Poślub mnie nad rzeką - ebook
Poślub mnie nad rzeką - ebook
Weronika Pawlak po raz trzeci kradnie serca czytelników! Na pozór historie jakich wiele: rozterki młodości, dorastanie, szkoła, studia. A jednak opowieść o paczce przyjaciół z Sercowa pochłania tak bardzo, że od książki nie sposób się oderwać! – Klaudia Naczke-Wójcik, MYSLOWLIFE
Po ogłoszonych zaręczynach Faustyna Świt i Józef Irysowski rozpoczynają przygotowania do ślubu i planowanie wspólnego życia. Jednak wszystko staje pod znakiem zapytania przez jedną wiadomość. Na „Dziewczynę Pachnącą Kwiatami” i „Chłopaka z Farbą na Dłoniach” spada nagle wiele poważnych decyzji, niespodziewany wyjazd i ciężka choroba… Czy historia zakochanych z Sercowa znajdzie szczęśliwe zakończenie? Czy poradzą sobie z nowymi wyzwaniami? Jak potoczą się dalsze losy reszty przyjaciół z Żółtego Liceum?
Poślub mnie nad rzeką to książka o miłości – do szaleństwa i wieczności. O wyzwaniach, decyzjach, nadziei, pięknych powrotach i niezwykłych darach od Pana, będących nowym życiem. Czy można żyć bez cudów? – Jagoda Kwiecień, Jagoopeppermint
Poślub mnie nad rzeką jest ostatnią częścią Trylogii Sercowskiej autorstwa Weroniki Pawlak. Opowieść o losach Faustyny Świt i Józefa Irysowskiego cieszy się ogromną popularnością wśród tysięcy użytkowników serwisu Wattpad.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67530-36-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miłość nigdy nie ustaje.PROLOG
WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ NAD KORDIĘ
Na świecie napisano już naprawdę wiele o miłości. Głowili się nad nią filozofowie, wzdychali zakochani lub zranieni poeci, pieklili ci, których nie spotkała na szlaku albo też ją przeoczyli. Wydawać by się mogło, że pokolenia prześcigały się w nazywaniu jej kolejnymi imionami, a malarzom nie starczało barw, by wyrazić jej urodę. Świat miał obsesję na jej punkcie, a jednak nie potrafił jej znaleźć takiej, jaką była. Oglądał ją w popękanym lustrze, w tym samym, w którym odbijała się jego twarz. Jego ludzie. Lecz ona była piękna.
Była pięknością, przewyższającą Miss Universe i najsłodsze z kwiatów na łąkach. Była łagodniejsza od porannego, letniego wiatru czy morskiej bryzy na muszlach, delikatniejsza od jedwabiu i płatków stokrotek. Brzmienie jej imienia przewyższało najsławniejsze melodie i wyrazy, jakich nauczył się ten skrajny, wrzeszczący lub milczący świat. Ona uczyła go mówić ciszą. Za pomocą dotyku, pocałunku czy spojrzenia potrafiła wypowiedzieć to, co nigdy niewypowiedziane. Łaskawa, cierpliwa i pełna pokory znosiła wszystko i wszystko zdawała się wytrzymać. Była mistrzynią w swoim fachu.
I ona, boska poetka, najwspanialej nazywała ludzi. Gdy na nich patrzyła oczami ukochanej osoby, spojrzenie to zamykało w sobie najcudniejsze komplementy. Trafiała w serca dziewcząt, ucząc je, jak utrzymać siłę męskiej duszy, jak docenić jej piękno. Pokazywała, że męskie serce jest polem bitewnym, na którym ktoś zwycięża i ktoś ginie. Że jest w nim miejsce na „damę serca” i na „wrogów”, że to serce ma misję do spełnienia i wykona ją, choćby miało przypłacić to własną śmiercią. To serce braterskie, kochające tak silnie, że kruszą się kopie wystawione przez Świat. Jak jabłoń wśród drzew leśnych, tak ukochany mój pośród młodzieńców. Prowadziła męskie uczucia ku wrażliwym ustom ukochanych, łącząc je w pocałunku, jak gdyby sprawdzała, czy podołają tej delikatności, której nauczyła ich kosztować. Pokazywała paletę uczuć i uczyła malować nimi życie u boku Sztuki, której się przysięgało wieczną adorację, wieczyste kochanie. Zwracała uwagę mężczyzn na kobiece serce, w którym zamknięto boską troskę o świat, chęć czynienia go piękniejszym i silniejszym. Jak lilia pośród cierni, tak przyjaciółka ma pośród dziewcząt.
A ludzie wciąż mówili o Miłości. I wciąż jej pragnęli, wyczekiwali jej i tęsknili do niej. Ci, którzy ją odnaleźli, mogli mienić się tymi, którzy doświadczyli dziewiątego błogosławieństwa – błogosławieni zakochani, albowiem oni poznali ułamek tego uczucia, jakim Bóg darzy świat. Takimi właśnie ludźmi byli Faustyna Świt i Józef Irysowski, idący sercowską drogą w późny, sierpniowy wieczór.
Sercowskie Lato pachniało wtedy lodami z Anielskiej i jabłkami z sadu nad rzeką. Chłodnawy wiatr przemykał pomiędzy drzewami i domami, kręcąc się na głównej drodze i Alei Gwiazdozbiorów, jak gdyby chciał wyciągnąć wszystkie promienie słońca na ulicę; ten młodzieńczy, głupiutki wiatr, prześcigający się z Nocą, która wciągała już swoje ciemności nad mazowieckie tereny. Pozwalała mu na te wariacje, pchając chmury po gasnącym horyzoncie, a on kręcił się naokoło nich jak pocieszny owczarek podhalański.
Narzeczeni szli Aleją Gwiazdozbiorów na południe miasteczka, by dojść do sadów, gdzie ksiądz Mariusz z pomocą Szymona Świta postawili kilka ławeczek; miejsce to było swego rodzaju locus amoenus¹ dla mieszkańców Sercowa. Wieczorny wiatr targał sukienkę dziewczyny i koszulę chłopaka, a bladnące słońce całowało ich w policzki i ramiona, pieszczotliwie upadając potem do stóp tych, których cienie dłużyły się na Alei.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że to się stało – powiedziała Faustyna, zerkając na pierścionek z delikatnym, szmaragdowym oczkiem. Józef uśmiechnął się przelotnie, czując, że pogładziła go kciukiem po splecionej dłoni. On także nie mógł uwierzyć w te trzy słodkie „tak”, trzy słowa za trzy miesiące bez niej. Wydawało się to zbyt niemożliwe, jak wyciągnięte z piosenki Rubika czy powieści Jane Austen. Jednak Miłość czyni wszystko możliwym. – To takie… nierealne. Myślałam, że już nigdy nie zapytasz, rozmyślisz się.
– Rozmyślę? Głuptasie. Był taki cytat… – zastanowił się. – „Mężczyźni, póki młodzi, chociaż w myślach zmienni… w uczuciach są od dziadów stalsi, bo sumienni. Długo serce młodzieńca proste i dziewicze chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!” To był chyba, hm, Słowacki… nie, Mickiewicz. – Zaśmiał się, gdy Świt lekko go szturchnęła. – Wiem, że Mickiewicz, pani profesor. Zakreśliłaś to sobie w Panu Tadeuszu.
– Możesz przestać czytać moje zaznaczone fragmenty w książkach? – Uniosła brwi, a on poprawił jej okulary i pstryknął ją w nos. – To tak, jakbyś czytał mój pamiętnik – prychnęła, gdy przeszli w kierunku krzewów malin. Droga ta była wyjątkowo wąska, ale wynagradzał to jej silny zapach; słodki i nęcący zmysły, tak bliski Latu i Wiośnie. Gdy się tędy szło wieczorem, można było wręcz zanurzyć się w Leśmianowskim „malinowym chruśniaku”.
– To wiele mówi o człowieku. Poza tym… Ty patrzysz na moje szkice – zauważył ze śmiechem. – To też jak pamiętnik. Choć… chyba trudniejszy niż odczytanie słów. Czytając, od razu masz w głowie dany obraz, a oglądając coś, musisz znaleźć w sobie słowa, by to opisać. Czasami nawet takich nie ma… – Spojrzał na nią przelotnie i uniósł głowę w kierunku ciemniejącego nieba.
– Flirtujesz ze mną? Amatorsko. – Roześmiała się, pociągając go lekko za rękę w dół rzeki. Przewrócił oczami, czując pod palcami maleńki pierścionek.
– Mam nadzieję, że będę miał wiele okazji do doszkolenia się. – Popatrzył na rumieńce, jakie wstąpiły na jej policzki, i uśmiechnął się, przechodząc przez gąszcze malin. – Taka z ciebie polonistka, a Leśmian dostałby zawału, widząc, jak mijasz maliny bez jego cytatu na ustach – zauważył, a dziewczyna zatrzymała się, spoglądając na niego z czułością.
– Raczej zostałabym jego inspiracją. – Wspięła się na palce, jak gdyby gotowa do pocałunku, lecz w ostatnim momencie zerwała mały owoc z krzewu i włożyła go chłopakowi do ust. Przyciągnął ją do siebie i założył jej kosmyk włosów za ucho, patrząc w roześmiane, tak podobne do szmaragdów oczy. – Ale wolę być muzą do szkiców takiego jednego lekarza – szepnęła, a on poczuł ciarki pełznące po karku. – Widzisz, tak się to robi. – Zaśmiała się, puszczając mu oczko i idąc przed siebie. Józek tylko westchnął ze śmiechem i podążył za nią w kierunku sadów.
Przeszli w końcu na swoją ulubioną łąkę przy lipowej kapliczce. Postawiona pod jabłonią ławeczka nosiła na sobie drobne płatki kwiatów, a u stóp Maryi ktoś złożył naręcze stokrotek. Faustyna przywitała uśmiechem Królową Nieba i Ziemi, przecierając z kropel popołudniowego deszczu jej drewnianą postać. Józef sięgnął do kieszeni po chusteczkę i wytarł daszek kapliczki, a także tabliczkę na palu, na którym była osadzona. Rudowłosa zerknęła na niego, dostrzegając pewną czułość w jego geście; uśmiechnęła się, po czym odeszła kilka kroków, siadając na ławeczce przy jabłoni. Zgarnęła płatki kwiatów na ręce i położyła je w trawie. Samotne płatki kwiatów to łzy Lata i Wiosny, pomyślała, wpatrując się w krajobraz przed sobą.
Wszystkie drogi Sercowa miały swoje źródło tutaj, nad chłodnawą, szeroką na zaledwie trzy, może cztery metry rzeką. Płynęła przez miasteczko, od kiedy pojawiło się ono na mapie Mazowsza, i była nieodłączną częścią jego terenów; jak wstęga, która związywała te pola i łąki w jeden bukiet. Z miejsca, gdzie siedziała Faustyna, było widać Aleję Gwiazdozbiorów, oddzielony pasmem drzew młyn i dachy sercowskich domów. Uśmiechnęła się, siadając wygodniej i przymykając oczy, gdy poczuła, że czarnowłosy spoczął obok niej. Dzień zachodził nad ich głowami, zanurzając się w koronach drzew, jak gdyby chciał lepiej poczuć woń jabłek, śliwek, gruszek czy moreli. Było tak słodko, sielsko i dobrze, że studentka filologii polskiej odetchnęła z ulgą, kładąc głowę na ramieniu narzeczonego. Ucałował ją w czubek głowy i przytrzymał jej dłoń, czując ciepło płynące od jej palców. Nagrzana słońcem skóra i usta nabrzmiałe od pocałunków; to było Lato, za którym oboje tak tęsknili. Błogosławieni zakochani…
– Chciałabym już zawsze budzić się i zasypiać właśnie tutaj – szepnęła, a on usłyszał jej głos w szumie wieczornego wiatru. – Widzieć Sercowo i rzekę, zawsze tak bliskie… I ciebie – dodała, wtulając się w jego ramię, a on przytulił ją mocno do siebie, patrząc na gasnący dzień.
– Ciekawe, czy o tym samym pomyślałabyś trzy lata temu – zastanowił się. – Chyba jednak nie wrzucasz do rzeki swoich wielkich miłości, Fau. Raczej wszystko, co kochasz, jest nad rzeką. Już chyba trochę cię znam, co? – Faustyna otworzyła oczy i popatrzyła na niego z czułością i miłością. Józef położył prawą dłoń na jej policzku i pochylił się, by ją pocałować. Ciepłe ciało dziewczyny wywołało u niego przyjemne ciarki, gdy przetarł ni to rumieńce, ni ślady słońca.
– Chyba tak. – Przesunęła kciukiem po jego brodzie, uśmiechając się do niego. W jego oczach zamknięta była każda noc, kiedy o nim śniła, ostatnie lśnienie każdego dnia, jaki z nim spędziła. Dostrzegł jej uśmiech i rozkosz rozlała się po jego sercu. Dziewczyno, co ty ze mną robisz, pomyślał. Lekarze mają być twardzi, a rozpływam się przy każdym twoim spojrzeniu, dokończył w sercu, czując ciepłe powietrze między ich wargami.
Po chwili musnął drżące usta Wiosny. Tak słodkie, smakujące malinami i znane mu lepiej niż wszystkie słodkości świata. „Długo serce młodzieńca chowa wdzięczność za pierwsze miłości słodycze!” Gdyby Adam Mickiewicz wiedział, jak bardzo miał rację… Faustyna była pierwszą wielką miłością Józefa; pokochał ją nad rwącą rzeką, choć wiedział, że początkowo stała po drugiej stronie i mógł na nią jedynie patrzeć. Znawca sztuki. Zbudowanie wytrzymałego mostu do siebie zajęło im dobrych parę lat, ale nikt nie mówił, że budowanie na skale jest proste. Za to jak piękne! Przykryła dłonią z pierścionkiem jego palce i oddała ten wieczorny, delikatny pocałunek, podarowany jej ustom wśród owocowych drzew, nad płynącą spokojnie rzeką i przy wstępujących na niebo gwiazdach.
Wiele już napisano o miłości i wiele się jeszcze o niej napisze. Jednak żaden poeta, malarz czy filozof nie byłby w stanie wyrazić tego, co czuła dwójka dorosłych dzieciaków, siedząca nad sercowską rzeką. Dziewczyna o Oczach Wiosny i Chłopak z Farbą na Dłoniach, którzy przysięgli niebu i ziemi kochać.
Tak po prostu. Przez wszystkie pory roku, które nie zmieniają się tak szybko.ROZDZIAŁ 1
PANI POLONISTKA I PAN DOKTOR
Ty byłaś mój początek i znów jestem z Tobą, tutaj gdzie nauczyłem się czterech stron świata.
Nisko za drzewami strona Rzeki, za mną i budynkami strona Lasu, na prawo strona Świętego Brodu, na lewo Kuźni i Promu.
Gdziekolwiek wędrowałem, po jakich kontynentach, zawsze twarzą byłem zwrócony do Rzeki.
(Czesław Miłosz, W Szetejniach)
– Odpalaj drugiego laptopa, muszę zapisać się na te praktyki! – Faustyna usiadła obok Wioli z komputerem na kolanach i wstukała w wyszukiwarkę system USOS. Ciepłe, wrześniowe powietrze wpadało do mieszkania na ulicy Dobrej i kręciło się pomiędzy prawie dwudziestotrzyletnimi studentkami, zaglądając im przez ramię na ekrany; ciekawskie. Jak na Wrzesień było w Warszawie wyjątkowo duszno; parne ulice pokryły się przechodniami jak przedwcześnie opadłymi liśćmi, a parki szykowały się już na przyjęcie złotych koron na swe drzewa. Cały ogród Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego oblekł się czerwienią i liściaste korytarze wyglądały wyjątkowo romantycznie, gdy się nimi szło w jesienne wieczory naprzeciw zachodzącemu Słońcu. Lato szamotało się jeszcze z Jesienią, przepychając ją ze swego miejsca na Ziemi, jednak siostra Zimy była nieugięta; jej czas nadchodził tak szybko jak rok akademicki i senne liście, pragnące już przytulić się do bruku.
– Szybko, podaj mi liceum, które mam kliknąć! Boże, Biuro Karier to jakiś kosmos. – Załamała się prawniczka. – Praktyki powinny być załatwiane przez te wszystkie ośrodki, które wyręczamy my, biedni, wyzyskiwani studenci. – Westchnęła z nutką dramatyzmu. – To miał być Archutowski? To naprzeciwko UKSW. Ja zapisałam się do sądu na Terespolskiej, cholerna Praga Północ… Przynajmniej będę miała pretekst, żeby iść do Irysowskich na obiad, jak cię porwą dzieci z liceum.
– Klikaj! – Rudowłosa odgarnęła do tyłu warkocz, który sięgał jej niemalże do pasa. Zaznaczyła szybko odpowiednie rubryki i spojrzała na zegarek. – Dobra, mamy dziesięć sekund i jak nie zdążymy, to skończę na zajęciach u Makulskiej i w jakiejś szkole na końcu świata, a to będzie porównywalne z dodatkową matmą w maturalnej.
– Ble, nie tęsknię za Kowalskim. – Skrzywiła się Ritaś, po czym zerknęła na wskazówki. – Dobra, jazda!
W ciągu kilkunastu sekund udało im się zarejestrować Faustynę na odpowiednie zajęcia, poukładane godzinowo już kilka dni wcześniej w taki sposób, by dojechać z jednego kampusu na drugi i jeszcze zdążyć na praktyki w liceum przy UKSW, a przy tym nie zginąć pod kołami autobusu gdzieś pomiędzy Dewajtis a Wóycickiego. Gdy rejestracja się zakończyła, przyjaciółki przewróciły się na dywan, śmiejąc się cicho i oddychając z ulgą. Przybiły sobie piątkę i popatrzyły na sufit w pokoju Faustyny.
Miały prawie dwadzieścia trzy lata i obie zaczynały czwarty rok studiów; Wiola była na jednolitych magisterskich, a Faustyna rozszerzała licencjat z filologii polskiej o kolejny stopień. Od czasu pierwszego roku studiowania w Warszawie wiele się zmieniło – Świt i Irysowski zaręczyli się, a Piotr Wilk, tak jak obiecał, zaczął naukę w stolicy i stwierdził w końcu, że fizjoterapia jest mu przeznaczona. Tymek Piasek został licencjonowanym pedagogiem fortepianowym w szkole paryskiej i ani myślał wracać do Polski (a przynajmniej tak mówił, gdy się go o to pytali), zaś Maksymilian Fresk wyjechał z Warszawy do Poznania, by tam podjąć naukę na UAM-ie. Ciocia Matylda wyprowadziła się do Krakowa do Dominika i tylko czasami wracała do swojego mieszkania na Dobrej, które oddała pod opiekę Faustynie i Van Goghowi (choć raczej z naciskiem na Faustynę). Bracia Irysowscy dalej mieszkali na Pradze Północ z tą jedną różnicą, że Michał przygarnął pod ich dach Sarę i przestał być takim pociesznym bucem (no, może trochę). Helena Kabacka skończyła swoje studia w Krakowie i przeprowadziła się do Sercowa razem z Arkiem i niemal sześcioletnią Różą, którą posłała do Zielonej Podstawówki. Józef zaczynał czwarty rok na kierunku lekarskim, na rzecz którego przeniósł malarstwo na naukę zaoczną (nad czym ubolewał, ale po naleganiu Faustyny i prawie że wykrzyczanym: „Nie będę cię zbierała z podłogi, nie znam się na trupach, to ty masz zajęcia w prosektorium!”, nie miał innego wyjścia). Wiola Ritaś porzuciła swoje mieszkanie na Starym Mieście i przeniosła się do Fau; łatwiej im było opłacać jeden rachunek na spółkę i oglądać stare filmy romantyczne w piątkowe wieczory. Poza tym Świt znała się na gotowaniu, a Ritaś uwielbiała sprzątać i układać wszystko tak, by wyglądało jak w pokazowym pokoju w IKEA, więc były idealnymi współlokatorkami.
Cały ich świat zdawał się istnieć zgodnie z zasadą panta rhei² i wszystko było po prostu dobre. Owszem, zdarzały się niezaliczone egzaminy, kłótnie pomiędzy przyszłymi Irysowskimi i noce, kiedy Wiola rzucała słownikiem od łaciny, ale poza tym wszystko było tak, jak powinno być. Ich Avonlea przerodziło się w Białe Piaski, a „Ania Shirley i Gilbert Blythe” coraz bardziej dorastali. Gdzieś wśród wspomnień z liceum pozostały długie wywody o wyobraźni i bezsensowne dramaty, których nie chciał oglądać nikt prócz Boga, odwiecznego widza i suflera. Sęk w tym, że Jego kwestią zawsze było wybaczenie, czasem wciśnięte w środek zażartej kłótni.
A to ich sercowskie życie można było porównać do wina, co najpewniej spodobałoby się Wioli. Im starsi byli, tym dojrzalsi i „słodsi”; wydawać by się mogło, że Bóg zachował to „dobre wino” aż do chwili, gdy byli dorośli. Życie, tak podobne do wesela w Kanie Galilejskiej, obfitowało w cuda, i choć pozornie wydawało się skończone przez różne dramaty, kolejne lata obracały wodę z łez w słodycz miłości, która upajała lepiej niż wspomniany trunek.
Faustyna uniosła się na łokciach i oparła o łóżko, patrząc na namalowaną przez Józka sercowską rzekę i przytulone do niej sady. Uśmiechnęła się delikatnie, zawieszając spojrzenie na dziele narzeczonego; ilekroć patrzyła na ten obraz, jej serce rozpływało się w rozkoszy i wspomnieniach z czasów Żółtego Liceum i pierwszego roku studiów. Gdy wtedy w lipcowy wieczór uklęknął znów przed nią u szczytu Tatr… Gdy usłyszała z jego ust te cudowne słowa… Kiedy całował ją, a ona mogła mówić o nim „mój narzeczony”… Nie mogła wyzbyć się tej przyjemnej, powracającej wciąż myśli, sięgającej do jej serca, ilekroć zerknęła na delikatny pierścionek na swojej dłoni. W jej środowisku śmiano się z troską, gdy „pani doktorowa” przychodziła na zajęcia; zarówno Słonecznik, Świtowie, jak i znajomi z roku Fau uwielbiali Józefa. Przyjacielski i pełen ciepła lekarz zdobył sobie sympatię rodziny narzeczonej, a także jej środowiska akademickiego, dzięki czemu był stałym bywalcem na wszystkich „polonistycznych” domówkach. Także i Faustyna zyskała status „pani Irysowskiej” na WUM-ie; Kamil i Jarek uwielbiali jej towarzystwo, a Marta łagodniała w obecności rudowłosej sercowianki. Jakie też było ich zdziwienie, gdy Fau rzuciła jakimś czarnym żartem po ich zajęciach w prosektorium – Jarek wziął ją wtedy pod rękę i powiedział, że „zazdrości temu idiocie z plastyka takiej przyszłej żony”.
Sam Józek, gdyby nie był sobą, też zazdrościłby sobie Faustyny. W każdym swoim środowisku zapytany o dziewczynę z Sercowa zawsze rozgadywał się tak, że wszystkie dziewczęta siedziały jak urzeczone, a chłopcy kiwali głowami, zastanawiając się nad tym, co ten gość robi na tak praktycznych kierunkach. Ale Miłość warta jest każdych słów.
Pani polonistka i pan doktor stanowili więc dla Warszawy coś w rodzaju opus magnum³, podarowane jej przez Sercowo. Nie było to zresztą nic dziwnego, bo robili tyle, ile mogli; prowadzili jedną z grup młodzieżowych przy katedrze floriańskiej i księża „od Florka” nazywali ich swoimi Luigim i Marią Quattrocchi. Angażowali się w kolejne Wiosenne Drogi Światła w Sercowie i odbudowę Żółtego Liceum. Raz nawet udało im się pojechać na pionierkę obozową, gdzie Józek uczył harcerzy, jak odpowiednio skonstruować sobie łóżka, a Fau i harcerki urządziły w kuchni imprezę z kluskami, czekoladą i serkiem śmietankowym. Na swoich uniwersytetach zarządzali kołami naukowymi i działali w samorządach; po prostu byli dla innych i dla siebie. Bo Miłość jest służbą.
– Idziemy na miasto? – Wiola ziewnęła, przerywając rozmyślania przyjaciółki, i podniosła się z dywanu, prawie wpadając na Van Gogha. – Chodź tu, klusko. – Wzięła go na ręce i usiadła obok Faustyny, sięgając po swój telefon. – Może Wilk wyciągnie twojego doktorka z hospicjum, co? – Uniosła brwi, przypominając o tym, że Józef wciąż pomagał w ośrodku na Pociesznej.
– Dzwoń, mam ochotę na spacer po Krakowskim Przedmieściu – wyznała, przymykając oczy i oddychając głęboko. W ubiegłym roku wykryto u niej anemię i usilnie ją leczono; dziewczyna bywała jednak dość często osłabiona, co wynikało także z intensywnego trybu życia. Fau miała to do siebie, że żyła zasadą: „Jest jeszcze wiele do zrobienia” i po prostu to robiła. I choć Józek niekiedy czuwał przy niej w nocy, gdy słabiej się czuła, i powtarzał, że powinna odpocząć, następnego dnia potrafiła wstać i zrobić listę dziesięciu rzeczy do wykonania. Wariatka, stwierdzał wtedy, odwożąc ją na uniwersytet i prosząc, by na siebie uważała. Serce, które nie bije dla kogoś, jest bezużyteczne, odpowiadała, powoli wypuszczając powietrze.
– Idź wziąć żelazo, a ja dzwonię po tych pajaców. Co? Halo? Już jestem na połączeniu? Cześć, Piotrek! – Gdy to powiedziała, Faustyna roześmiała się cicho i przeszła do kuchni. Cmoknęła na Van Gogha, który podreptał za nią, i wyjęła małą ampułkę z szafki nad zlewem.
– Idziesz z nami czy zostajesz? – Ukucnęła przed zwierzakiem, który zamerdał ogonkiem i usiadł na tylnych łapkach. – Popilnujesz Cezara? – Wskazała na klatkę ze starym, śpiącym króliczkiem. Uśmiechnęła się ciepło na jego widok, po czym pogłaskała pieska za uszkiem. – Pewnie, że tak, dzielny z ciebie gość, co nie? – Podsunęła mu miskę z wodą, po czym spojrzała na białe zwierzątko.
Wszystko się zmieniało i wszystko płynęło. Zaliczało się do tego także życie pupila sercowianki, który zestarzał się przez te lata i mimo świetnych warunków i opieki pełnej czułości, dokańczał żywota w mieszkaniu na ulicy Dobrej. Świadoma tego Faustyna z bólem serca myślała o dniu, kiedy nie zastanie w kuchni puszystej kuleczki, jedzącej jej z ręki i dającej się głaskać w chwilach, gdy drżało jej serce.
Przerwała te rozmyślania (wciąż była trochę trzpiotką, jeśli chodzi o wyobraźnię!) i wypiła szklankę zimnej wody, którą zwieńczył krótki kaszel i gorzki smak po tabletkach. Przez chwilę przytrzymała dłoń na sercu, jak gdyby chciała wiedzieć, czy zareaguje ono na to, co dostało, po czym odetchnęła spokojnie. Wróciła do pokoju, sięgając do szafy po beżową katanę, którą zarzuciła na niebieską sukienkę, i rozplotła włosy, przeczesując je przed lusterkiem. Wiola ziewnęła przeciągle, po czym otrzepała swoje ciemne jeansy i podniosła się z podłogi, opierając się o szafę. Jej blond włosy zdążyły odrosnąć do połowy pleców i tym razem ich nie ścięła. Stwierdziła, że dopóki nie wygląda jak stara baba, będzie nosiła długie włosy, a przyjaciele zgodnie uznali, że nawet lepiej jej w takiej fryzurze. Przetarła oczy i poszła do dawnego pokoju Matyldy, który zagospodarowała, i wyciągnęła z szafy skórzaną kurtkę, którą przewiesiła przez ramię, czekając na przyjaciółkę.
Po kilku minutach obie wyszły na oblane Wieczorem Powiśle, które tętniło ostatkami letniego czasu. Zapełnione młodzieżą bulwary pachniały tanim winem i dudniły dźwiękami rozstrojonych gitar, a po Wiśle płynęły znudzone barki pełne migających światełek. Planetarium Centrum Nauki Kopernik rzucało świetliste pasma na ciemniejące niebo, a od strony BUW-u pachniało gorzką kawą, wypijaną przez studentów kompletujących książki z sylabusa. Stukot butów roznosił się po wybrakowanym chodniku i gdzieniegdzie słychać było szczekanie ucieszonych bieganiną psów. Lato dogasało.
Studentki przeszły w kierunku Tamki i skierowały się w górę ulicy pachnącej lodami i owocami; sprzedawcy schowali już swoje stragany i powoli zbierali się do domów, ciągnąc za sobą trudy minionego dnia. No, może nie wszyscy.
Starszy, uśmiechnięty pan z kwiatami na ulicy Chmielnej miał tego dnia jeszcze jednego klienta w błękitnej koszuli i czarnym, cienkim płaszczu. Józef Irysowski, bo to on był owym nabywcą kwiatów, przybiegł na Chmielną prosto z metra na Świętokrzyskiej i prawie zgubił skórzaną torbę ze szkicownikiem, zatrzymując się przed straganiarzem. Poprawił przekrzywiony kołnierz, przeczesał palcami hebanowe włosy i uśmiechnął się do staruszka, prosząc w pośpiechu o „jedną, ale najpiękniejszą różę”. Wiedział, że to były „pospolite” kwiaty, jeśli chodzi o podarunki, ale doszedł ostatnio do wniosku (a było to na zajęciach z malarstwa, kiedy Leon kazał studentom namalować krzesło), że nawet to, co pospolite, można zamienić w najpiękniejszy gest świata, zależnie od intencji i włożonego weń serca. A on kochał każdą różę podarowaną Faustynie. I każda z tych róż była jego cichym „przepraszam” za tę jedną porzuconą w sercowskim śniegu na dworcu.
Przeszedł przez Nowy Świat w kierunku Starego Miasta i usiadł na ławeczce Chopina przy pomniku Kopernika, czekając na Piotrka i studentki z Dobrej. Choć to zwykle on spóźniał się na spotkania przez liczne dojazdy, teraz mógł uspokoić oddech i przyjrzeć się rumianemu niebu nad Warszawą. Zawstydzony horyzont chował się za tabunami chmur i osłaniał twarz welonem ciemności, jak gdyby czekał na tych, którzy odkryją go wieczornym pocałunkiem. Czekał na ludzi, którzy nie bali się Nocy.
Irysowski odetchnął głęboko, przymykając oczy i wsłuchując się w dźwięki miasta. Szczekanie psa, szum samochodów, głos informujący o kolejnym przystanku autobusu sto szesnaście. Przyjemny, ciepły wiatr przeczesał mu włosy, jakby chciał powiedzieć: „Chłopaku, jak ty wyglądasz!”. Jakieś dziecko proszące mamę o lody, dzwoneczek u drzwi wejściowych do antykwariatu. Ludzie mijali go zapatrzeni w ekrany telefonów lub w twarze swoich towarzyszy, a on siedział pośrodku tego warszawskiego chaosu jak zmęczony pracą anioł stróż. Czyjeś kroki na chodniku, muzyka z ławeczki Chopina. Zaraz… muzyka? Ktoś położył dłonie na jego oczach. Poczuł delikatną skórę pachnącą czekoladowym kremem do rąk. Uśmiechnął się i dotknął tych kochanych dłoni, zdejmując je ze swojej twarzy; przekręcił się, usiadł po turecku i ucałował ciepłą skórę Faustyny, unosząc ku niej ciemne oczy. Uśmiechnęła się, a on wstał, sięgając do torby po różę, która cudem przeżyła ten nagły obrót. Róże to jednak mają szczęście w miłości. Czasami.
– Dobry wieczór, kochanie – szepnął, wręczając jej kwiat, w którego stronę pochyliła się po chwili, by poczuć jego zapach. Był tak upajający, słodki, jak gdyby Miłość zmaterializowała się w tej czerwonej roślince. – To dla ciebie, mam nadzieję, że nie ucierpiała, gdy tu szedłem.
– Dziękuję, jest piękna – odparła wzruszona; każdy jego mały gest poruszał ją do głębi. Popatrzyła na niego z czułością i uśmiechnęła się. – Znowu biegłeś z Pociesznej? – Uniosła się na palcach, przeczesując mu włosy, a on zaśmiał się cicho, mrużąc oczy.
– No to standardowe: „zrzygam się od słodyczy” w wykonaniu Irysowskich odbębnione… – wtrącił Piotrek, za co Wiola zdzieliła go w ramię. – Możemy już iść na pizzę albo kebaba?
– Chodźmy na gofry, błagam, od tygodnia chodzą za mną gofry! – poprosiła Faustyna, odrywając wzrok od Józefa, a Wiola przytaknęła jej skinieniem.
– Z podwójną bitą śmietaną. – Blondynka aż oblizała wargi. – Pizzę możemy zrobić w domu i będziecie mieli pretekst, żeby wpaść – zwróciła się do Wilka i Irysowskiego.
– Pan doktor nie potrzebuje pretekstów – zażartował przyszły fizjoterapeuta. – A nie, sorry, ten pretekst ma na imię Faustyna. – Przytulił przyjaciółkę. – Cześć, mała! – Uśmiechnął się do niej z troską.
– Chodźcie już na te gofry, bo narobiłyście mi smaka – stwierdził Józek, biorąc Faustynę za rękę i całując ją czule w policzek. – Jak się czujesz? – szepnął, gdy Ritaś i Wilk poszli przodem.
– Lepiej – odparła zgodnie z prawdą. Ten dzień (prócz momentu rejestracji) nie był aż tak męczący. Załatwiła tylko formalności w katedrze i ogarnęła listy dzieciaków do bierzmowania, a potem spędziły z Wiolą popołudnie na słuchaniu piosenek Anny Jantar i oglądaniu Przyjaciół („Dobra, a teraz poważnie, Wiola – Chandler czy Joey? Rossa nawet nie liczę, bo to tak, jakbyś leciała na swojego profesora!”). – Naprawdę – dodała ze śmiechem, gdy przyszły lekarz uniósł z powątpiewaniem brwi. – Zaufaj mi, doktorze Irysowski, znam się na tym. – Cmoknęła go w policzek i odetchnęła głęboko. – Mmm, czuję czekoladę z Wedla.
– Tam dalej są te zajebiste gofry, gdzie facet nakłada multum śmietany za ładne oczy, idźmy na Piwną. – Wiola sprawdziła coś w nawigacji, po czym zwróciła się do przyjaciół: – Pamiętacie, jak robiliśmy zawody w lodziarni na Anielskiej?
– To były czasy, gdy wracałem do domu i rzygałem, a jeszcze nie wiedziałem, co to alkohol i juwenalia. – Wilk zaśmiał się, wbijając ręce w kieszenie. – Ale nie zapomnę smaku lodów różanych i jagodowych. Dałbym się za nie zabić, przysięgam. – Rozmarzył się. – Piasek nie wie, co traci na rzecz ślimaków i bagietek. – Wspomniał o pianiście, którego nie widzieli od lipca. Tymek wracał do Polski sporadycznie i raczej w okolicach świąt. Wtedy spotykali się całą paczką w Sercowie i siadali nad rzeką z pudełkami ciastek i lodów z Anielskiej. Śmiali się z jego francuskiego akcentu i opowiadali o tym, co działo się w Warszawie. I wszystko było tak, jak powinno.
– Jeszcze wróci i przegra – stwierdziła Świt z sentymentem i nutką przekory, patrząc na most Śląsko-Dąbrowski. Okalające Pragę słońce schowało się w drzewach Portu i rumiane niebo wstępowało nad praski brzeg.
– Musi wrócić na kawalerski Józka. – Piotrek puścił narzeczonym oczko, na co Irysowski wywrócił oczami. – No co? To przecież niedługo! Zamierzamy cię spić i patrzeć, co odwalasz; nie dziękuj. Będziesz jak te wszystkie typy z Pamiętników z wakacji, tylko że nie polecimy na Gran Canarię, a nad Kordię. – Skręcili w ulicę Piwną, gdzie znajdowała się cukiernia wspomniana przez Fau i Wiolę.
– Obstawiam, że wy dwaj będziecie tymi najbardziej pijanymi – zauważył ze śmiechem przyszły lekarz, a Faustyna prychnęła cicho. – Halo, halo, nie pamiętacie, jak rok temu Tymek wyznawał miłość pomnikowi Kopernika, kiedy wracaliśmy z Mazowieckiej? „Mogę być twoją gwiazdką?” – przytoczył, a przyjaciele z Sercowa roześmiali się. – „Jesteś dla mnie jak słońce, zawsze w środku mojego serca, tfu, wszechświata” – dodał, na co Wiola stłumiła śmiech.
– Błagam, stop, nie kompromitujcie się dalej. – Świt zaśmiała się, gdy stanęli przed okienkiem z goframi. – Was trzech w „tym” stanie to nie na nasze nerwy. Jeszcze trzeba będzie was zbierać. – Pogroziła chłopakom palcem, a oni tylko wymienili spojrzenia, jak gdyby nie rozumieli jej obaw.
– Pan doktor nas poskłada do kupy. – Wilk szturchnął Irysowskiego w ramię, a ten skinął ze śmiechem głową, uwypuklając na chwilę dołeczki w policzkach. – Poza tym ja nie chcę nic mówić, Fausti, ale to ty jesteś najgorsza po pijaku.
– Jeśli chodzi o „zbieranie”, to tobie bliżej do ortopedy niż mnie – odparł Irys, splatając ręce na piersi. – No, bierzcie te gofry, bo nie wytrzymam więcej bez jednego w dłoni. – Spojrzał na Fau i Wiolę, które wspięły się na schodek, rozmawiając ze sprzedawcą. Piotrek oparł się o ścianę obok niego i zerknął przelotnie na blondynkę.
Powoli wracali do siebie, choć było to nieco burzliwe (mniej niż perypetie Irysowskich, ale jednak). Po rozstaniu ze Szczepanem Ritaś miała przez ponad rok awersję do związków, a potem wplątała się w przelotny romans podczas pracy w kancelarii ojca. Zarówno Faustyna, jak i Piotr z Józefem odradzali jej to i martwili się o nią; jakoś więc z tego wyszła, przeklinając mężczyzn przy kolejnych kieliszkach wina. Potem uznała, że danie szansy Piotrkowi „nie byłoby takim głupim pomysłem” (a stało się to po seansie w Karmelowym Kinie). No i, mówiąc kolokwialnie, jakoś to wyszło, że spotykała się z nim teraz na zasadzie „przełamania przyjaźni”. W tej swojej nieco pokracznej relacji przypominali Faustynę i Józefa na początku ich znajomości, a wyżej wymienieni kibicowali im z całego serca.
– Weź mi posypkę. Najlepiej wszystkie kolory, jakie są – poprosiła Faustyna, po czym zeskoczyła z murku i usiadła na nim, wsłuchując się w dźwięki gitary dobiegające z chodnika naprzeciwko. Jakiś młody chłopak grał Z nim będziesz szczęśliwsza przed jedną z restauracji i szarpane dźwięki rozchodziły się po wąskiej uliczce Starówki. Ta delikatna, kojąca muzyka była jak turystka, tak niepasująca do pośpiesznego, zabieganego miasta. Zbyt sentymentalna i słodka, gubiła się w tłumie ludzi, niknęła pomiędzy nimi.
– „Z nim będziesz szczęśliwsza…” – zanuciła Fau, spoglądając przed siebie, gdy Józef usiadł obok niej z wielkim gofrem. Zwróciła ku niemu głowę i uśmiechnęła się. – Tak musiał powiedzieć sobie Bóg jakieś sześć lat temu, co? – zagadnęła w momencie, gdy chłopak zaczynał jeść.
– Juś mji tak nje sodź – powiedział, po czym roześmiał się, odsuwając słodycz od ust. – Uwielbiam tę piosenkę, chociaż jest strasznie smutna – wyznał, podając jej gofra. Piotrek i Wiola usiedli obok nich, wsłuchując się w słowa Starego Dobrego Małżeństwa (i nie chodzi tu o studentkę filologii polskiej i studenta medycyny). – Facet musiał mieć straszliwie złamane serce. Pewnie też pisałbym takie piosenki, gdybyś… – Zerknął na pierścionek i poczuł dziwną lekkość w sercu. Wiedział, że nie musi kończyć tego zdania; zrozumieli się bez słów.
Uśmiechnęła się do niego, a ten przelotny, schowany w wieczorze gest przyniósł mu dziwne ukojenie. Choć ich serca niemal płonęły z miłości, w wakacje dwa lata temu doszli do wniosku, że poczekają ze ślubem do momentu, gdy będą już nieco bardziej „ustatkowani” na studiach. Czwarty rok wydawał się do tego idealny – będący nie na początku i też nie jakoś daleko. Choć wszyscy mówili im, żeby brali ślub już na drugim roku studiów, oni – nauczeni wcześniejszym pośpiechem – pozwolili sobie poczekać. W tym czasie byli już pewni swoich uczuć i mogli myśleć bardziej przyszłościowo niż w wieku niespełna dwudziestu lat, gdy tak wiele rzeczy było niepewnych. Gdy ich serca były jeszcze tajemniczym, nieuporządkowanym ogrodem, który oczekiwał na Ogrodnika. I choć była to obustronna decyzja, czekali już tylko na tę chwilę, kiedy będą mogli stanąć w kościele Świętego Ducha i wymienić obrączki. Tak blisko. Józek uśmiechnął się na tę myśl i zerknął ku dziewczynie. Dostrzegła jego spojrzenie, próbując w normalny sposób zjeść gofra (co było niemożliwe przez taką ilość śmietany), i zaśmiała się, opierając się o chłodną ścianę.
– Wrzesień co roku mnie zaskakuje – powiedziała w końcu, gdy udało jej się nie pobrudzić sukienki posypką i śmietaną. – Prawie sześć Wrześni temu poznałam ciebie, pięć wstecz mieliśmy swoją pierwszą randkę, cztery jesienie od pierwszych stresów przed studiami, trzy od chwili, gdy wróciliśmy tu… inaczej. – Zerknęła na pierścionek i zarumieniła się. – Dwa od momentu, gdy Piotrek do nas wrócił, i rok od chwili, gdy mogę pracować w McDonaldzie z licencjatem. – Roześmiali się oboje. – A co w tym roku? – Przygryzła usta, czując słodki smak śmietany. – Jesteśmy tu prawie wszyscy i jest dobrze. Chociaż strasznie się zestarzeliśmy. – Przewróciła oczami, odgarniając do tyłu włosy.
– Tylko na papierku – wtrącił Piotrek, przytulając do siebie Wiolę. Położyła głowę na jego ramieniu i westchnęła cicho. – Jak dla mnie moglibyśmy znów mieć siedemnaście lat i zaczynać drugą klasę liceum w tych ohydnych mundurkach, z nienawiścią do matmy i miłością do lodów z Anielskiej. Ten tu przyszedłby do nas z Batorego i wszystkie straciłybyście dla niego głowę. – Uśmiechnął się do Józka. – Chodzilibyśmy nad rzekę po lekcjach i Bartek wkurzałby wszystkich wokół. Siostra Jagoda wystawiałaby nam czerwone kartki za brak krawatów w dzień Mszy Świętej, a Smokowska próbowałaby przekonać Aśkę do pielgrzymki. I wszystko byłoby takie głupie i dziecinne jak wtedy. – Westchnął z nostalgią. I wszystko byłoby takie proste, gdybyśmy znów byli w Sercowie.ROZDZIAŁ 7
CO SIĘ STAŁO Z NASZĄ KLASĄ?
Te róże w naszym ogrodzie
przypominają zapach twego oddechu,
nie zrywam ich.
Jeśli zniknie blask i zwiędną,
co ze mną się stanie?
(Panajotis Tsutakos, Żeby istnieć)
– Praktyki potrwają pewnie około czterech, może sześciu tygodni, chyba że zechce pani z nami zostać na dłużej. Na początku będzie się pani przysłuchiwała, potem dam pani do poprowadzenia szesnaście jednostek o literaturze i tyle samo językoznawczych. Różne klasy, ale najbardziej chciałabym skupić pani uwagę na klasie humanistycznej, tej przedmaturalnej. Pokażę pani naszą bibliotekę, sale przedmiotowe… Będę bardzo wdzięczna, jeśli zaangażuje się pani w nasze koło literackie, na pewno da to pani bliższy kontakt z uczniami i poznanie ich potrzeb. Dodatkowo pomoże to pani z tym punktem… o, tu jest! „Organizacja imprezy szkolnej”, a także ten podpunkt z lekcjami wychowawczymi. Czy wszystko jest dla pani jasne? Widzę, że tak. Bez takiego uśmiechu, jak pani ma, to nawet nie warto iść na studia pedagogiczne, więc z czystym sercem oddaję pani moje dzieciaki. I może przejdziemy na „ty”, bo poloniści osłabliby słysząc, ile razy użyłam zwrotu „pani” w tym monologu!
Faustyna od piętnastu minut siedziała w pokoju nauczycielskim, przysłuchując się słowom pięćdziesięcioletniej kobiety w granatowej sukience i białym swetrze. Elegancka nauczycielka (w żadnym wypadku nie wyglądająca na swój wiek) przedstawiała jej plany praktyk i poszczególnych akcji związanych z ich zaliczeniem. Świt uśmiechała się co jakiś czas, zapisując jej uwagi kolorowymi cienkopisami. Nie spóźniać się na lekcje. Zbudować autorytet. Przygotować materiały do omówienia lektury. Kupić długopis do sprawdzania wypracowań. Praktyki w liceum były zupełnie inne od tych w podstawówce. Tam wystarczył uśmiech i ciepłe słowo, by wzbudzić w dzieciach zaufanie. Poudawała z chłopcami kowboja, a potem przepytała ich z części mowy na piątki. Dziewczynki nauczyła, jak zrobić ciasto-chlebek z bananami, i przy jego okruszkach wkuwały proste wiersze. Nawet dała się im namówić na bal karnawałowy, gdzie przebrała się za księżniczkę, próbując nie wywrócić się w przydługiej sukni i jednocześnie rozdzielić dwójkę chłopców, którzy tłukli się mieczami. I było po prostu dobrze.
Jednak liceum – och, to był twardy orzech do zgryzienia! Pamiętając siebie z tamtego okresu, Faustyna obawiała się złamanych serc, ukrywanych łez i ciszy nad wrzeszczącymi duszami. Choć może raczej nie tyle „obawiała”, bo wszystko to było tak ludzkie, ile nie wiedziała, czy sobie z nimi poradzi. Bądź co bądź sama niedawno skończyła szkołę na tym poziomie i dobrze wiedziała – mówiąc kolokwialnie – z czym to się je. W dodatku ta szkoła, tak łudząco przypominająca Żółte Liceum, przywoływała jej licealne wspomnienia: pierwsze pocałunki, kłótnie na korytarzach i ciszę piątkowej Mszy. Tu było prawie tak samo, z tą jedną różnicą, że nie dało się zastąpić nikim siostry Jagody, pana Kowalskiego od matematyki czy księdza Mariusza. Nikt nie zawieszał obrazów słoneczników jak pan Wiesio i Henio, woźni, a ławki były jakoś tak dziwnie puste bez białowłosej Asi.
No właśnie – Aśka. Do uszu Faustyny już jakiś czas temu dobiegły informacje, że Jackowska miała zostać zwolniona z aresztu na pół roku przed planowanym końcem wyroku. Jej ojciec mówił o córce sporadycznie i niezbyt wylewnie, co tylko podsycało ciekawość (szczególnie Wioli, która była straszliwą plotkarą), ale niedawno wspomniał coś o tym, że Asia miała wrócić do domu. Faustynę, która nie widziała się z nią od lat, ta myśl cieszyła o wiele bardziej niż wszystkich zainteresowanych. Była ciekawa tego, jak zmieniła się jej dawna przyjaciółka, a poza tym pragnęła w jakiś sposób odnowić kontakt z Asią. Mimo wszystko, mimo tego, co stało się podczas studniówki, Świt zależało na Jackowskiej i czuła, że gdyby porozmawiały i wyjaśniły to, co zostało niedopowiedziane, pomiędzy nimi nie byłoby tego „przeciągu” niedomkniętych spraw. A wiadomo, że od przeciągu tak łatwo się pochorować.
– Przepraszam, czy znajdę tu profesora Krzykalskiego? Och, sorry, znaczy, no, uch. – Z tych Asiowych wspomnień wyciągnął Faustynę dość posępny, męski głos; odwróciła się w stronę, skąd dobiegał, i dostrzegła chłopaka w skórzanej kurtce, który stanął w progu. Brązowowłosy nie uśmiechnął się na powitanie jak większość znanych jej ludzi, a jego niebieskie oczy nie błysnęły pod pojedynczymi kosmykami, które opadły mu na czoło. Jego twarz nie wyrażała absolutnie żadnych emocji – ot, pomylił sale, co przecież w sercu Faustyny Świt urosłoby do rangi tragedii na miarę tej greckiej i wstydu na zarumienionych policzkach, a jego najwidoczniej zupełnie nie obchodziło. – Chyba się zgubiłem – rzucił znudzony.
– Pan z UW? – Nauczycielka poprawiła okulary, po czym przyjrzała mu się z uwagą, a następnie zwróciła się do Fau. – Skarbeńku, wybacz mi, mamy tu urwanie głowy z tymi praktykami. Idź do sali numer jeden, to taka na końcu korytarza przy wielkim oknie. Znajdziesz na pewno. Pytaj o drugą A i panią Anastazję Lukrowską.
– Musi być przesłodką kobietą – zażartowała Świt, uśmiechając się delikatnie i wstając, po czym wyminęła chłopaka w drzwiach. – Dobrego dnia! – zwróciła się do nauczycielki, a ta uśmiechnęła się promiennie, składając dłonie jak do modlitwy. Szatyn popatrzył na wychodzącą Świt, jednak nie pociągnęło to za sobą jakichś głębszych myśli na jej temat, a jedynie pewne pobieżne pierwsze wrażenie.
Witold Niecierpek, bo on był owym studentem bez pamięci do sal, w ogóle mało myślał o innych ludziach. Można by rzec, że obchodzili go jedynie ci, którzy nie mieli już nic do gadania; martwi królowie, waleczni wodzowie, władcy, o których nikt nie pamiętał. Zagłębiał się w ich życie, gdy miał dość własnego, i żaden nigdy nie powiedział mu złego słowa na to „buszowanie w biografiach”. Ludzie, którzy go otaczali, byli inni – krzykliwi, pełni nerwów, zabiegani, skupieni na sobie. Obrażali się za każdy przytyk w ich kierunku, nawet jeśli tylko rzucony w żartach. Gdy oni ciągle gdzieś biegli, on spacerował sobie po miejscach, które pamiętały wojnę bolszewicką, powstanie warszawskie czy czasy polskich królów i po prostu zapominał. Groteska, student historii ze słabą pamięcią. Jednak on wolał żyć tym, co było, niż skupiać się na tym, co trwało. Może z wygody, może ze strachu, sam nie wiedział. Dlatego też dziwny był dla niego ten uśmiech nowo poznanej dziewczyny (kto się tak szeroko uśmiecha do innych?) i te jasne kolory, które pomknęły za nią jak mgiełka z promieni słonecznych. Pszczółka, pomyślał tylko, zanim pan Krzykalski wyszedł do niego z opasłą teczką notatek.
W tym czasie Faustyna zatrzymała się przed salą numer jeden i przyjrzała uczniom, którzy czekali na polonistkę. Jakaś blondynka z aparatem na zębach, która uśmiechała się do ciemnowłosego chłopaka. Bliźniacy o jasnych, niemalże białych włosach i krótko obcięta dziewczyna o rudawych końcówkach. Dwóch chłopców w czarnych bluzach, pochylających się nad ukrytym w rękawie telefonem, i trzeci, w nieco rozpiętej koszuli, który kucał przed nimi, poruszając głową w rytm muzyki. Świt uśmiechnęła się, przywołując w pamięci swoją własną klasę – wiecznie zasłuchanego Tymka Piaska, rozgadanego Witka Piotrkowskiego, Beatę i Marysię, klasowe papużki nierozłączki, i Wiolę, na której widok serca chłopców biły szybciej. Pamiętała Piotrka Wilka, który wiecznie chodził w bluzach i nerwowo rozprostowywał palce na matematyce, jakby szykował się do rzutu piłką. Przed nim w ławce Aśka, próbująca pisać coś na telefonie, schowanym pod czarną spódnicą, której nie chciała zamienić na żółtą, mundurkową, i Józef, szkicujący coś na marginesach podręczników czy dyskutujący z każdym z nauczycieli. Pachnąca kawą sala od polskiego i pani Smokowska denerwująca się na spóźnialskich albo wyświechtane kartki Pisma Świętego w dłoniach księdza Mariusza. Pan Kowalski czytający na matematyce dzieła papieża podczas pisania przez klasę kolejnych kartkówek i szkolna schola przekrzykująca się tekstami z pieśni liturgicznych. Ciepło tych wspomnień rozlało się po sercu studentki, gdy ktoś przekręcił klucz w drzwiach.
– Dzień dobry, robaczki! – Pani Lukrowska, nieco krągła kobieta o przyjemnej twarzy jak z reklamy pasty do zębów, przywitała się ze znudzonymi licealistami. – Wchodzimy, wchodzimy, dzisiaj mamy gościa, więc uwińcie się bez afer, kto gdzie siedzi i od kogo ściąga. – Zaśmiała się, po czym spojrzała na Faustynę. – Pani to pewnie Faustyna Świt z czwartego roku filologii tu u nas na UKSW, prawda? – Uśmiechnęła się, gdy studentka podała jej dłoń. – Zapraszam, przedstawię panią i wskażę miejsce, jak ta… Maciej, czy mógłbyś rozsiąść się z Bartkiem? Dziękuję. Przepraszam, ale druga A to szaleństwo. – Machnęła ręką. – Oliwia, rany boskie, wylejesz kawę na zeszyt! Od czego była przerwa? Poza tym, czy to jest kubek z pokoju nauczycielskiego? Oliwia! Zapraszam! – Weszła, ciągnąc studentkę za rękę.
Uczniowie uciszyli się i usiedli w ławkach, wyciągając podręczniki i ukradkiem przyglądając się Faustynie, która rozmawiała przy biurku z panią Lukrowską. Kilku chłopców wymieniło ze sobą spojrzenia, a dziewczyny uniosły dumnie głowy, mierząc Świt wzrokiem pełnym nieufności. Posłała im przelotny uśmiech, słuchając kobiety, która zdradziła jej, że chciałaby zacząć omawianie epoki romantyzmu. Rudowłosa skinęła głową, po czym odsunęła się, by klasa mogła zobaczyć swoją nauczycielkę. Pani Lukrowska uśmiechnęła się szeroko i rozłożyła ręce, jak gdyby witała gości w soplicowskiej bramie.
– Moi kochani! – Uczniowie zwrócili ku niej głowy, przerywając swoje ciche rozmowy. – Widzę jesienne znudzenie i chandrę, jaka zapanowała w naszej klasie. Mam więc dla was iście słoneczne – w tym momencie zerknęła na koszulę Świt i rozpromieniła się – urozmaicenie naszych zajęć. Przedstawiam wam panią Faustynę Świt, która będzie praktykantką na naszych lekcjach. Przyjmijcie ją ciepło i uważajcie, bo może to ona będzie was szykować do matury, jak ja wyjadę na wakacje. Mówiłam wam przecież rok temu, że kocham Malediwy i Dominikanę! – Zaśmiała się, a z nią kilka osób. – Faustynko, kochana, usiądź tam, o, za Oliwią i Michałem, a wy, moi drodzy, otwórzcie zeszyty i zapiszcie temat „Wprowadzenie do epoki romantyzmu…”. Przyniosłam wam książkę z żartami z dziewiętnastego wieku, więc jak będziecie cicho, to może się pośmiejemy, no! Mam zaznaczonych kilka naprawdę dobrych. Ale, ale… Nie słyszę otwierania zeszytów!
Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Goethe, Krasiński i angielscy poeci – to wszystko wirowało teraz przed oczami Świt, która oparła brodę na dłoni i słuchała ciepłego, przyjemnego głosu polonistki, przypominając sobie swoje własne lekcje języka polskiego. Co się na nich działo, to pozostanie tajemnicą Żółtego Liceum, jednak dobrze było wspominać dyskusje o czwartej części Dziadów, rozkosz nad opisami z Pana Tadeusza czy skrywane łzy nad śmiercią Wertera (który w opinii chłopców nadal pozostawał „romantyczną ciotą”). Romantyzm jako epoka miał w sobie coś takiego, że wydobywał z człowieka to, co najgłębsze – namiętności i upiory.
– Piękno bywa ulotne, może dlatego Mickiewicz porównuje ją do „marności w pięknie”. – Wszyscy spojrzeli na Józka. Chłopak zamknął dramat i położył na nim dłoń. – Ta kobieta… jest piękna z zewnątrz, ale duszę ma okrutną. Pozostaje jednak w tym swoim pięknie, bo jest powierzchowne, najłatwiej widoczne. I Gustaw chce, by takie piękno rozsiewała. By podarowała mu je poprzez pocałunki. – Damska część klasy cicho westchnęła. – Do jej okrutnej duszy trudniej się dostać, to wymaga poznania. Nie wiem, czy dobrze odczytałem, nie jestem dobry w poezji. – Zawstydził się swojej nagłej śmiałości, lecz przykrył to szerokim uśmiechem.
Nie jestem dobry w poezji, Boże, jak bardzo się mylił. Na wspomnienie tych pierwszych, jesiennych miesięcy w sercu Faustyny zagościło ogromne ciepło. Choć nie pałała wtedy do Józka choćby ułamkiem tak wielkiej miłości jak teraz, lubiła wspominać swoje pierwsze przebłyski zauroczenia; słuchała go, gdy mówił, zerkała ku niemu, kiedy dyskutował z kolegami czy księdzem Mariuszem. Imponował jej i choć wtedy nie chciała się do tego przyznać, był w jakiś sposób jej autorytetem. Wzorem, któremu skradła pocałunki.
Uczyli się obok siebie, a potem samych siebie i być może romantyzm miał w tym swój udział. Jest w nim przecież miejsce na uczucia – w nich też się takie znalazło. Czasami burzliwe jak Burza z sonetów krymskich Mickiewicza, a innym razem spokojne i łagodne jak „powodzie kwiatowe” i „przestwór oceanu”. I czasami człowiek nie wie, tak jak i oni nie wiedzieli, czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie.
– Romantyzm kwestionuje rozum i jego potęgę. Dla niego najważniejsze są uczucia i wiara, zarówno w Boga, jak i w miłość czy człowieka. – Pani Anastazja przechadzała się po klasie, obracając kredę między palcami. – Możemy to porównać do zakochanych ludzi. Powiedzcie mi, kto z was nie zrobił głupoty z miłości, hm? – Kilka zgaszonych uśmiechów. – Komu ona nie odebrała na chwilę rozumu, kto stracił myśli dla tej koleżanki z klasy matematycznej… – Jakiś chłopak pod ścianą odwrócił wzrok. – Albo kolegi, który na przerwie obiadowej siedzi w bibliotece. – Blondynka nazywana „Oliwią” spuściła głowę i zajęła się kartkowaniem zeszytu. – Romantyzm tym właśnie był. Traceniem głowy dla serca. A pierwszy ją u nas w Polsce stracił Mickiewicz, choć ja wolę Malczewskiego, ale nic to! Zapisujemy umowną datę graniczną – tysiąc osiemset dwudziesty drugi. Wydanie Ballad i romansów… O! „Zdaje mi się, że widzę”, że Michał nie otworzył zeszytu! No, miejcie choć trochę miłości dla naszego wieszcza. Czas na Ballady i romanse. Idziemy nad Świteź. Aż mi chłodno na samą myśl.