo we dwoje przeżywają orgazm w łóżku – ja zaś w tym czasie wbijałem lufę pistoletu w szyję bliźniego. „Dlaczego ja?” – pytam w duchu. Jak zwykle jęczę, choć mam poczucie, że tym razem wszystko zrobiłem tak, jak trzeba. Miło by było się kochać, zamiast próbować kogoś zamordować. Czuję się, jakbym coś utracił, a kawa wystygła. Smród Odźwiernego unosi się i poklepuje mnie. Psi sen jest pocieszeniem w natłoku myśli.

Wkrótce dzwoni telefon.

„O nie, nie poradzisz sobie z tym, Ed”.

„To oni, prawda?”

Moje serce bije dwa razy szybciej niż zwykle. Zaczyna się gubić.

Nieudolny puls.

Siedzę.

Telefon dzwoni.

Piętnaście razy.

Przestępuję nad Odźwiernym, wpatruję się w słuchawkę i w końcu decyduję się ją podnieść. Mam sucho w gardle.

– Halo?

Głos po drugiej stronie jest zirytowany, ale na szczęście należy do Marva. W tle słyszę pracujących ludzi. Walących młotami. Przeklinających. A wśród tego Marv.

– Dzięki za odebranie cholernego telefonu, Ed! – warczy. Chyba nie jestem w odpowiednim nastroju. – Zaczynałem myśleć…

– Zamknij się, Marv. – Rozłączam się.

Jak się mogłem spodziewać, znów dzwoni. Odbieram.

– Cholera, co się z tobą dzieje?

– Nic szczególnego.

– Tylko bez takich, Ed. Miałem naprawdę ciężką noc.

– Czy ty też próbowałeś kogoś zabić?

Odźwierny spogląda, jakby chciał zapytać, czy telefon nie jest przypadkiem do niego. Szybko wraca do miski i wylizuje ją, szukając ostatnich kropel kawy.

– Znów ten nonsens? – Nonsens. Uwielbiam, kiedy gość w rodzaju Marva używa takich słów. – Słyszałem w swoim czasie wiele wymówek, ale nigdy takiej.

Poddaję się.

– Zapomnij. To nic szczególnego.

– Dobra. – Marv zawsze jest najszczęśliwszy, kiedy nie mam nic do powiedzenia. Przechodzi do tematu, o który chodziło mu od samego początku. – I jak, zastanowiłeś się nad tym?

– Nad czym?

– No wiesz…

Podnoszę głos.

– Nie, Marv. W tej chwili nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz. Jest wcześnie, nie spałem całą noc i z różnych powodów nie jestem teraz w odpowiednim nastroju na tę naszą słodką pogawędkę. – Mam ochotę znów rzucić słuchawkę, ale się powstrzymuję. – Mógłbyś mi pomóc i wyjaśnić, o czym właściwie rozmawiamy?

– Dobra, dobra. – Zachowuje się, jakbym był największym sukinsynem na ziemi, i jakby on robił mi przysługę, nie rozłączając się. – Chodzi o to, że paru kolesi pytało, czy weźmiesz udział.

– W czym?

– Przecież wiesz!

– Przypomnij mi, Marv.

– No… Doroczne Rozgrywki.

„O cholera – mówię sobie – ten mecz na bosaka. Jak, do diabła, mogłem o tym zapomnieć? Samolubny ze mnie sukinkot”.

– Tak naprawdę nie zastanawiałem się nad tym.

Jest niezadowolony, i to nie na smutno. Marv się gotuje w środku. Stawia mi ultimatum.

– To pomyśl, Ed. Daj mi znać w ciągu dwudziestu czterech godzin, czy możesz zagrać. Jeśli nie, znajdziemy kogoś innego. Wiesz, jest długa lista chętnych. To w końcu tradycja. Goście tacy jak Jimmy Cantrell i Koń Hancock bardzo chcieliby spróbować… – Wyłączam się. Koń Hancock? Nawet nie chcę myśleć, kim może być człowiek o takim pseudonimie. Dopiero kiedy telefon zaczyna piszczeć, uświadamiam sobie, że Marv odłożył słuchawkę. Lepiej zadzwonię do niego później i powiem mu, że zagram. Jeśli będę miał szczęście, ktoś skręci mi kark pośrodku kępy ciernistych krzewów. To by mnie wcale nie zmartwiło.

Biorę plastikową torbę i wyciągam narzędzie zbrodni z bagażnika. Chowam je z powrotem do szuflady i próbuję o nim zapomnieć. Nie wychodzi mi to.

Śpię.

Gdy leżę w łóżku, mijają godziny.

Śnię o ostatniej nocy, o migotliwym blasku porannego słońca i drżącym olbrzymie. Czy już wrócił do miasta? Udało mu się dojść na piechotę czy może złapał stopa? Usiłuję się nad tym nie zastanawiać. Za każdym razem, gdy myśli wkradają się do łóżka, przewracam się na drugi bok, próbując je zmiażdżyć. One jednak się wydostają.

Kiedy w końcu się budzę, odnoszę wrażenie, że jest co najmniej wczesne popołudnie, ale dopiero dochodzi jedenasta. Odźwierny dotyka mojej twarzy mokrym nosem. Odprowadzam taksówkę, wracam do domu i zabieram psa na spacer.

– Miej oczy szeroko otwarte – mówię mu, kiedy wychodzimy na ulicę.

Dopadła mnie paranoja. Myślę o mężczyźnie z Edgar Street, choć on pewnie okaże się najmniejszym z moich zmartwień. Powinienem przejmować się tymi, którzy wysłali mi asa karo. Mam paskudne uczucie, że wiedzą, iż wykonałem już wszystkie zadania, i wkrótce dostarczą mi następną kartę.

Piki. Kiery. Trefle.

Zastanawiam się, który kolor znajdzie się teraz w mojej skrzynce na listy. Najbardziej martwią mnie chyba piki. As pik mnie przeraża – zawsze tak było. Próbuję o tym nie myśleć. Czuję się obserwowany.

Późnym popołudniem docieramy dość daleko i wpadamy do Marva. Na podwórku kręci się wielu mężczyzn.

Wołam go. Marv z początku nie słyszy, ale w końcu przyłazi. Mówię:

– Wchodzę w to.

Ściska moją dłoń, jakbym właśnie poprosił go, aby został świadkiem na moim ślubie. Zależy mu, żebym się zgodził, bo graliśmy razem przez ostatnie parę lat. Chce, żeby stało się to tradycją. Wierzy w takie rzeczy. Uświadamiam sobie, że nie powinienem patrzeć na niego z góry. Taki właśnie jest.

Patrzę na Marva i innych ludzi na podwórku.

Nigdy nie opuszczą tego miasta. Wcale tego nie chcą, i to wydaje się w porządku.

Rozmawiam z Marvem jeszcze przez chwilę, po czym odchodzę, choć paru gości wyposażonych w lodówki turystyczne proponuje mi piwo. Noszą bermudy, podkoszulki i klapki. Marv odprowadza mnie przez furtkę do miejsca, gdzie czeka Odźwierny. Kiedy znajduję się już w połowie ulicy, woła za mną:

– Hej, Ed!

Odwracam się. Odźwierny nie. Nie bardzo lubi Marva.

– Dzięki, Ed.

– Nie ma sprawy.

Ruszam dalej. Odprowadzam Odźwiernego do domu, idę na parking WOLNYCH TAKSÓWEK i podbijam kartę. Gdy jadę przez miasto, znów myślę o wczorajszej nocy. Jej fragmenty stoją przy drodze lub biegną obok samochodu. Gdy jeden obraz zwalnia i zostaje z tyłu, jego miejsce zajmuje kolejny. Przez chwilę, kiedy spoglądam w lusterko, nie poznaję siebie. Nie czuję się sobą. Nawet nie potrafię sobie przypomnieć, jaki miałby być Ed Kennedy.

Nic nie czuję.

Całe szczęście, że następny dzień mam wolny, kompletnie. Siedzę z Odźwiernym w parku przy głównej ulicy. Jest popołudnie, kupiłem nam obu lody. Rożki w dwóch smakach. Mango i czekoladowo-pomarańczowy dla mnie. Guma do żucia i cappuccino dla Odźwiernego. To miłe, tak siedzieć w cieniu. Patrzę uważnie, jak Odźwierny delikatnie sięga po słodycz i zmiękcza wafelek śliną. Jest pięknym stworzeniem.

Z tyłu rozlegają się kroki.

Moje serce przestaje bić.

Widzę cień. Odźwierny nadal je – piękne stworzenie, ale beznadziejny pies obronny.

– Cześć, Ed.

Znam ten głos.

Znam go i znów się uspokajam. To Sophie. Spoglądam na jej umięśnione nogi, kiedy pyta, czy może usiąść.

– Oczywiście – mówię. – Masz ochotę na lody?

– Nie, dzięki.

– Nie podzieliłabyś się nimi z tym tutaj Odźwiernym?

Śmieje się.

– Nie, dziękuję… Odźwierny?

Nasze spojrzenia się spotykają.

– To długa historia.

Oboje milczymy, oboje czekamy, aż przypominam sobie, że to ja jestem starszy i wobec tego powinienem nawiązać rozmowę.

Ale tego nie robię.

Nie chcę marnować tej chwili z dziewczyną na bezsensowne pogaduszki.

Sophie jest piękna.

Jej dłoń opada, by łagodnie pogłaskać Odźwiernego, i tak siedzimy przez pół godziny. W końcu czuję, że patrzy na moją twarz. Dosięga mnie jej głos.

Mówi:

– Tęsknię za tobą, Ed.

Zerkam na nią i odpowiadam:

– Ja za tobą też.

Przeraża mnie myśl, że to prawda. Jest taka młoda, a ja za nią tęsknię. A może trzymam się jej, bo była dobrą wiadomością? Myślę, że tęsknię za jej czystością i autentyzmem.

Zaciekawiłem ją.

Czuję to.

– Wciąż biegasz? – Postanawiam zmienić temat.

Uprzejmie kiwa głową i podejmuje grę.

– Na bosaka?

– Oczywiście.

Wciąż widać otarcie na jej lewym kolanie, ale kiedy oboje na nie spoglądamy, w oczach dziewczyny nie ma żalu. Jest zadowolona, a ja przynajmniej znajduję spokój w jej spokoju.

„Jesteś taka piękna, kiedy biegasz na bosaka” – myślę, ale nie mogę się zmusić, żeby to powiedzieć.

Odźwierny kończy lody i nadstawia się na dotyk Sophie.

Z tyłu dobiega nas dźwięk klaksonu i oboje wiemy, że to na nią. Wstaje.

– Muszę iść.

Nie ma pożegnania.

Słyszę tylko kroki i pytanie, kiedy się ogląda.

– Wszystko w porządku, Ed?

Odwracam się, patrzę na nią i nie mogę powstrzymać uśmiechu.

– Czekam – mówię.

– Na co?

– Na następnego asa.

To bystra dziewczyna. Wie, co powiedzieć.

– A czy jesteś na niego gotów?

– Nie – przyznaję i godzę się z tą myślą. – Ale i tak go dostanę.

Wtedy odchodzi, a ja widzę, że jej ojciec obserwuje mnie z samochodu. Mam nadzieję, że nie uważa mnie za łotra czy kogoś, kto przesiaduje w parku, by polować na niewinne nastolatki. Szczególnie po incydencie z pudełkiem po butach.

Czuję pysk Odźwiernego przy nodze. Spogląda na mnie swoimi pięknymi, starymi oczyma.

– I co? – pytam. – Co to będzie, przyjacielu? Kiery, trefle, piki?

„Może jeszcze lody?” – proponuje.

Nie jest zbyt pomocny, co?

Dojadam swój rożek i wstajemy. Uświadamiam sobie, jak bardzo jestem sztywny i obolały po tamtej nocy w Katedrze. Oto skutki usiłowania morderstwa.

Odwiedziny

Mija trzeci dzień i nadal nic.

Poszedłem na Edgar Street. Dom jest ciemny. Kobieta i dziewczynka śpią, po mężu nie ma śladu. Zastanawiałem się, czyby nie wrócić do Katedry i sprawdzić, czy skoczył, czy stało się z nim coś innego.

Jednak…

Czy to nie absurd?

Miałem go zabić, a oto martwię się, czy z nim wszystko w porządku. Dręczy mnie poczucie winy z powodu wszystkiego, co mu zrobiłem, ale z drugiej strony czuję się winny, bo go nie zabiłem. W końcu w takim celu zostałem tam posłany. Sądzę, że pistolet w skrzynce na listy był tego wyraźnym znakiem.

Może dotarł do autostrady i ruszył nią dalej.

Może rzucił się z urwiska.

Powstrzymuję się, zanim wymyślę kolejne scenariusze. Wkrótce nie będę miał czasu, żeby się martwić. Jeszcze tylko parę dni.

Pewnego wieczora wracam z kart i czuję, że dom pachnie inaczej. Jest oczywiście woń Odźwiernego, ale i coś poza nią. Pachnie jakby jakimś jedzeniem. Uświadamiam sobie…

Paszteciki.

Niepewnie ruszam w stronę kuchni i zauważam, że pali się w niej światło. Ktoś siedzi w mojej kuchni i zajada paszteciki, które wyjął z zamrażalnika i podgrzał. Dobiega mnie zapach przyprawionego mięsa i sosu. Sos zawsze czuć.

Z bezsensownym optymizmem szukam wzrokiem czegoś, co mógłbym podnieść i wykorzystać jako broń, ale po drodze nie mam nic poza sofą.

Kiedy docieram do kuchni, dostrzegam samotną postać.

Jestem wstrząśnięty.

Przy stole siedzi mężczyzna w kominiarce i zajada pasztecik z sosem. W mojej głowie pojawia się wiele pytań, ale żadne z nich nie chce zagościć na dłużej. Nie codziennie wracam do domu i widzę takie coś.

Gdy zastanawiam się, co zrobić, uświadamiam sobie z niejakim przerażeniem, że jest też drugi, za moimi plecami.

„Nie!”

Budzi mnie potężne liźnięcie.

Odźwierny.

„Dzięki Bogu, że tobie nic się nie stało”. Mówię to poprzez zamknięcie z ulgą oczu.

Znów mnie oblizuje, a jego język jest czerwony od krwi płynącej po mojej twarzy. Uśmiecha się.

– Ja też cię kocham – mruczę, a mój głos przypomina plotkę. Nie mam pewności, czy już wydostał się z ust, ani czy jest prawdziwy. Uświadamiam sobie, że nie słyszę nic poza sobą. Wszystkie odgłosy są wewnątrz mnie i przypominają biały szum.

„Ruszaj się” – rozkazuję sobie, ale nie daję rady. Przykleiłem się do kuchennej podłogi. Popełniam błąd, gdy próbuję sobie przypomnieć, co się stało. Przez to jedynie dobiega mnie hałas, a pysk Odźwiernego zaczyna się rozmywać. Zapowiedź śmierci. Może jej prolog.

Mój umysł zwija się w sobie.

W sen.

Zapadam się głęboko, uwięziony. Lecę w dół przez kilka warstw ciemności, niemal sięgam dna, kiedy jakaś ręka chwyta mnie za gardło i wyciąga w ból. Ktoś dosłownie ciągnie mnie przez kuchnię. Fluorescencyjne światło przebija moje oczy, a zapach pasztecików i sosu sprawia, że robi mi się niedobrze.

Siedzę tam, na podłodze, ledwo świadomy, wspierając głowę na dłoniach.

Wkrótce dwie postacie wyłaniają się z mgły. Widzę dwóch mężczyzn w białym blasku kuchennej lampy.

Uśmiechają się do mnie.

Rzucają mi uśmiechy spoza dwóch bardzo grubych kominiarek. Dość wysocy, obaj umięśnieni i silni, zwłaszcza w porównaniu ze mną.

Mówią:

– Cześć, Ed.

– Jak się czujesz, Ed?

W myślach mam pustkę.

– Mój pies… – Zaczynam jęczeć. Głowa przepływa mi przez ręce, a słowa szybko toną. Już zdążyłem zapomnieć, że to Odźwierny wcześniej pomógł mi odzyskać przytomność.

– Przydałaby mu się kąpiel – mówi jeden z nich.

– Czy z nim wszystko w porządku? – Ciche słowa. Słowa człowieka przerażonego, które łamią się, drżą i walczą, by utrzymać się w powietrzu.

– I obroża przeciwpchelna.

– Pchły? – odpowiadam. Mój głos rozbija się o podłogę. – Nie ma pcheł…

– A to co?

Jeden z mężczyzn chwyta mnie delikatnie za włosy i unosi moją głowę. Pokazuje mi przedramię pełne śladów po ukąszeniach.

– To nie od Odźwiernego – mówię, zastanawiając się, dlaczego, na Boga, upieram się przy tym.

– Odźwierny? – Podobnie jak Sophie, intruzów interesuje jego imię.

Potwierdzam skinieniem, które, ku mojemu zaskoczeniu, nieco mnie otrzeźwia.

– Posłuchajcie, nieważne, zapchlony czy nie, chcę wiedzieć, jak się ma.

Mężczyźni spoglądają po sobie, a jeden odgryza kolejny kawał pasztecika.

– Daryl – rzuca od niechcenia. – Nie jestem pewny, czy podoba mi się ton Eda w tej właśnie chwili. Jest… – Szuka właściwego słowa. – Jest…

– Skwaszony?

– Nie.

– Niewdzięczny?

– Nie. Gorzej. – Już znalazł odpowiednie określenie. – Jest pozbawiony szacunku. – Ostatnie słowo zostaje wypowiedziane z cichą, całkowitą pogardą. Spogląda na mnie. Jego oczy ostrzegają mnie bardziej niż usta. Sprawiają, że zaczynam się zastanawiać, czy nie powinienem się załamać i zacząć płakać, błagając ich, by nie krzywdzili mojego psa-kawosza.

– Proszę – mówię w końcu – nie skrzywdziliście go, prawda?

Twarde oczy łagodnieją.

Potrząsa głową.

– Nie.

Najpiękniejsze słowo, jakie kiedykolwiek usłyszałem.

– Ale jest bezużytecznym stróżem – mówi ten, który wciąż dojada pasztecik, maczając go w sosie. – Wiesz, że przespał całe włamanie?

– Nie wątpię.

– A kiedy się obudził, przyszedł tutaj, żeby poprosić o jedzenie.

– I?

– Daliśmy mu pasztecik.

– Podgrzany czy zamrożony?

– Podgrzany, Ed! – Facet wydaje się urażony. – Nie jesteśmy dzikusami. Wręcz przeciwnie, jesteśmy całkiem cywilizowani.

– Czy dla mnie coś jeszcze zostało?

– Przykro mi, pies dostał ostatni.

„Cholerny żarłok!” – myślę, ale nie mogę mieć mu tego za złe. Psy zjedzą wszystko. Z naturą nie warto się spierać.

Tak czy inaczej, próbuję ich zagiąć.

Strzelam.

Jedno szybkie pytanie.

– Kto was przysłał?

Już w powietrzu moje słowa tracą impet. Unoszą się, a ja ostrożnie wstaję i siadam na jednym z wolnych kuchennych krzeseł. Czuję się nieco swobodniej, wiedząc, że to wszystko jest częścią tego, co się wydarzy później.

– Kto nas przysłał? – Teraz inicjatywę przejmuje ten drugi. – Niezła próba, Ed, ale wiesz, że nie możemy ci tego powiedzieć. Nic nie dałoby nam większej przyjemności, ale nawet my sami tego nie wiemy. Po prostu wykonujemy swoją robotę i dostajemy pieniądze.

Wybucham.

– Co?! – To oskarżenie. Nie pytanie. – Mnie nikt nie płaci! Nikt nie daje mi…

Zostaję spoliczkowany.

Mocno.

Wtedy mężczyzna znów siada i dalej je, zanurzając ostatni kawałek pasztecika w wielkiej kałuży sosu na talerzu.

„Przesadziłeś z nalewaniem – myślę. – Wielkie dzięki”.

Spokojnie dojada skórkę, przełyka kęs i mówi:

– Przestań jęczeć, Ed! Wszyscy mamy swoje obowiązki. Wszyscy cierpimy. Wszyscy znosimy swoje porażki dla dobra ludzkości.

Zrobił wrażenie na kumplu i na sobie samym.

Zgadzają się ze sobą, kiwając głowami.

– Niezłe – przyznaje ten drugi. – Spróbuj to zapamiętać.

– Jasne, ale jak to szło? Dla dobra…? – Zastanawia się, ale nie potrafi sobie przypomnieć.

– Ludzkości – podpowiadam. Za cicho.

– Co?

– Ludzkości.

– Ależ oczywiście. Masz gdzieś długopis, Ed?

– Nie.

– Dlaczego nie?

– Bo to nie kiosk.

– I znów ten ton! – Wstaje, policzkuje mnie jeszcze mocniej i od niechcenia siada.

– To bolało – skarżę się.

– Dziękuję. – Spogląda na swoją dłoń… na krew i rozmazany brud. – Jesteś w kiepskim stanie, Ed.

– Wiem.

– Co z tobą?

– Chcę pasztecika. – Przysięgam… i jestem pewien, że moje poprzednie działania wyraźnie o tym świadczą… czasem zachowuję się jak dziecko. Małe, cholernie denerwujące dziecko. Marv nie jest w tym osamotniony.

Ten, który mnie spoliczkował, przedrzeźnia dziecięcym głosikiem:

– Chcę pasztecika… – Wzdycha. – Tylko byś się posłuchał. Na litość boską, dorośnij.

– Dobrze.

– Cóż, to już początek.

– Dzięki.

– To gdzie w końcu jesteśmy?

Wszyscy się zastanawiamy.

W milczeniu.

Odźwierny wchodzi do kuchni, na jego pysku maluje się cholerne poczucie winy.

„Przypuszczam, że kawa nie wchodzi w grę?” – ośmiela się zapytać. Co za tupet!

Tylko spoglądam na niego ze złością, a wtedy się wycofuje. Wie, że podpadł.

Cała nasza trójka patrzy, jak wychodzi.

– Czuć, jak się zbliża, co? – mówi jeden.

– Cholerna racja.

Ten, który jadł wolniej, wstaje i zaczyna spłukiwać talerze w zlewie.

– Daj spokój – mówię.

– Nie, nie… jesteśmy cywilizowani, pamiętasz?

– O tak, racja.

Osusza dłonie i się odwraca.

– Jakiś sos na mojej kominiarce?

– Nic nie widzę – odpowiada drugi. – A co ze mną?

Tamten pochyla się i przygląda.

– Nie, jesteś czysty,

– Dobrze. – Jedzący wolniej przez chwilę szarpie swoją maskę. – To cholerstwo drapie jak diabli.

– Przestań jęczeć, Keith.

– A twoja nie drapie?

– Oczywiście, że tak. – Daryl nie może się nadziwić, że prowadzi tę rozmowę. – Ale ja na nią nie narzekam co pięć minut, prawda?

– Jesteśmy tu od godziny.

– Mimo to pamiętaj… są rzeczy, które musimy znosić dla dobra… – Pstryka palcami w moją stronę.

– Och… ludzkości.

– Właśnie. Dzięki, Ed. Cudownie. Dobra robota.

– Żaden problem.

Właściwie zostaliśmy swego rodzaju przyjaciółmi. Czuję to.

– Słuchaj, skończmy z tym. Chciałbym już zdjąć tę wełnianą maskę.

– Nieco dyscypliny by ci nie zaszkodziło, Keith. Wszyscy dobrzy cyngle są doskonale zdyscyplinowani!

– Cyngle? – pytam.

Daryl wzrusza ramionami.

– Wiesz, no, tak właśnie się określamy.

– Brzmi przekonująco – przyznaję.

– Tak sądzę. – I zaczyna się zastanawiać.

Myśli. W końcu się odzywa.

– Dobra, Keith, masz rację. Lepiej ruszajmy. Zabrałeś pistolet, prawda?

– Owszem. Był w szufladzie.

– W porządku. – Daryl się podnosi i wyciąga kopertę z kieszeni kurtki. Są na niej słowa „Ed Kennedy”. – Mam dla ciebie przesyłkę, Ed. Proszę, wstań, synu.

Robię to.

– Bardzo mi przykro – mówi – ale mam swoje instrukcje. Muszę przyznać, że na razie radzisz sobie nieźle. – Ścisza głos. – I tak między nami… a mógłbym nieźle oberwać za to, że ci powiedziałem… wszyscy wiemy, że nie zabiłeś tamtego faceta…

Znów przeprasza i uderza mnie pięścią pod żebra.

Zginam się.

Podłoga w kuchni jest brudna.

Wszędzie leży sierść Odźwiernego.

Pięść jak młot trafia w mój kark.

Smak podłogi.

Całuję ją.

I czuję, jak koperta ląduje mi na plecach.

Z daleka, bardzo daleka, dobiegają mnie ostatnie słowa Daryla:

– Przepraszam, Ed. Powodzenia.

Gdy ich kroki odbijają się echem w ścianach domu, słyszę Keitha:

– Czy teraz mogę zdjąć maskę? – pyta.

– Wkrótce – obiecuje Daryl.

Kuchenne światło gaśnie i znów się zapadam.

Koperta

Chciałbym móc wam powiedzieć, że Odźwierny pomaga mi wstać, ale oczywiście tak nie jest. Podchodzi i liże mnie kilka razy, aż znajduję w sobie siłę, żeby się podnieść.

Światło mnie atakuje.

Ból narasta.

Próbuję utrzymać równowagę. Odźwierny przestępuje z łapy na łapę, a ja proszę go rozpaczliwie o pomoc. On jednak tylko kołysze się i gapi.

Kątem oka dostrzegam coś na podłodze.

Przypominam sobie.

Koperta.

Zsunęła się z moich pleców pod kuchenne krzesło. Leży wśród sierści Odźwiernego.

Pochylam się i podnoszę ją w dwóch palcach, jak dziecko trzymające coś brudnego, na przykład zużytą chusteczkę.

Udaję się do dużego pokoju i wdzięcznie opadam na sofę. Odźwierny podąża za mną. Koperta drży, szydząc z zagrożenia, jakie stanowi, jakby chciała powiedzieć „To tylko papier. Tylko słowa”. Nie wspomina, że te słowa mogą oznaczać śmierć albo gwałt, albo znów straszliwe, krwawe obowiązki.

„Albo kolejną Sophie, albo Millę” – przypominam sobie.

Tak czy inaczej, siedzimy na sofie.

Odźwierny i ja.

„I co?” – pyta, opierając łeb na łapach.

„Wiem”.

Trzeba to zrobić.

Rozrywam kopertę, a wtedy wypada z niej as trefl oraz list.

Ed,

najwyraźniej wszystko idzie dobrze, skoro czytasz te słowa. Mam nadzieję, że głowa nie boli Cię zbytnio. Bez wątpienia Keith i Daryl wspomnieli, że jesteśmy całkiem zadowoleni z Twoich postępów. Podejrzewam też, że wymknęło im się również coś innego… Tak, wiemy, że nie zabiłeś mężczyzny z Edgar Street. Dobra robota. Zająłeś się sprawą w elegancki, przemyślany sposób. To robi wrażenie. Gratulacje.

A gdybyś się zastanawiał, pan Edgar Street całkiem niedawno wsiadł do pociągu jadącego do starego górniczego miasteczka. Jestem pewien, że ucieszy Cię ta wiadomość…

Teraz czekają Cię kolejne wyzwania.

Trefle to nie przelewki.

Czy jesteś na to gotów?

A może to pytanie nie ma sensu? W końcu z pewnością nie byłeś gotów na asa karo.

Ale Ci się udało.

Powodzenia, tak trzymaj. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że od tego zależy Twoje życie.

Do widzenia.

Wspaniale.

Po prostu wspaniale.

Drżę na myśl o asie trefl ujawniającym swoje intencje. Zdrowy rozsądek każe mi się wstrzymać z podniesieniem go. Wyobrażam sobie nawet, że Odźwierny zjada kartę.

Problem polega na tym, że czuję ją tuż przy dużym palcu u nogi. Jest niczym sama grawitacja. Jak krzyż do dźwigania na plecach.

Jest w moich palcach.

Trzymam ją.

Jest w moich oczach.

Czytam ją.

Wiecie, jak to jest, kiedy coś robicie i dopiero po paru sekundach to sobie uświadamiacie? To właśnie mnie spotkało. W efekcie patrzę na asa trefl, oczekując kolejnej listy adresów.

Mylę się.

Oczywiście, nie będzie tak łatwo. Tym razem nie ma adresów. Nie ma rutyny. Nie ma nic, co uczyniłoby zadanie choć częściowo przewidywalnym i bezpiecznym. Każda karta to test, a jego częścią jest niespodziewane.

Tym razem to słowa.

Tylko słowa.

Na karcie jest napisane:

Pomódl się

wśród kamieni domu

No i co powiecie? Wyjaśnijcie mi, proszę, co mam przez to rozumieć. Do adresów przynajmniej zdążyłem się przyzwyczaić. Kamienie domu mogą oznaczać cokolwiek. Kogokolwiek. Gdziekolwiek. Jak znaleźć miejsce, o którym nic nie wiem? Co mi wskaże właściwy kierunek?

Słowa szepcą.

As trefl odzywa się cicho w moim uchu, jakbym powinien od razu sobie coś przypomnieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: