Pośród róż - ebook
Pośród róż - ebook
Dziarska Rose Linwood wyrosła w Arkansas, na dzierżawionej farmie, która dla jej dwóch sióstr nigdy nie była wymarzonym miejscem. Pracując jednak u boku dziadka, nauczyła się kochać tę ziemię tak samo jak on. Teraz, gdy obie siostry wyszły za mąż i przeprowadziły się, a dziadek odszedł na wieczny odpoczynek, Rose się zawzięła, by samodzielnie utrzymać farmę. Jednakże zbiory poprawiają się bardzo powoli po suszy panującej w latach 1930-1931 i cały kraj zmaga się ze skutkami Wielkiego Kryzysu. Szukający pracy i jałmużny włóczędzy tułają się po okolicy z często nieuczciwymi intencjami, więc Rose ma zawsze w pogotowiu swoją niezawodną strzelbę.
Caleb Wieland, przyjaciel Rose, nie umie być takim farmerem, jakim był jego ojciec. Tegoroczne plony bawełny całkowicie przepadły przez szkodniki. Musi zrezygnować z farmy i szukać pracy, do której lepiej by się nadawał. Jedyną przeszkodą jest to, że nie może opuścić owdowiałej matki. Ponadto kocha się po cichu w Rose już od czasu szkoły podstawowej i nie jest w stanie znieść myśli, że będzie musiał ją zostawić. Oddałby wszystko, by zdobyć jej serce, ale uparta i niezależna Rose pokazuje kolce jak kwiat, którego imię nosi.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65843-86-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z każdą kolejną książką jestem coraz bardziej wdzięczna mojemu mężowi, Jackowi, który wspiera mnie i dodaje otuchy na meandrach pisarskiej drogi. Dziękuję Ci, kochanie, za to, że czytasz szkice powieści, pomagasz mi w wyszukiwaniu informacji i tak często przejmujesz domowe obowiązki, żebym mogła poświęcić więcej czasu na pisanie. Razem z naszymi pięknymi córkami, Johanną i Juleną, jesteś dla mnie wielkim błogosławieństwem, bo wszyscy wierzycie w spełnienie moich marzeń i cieszycie się moimi sukcesami.
Wielkie podziękowania dla mojej agentki i przyjaciółki, Natashy Kern! To dzięki Twoim nieustającym wysiłkom, skutkującym czasem nieoczekiwanymi poprawkami, ziściła się seria Kwiaty Edenu, która niegdyś stanowiła tylko kilka zdań nakreślonych w propozycji wydawniczej. Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumna.
Cieszę się, że w trakcie tworzenia książek w tej serii mogłam korzystać ze wspaniałej redaktorskiej pomocy Ericki McIntyre. Dziękuję Ci, Ericko, za Twoją mądrość, subtelne kierownictwo oraz bystre oko wyczulone na detale.
Jak zwykle nie mogłabym nie wspomnieć o moich ukochanych „siostrach z Seekerville”: Audrze, Carze, Debby, Glynnie, Janet, Julie, Mary, Missy, Pam, Ruthy, Sandrze oraz Tinie. Dziękuję za Waszą przyjaźń, rady, modlitwy i pomocne kopniaki od czasu do czasu, bym mogła ruszyć dalej. Kocham Was wszystkie!
Rozdział pierwszy
Eden, Arkansas
Sierpień 1933
– Nie ruszaj się stamtąd! – Rose Linwood zmierzyła wzrokiem nieproszonego gościa sponad lufy niezawodnego winchestera dziadka. – Nie chciałabym strzelać, ale nie lubię, kiedy obcy bez pytania częstują się moją kukurydzą.
Przygarbiony, wymizerowany, siwowłosy mężczyzna podniósł obie ręce pośrodku warzywnika Rose.
– Jużci, nie szukam zwady, psze pani. Jam tyko głodny.
– W takim razie zatrzyma sobie pan to, co zerwał, i niech się pan już stąd zabiera. – Rose machnęła lufą w stronę drogi. – I żebym więcej nie widziała pana na tej farmie, zrozumiano? Bo następnym razem zacznę od strzelania, a grzeczne pogaduszki zostawię na później.
– Ta jest. Już mnie tu ni ma i piknie dziękuję.
W obszarpanej koszuli – wypchanej kolbami kukurydzy i czymś, co przypominało kilka dojrzałych pomidorów oraz fasolkę szparagową – włóczęga przemknął przez bramę warzywnika. Nie spuszczając oka z winchestera, wycofywał się.
Rose ani na chwilę nie spuściła strzelby, dopóki tułacz, kuśtykając, nie dotarł do końca ścieżki prowadzącej aż do głównej drogi. Dopiero wtedy jej ręce zaczęły się tak bardzo trząść, że musiała oprzeć winchestera o drzwi obory i wziąć kilka głębszych wdechów. Ci przymierający głodem kloszardzi szukający jałmużny byli znakiem panujących obecnie trudnych czasów, ale teraz, gdy Rose mieszkała sama na farmie, wizyty takich nieproszonych gości bardzo ją denerwowały.
Minęło już prawie sześć miesięcy, odkąd dziadek odszedł do Stwórcy, i trzy miesiące od dnia, w którym siostra Rose, Larkspur, poślubiła swojego ukochanego mola książkowego, Ansona Schafera, po czym zdecydowała, że jednak chce ukończyć college. Rose niby nie miała za złe Lark takich decyzji, zarówno szczęścia małżeńskiego, jak i możliwości wypełnienia wieloletniego marzenia, jednak trudno było jej się przyzwyczaić do tego, że jako ostatnia z rodziny pozostała na farmie.
Dobrze, że chociaż dzisiaj był miły dzień do świętowania i Rose wiedziała, że musi się pospieszyć, jeśli chce zdążyć do Brinkley na chrzest swojej siostrzenicy. Jej najstarsza siostra, Bryony, urodziła nieco ponad dwa tygodnie temu i malutka Iris Miranda Heath była przesłodkim dzieckiem!
Szybko otarła spocone dłonie o ogrodniczki i sięgnęła po broń. Stary winchester 1894 był ulubioną strzelbą dziadka na polowania – dobrą na jelenia, oposa i sporadycznie na wiewiórkę. Często opowiadał, jak to wymienił warchlaka na tę broń w 1916, rok po śmierci babci Rigby, i że dobrze, iż nigdy nie była świadkiem, jak bardzo przywiązał się do tego kawałka metalu i drewna, dzięki któremu mógł na czysto ściągnąć dorosłego jelenia z odległości pięćdziesięciu metrów.
Żadnej ze starszych sióstr Linwood nigdy nie zależało na nauce strzelania, ale Rose często błagała dziadka, żeby zabrał ją, by poćwiczyć trafianie do celu. Była w tym cholernie dobra, prawie tak jak on, i przynosiło jej to satysfakcję, że mogła mieć swój udział w dostarczaniu zapasów mięsa na domowy stół. Liczyła tylko na to, że nigdy nie będzie musiała pociągnąć za spust, celując do jakiegoś problematycznego intruza.
Z obory dobiegł żałosny ryk Hermiony, co od razu przypomniało Rose, że złodziej w warzywniku zakłócił jej opróżnianie wymion krowy. Mimowolnie wzdrygnęła się na myśl o tym, że gdyby ten głupi dziad zachowywał się ciszej, pewnie nawet by go nie zauważyła. Byle kto mógłby się tu zakraść i...
Za bardzo rozwodziła się nad tym, co by było gdyby. Jak tak dalej pójdzie, to będzie jej coraz trudniej zasnąć w śmiertelnie cichym domu, w którym podskakiwała na każde najdrobniejsze skrzypnięcie i jęk, a serce waliło jej nieznośnie. Teraz bardziej niż kiedykolwiek cieszyła się z tego, że udało jej się wysupłać pieniądze i zlecić założenie telefonu.
– Hej, Rosie.
Wydała z siebie okrzyk zaskoczenia i złapała za wiadro z mlekiem, żeby nie przewróciło się od kopnięcia.
– Calebie Wieland, uduszę cię!
– Najpierw musiałabyś mnie dogonić. – Caleb oparł się o ogrodzenie boksu, śmiejąc się głośno. Wyglądał stanowczo zbyt przystojnie z tymi swoimi blond włosami zaczesanymi do tyłu i w muszce w kropki przy wykrochmalonej białej koszuli. – Myślałem, że do tego czasu uporasz się już z obowiązkami i będziesz gotowa do drogi.
Nie było sensu przyznawać się, że najpierw zaskoczył ją znienacka jakiś włóczęga, a teraz to samo zrobił Caleb – co nigdy by mu się nie udało, jeśli zachowałaby zdrowy rozsądek i zabrała się do pracy zamiast rozwodzić się nad tym wszystkim, co zmieniło się w jej życiu w minionym roku.
– Byłam zajęta i tyle. Mógłbyś się na coś przydać i wypuścić Daisy na pastwisko, a ja tymczasem schowam mleko do chłodni i się umyję. Nie zajmie mi to więcej niż pięć minut.
Caleb zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów i zmarszczył czoło z powątpiewaniem.
– Ja się zajmę mulicą i mlekiem. Naprawdę nie wydaje mi się, żeby wystarczyło ci pięć minut.
– Ratujcie mnie! Calebie Wieland, ty się chcesz za to zabrać w najlepszym kościołowym ubraniu...
– Uważaj, Rosie. – Postukał palcem w zegarek na nadgarstku i posłał jej szeroki uśmiech. – Czas leci. Chyba nie chcesz, żeby mała Iris Miranda czekała?
– Wołają na nią Missy, jeśli chcesz wiedzieć. – Podnosząc wyżej podbródek, Rose przeszła ostentacyjnie obok niego i pomaszerowała w stronę domu.
W kuchni napełniła dzban wodą i zaniosła go na stolik w łazience. Rozebrała się z ogrodniczek i szybko się wyszorowała, a potem przeczesała burzę rudych włosów. Rose nigdy jakoś szczególnie nie dbała o strojenie się w sukienki, ale miała wrażenie, że jej siostry ucieszyłyby się, gdyby na chrzciny założyła na siebie coś ładniejszego niż dżinsy. Kiedy Larkspur wychodziła za mąż, Bryony kupiła najmłodszej siostrze zwiewną, kwiecistą sukienkę w odcieniach żółci, kości słoniowej i jasnej zieleni. Rose włożyła ją teraz przez głowę, a następnie spięła włosy w luźny kok i wygrzebała z dna szafy brązowe czółenka z ozdobnym sznurowaniem. Domyślała się, że nie uda jej się uciec od pończoch, nawet w tak parną sierpniową sobotę.
Ubrana i przygotowana najlepiej, jak potrafiła, znalazła Caleba czekającego na jednym z kuchennych krzeseł. Na jego kolanach leżał winchester.
– Zostawiłaś to w boksie Hermiony. – Zmrużył oczy. – Od kiedy to do dojenia krów potrzebna jest broń?
– Trzymam ją na podorędziu na wypadek... pojawienia się jakichś łapserdaków. – Rose ruszyła do drzwi. – Musimy już jechać.
– Nie powinnaś najpierw tego odłożyć? – zapytał nieco ostrzejszym głosem. – I może jeszcze wyjąć naboje, zanim komuś stanie się krzywda?
– Dobrze wiem, jak obchodzić się z bronią. – Rose wzięła od niego strzelbę. Skierowała lufę w najdalszy kąt sufitu i przy pomocy dźwigni opróżniła magazynek. Następnie pozbierała naboje i przeszła do sypialni, gdzie schowała strzelbę i amunicję do dolnej szuflady szafy. Potem wróciła do kuchni i obrzuciwszy Caleba gniewnym spojrzeniem, zapytała: – Zadowolony?
Nie było tego widać po jego minie, jednak miał na tyle rozsądku, żeby się nie odezwać. Rose zaś chwyciła swoją torebkę i wychodząc, sprawdziła jeszcze, czy tylne drzwi zostały zamknięte na klucz. Kiedy dziadek żył, zwłaszcza przed tym, gdy susza i krach na giełdzie sprawiły, że pojawiło się wielu włóczęgów szukających jedzenia, nie musieli się prawie w ogóle martwić o zamykanie domu. Teraz jednak stało się to koniecznym nawykiem, pozwalającym Rose zachować jej wątły spokój serca.
Kiedy byli już przy pick-upie Caleba, położyła dłoń na klamce drzwi pasażera i nagle poczuła, że jego dłoń spoczęła na jej. Rose wyrwała rękę z zaskoczeniem.
– Co robisz?
Spojrzał na nią, jakby wyszła z buszu.
– Otwieram przed tobą drzwi, tak jak zrobiłby każdy dżentelmen.
– Dziękuję, sama sobie mogę otworzyć. – Spróbowała ponownie.
– Taka odstawiona na chrzciny? Nie, dzisiaj nie możesz. – Odsunął ją na bok biodrem, a następnie szarpnięciem otworzył samochód. Potem skłoniwszy się nisko w pasie, wskazał szerokim zamachem na wejście. – Karoca czeka, milady.
Jeszcze mu za to później odpłaci. O tak, koniecznie!
Caleb nie śmiał obdarzyć Rose żadnym komplementem w kwestii jej pięknego wyglądu. Nie miał ochoty pojawić się na chrzcinach z podbitym okiem. Mimo to podziwiał, jak ładnie leżała na niej ta sukienka. Chociaż Rose podobała mu się też tak samo w ogrodniczkach. Szczerze powiedziawszy, stopniowo tracił dla niej głowę już od czasu, gdy była trochę niezdarną, szczerbatą pierwszoklasistką, kiedy chodzili razem do małej okręgowej szkoły. Już wtedy Caleb był urzeczony jej płomiennymi włosami i zadziornym charakterem. Niejednokrotnie spotkał go jej bezlitosny cios z prawej, zwykle dlatego, że nie potrafił się powstrzymać, by nie pociągnąć ją za te kuszące cynamonowe warkocze.
Skręcili w drogę prowadzącą do Brinkley i patrząc na swoją pasażerkę, Caleb nie mógł opanować pełnego podziwu uśmiechu. Jakoś w tej sukience, tej samej, którą miała na sobie z okazji ślubu Lark i Ansona, Rose wyglądała zupełnie inaczej. Siedziała bardziej prosto, trzymała brodę nieco wyżej, a kostki u nóg miała skromnie skrzyżowane, jakby rzeczywiście czuła się piękniejsza i bardziej kobieca.
A może odkąd skończyła dziewiętnaście lat, w końcu dorastała do swojej kobiecości.
Rose rzuciła na niego okiem.
– Przestań się gapić.
Caleb odchrząknął i przeniósł wzrok z powrotem na drogę.
– Nie gapiłem się.
– Tak, gapiłeś. – Rąbnęła go mocno w ramię.
– Auć! – Samochód skręcił lekko w bok. – Psiakrew, Rose! Akurat sobie myślałem, że wyrosłaś już z tych dziecinnych zagrywek...
– Nie waż się nazywać mnie dziecinną. – Zadzierając nos, poprawiła dół sukni. – Ile znasz dzieci, które utrzymywałyby własną farmę?
Caleb wziął wdech, a potem powoli wypuścił powietrze z płuc. Nie było sensu się z nią kłócić. Poza tym jeszcze coś innego chodziło mu po głowie. Jego własne zbiory nie udały się zbytnio. Kukurydza była skarłowaciała, a znaczną część bawełny zniszczył kwieciak bawełniany. Caleb musiał się zmierzyć z prawdą, że jakkolwiek usilnie by nie próbował pójść w ślady ojca, nie miał drygu do rolnictwa.
Mijali kolejne tereny. Wiatr wpadający przez otwarte okno rozwiał kilka pasm włosów z upięcia Rose i dziewczyna poprawiła je z prychnięciem.
– Chyba mamy szczęście, że dzisiaj nie jest tak gorąco.
Caleb pokiwał głową.
– Chyba tak.
– Myślisz, że niedługo będzie padać?
– Mam nadzieję, że wytrzyma do czasu, aż zbiorę bawełnę. – „Albo przynajmniej to, co z niej zostało”.
– Ja też. – Rose otworzyła wsuwkę zębami i wetknęła ją w kok. – U twojej mamy wszystko dobrze?
Słysząc to pytanie, chłopak poczuł ucisk w żołądku. Od czasu śmierci taty dwa lata temu jego mama nigdy nie była do końca sobą. Zdarzały się takie dni, że nawet nie wychodziła z łóżka.
– Calebie? – Tym razem poczuł na ramieniu delikatny, życzliwy i pełen troski dotyk Rose.
Zmusił się do bladego uśmiechu.
– Jak zawsze, mama miewa lepsze i gorsze dni. Kiedy wyjeżdżałem dziś rano, zabierała się do przetworów z fasoli. – Miał tylko nadzieję, że nie wróciła do łóżka, zapominając o rozpalonej kuchni, i nie spali domu do jego powrotu.
– Wiem, że się o nią martwisz. Sprawia wrażenie bardzo słabowitej w tym roku.
Rose ledwo powstrzymała drżące westchnienie i Caleb domyślił się, że pewnie myślała o swoim dziadku. George Rigby zeszłej zimy zapadł na szybko rozwijający się nowotwór, który niespodziewanie zabrał go z tego świata.
– Chciałbym móc ją wywieźć gdzieś z dala od naszej farmy – rzekł, bardziej sam do siebie niż do Rose.
Dziewczyna zerwała się i spojrzała wprost na niego.
– Nie chcesz chyba wyjechać z Edenu, prawda?
Jakaś nuta paniki przebijająca się w jej głosie ukłuła go prosto w serce. Wyciągnął dłoń i uścisnął jej rękę.
– Nie, pętaku. Nigdzie się nie wybieram.
Określenie „pętak” wywołało zamierzony efekt. Rose naburmuszyła się i założyła ręce.
– Nie potrafisz się odnosić do mnie z szacunkiem, co? Zawsze będę dla ciebie dzieciakiem.
„O nieee, nie będziesz, Rose Catherine Linwood. Za nic w świecie!” – pomyślał.
Dobrze, że byli już prawie pod kościołem, bo Caleb nie wiedział, jak długo wytrzymałby jeszcze wobec zniewalającej mieszanki siły, niewinności, współczucia i szyderstwa tej kobiety.
– Skręć tutaj – poinstruowała go Rose na kolejnym skrzyżowaniu.
– Tak jest, wasza wysokość – wycedził w odpowiedzi, na co otrzymał spodziewany grymas twarzy. Przynajmniej nie rąbnęła go w ramię.
Zielony chevrolet Michaela i Bryony stał na kościelnym parkingu obok lasalle’a należącego do ojca Michaela. Caleb nie pomyślał nawet o tym, że Sebastian Heath, właściciel plantacji Brookbirch, również będzie obecny. Poczuł niemiły ucisk w środku. Dzisiaj szczególnie nie miał ochoty na konfrontację z dzierżawcą.
Gdy tylko Caleb zaparkował, Rose pchnięciem otworzyła drzwi.
– Wygląda na to, że jesteśmy ostatni.
– A czyja to wina? – Caleb przewrócił oczami, zgasił silnik i wysiadł z auta.
– Uważasz, że powinnam była zostawić w domu ryczącą Hermionę? Pracę trzeba wykonać, czy to słońce, czy deszcz.
Minąwszy go ze wzburzeniem, ruszyła w kierunku schodów prowadzących do kościoła, ale potknęła się i poleciała przed siebie.
Caleb szybko ją złapał.
– Uważaj, pętaku. Chyba musisz nabrać wprawy w chodzeniu w tych wymyślnych bucikach.
Teraz to ją dopiero zdenerwował. Spiorunowała go wzrokiem, po czym wykręciła się z jego uścisku.
– Wiedziałam, że powinnam przyjechać sama. Nie musiałabym znosić twoich pyskówek. I przestań szczerzyć zęby jak idiota.
Nie było pod słońcem żadnego innego człowieka, który tak umiał wprowadzić Caleba w zakłopotanie. W jednej chwili poirytowany, zaraz rozbawiony, a potem całkowicie urzeczony. Wykrzesał z siebie resztki opanowania.
– Może powinniśmy już wchodzić. Nie chciałbym, żeby przez nas wstrzymywano ceremonię.
– Może powinniśmy. – Rose pomaszerowała w górę, do drzwi. Wyciągnęła już dłoń do klamki, ale zaraz gwałtownie ją cofnęła. Prostując plecy, czekała sztywno, aż Caleb dojdzie do wejścia.
Starał się powstrzymać uśmiech, gdy wkraczał za nią do wnętrza świątyni, bo wciąż był w zasięgu jej ciosu.
Kiedy znaleźli się w przedsionku, przystanął na chwilę, aby się pozbierać. Nie był przyzwyczajony do uroczystości w Kościele katolickim ani też do niemego poczucia podziwu, które zdawało się otulać go niczym ciepły płaszcz w chłodny dzień. Och, przecież wierzył w Boga, lecz tak mocne odczucie Bożej obecności nie należało do jego codziennych doświadczeń.
Jakiś starszy mężczyzna w duchownym stroju podszedł, aby się z nimi przywitać.
– Wy to pewnie Rose i Caleb – powiedział. – Jestem ksiądz Dempsey. – Wskazał im dłonią, zachęcając, by dołączyli do wspólnoty. – Proszę, możemy już zaczynać.
Rose stanęła obok Bryony i Michaela. Mała Iris Miranda – Missy, jak mu wyjaśniła Rose – leżała spokojnie w ramionach Bryony i wyglądała jak mały aniołek w tej swojej białej, puszystej sukience. Siostra Michaela, Miranda Vargas, wraz z rodziną stała po drugiej stronie Michaela, obok Lark i Ansona. Za ich plecami Sebastian Heath, otaczając ramieniem drobną żonę, szeptał jej coś do ucha. Biedna kobieta cierpiała na demencję i trzeba było jej często przypominać, gdzie jest i dlaczego.
Choć Caleb bardzo się martwił o swoją mamę, to pocieszał się w duchu, że przynajmniej miała sprawny umysł.
– Witam rodziców i rodziców chrzestnych tego najdroższego dziecka, które jest darem od Boga, oraz całą rodzinę i znajomych. – Kapłan obdarzył po kolei każdego z nich uśmiechem. – Jakie imię wybraliście dla swojego dziecka?
– Iris Miranda – odpowiedzieli jednogłośnie małżonkowie.
– O co prosicie Kościół Boży dla Iris Mirandy?
– O chrzest – odparł Michael – i o łaskę życia wiecznego.
Ksiądz Dempsey pouczył ich w kilku słowach o ich rodzicielskich obowiązkach, by wychować córkę w wierze i prowadzić ją tak, żeby wzrastała w Bogu. Następnie skierował uwagę na Lark i Ansona, Mirandę i jej męża, Daniela, a także na Rose.
– Jako rodzice chrzestni Iris Mirandy, czy jesteście gotowi pomagać Michaelowi i Bryony w wypełnianiu ich obowiązku?
– Jesteśmy gotowi – wyszeptała Rose razem z pozostałymi i wypowiadając te słowa, wsunęła rękę w dłoń Caleba.
Zerknął w dół zaskoczony i poczuł lekkie drżenie jej palców. Pierwszy raz od czasu choroby i śmierci dziadka Rose uświadomił sobie te nieznaczne spękania w powłoce jej niezależności.
Jednak tak szybko, jak ich dłonie się odnalazły, wyrwała rękę z jego uścisku i splotła palce mocno na brzuchu. Umyślnie unikając jego wzroku, wpatrywała się z podekscytowaniem, jak ksiądz Dempsey znaczył czoło dziecka znakiem krzyża. Po serii czytań z Pisma Świętego i modlitwach kapłan poprowadził ich wewnętrznymi drzwiami, a następnie w głąb bocznej nawy do chrzcielnicy. Członkowie rodziny Heathów, którzy od zawsze byli katolikami, czuli się swobodnie, uczestnicząc w kolejnych obrzędach. Również Bryony i Larkspur przeszły za swoimi małżonkami na katolicyzm i gdy docierały do nich słowa księdza, zapach kadzidła i świętych olejów oraz blask płonących świec wotywnych, miały na twarzy wyraz nabożnego zainteresowania.
Kiedy nadeszła chwila chrztu, Bryony przekazała Missy w ramiona Lark. Ta zaś trzymała malutką siostrzenicę nad chrzcielnicą, podczas gdy ksiądz Dempsey trzykrotnie polewał główkę dziecka wodą, mówiąc: „Iris Mirando, ja ciebie chrzczę, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”.
Missy zakwiliła i uniosła drobniutkie rączki do góry, co było jedyną oznaką zaskoczenia wobec tego nowego doświadczenia. Jej mina na pucołowatej buźce wzbudziła radosne westchnienia i śmiech zachwyconego otoczenia, nie wyłączając Caleba. Bez zastanowienia otoczył ramieniem Rose i ucałował ją w policzek.
Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i przez chwilę oboje stali jak zamurowani. Kiedy kapłan ponownie zaczął mówić, Caleb bez słowa opuścił rękę i odsunął się o pół kroku. Ledwie docierało do niego to, co działo się później w kościele, oprócz faktu, że mocno waliło mu serce. Wiedział tylko jedno – że kiedyś chciałby właśnie tego... takiego cudu, aby stać obok swojej żony i trzymać do chrztu swoje dziecko, aby mogli zacząć wspólnie nowe życie jako rodzina.
I chciał, by tą osobą była właśnie Rose.
Kiedy starsi państwo Heathowie opuścili już przyjęcie, a Vargasowie stwierdzili, że ich synkowi wystarczy wrażeń i zabrali go do domu na drzemkę, Rose w końcu dopchała się do kolejki, żeby wziąć malutką na ręce. Siedziała na sofie Bryony i nie mogła oderwać wzroku od tej najdroższej kruszyny, którą trzymała w ramionach. Główkę Missy pokrywał delikatny brązowy meszek, a jej słodkie różowe usteczka wyglądały jak malutki pączek róży, który miał wkrótce rozkwitnąć.
– Czy na pewno nie chcesz, żebym odłożyła ją do łóżeczka, abyś mogła zjeść ciastko i napić się ponczu? – zapytała Bryony.
– Całkiem nam tu dobrze – odparła Rose, prawie w ogóle nie podnosząc wzroku.
– W takim razie jak chcesz. – Bryony usiadła obok siostry i delikatnie wygładziła sukienkę chrzcielną Missy. – Ale wiesz, że będziesz musiała ją oddać, jak się zbudzi głodna.
– Mhm.
– Miło ze strony Caleba, że cię przywiózł.
– To miło z twojej strony, że go zaprosiłaś.
– O Boże! Przecież on jest prawie jak rodzina. Jakbyśmy mogli go pominąć? – Bryony przechyliła się lekko w kierunku Rose. – Zresztą... tak sobie pomyślałam, że skoro jesteś jedną z matek chrzestnych Missy...
Rose podniosła wzrok akurat w chwili, gdy Bryony przygryzła dolną wargę.
– Co sobie pomyślałaś, Bry? – Jakby Rose sama nie wiedziała. Siostry od dawna droczyły się z nią w kwestii Caleba, więc nie miała większych wątpliwości.
Bryony spojrzała na przeciwległy kraniec salonu, gdzie Caleb, Michael i Anson przekomarzali się, kto jest lepszym graczem bejsbolowym, Babe Ruth czy Jimmie Foxx.
– Popatrz, jak oni się dobrze dogadują – rzekła. – Jakby byli braćmi.
– Aha, Caleb jest mi niczym brat, którego nigdy nie miałam – prychnęła w odpowiedzi Rose. – Zazwyczaj też traktuje mnie jak swoją młodszą siostrę.
– Och, nie, nie traktuje cię tak!
Lark dosiadła się z drugiej strony Rose.
– O co się tak kłócicie?
– Nieważne – odcięła się Rose. – A teraz już ciii, bo zbudzicie Missy.
Siostry zamilkły, podziwiając śpiące niemowlę. Rose miała przykurcz w biodrze od dłuższego siedzenia w jednej pozycji, ale nie chciała się poruszyć, by nie zakłócić spokoju tego kochanego szkraba. Była tak pochłonięta małą Missy, że wszystko inne stawało się nieistotne.
Nagle dzieciątko się poruszyło, a jego kwilenie sygnalizowało głód.
– Moja kolej – oznajmiła Bryony, biorąc Missy z ramion Rose. – Wezmę ją do sypialni, żebyśmy miały trochę prywatności.
Rose westchnęła, gdy jej siostra, lekko kołysząc biodrami i nucąc coś melodyjnie dziecku, opuściła pokój.
– Bryony jest taka szczęśliwa – stwierdziła Lark. – Będzie wspaniałą matką.
Szturchając żartobliwie Rose w żebra, Lark dorzuciła:
– Niewątpliwie zyskała wiele doświadczenia przy nas.
– Mnie nadal brakuje mamy. – Rose poczuła zbierającą się w jej gardle gulę. – Dziadka też.
Lark uścisnęła przelotnie dłoń siostry.
– A jak tam na farmie? Bawełna już prawie gotowa?
– Wkrótce. Zgłaszasz się do pomocy przy zbieraniu?
– Gdyby nie to, że wróciłam na studia. – Uniósłszy się, by przysiąść na zgiętej nodze, Lark zwróciła się twarzą do Rose, a na jej obliczu malowała się troska. – Nienawidzę tego, że zbiory bawełny zbiegają się z rozpoczęciem jesiennego semestru... Dasz sobie radę?
– Daniel proponował mi pomoc. Caleb też.
– A Caleb nie ma zbiorów bawełny u siebie?
Rose rozejrzała się wokół, a potem zacisnęła mocniej usta.
– Jego zbiory nie udały się zbytnio w tym sezonie. Większość bawełny zeżarł mu kwieciak bawełniany.
– Pewnie musi być mu ciężko od czasu śmierci ojca.
Rose westchnęła z żalem.
– Zawsze liczyłam, że któregoś dnia uda mu się wrócić do college’u, tak jak tobie.
– Jeśli taka jest wola Boża, to tak się stanie. – Lark wstała. – Coś mi się wydaje, że Anson już czeka, by wracać. Musimy jeszcze przygotować konspekty lekcji na zajęcia w przyszłym tygodniu.
Anson i jego przyjaciel, doktor Irwin Young, zaczęli zeszłej zimy kurs wieczorowy w Edenie skierowany do dzieci pochodzących z rodzin farmerskich. Dzięki temu mogły kontynuować naukę, kiedy obowiązki uniemożliwiały im uczestnictwo w lekcjach szkoły okręgowej. Projekt ten cieszył się takim powodzeniem, że przygotowywali się do tego, aby rozszerzyć działalność na inne części Arkansas, poczynając od obszarów rolniczych wokół Arkadelphii, gdzie Lark studiowała na Henderson State Teachers College. Rose podejrzewała, że wkrótce Lark i Anson opuszczą Eden już na zawsze.
Myśl ta przypomniała jej tylko, jak bardzo czuła się samotna – teraz, gdy obie siostry wyszły za mąż, a dziadek był już w niebie z mamą, tatą i babcią. Bryony i Lark próbowały przekonać Rose, że nie musi zostawać sama na farmie, ale prawda była taka, że ona kochała tę farmę. Uwielbiała pracować na roli i patrzeć, jak drobne ziarenko pęcznieje, kiełkuje i rośnie ku słońcu, stając się czymś zdrowym, dobrym i pożytecznym.
Nie do końca tak było, zwłaszcza w ciągu kilku minionych lat, kiedy susza trzymała w uścisku całe Arkansas. Klęska posuchy nadal wyrządzała szkody w stanach na Wielkich Równinach, o czym świadczyła wciąż rosnąca liczba burz piaskowych. Choć przynajmniej tu, w środkowym Arkansas, zaczęło się już poprawiać i Rose dobrze wiedziała, że farma wkrótce na nowo zacznie przynosić dochody. Trzeba było tylko poczekać.
Gdy Lark i Anson pożegnali się z Michaelem, podszedł do niej Caleb.
– Kiedy będziesz chciała wracać do domu?
Rose wstała z kanapy.
– Kiedy tylko ty będziesz chciał.
– Powinienem wracać i zobaczyć, co z mamą. Nie lubię jej zostawiać samej na długo. – W głosie Caleba dało się słyszeć nutę zaniepokojenia.