Pośredniczka. Kraina cienia - ebook
Pośredniczka. Kraina cienia - ebook
Pierwszy tom kolejnej serii uwielbianej przez czytelników Meg Cabot.
Suze niczym nie różni się od swoich rówieśników. Ma proste brązowe włosy i przekłute uszy, nosi dżinsy z dziurami, a jej najukochańsza kurtka to czarna motocyklowa skóra. Na pierwszy rzut oka nikt nie powiedziałby, że dziewczyna może cokolwiek ukrywać. Ale Suze ma tajemnicę, której pilnie strzeże. Jest pośredniczką. Widzi zmarłych, rozmawia z nimi i pomaga im sfinalizować niedokończone sprawy, aby w spokoju przeszli na drugą stronę. Szczerze mówiąc, szesnastolatka nie przepada za swoim darem, ale z pewnymi rzeczami po prostu trzeba się pogodzić.
Kiedy Suze przeprowadza się do Kalifornii, ma nadzieję choć na chwilę zapomnieć o dotychczasowym życiu. Tymczasem w nowym domu czekają na nią nie tylko mama, ojczym i trzej bracia. Mieszka tam jeszcze ktoś – duch Jesse, który bezczelnie panoszy się w pokoju nastolatki. Ale to nie kłótnie z Jesse’em będą największym zmartwieniem Suze. Wkrótce na jej drodze stanie ktoś o wiele bardziej potężny i niebezpieczny…
Ktoś, kto wręcz kipi żądzą zemsty.
Meg Cabot (właściwie Meggin Patricia Cabot) urodziła się tego samego dnia co księżniczka Stefania z Monako… tylko dwa lata później. Na koncie ma dziesiątki powieści, napisane zarówno pod własnym nazwiskiem (Meg Cabot i Patricia Cabot), jak i pseudonimem (Jenny Carroll). Na pewno kojarzycie jej cykle 1800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń i Dziewczyna Ameryki – historie o młodych, silnych dziewczynach, w których życiu dzieje się coś niesamowitego. Meg jest również autorką kultowej serii Pamiętnik księżniczki, opublikowanej w ponad 38 krajach i zekranizowanej (dwukrotnie!) przez Disneya. Obecnie pisarka mieszka razem z mężem w Key West na Florydzie. Uwielbia koty – być może dlatego ulubionym prezentem, jaki kiedykolwiek dostała od fana, jest naturalnych rozmiarów Gruby Louie z papier mâché.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8352-439-9 |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Och, na oko wyglądam zwyczajnie. Nie biorę narkotyków, nie piję i nie palę – no, oprócz tego jednego razu, gdy przyłapał mnie przyszywany brat. Nie mam nic przekłutego, z wyjątkiem uszu, po jednej dziurce w każdym. Tatuaży brak. Nigdy nie farbowałam włosów. Nie przesadzam z czernią, oprócz butów i skórzanej kurtki. Nawet nie maluję paznokci na ciemny kolor. Krótko mówiąc, jestem najzwyklejszą amerykańską nastolatką.
Nie licząc tego, że rozmawiam ze zmarłymi, oczywiście.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mówili, że będą palmy.
Nie wierzyłam, choć tak mi powiedzieli. Powiedzieli, że zobaczę je z samolotu.
No wiem, że w południowej Kalifornii rosną palmy, nie jestem kompletną kretynką. Oglądałam Beverly Hills, 90210 i tak dalej. Ale przenosiłam się do północnej Kalifornii, a tam nie spodziewałam się palm. Przecież mama kazała mi zabrać swetry.
– Koniecznie – powiedziała. – Będą ci potrzebne. Kurtki też. Tam bywa naprawdę zimno. Może nie tak zimno jak w Nowym Jorku, ale zawsze.
I dlatego włożyłam na podróż czarną skórzaną kurtkę motocyklową. Pewnie mogłam ją wysłać z resztą rzeczy, ale w niej poczułam się raźniej.
No więc siedziałam w samolocie w czarnej kurtce motocyklowej, patrząc przez okno na palmy, kiedy schodziliśmy do lądowania. I pomyślałam: super. Czarna skóra i palmy. Wiedziałam, że będę tu pasować…
…jak kwiatek do kożucha.
Mama nie przepada za moją skórzaną kurtką, ale nie chciałam zrobić jej na złość, daję słowo. Nie mam żalu, że postanowiła wyjść za faceta, który mieszka prawie pięć tysięcy kilometrów od Nowego Jorku, przez co musiałam przerwać naukę w połowie drugiej klasy, zostawić najlepszą – i w zasadzie jedyną – przyjaciółkę oraz opuścić miasto, gdzie mieszkałam całe szesnaście lat swojego życia.
Ależ skąd. Wcale nie mam żalu.
Sęk w tym, że naprawdę lubię Andy’ego, mojego ojczyma. Jest dobry dla mamy i ją uszczęśliwia. I jest dla mnie bardzo miły.
Tylko ta przeprowadzka do Kalifornii mnie wkurza.
Aha, wspominałam już o dzieciach Andy’ego?
Wszyscy czekali na mnie na lotnisku. Mama, Andy i jego trzech synów. Śpioszek, Gapcio i Mędrek, tak ich umownie nazwijmy. Moi nowi braciszkowie.
– Susie! – Nawet gdyby nie pisk mamy, i tak bym ich zauważyła: moją nową rodzinę. Andy kazał dwóm młodszym trzymać wielką tablicę z napisem „Witaj w domu, Susannah!”. Wszyscy współpasażerowie rozczulali się na jej widok. Mdliło mnie od ich uśmiechów.
O tak. Pasuję. Pasuję jak ulał.
– Okej – mruknęłam, szybkim krokiem podchodząc do nowej rodziny. – Możecie opuścić tablicę.
Mama rzuciła się mnie wyściskać i nie zwracała na nic uwagi.
– Och, Susie! – powtarzała.
Nie znoszę, gdy ktoś prócz niej tak do mnie mówi, więc na wszelki wypadek zmroziłam chłopaków wzrokiem, żeby sobie nie myśleli. Szczerzyli się do mnie zza głupiej tablicy, Gapcio, bo jest tępawy, a Mędrek, ponieważ… no cóż, możliwe, że naprawdę ucieszył się na mój widok. Mędrek jest dziwny. Śpioszek, najstarszy, stał jak kołek i… kimał.
– Jak podróż, mała? – Andy wziął ode mnie torbę i zarzucił ją sobie na ramię. Chyba zdziwił się jej ciężarem, bo dodał: – Kurczę, coś ty tam wpakowała? Przecież wiesz, że przemycanie nowojorskich hydrantów poza granice stanu jest nielegalne.
Uśmiechnęłam się do niego. Pajac z tego Andy’ego, ale miły pajac. Nie ma pojęcia, co jest legalne, a co nie w stanie Nowy Jork, gdyż był tam raptem pięć razy. Traf chciał, że tyle wystarczyło, aby przekonać mamę, żeby za niego wyszła.
– To nie hydrant – oznajmiłam – tylko parkometr. I mam jeszcze cztery torby.
– Cztery? – Andy udał wstrząśniętego. – Co to ma być, przeprowadzka?
Wspomniałam już, że Andy uważa się za komika? Nie jest komikiem, tylko stolarzem.
– Suze – odezwał się podekscytowany Mędrek. – Suze, zauważyłaś, że lekko poderwało ogon samolotu, kiedy lądowaliście? To z powodu prądu wstępującego. Dzieje się tak, kiedy masa poruszająca się z dużą prędkością napotyka wiatr z naprzeciwka o podobnej lub większej sile.
Mędrek, najmłodszy syn Andy’ego, ma dwanaście lat, ale niebawem stuknie mu czterdziestka. Prawie całe wesele opowiadał mi o niewyjaśnionym pomorze bydła i że Strefa 51 to wielki spisek amerykańskiego rządu, który ukrywa przed nami, że „nie jesteśmy tu sami”.
– Och, Susie – powtarzała w kółko mama. – Tak się cieszę, że przyjechałaś. Będziesz zachwycona domem. Początkowo nie mogłam się oswoić, ale teraz… Czekaj, aż zobaczysz swój pokój. Andy ładnie go urządził…
Andy z mamą poświęcili przed ślubem mnóstwo czasu na znalezienie domu, gdzie cała czwórka dzieci będzie miała własne pokoje. W końcu wybrali wielki dom na wzgórzach Carmel, na który mogli sobie pozwolić, gdyż był w opłakanym stanie i firma budowlana Andy’ego wyremontowała go z dużą zniżką. Mama od dawna zachwycała się moim pokojem, podobno najładniejszym w całym domu.
– Ten widok! – wzdycha przy każdej okazji. – Widok na ocean z dużego okna w twoim pokoju! Ach, Suze, na pewno ci się spodoba.
Wcale w to nie wątpiłam. Podobnie jak w to, że z chęcią zamienię bajgle na kiełki lucerny, metro na surfing i tak dalej.
Gapcio z niejasnych przyczyn postanowił włączyć się do rozmowy.
– Podoba ci się tablica? – zapytał tym swoim durnym głosem. Nie do wiary, że jest w moim wieku. Należy do szkolnej drużyny zapaśniczej, więc czego można się spodziewać? Jedyne, o czym myśli, jak wywnioskowałam, siedząc obok niego na weselu – siedziałam między nim a Mędrkiem, więc nietrudno zgadnąć, jak miło nam się gawędziło – to duszenie przeciwnika i koktajle proteinowe na masę mięśniową.
– O tak, jest świetna – przytaknęłam, wyrywając mu tabliczkę z mięsistych łap i odwracając napisem w dół. – Możemy iść? Chcę odebrać swój bagaż, zanim ktoś mnie uprzedzi.
– No tak – mruknęła mama. Uścisnęła mnie jeszcze raz. – Och, jak się cieszę, że cię widzę! Wyglądasz wspaniale… – Po czym dorzuciła niechętnie ściszonym tonem, tak żeby nikt inny nie usłyszał: – Przecież rozmawiałyśmy o tej kurtce, Suze. I miałaś wyrzucić te dżinsy.
Miałam na sobie swoje najstarsze spodnie z dziurami na kolanach. Pasowały jak ulał do czarnej jedwabnej koszulki i botków z zamkiem. W połączeniu ze skórzaną kurtką i wojskową torbą na ramię wyglądałam jak filmowa nastolatka, która uciekła z domu.
Ale hej, gdy lecisz osiem godzin na drugi koniec kraju, liczy się wygoda.
Powiedziałam to na głos, a mama tylko przewróciła oczami i dała spokój. Lubię to w mojej mamie. W przeciwieństwie do innych mam nie zrzędzi. Śpioszek, Gapcio i Mędrek nie mają pojęcia, jakie szczęście spadło im z nieba.
– No dobrze – oznajmiła. – Chodźmy. – Po czym dodała głośniej: – Chodź, Jake. Idziemy po bagaż Suze.
Musiała zawołać Śpioszka po imieniu, bo wyglądał, jakby zasnął na stojąco. Pytałam ją kiedyś, czy Jake, który chodzi do ostatniej klasy liceum, nie ćpa przypadkiem lub czy nie cierpi na narkolepsję, lecz zdziwiło ją to pytanie. Chociaż stoi jak głąb, mrugając tylko i nie odzywając się ani słowem.
Nie, chwila. Raz mnie zagadnął. Zapytał, czy należę do gangu. Zadał mi to pytanie na weselu, kiedy przyłapał mnie na zewnątrz w skórzanej kurtce zarzuconej na sukienkę druhny, palącą ukradkiem.
Nie ma się o co czepiać. To był mój pierwszy i jedyny papieros. Byłam wtedy bardzo zestresowana. Martwiłam się, że mama poślubi tego faceta, wyjedzie do Kalifornii i zapomni o mnie. Od tamtej pory nie paliłam, przysięgam.
I żeby była jasność co do Jake’a. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, z niebieskimi oczami i jasną grzywą po tacie, stanowi uosobienie tego, co moja przyjaciółka Gina określiłaby mianem ciacha. Ale rozumkiem raczej nie grzeszy.
Mędrek wciąż nadawał o prędkości wiatru. Tłumaczył szybkość, z jaką należy się poruszać, aby opuścić pole grawitacyjne Ziemi. Nosi ona nazwę prędkości ucieczki. Stwierdziłam, że Mędrek może się na coś przydać, w kontekście odrabiania lekcji, chociaż jest trzy klasy niżej.
Gadał, a ja się rozglądałam. Jeszcze nigdy nie byłam w Kalifornii i mówię wam, już na lotnisku – międzynarodowym lotnisku San Jose – rzucało się w oczy, że nie przebywamy w Nowym Jorku. Po pierwsze, wszystko lśniło czystością. Zero brudu, śmieci i graffiti. Halę pomalowano na pastelowo, a wiadomo, że na jasnych kolorach widać brud. Myślicie, że czemu nowojorczycy lubują się w czerni? Nie dlatego, żeby wyglądać fajnie. Nie, nie. Żeby nie targać rzeczy do pralni po jednym noszeniu.
Ale w słonecznej Kalifornii to chyba nie stanowiło problemu. Tam na oko królowały pastele. Minęła nas kobieta w różowych legginsach i białym staniku sportowym. To wszystko, co na sobie miała. Jeśli taka panuje moda w Kalifornii, czułam, że czeka mnie poważny szok kulturowy.
Wiecie, co jeszcze mnie zdziwiło? Nikt się nie kłócił. Pasażerowie stali gdzieniegdzie w kolejkach, lecz nikt nie podnosił głosu na ludzi w okienkach. To nie do pomyślenia w Nowym Jorku, gdzie zawsze się kłócisz z osobą za ladą: na lotnisku, w sklepie, przy budce z hot dogami. Wszędzie.
Nie tutaj. Tutaj wszyscy byli wcieleniem spokoju.
I chyba rozumiałam, dlaczego tak się dzieje. Wyglądało na to, że nie ma czym się denerwować. Na zewnątrz słońce świeciło na palmy, które widziałam z góry. Na parkingu włóczyły się mewy – żadne tam gołębie, tylko najprawdziwsze biało-szare mewy. A gdy poszliśmy po mój bagaż, nikt nie sprawdził nawet, czy naklejki odpowiadają numerom na bilecie. Gdzie tam, tylko pomachano mi na pożegnanie i życzono miłego dnia.
W głowie się nie mieści.
Gina, moja najlepsza przyjaciółka w Brooklynie – okej, moja jedyna przyjaciółka – oznajmiła przed moim wyjazdem, że odkryję zalety posiadania trzech przyszywanych braci. Coś o tym wie, bo sama ma czterech, nie przyszywanych, tylko rodzonych. Cóż, niezbyt jej wierzyłam, tak jak nie wierzyłam w palmy. Lecz gdy Śpioszek chwycił moje dwie torby, a Gapcio dwie pozostałe, i nie zostało mi nic do niesienia, bo Andy zabrał moją torbę na ramię, wreszcie załapałam: bracia bywają przydatni. Mogą taszczyć ciężkie toboły i nie robi to na nich wrażenia.
Hej, sama spakowałam te torby. Wiedziałam, ile ważą i co w nich jest. Ale Śpioszek i Gapcio nawet nie mrugnęli okiem.
Z bagażem wyszliśmy na parking. Kiedy drzwi się otworzyły, wszyscy – łącznie z moją mamą – sięgnęli do kieszeni i wyjęli okulary przeciwsłoneczne. Najwyraźniej wiedzieli coś, czego ja nie wiedziałam. I kiedy wyszłam na zewnątrz, zrozumiałam, w czym rzecz.
Tu jest słonecznie.
Nie tylko słonecznie, ale i jaskrawo, tak jaskrawo i kolorowo, że aż oczy bolą. Ja też miałam okulary przeciwsłoneczne, lecz ponieważ w Nowym Jorku były cztery stopnie i zacinał deszcz, kiedy wyjeżdżałam, nie przyszło mi do głowy, aby je trzymać pod ręką. Kiedy mama poinformowała mnie o przeprowadzce – uznali z Andym, że jej będzie łatwiej się przenieść z jednym dzieckiem i znaleźć pracę jako reporterka telewizyjna niż Andy’emu i trójce dzieci, zwłaszcza że prowadzi własny interes – dodała, że zakocham się w północnej Kalifornii. Oznajmiła, że to właśnie tutaj kręcono wszystkie filmy z Goldie Hawn i Chevy Chase’em.
Lubię Goldie Hawn i lubię Chevy Chase’a, ale nie miałam pojęcia, że zrobili razem film.
– I właśnie tam rozgrywa się akcja opowiadania Steinbecka, które czytałaś na angielski – dodała. – No wiesz, Kasztanka.
Cóż, żadna mi rewelacja. Pamiętałam tylko, że w Kasztanku nie było dziewczyn, za to sporo wzgórz. I gdy stanęłam na parkingu, rozglądając się po wzgórzach otaczających lotnisko, stwierdziłam, że faktycznie jest ich mnóstwo, a do tego są porośnięte brązową wyschniętą trawą.
Na wzgórzach jednak rosły drzewa, jakich nigdy wcześniej nie widziałam, o spłaszczonych wierzchołkach, jakby wielka pięść spadła na nie z nieba. Później ktoś mnie oświecił, że to cyprysy.
Wokół parkingu, na terenie z pewnością nawadnianym, u stóp niewiarygodnie wysokich palm o zadziwiająco grubych pniach, rosły opasłe krzewy usiane ogromnymi czerwonymi kwiatami. Potem sprawdziłam, że to hibiskusy. A przedziwne terkoczące owady, które je oblegały, okazały się kolibrami.
– No tak – powiedziała mama, kiedy to skomentowałam. – Wszędzie ich pełno. W domu mamy dla nich karmniki. Możesz powiesić jeden za oknem, jeśli chcesz.
Kolibry przylatujące do okna? W Brooklynie miałam tylko gołębie na parapecie. Mama raczej nie zachęcała mnie do ich dokarmiania.
– Ja poprowadzę – oznajmił nagle Gapcio, zakłócając moją chwilę radości.
I ruszył w stronę siedzenia kierowcy dużej furgonetki, do której się zbliżaliśmy.
– Nie, ja – powiedział stanowczo Andy.
– Ale tato – zaoponował Gapcio. – Jak mam zdać egzamin na prawo jazdy, jeśli nie dajesz mi ćwiczyć?
– Możesz ćwiczyć w ramblerze – stwierdził Andy. Otworzył tył land rovera i zaczął ładować tam mój bagaż. – To samo dotyczy ciebie, Suze.
Tego się nie spodziewałam.
– Niby co?
– Możesz ćwiczyć kierowanie autem w ramblerze. – Pogroził mi żartobliwie palcem. – Ale tylko wtedy, gdy obok siedzi ktoś z ważnym prawem jazdy.
Zamrugałam.
– Nie umiem prowadzić – przyznałam.
Gapcio zarżał jak koń.
– Nie umiesz prowadzić? – Trącił łokciem Śpioszka, który oparł się o furgonetkę i wystawił gębę do słońca. – Słyszałeś, Jake? Ona nie umie prowadzić!
– Nie ma w tym nic dziwnego, Brad – odezwał się Mędrek – że nowojorczyk nie ma prawa jazdy. Czyżbyś nie wiedział, że Nowy Jork szczyci się największą siecią komunikacji miejskiej w całej Ameryce Północnej, obsługującą trzynaście przecinek dwa miliony ludzi w promieniu blisko sześciu i pół tysiąca kilometrów kwadratowych od centrum, przez Long Island aż do Connecticut? I że jeden przecinek siedem miliarda użytkowników rocznie korzysta z rozległej sieci metra, autobusowej i kolejowej?
Wszyscy spojrzeli na Mędrka.
– Nie miałam tam samochodu – rzekła ostrożnie mama.
Andy zatrzasnął bagażnik.
– Spokojna głowa, Suze – oznajmił. – Od razu zapiszemy cię na kurs. Raz-dwa dogonisz Brada.
Spojrzałam na Gapcia. Niewiarygodne, że istnieje dziedzina, w której mam dogonić Brada.
Zrozumiałam jednak, że czeka mnie sporo niespodzianek. Palmy to pestka. Kiedy jechaliśmy do domu, oddalonego o dobrą godzinę drogi od lotniska – godzinę, która się bardzo dłużyła, gdy siedziałam wciśnięta między Gapcia i Śpioszka, a Mędrek na moich walizkach w „bagażniku” dalej wychwalał zalety nowojorskiego systemu komunikacji miejskiej – zaczęło do mnie docierać, że odtąd wszystko się zmieni. Bardziej, niż przypuszczałam, i radykalnie.
Nie tylko dlatego, że zamieszkałam na drugim końcu Ameryki. Nie tylko dlatego, że wszędzie widziałam rzeczy, jakich w Nowym Jorku nie oglądałam: przydrożne stoiska z reklamą karczochów i granatów, tuzin za dolara, pola winorośli na drewnianych tyczkach, gaje drzewek cytrynowych i awokado oraz bujną zieloną roślinność, której nazwy nie znałam. Nad tym wszystkim zaś rozciągało się błękitne niebo, tak rozległe, że balon, który dostrzegłam, wydał się niemożliwie mały – niczym guzik na dnie basenu olimpijskiego.
Był też ocean, który pojawił się tak nagle, że w pierwszej chwili wzięłam go za kolejne pole. Po chwili zauważyłam jednak, że pole migocze, odbijając słońce, jakby słało mi SOS Morse’em. Jaśniał tak, że trudno było na niego patrzeć bez okularów przeciwsłonecznych na nosie. Ale to był on, Pacyfik… wielki, niemal tak rozległy jak niebo; ruchomy i żywy, napierał na pasmo białej plaży w kształcie przecinka.
Wychowana w Nowym Jorku, nie przywykłam do widoku oceanu, przynajmniej takiego z plażą, i aż jęknęłam. Wtedy wszyscy zamilkli, z wyjątkiem Śpioszka, który spał, rzecz jasna.
– Co? – rzuciła z niepokojem mama. – Co się stało?
– Nic – bąknęłam z zakłopotaniem. Ocean to przecież dla nich codzienność. Uznają mnie za dziwaczkę, że tak się podniecam. – Tylko ocean.
– Prawda? – podchwyciła mama. – Czyż nie jest piękny?
– Niezła fala – stwierdził Gapcio. – Może skoczę na plażę przed kolacją.
– Najpierw skończysz pisać pracę semestralną – oświadczył jego ojciec.
– Ale tato!
To skłoniło mamę do długiego i szczegółowego wywodu na temat szkoły, gdzie miałam rozpocząć naukę, tej samej, do której chodzili Śpioszek, Gapcio i Mędrek. Szkoła imienia Junipera Serry, Hiszpana, który przybył tu w osiemnastym wieku i zmusił rdzennych Amerykanów do porzucenia własnej religii na rzecz chrześcijaństwa, mieściła się w wielkim domu misyjnym z cegły suszonej na słońcu, odwiedzanym corocznie przez blisko dwadzieścia tysięcy turystów.
Słuchałam jednym uchem. Zawsze interesowałam się szkołą w znikomym stopniu. Powodem, dla którego nie mogłam sprowadzić się tu przed świętami, był brak miejsc w szkole misyjnej, więc musiałam czekać, aż coś zwolni się w drugim półroczu. Nie miałam nic przeciwko – na kilka miesięcy zamieszkałam z babcią, co nie było takie złe. Babcia jest nie tylko świetną specjalistką od prawa karnego, ale i niebiańsko gotuje.
Byłam nadal trochę rozkojarzona oceanem, który zniknął za wzgórzami. Wyciągałam szyję w nadziei, że dojrzę jego skrawek, kiedy do mnie dotarło.
– Chwila – powiedziałam. – Kiedy zbudowano szkołę?
– W osiemnastym wieku – odpowiedział Mędrek. – Franciszkańska misja pod nadzorem Kościoła katolickiego i władz hiszpańskich miała nie tylko nawracać rdzennych Amerykanów, ale i przyuczać ich do życia w nowym społeczeństwie hiszpańskim. Pierwotnie służyła jako…
– Osiemnastym? – Wychyliłam się naprzód. Siedziałam wtłoczona między Śpioszka, który drzemał z głową na moim ramieniu, i poznałam po zapachu, że używa szamponu Finesse, oraz Gapcia. Powiem wam, że Gina ani słowem nie wspomniała, ile chłopcy zajmują miejsca, zwłaszcza gdy są słusznego wzrostu i swoje ważą. – Osiemnastym?
Mama dosłyszała chyba panikę w moim głosie, bo odwróciła się na siedzeniu.
– Rozmawiałyśmy o tym, Suze – powiedziała kojącym tonem. – Na miejsce u Roberta Louisa Stevensona czeka się rok, mówiłaś, że nie chcesz iść do żeńskiej szkoły, więc Sacred Heart odpada, a Andy słyszał okropne rzeczy o narkotykach i przemocy w miejscowych szkołach publicznych…
– Osiemnastym wieku? – Serce zaczęło mi walić jak po szaleńczym biegu. – Czyli ma jakieś trzysta lat!
– Nie rozumiem. – Przejeżdżaliśmy właśnie przez miasto o nazwie Carmel-by-the-Sea z malowniczymi chatkami (niektóre były nawet kryte strzechą), uroczymi restauracyjkami i galeriami. Andy musiał kierować ostrożnie, bo otaczał nas gąszcz pojazdów z tablicami spoza stanu i nie było świateł, co stanowi, nie wiedzieć czemu, powód dumy tubylców. – Co jest złego w osiemnastym wieku?
– Suze nie przepada za starymi budynkami – wyjaśniła mama bezbarwnym tonem, który nazywam złowieszczym, gdyż opowiada nim w telewizji o morderstwach i katastrofach samolotowych.
– Ojej – rzucił Andy. – Czyli dom jej się nie spodoba.
Złapałam się jego zagłówka.
– Dlaczego? – zapytałam zduszonym głosem. – Dlaczego miałby mi się nie spodobać?
Poznałam odpowiedź na to pytanie, gdy tylko zajechaliśmy na miejsce. Dom był ogromny i obłędnie ładny, z wiktoriańskimi wieżyczkami, tarasem na dachu i wszystkimi gadżetami. Mama kazała go pomalować na niebiesko, kremowo i biało, i był otoczony wysokimi sosnami oraz rozłożystymi kwitnącymi krzewami. Trzypiętrowy, wykonany w całości z drewna zamiast połączenia szkła i stali lub terakoty, którą straszyły okoliczne domy, był najpiękniejszym, najbardziej gustownym domem w dzielnicy.
A ja nie miałam najmniejszej ochoty wejść do środka.
Zgadzając się na przeprowadzkę z mamą do Kalifornii, wiedziałam, że czeka mnie wiele zmian. Przydrożne karczochy, cytrynowe gaje, ocean… to jeszcze nic. Największa zmiana polegała na tym, że miałam dzielić się mamą z innymi. Przez dziesięć lat od śmierci mojego taty byłyśmy tylko we dwie i muszę przyznać, że całkiem mi to odpowiadało. Gdyby nie to, że Andy naprawdę ją uszczęśliwia, uparłabym się i została.
Ale wystarczyło na nich spojrzeć, aby stwierdzić, że oszaleli na swoim punkcie. Jaką byłabym córką, rzucając jej kłody pod nogi? Dlatego zaakceptowałam Andy’ego wraz z trzema synami oraz fakt, że będę musiała zostawić wszystko, co kocham i znam – przyjaciółkę, babcię, bajgle, SoHo – aby dać mamie szczęście, na które zasługiwała.
Nie wzięłam jednak pod uwagę, że po raz pierwszy w życiu będę zmuszona zamieszkać w domu.
I to nie byle jakim, tylko – jak oznajmił z dumą Andy, wyciągając mój bagaż z auta i wręczając go synom – dawnym pensjonacie. Zbudowany w 1849 roku, ponoć cieszył się w swoim czasie złą sławą. W salonie dochodziło do strzelanin o kobiety lub karty. Nadal widać dziury po kulach. Ba, Andy nawet jedną oprawił, zamiast zalepić. Przyznał, że to trochę makabryczne, ale przy tym intrygujące. Gotów był się założyć, że w żadnym innym domu w okolicy nie ma dziury po dziewiętnastowiecznej kuli.
– Hm – mruknęłam. Nie miałam co do tego wątpliwości.
Gdy wchodziliśmy po wielu schodach na ganek, mama co rusz zerkała w moją stronę. Wiedziałam, że z niepokojem czeka na moją reakcję. Trochę byłam zła, że mnie nie uprzedziła, ale to właściwie zrozumiałe. Wiedząc, że zakupiła ponadstuletni dom, nie przeniosłabym się tu za żadne skarby. Zostałabym z babcią do czasu wyjazdu na studia.
Ponieważ miała rację: nie przepadam za starymi budynkami.
Choć jak na stary budynek, ten był naprawdę wyjątkowy. Z werandy roztaczał się widok na całe Carmel, miasteczko, dolinę, plażę i ocean. Zapierał dech w piersi i wnosząc z okolicznych luksusowych posiadłości, ludzie byli gotowi słono za niego płacić. Taki widok nie powinien budzić we mnie żadnych obaw.
Ale na dźwięk słów: „Chodź, Suze. Obejrzymy twój pokój”, mimowolnie zadrżałam.
W środku dom był równie piękny jak z zewnątrz. Lśniące drewno klonowe, wesołe błękity i żółcie. Zrobiło mi się raźniej na widok znajomych rzeczy mamy: szafki, którą kupiłyśmy podczas weekendowej wycieczki do Vermontu, moich zdjęć z dzieciństwa, zawieszonych na ścianie w dużym pokoju obok zdjęć Śpioszka, Gapcia i Mędrka. Na półkach stały jej książki, wszędzie zaś rośliny, których wysyłka kosztowała krocie i z którymi nie mogła się rozstać: na drewnianych stojakach, w kwietnikach zawieszonych nad witrażowymi oknami i na słupku poręczy schodów.
Lecz zobaczyłam tam również rzeczy, których nie znałam: smukły biały komputer na biurku, przy którym mama wypisywała niegdyś czeki, aby opłacić rachunki, telewizor z szerokim ekranem, umieszczony nie wiedzieć czemu w kominku, z joystickami od jakiejś gry, a przy drzwiach do garażu stały deski surfingowe oparte o ścianę. Był również wielki zaśliniony pies, najwyraźniej przekonany, że chowam jedzenie po kieszeniach, gdyż bez przerwy wpychał tam mokry nochal.
Wydawało się, że to natrętnie męskie rekwizyty, obce w życiu, które sobie z mamą stworzyłyśmy. Trzeba będzie do nich przywyknąć.
Mój pokój znajdował się na górze, tuż nad dachem werandy. Przez prawie całą drogę z lotniska mama nerwowo rozprawiała o ławie, zamontowanej przez Andy’ego w oknie wykuszowym, z którego roztaczał się widok jak z ganku, obejmujący cały półwysep. To naprawdę miłe z ich strony, że przeznaczyli dla mnie taki ładny pokój, z najlepszym widokiem w całym domu.
A kiedy zobaczyłam, ile trudu sobie zadali, aby uwić przytulne gniazdko dla mnie – a przynajmniej jakiejś przesadnie kobiecej, urojonej osóbki… Nigdy nie należałam do dziewcząt, które gustują w toaletkach z przeszklonym blatem i cukierkowych telefonach. Nad białą ozdobną boazerią Andy położył kremową tapetę w niezapominajki, taka sama zdobiła moją prywatną łazienkę. Kupili mi także nowe łóżko – z koronkowym baldachimem, który mama zawsze chciała mi sprawić i chyba nie mogła się oprzeć. No więc gdy ujrzałam to wszystko, zrobiło mi się głupio za fochy w samochodzie. Naprawdę. Okej, nie jest tak źle, pomyślałam, obchodząc pokój. Na razie jest w porządku. Może wszystko się ułoży, może nikt nie był nieszczęśliwy w tym domu, a wszyscy, którzy oberwali tu kulkę, w pełni na nią zasłużyli…
Po czym odwróciłam się do wnęki okiennej i zobaczyłam, że ktoś już siedzi na ławie, którą Andy w swojej uprzejmości dla mnie sklecił.
Ktoś, kto nie był spokrewniony ze mną ani ze Śpioszkiem, Gapciem i Mędrkiem.
Zerknęłam na Andy’ego, żeby sprawdzić, czy zauważył intruza. Nie zauważył, chociaż ten siedział tuż na wprost niego.
Mama też go nie zauważyła. Zauważyła tylko moją minę. I chyba miałam nietęgą, bo też spuściła nos na kwintę i westchnęła ze smutkiem.
– Och, Suze. Tylko nie to.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI