Postapokaliptyczny kraj. Zygfryd kontra Brad - ebook
Postapokaliptyczny kraj. Zygfryd kontra Brad - ebook
W dwudziestym pierwszym wieku świat zmienił się nie do poznania. Doszło do trzeciej wojny światowej oraz wybuchu pandemii – grypy radiologicznej. Ludzkość niemal została zgładzona, a pozostali przy życiu próbowali ocalić resztki znanej nam cywilizacji. Nie inaczej było na terenach niegdysiejszej Rzeczypospolitej Polskiej. Przez ponad trzy stulecia ludzie próbowali odbudować miasta i wprowadzać swoje rządy. Ostatecznie tylko nieliczni osiągnęli ten cel, aczkolwiek nowy porządek był kruchy i trudny do utrzymania.
ROK 2343. Pewnego dnia Zygfryd Sawicki wraz ze swoją bandą napada na osadę, w której mieszka Bradley Jastrzębski. W konsekwencji ten pierwszy zajmuje kolonię, a drugi musi uciekać. Jastrzębski zbiera garstkę ludzi i udaje się do zrujnowanej Warszawy. Zajmie pozostałości Zamku Królewskiego i spróbuje przywrócić temu miejscu dawną chwałę.
ROK 2345. Dochodzi do ponownego ataku na Jadów. Tym razem Sawicki przegrywa starcie z ludźmi ubranymi w szare stroje. Opuszcza pole bitwy i przenosi się do pozostałości po stolicy Polski, na jej prawy brzeg.
Z upływem czasu obaj mężczyźni powiększają swoje armie oraz wpływy. Próbują zawładnąć terenami postapokaliptycznej Warszawy i jej okolicami. Ostatecznie dochodzi między nimi do wielkiej i krwawej wojny o totalną dominację.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8159-831-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_7 października 2343 roku, czwartek_
_Nazywam się Bradley Jastrzębski, a_ _to mój pierwszy wpis do pamiętnika. Postanowiłem coś takiego prowadzić, ponieważ dzisiaj doszło do czegoś strasznego. Uznałem, że warto by było zapisywać ważniejsze wydarzenia, żeby nie zostały zapomniane. W_ _każdym razie tego poranka napadnięto na osadę, w_ _której spędziłem całe swoje życie._
_Mieszkałem w_ _miejscu o_ _dość ciekawej nazwie_ _– Jadów. Ta niewielka kolonia leżała jakieś sześćdziesiąt kilometrów na północny wschód od warszawskich ruin i_ _żyło w_ _niej kilkadziesiąt osób: głównie kobiet i_ _dzieci. Przeważnie zajmowaliśmy się łowiectwem oraz uprawą ziemi._
_Z_ _racji że byłem postawnym czterdziestotrzyletnim facetem, głównie wyjeżdżałem na polowania. Czasem także pomagałem przy pracach remontowych. Mimo wszystko nie miałem zbyt dużo do naprawiania, gdyż mieszkaliśmy w_ _drewnianych parterowych domkach otoczonych betonowym czterometrowym ogrodzeniem. Mieliśmy również coś takiego jak centralny plac, gdzie czasem wpuszczaliśmy wędrownych kupców i_ _mogliśmy sobie z_ _nimi pohandlować. Zapasy trzymaliśmy w_ _stojącym obok, wysokim na kilkanaście metrów, ceglanym budynku. Miał on spiczastą iglicę, gdzie przeważnie ktoś siedział i_ _obserwował okolicę. Z_ _każdej strony otaczały nas łąki i_ _pola, więc łatwo mogliśmy wypatrzeć migrującą zwierzynę bądź ludzi._
_Jednak tego poranka pomimo nadmiernej ostrożności i_ _tak nie byliśmy w_ _stanie odeprzeć wroga._
_Zanim jeszcze zaczęło świtać, obudziły mnie wystrzały. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nasz strażnik o_ _tej porze bez wyraźnego powodu by nie używał broni. Wobec tego szybko wstałem, związałem swoje długie do ramion blond włosy i_ _założyłem zielonkawe spodnie moro, ciemnoniebieską koszulę, szary szal, czarne trapery oraz płaszcz. Potem chwyciłem za karabin, odruchowo podrapałem się po kilkudniowym zaroście i_ _wybiegłem na zewnątrz._
_Przeraźliwie mocno padał deszcz._
_Niespodziewanie usłyszałem bardzo głośny huk. Kiedy spojrzałem na zachód w_ _kierunku stalowej bramy odgradzającej Jadów od reszty świata, ujrzałem, że została ona przez coś poważnie uszkodzona. Przed nią stał siedmioletni Tomek. Chłopiec trzymał w_ _dłoniach pistolet i_ _wyglądał na przerażonego. Nagle zobaczyłem, jak zawiasy podtrzymujące wrota puściły i_ _jedno ze skrzydeł upadło na ziemię, niemal przygniatając szkraba. Ponadto jakiś mocno skorodowany samochód wjechał na teren Jadowa, a_ _tuż za nim wbiegło do osady kilkanaście osób. Wszyscy mieli na sobie czarne ubrania i_ _metalowe pancerze. Posiadali także broń palną. Najeźdźcy rozbiegli się na boki i_ _rozpoczęli ofensywę. Wtedy malec krzyknął i_ _bez celowania pociągnął za spust. Kula trafiła jednego z_ _napastników w_ _łydkę, a_ _on został powalony na ziemię. Tomek próbował przeładować spluwę, ale zauważyłem, że miał z_ _tym poważny problem. Niespodziewanie jakiś mężczyzna stanął naprzeciwko siedmiolatka. Facet miał azjatyckie rysy twarzy, dłuższe, zaczesane do tyłu czarne włosy, krótką bródkę i_ _wąsy. Bez wahania wyciągnął srebrny rewolwer, przyłożył go do głowy dziecka i_ _oddał strzał._
_Tomek zginął, a_ _ja głupi zacząłem reagować dopiero wtedy, gdy już było dla małego za późno._
_Przeładowałem broń i_ _już miałem bezmyślnie szarżować na wrogów, jak ujrzałem dwoje swoich przyjaciół. Od razu rozpoznałem Ryszarda Walczeka. Trzydziestoparoletni brodaty mężczyzna o_ _krótkich kręconych kudłach stał za jednym z_ _domów obok Róży Nowakowskiej. Ta młoda kobieta miała długie za ramiona kasztanowe włosy. Zarówno ona, jak i_ _mój kumpel trzymali karabiny i_ _próbowali namierzyć wroga. Postanowiłem do nich dołączyć i_ _im pomóc._
_Kiedy schowałem się za róg budynku, wpadłem na moje kolejne dwie koleżanki. Jedną z_ _nich była Linda Recław, a_ _drugą Weronika Ostruga. Obie dwudziestoparolatki miały jasne blond włosy i_ _ostre jak brzytwa katany. Trzymały broń w_ _pozycji bojowej i_ _czekały, aż ktokolwiek z_ _nieprzyjaciół wejdzie w_ _zasięg ich ostrzy. Tymczasem ja, Róża i_ _Ryszard w_ _końcu otworzyliśmy ogień i_ _nawiązaliśmy walkę z_ _wrogiem._
_Nie wiem, czy kogokolwiek zabiliśmy, ale na pewno trafiłem jednego z_ _napastników w_ _ramię. Pech chciał, że przy nim stało kilka innych osób, które błyskawicznie ustaliły naszą pozycję i_ _potraktowały nas ołowiem. Nie chcieliśmy zginąć, więc na moment cofnęliśmy się z_ _linii strzału. W_ _tym czasie zza przeciwnego rogu domu wyszedł jeden z_ _ludzi wroga, który w_ _dłoniach trzymał strzelbę. Już prawie miał nas na muszce, jak podbiegła do niego Linda i_ _za pomocą katany odrąbała facetowi pół głowy. Ten mord nie wyglądał zbyt pięknie, ale dzięki temu nadal byliśmy względnie bezpieczni. Mimo wszystko wiedziałem, że musieliśmy działać szybko. Gdy ostrzał wroga na moment ustał, wyjrzałem zza rogu budynku. Ujrzałem, jak do Jadowa wbiega kolejne kilkanaście osób. Wszyscy walczyli z_ _mieszkańcami osady. Padało wielu, ale przeważnie to byli moi sąsiedzi. Błyskawicznie zrozumiałem, że nie mieliśmy w_ _tym starciu żadnych szans. W_ _związku z_ _tym przejąłem inicjatywę i_ _rozkazałem przyjaciołom, abyśmy jak najszybciej stąd uciekali. Każdy niechętnie przyznał mi rację i_ _ruszyliśmy do wschodniej części wsi. Mieliśmy tam stajnię, z_ _której mogliśmy opuścić kolonię z_ _drugiej strony. Ponadto trzymaliśmy w_ _tym miejscu także kilka niewielkich worków z_ _podręcznymi zapasami. Wszyscy otworzyliśmy niewielką stalową bramę, wzięliśmy na plecy tyle zapasów, ile mogliśmy, osiodłaliśmy konie i_ _wyjechaliśmy z_ _Jadowa. Następnie objechaliśmy okolicę dookoła i_ _pędziliśmy na zachód. Zanim opuściliśmy strefę walki, doskonale słyszałem krzyki ludzi, których dobrze znałem. Nie zapomnę tych wrzasków do końca życia. Wiedziałem jednak, że gdybym spróbował walczyć, z_ _pewnością podzieliłbym ich los. Tak przynajmniej ocaliłem Różę, Ryszarda, Lindę oraz Weronikę i_ _prowadziłem ich konno w_ _kierunku jedynego miejsca, w_ _którym sądziłem, że będziemy względnie bezpieczni. Konkretnie do warszawskich ruin._
_Po kilku godzinach cali przemoknięci dojechaliśmy do pozostałości niegdysiejszej stolicy Polski. Pędziliśmy resztkami asfaltowej drogi i_ _mijaliśmy niezliczone ilości przeróżnych zrujnowanych budynków. Część z_ _nich niemal pochłonęła natura, ale większość wciąż stała i_ _mogły skrywać w_ _sobie różne przerażające stwory. My jednak pędziliśmy dalej, gdyż intuicja mi podpowiadała, żebyśmy jak najszybciej dodarli do centrum._
_W_ _pewnym momencie dojechaliśmy do starego szerokiego mostu, który łączył obydwa brzegi Wisły. W_ _oddali, po drugiej stronie rzeki, ujrzałem bardzo duży kilkupiętrowy żółtawy gmach z_ _czerwonym, mocno zniszczonym dachem. Budynek i_ _kilkanaście z_ _nim sąsiadujących kamienic kiedyś tworzyły warszawską starówkę. To miejsce wyróżniało się zarówno stylem architektonicznym, jak i_ _ogólnym stanem technicznym. W_ _odróżnieniu od zatrważającej większości wyglądało na najmniej nadgryzione zębem czasu. W_ _końcu od Wielkiej Wojny w_ _dwa tysiące dwudziestym drugim roku i_ _upadku cywilizacji w_ _połowie dwudziestego pierwszego wieku minęły niemal trzy stulecia. Tak czy inaczej postanowiłem, że mogliśmy spróbować tutaj zamieszkać._
_Kiedy dojechaliśmy na drugą stronę rzeki, lepiej przyjrzałem się największemu gmachowi i_ _rozpoznałem, że to był Zamek Królewski. Ten relikt przeszłości stanowił istną perłę wśród zniszczonej stolicy. Co prawda swoje lata świetności miał już za sobą, ale uznałem, że moglibyśmy przywrócić mu dawny blask. Musieliśmy tylko otoczyć okolicę murem, naprawić możliwie jak najwięcej sąsiadujących z_ _zamkiem budynków oraz zachęcać ludzi, aby tutaj zamieszkali i_ _tworzyli nową kolonię. Najpierw jednak próbowałem wpłynąć na przyjaciół, żeby zrozumieli moją wizję i_ _pomogli mi ją zrealizować. Początkowo zostałem wyśmiany, ale gdy Róża została przekonana do mojego planu, poszło nam z_ _resztą łatwiej. Kiedy wszyscy mieliśmy określony wspólny cel, ruszyliśmy konno w_ _kierunku jednej z_ _okolicznych kamienic. Następnie przywiązaliśmy zwierzaki na zarośniętym drzewami podwórzu i_ _zajęliśmy jedno z_ _ponurych mieszkań. Szybko zjedliśmy obiad, odpoczęliśmy i_ _prowizorycznie zabezpieczyliśmy wejście do lokalu, zasłaniając je stosem zebranych w_ _kamienicy cegieł. Potem do wieczora wspominaliśmy pomordowanych tego dnia mieszkańców wsi Jadów. Bardzo pragnęliśmy im wcześniej pomóc, ale wiedzieliśmy, że nie mieliśmy szansy z_ _potężniejszym od nas wrogiem. Zamiast tego uciekliśmy, ale przyrzekliśmy sobie, że spróbujemy odbudować stolicę i_ _uczynimy ją tak samo piękną jak za czasów, kiedy ludzie nie musieli walczyć, żeby przetrwać każdy następny dzień. Pomimo że było nas tylko pięcioro, mieliśmy nadzieję, że w_ _przyszłości nadejdą dla nas lepsze czasy. Teraz jednak chcieliśmy odpocząć, a_ _od jutra zacząć wcielać mój plan w_ _życie._ROZDZIAŁ I
Tegoroczna jesień dwa tysiące trzysta czterdziestego piątego roku była wyjątkowo obfita w zbiory. Oczywiście miałem na myśli pozyskiwanie przeróżnych rzeczy od przypadkowych zbłąkanych wędrowców i handlarzy. Fajną osadę zająłem z chłopakami niemal dwa lata temu. Mogłem wpaść na ten pomysł znacznie wcześniej. Ponoć dawniej nosiła nazwę „Jadów”, ale teraz nikt jej tak nie określał.
W każdym razie stopniowo rozsławiałem swoje imię i nazwisko w całym regionie na wschód od Wisły. Miejscowych przechodził dreszcz, kiedy słyszeli „Zygfryd Sawicki nadchodzi” i spieprzali gdzie tylko mogli. W końcu wiedzieli, że miałem dziwne poczucie humoru i bawiła mnie czyjaś śmierć.
Tego pięknego słonecznego, aczkolwiek mroźnego poranka spędzałem czas na wieży w budynku położonym na środku swojej malutkiej siedziby. Lekko znudzony i zmarznięty siedziałem na drewnianym krześle w zapiętej czarnej skórzanej kurtce, tupałem oficerkami o podłogę i muskałem dłonią po krótkim pełnym zaroście lub poprawiałem swoje uczesane do tyłu ciemnobrązowe włosy. Poza tym trzymałem w dłoniach karabin snajperski, od czasu do czasu patrzyłem przez wizjer lunety i monitorowałem okolicę. Wokół były tylko łąki, więc nie miałem za bardzo interesującego zadania. Także co chwilę zerkałem na wschód, obserwując znacznie oddalony od tego miejsca iglasty las. Często właśnie stamtąd moi ludzie wracali i przynosili do domu fanty. Tym razem zauważyłem, jak kilku chłopaków eskortowało pod bronią cztery osoby. Próbowałem określić, kogo właśnie do mnie prowadzono. Chwilowo jednak nie dostrzegłem u zniewolonych jakichkolwiek znaków szczególnych, więc znudzony postanowiłem skierować broń na siedzących w mojej osadzie ludzi.
Tak przy okazji, przewodziłem całkiem liczną szajką. Przez ostatnie kilka lat przyłączyło się do mnie kilkadziesiąt osób. W tym czasie kilku oczywiście zginęło, ale ci, którzy przeżyli, tworzyli dobrze zorganizowaną grupę, a ja stanowiłem prawo w regionie. Na szczególne względy zasługiwały jednak trzy osoby.
Jedną z nich był Wiktoriusz Pawłowski. Ten pięćdziesięciojednolatek miał siwe, średniej długości, włosy, gęste wąsy i niewielką bródkę. Z wyglądu przypominał poczciwego człowieka, ale pozory w tym przypadku mogły każdego zmylić. Facet wykazywał się niezwykłą brutalnością, oschłością oraz wulgarnością i na dodatek nie miał zbyt dużo cierpliwości w stosunku do mało zdyscyplinowanych ludzi. Cechowało go także wyjątkowe posłuszeństwo i mogłem na nim bezgranicznie polegać.
Kolejny, którego wyróżniłem, nazywał się Chan Teng. Potomkowie tego trzydziestoletniego gościa pochodzili z Dalekiego Wschodu, ale on sam biegle mówił po polsku. Z tłumu wyróżniał go ciekawy styl. Niemal zawsze nosił kruczoczarne koszule, dżinsy i wojskowe buty. Poza tym miał dłuższe, zaczesane do tyłu, takiego samego koloru kudły i idealnie przystrzyżony pełny zarost. Miał takie same maniery jak Wiktoriusz, ale w odróżnieniu od tamtego o wiele mniej bajdurzył, a jego samego cechowały bardziej czyny niż słowa.
Ostatnim na mojej liście specjalnie uprzywilejowanych był młodszy o dwa lata brat Chana. Fai Teng także lubił nosić koszule, ale nie przykładał aż tak dużej wagi do ich jakości. Poza tym wyglądał bardzo podobnie jak jego krewniak, tylko przeważnie golił gębę. Miał także pewne cechy przywódcze, ale nim bardziej targały emocje. Gdyby nieco przypiłował swój narwany charakter, częściej mógłbym mu pozwalać na wykazanie własnej inicjatywy przy planowaniu napadów. Mimo wszystko lubiłem tego gościa, chociaż nie mieliśmy zbyt wielu wspólnych tematów.
Obserwację zakończyłem w momencie, kiedy usłyszałem czyjeś darcie mordy. Na hasło „Otworzyć bramę” zareagowałem błyskawicznie. Wiedziałem, że moi ludzie wracali z czwórką schwytanych włóczęgów, więc od razu odłożyłem karabin i poszedłem powitać naszych „gości”.
Po chwili stałem na centralnym placu przy swoich kilkudziesięciu kobietach i mężczyznach, którymi dowodziłem, oraz kilkunastu motocyklach i kilku opancerzonych pojazdach terenowych. W przypadku swoich „żołnierzy” kazałem niemal wszystkim nosić czarne stroje, kominiarki i metalowe pancerze, żeby każdy mógł się z łatwością rozpoznać. Wyjątek oczywiście stanowił Wiktoriusz, Chan oraz Fai, ale nie dotyczyło to kolorystyki ubioru. W kwestii pojazdów wydałem polecenie, żeby zamalować wozy jedno- i dwuśladowe ciemną farbą. W końcu korozja nie wyglądała tak widowiskowo i także lubiłem zachować swego rodzaju estetyczny ład.
W każdym razie teraz skupiłem uwagę na czterech przyprowadzonych do mnie osobach. Patrzyłem na dwie odziane w łachmany przerażone pary. Jedną z nich było młodsze małżeństwo, a drugą rodzice kobiety lub faceta. Wszyscy wyglądali na mocno wyczerpanych i zaniedbanych. Ponadto trąciło od nich dość mocno moczem, więc nabrałem do nich dystansu i czekałem, aż ktoś mi ich przedstawi.
– Melduję, Zygfrydzie, że przechwyciliśmy w lesie grupkę szmaciarzy – oznajmił jeden z moich ludzi, nieustannie celując z karabinu w plecy młodszego pochwyconego mężczyzny. – Część musieliśmy zabić na miejscu, ale od tej czwórki dowiedzieliśmy się czegoś ciekawego. Postanowiliśmy ich do ciebie przyprowadzić, abyś sam usłyszał, co mają do powiedzenia.
– Mogliście sobie darować – skwitowałem, nieco skracając dystans do zniewolonych. – Przecież wiecie, że darzę was zaufaniem. W każdym razie dzięki za fatygę.
– Drobiazg, szefie – usłyszałem krótką odpowiedź, ale w tym momencie przerwałem dyskusję z facetem i skierowałem wzrok na młodszą kobietę. Intuicja mi podpowiadała, że rozmowa z nią powinna pójść dość sprawnie.
– Kruszyneczko… – zacząłem dość łagodnie – wyjaśnij, proszę, co mój człowiek miał na myśli, mówiąc, że wyciągnął od was jakąś interesującą informację.
– No więc… – odparła dziewczyna, niezbyt wiedząc, jak dobrać słowa. Poza tym wyglądała na strasznie przerażoną. – Jeśli ci powiem, puścisz nas wolno?
– Tak szczerze to zależy od wartości tego, co wiesz, ale możesz próbować mnie miło zaskoczyć.
– Siedź cicho, Anno – rozkazał starszy facet i zrugał wzrokiem kobiecinę. – Pozabijasz niewinnych ludzi. Wiesz, kto to jest Sawicki?
– Właśnie z nim rozmawia – odparłem nieco podirytowany i wyjąłem zza pasa długi nóż bojowy. Następnie podszedłem do gościa, który wymówił moje nazwisko, i przyłożyłem mu ostrze do szyi. – Poza tym nieładnie tak przerywać.
Po tych słowach bez mrugnięcia okiem poderżnąłem jegomościowi gardło. Typ od razu chwycił za ranę obiema dłońmi, ale po kilku sekundach osłabł i upadł na ziemię. Potem zaczął się dławić własną krwią. W spokoju patrzyłem, jak uchodzi z niego życie, i cierpliwie czekałem, aż skona. Nie powiem, jego agonia trwała prawie dwie minuty. Mimo wszystko w końcu zdechł, a ja mogłem wrócić do dyskusji z kobietą.
– Lepiej, żeby nikt tej damie nie przerywał, bo skończy podobnie jak ten dziad – oznajmiłem, wycierając nóż o ubranie trupa, i spojrzałem na pełne przerażenia twarze zniewolonych osób. – Dobrze, mała… przekaż mi, co wiesz.
– No więc… – powtórzyła ten nieelegancki zwrot i splotła dłonie. – Niedługo ze wschodu przejedzie przez te okolice dość spora karawana. Na dwóch wozach będzie transportować żywność oraz broń.
– To całkiem ciekawe… – skwitowałem i podrapałem ostrzem noża po zaroście. – Ile osób liczy eskorta i skąd o tym wiesz?
– Prawdę mówiąc… wczoraj mój mąż skrzyknął kilkanaście osób i razem uciekliśmy z Legionowa. Nie dbano tam o nas, więc postanowiliśmy spróbować szczęścia w świecie. Niestety wpadliśmy na was i… zresztą nieważne. Te zapasy, które ma przewozić karawana, są dla ich przywódcy. Powinno ich strzec kilkunastu najemników. Wiem o tym tylko dlatego, że ostatnio podsłuchałam, jak strażnicy dyskutowali o nowej dostawie towarów.
– Bardzo ci dziękuję za wyczerpującą odpowiedź – oznajmiłem, po czym podszedłem dość blisko dziewczyny i spojrzałem jej prosto w oczy. – Ostatnie pytanie i puszczam was wolno. Kiedy mniej więcej planowano dostawę do Legionowa?
– Jakoś przed jutrzejszym świtem…
– Tyle mi wystarczy. Faktycznie miło mnie zaskoczyłaś. Pozwalam wam odejść.
– Naprawdę? – zapytała kobieta wyraźnie zszokowana moimi słowami.
Tymczasem ja się do niej uśmiechnąłem i błyskawicznie wbiłem jej nóż w czoło. Następnie równie szybko wyjąłem ostrze z głowy ofiary, wyjąłem z kabury srebrny rewolwer i strzeliłem prosto w serca pozostałej dwójce schwytanych przez moich ludzi. Wszyscy zniewoleni padli na ziemię i błyskawicznie odeszli z tego świata.
Przez moment stałem i w ciszy patrzyłem na cztery umorusane krwią ciała. Przy okazji przekazałem stojącemu nieopodal Chanowi swoją broń palną. Ja tam mogłem do zabijania używać praktycznie wszystkiego, ale ten Azjata miał jakąś słabość do mojej spluwy.
Przynajmniej często robił z niej dobry użytek, a ona lepiej niż mi leżała mu w dłoni.
– Zygfryd, jakie są dalsze rozkazy? – zapytał starszy z braci Teng i cierpliwie oczekiwał odpowiedzi.
– Cóż… – zacząłem szybko zbierać myśli. – Panie i panowie… najpierw zbierzcie te truchła i wywalcie je gdzieś daleko stąd. W końcu one strasznie walą szczynami. Potem szykujcie sprzęt, bo mamy karawanę do przejęcia. Część z was pojedzie ze mną do pobliskiego lasu i wieczorem zapewnimy sobie trochę rozrywki. Tymczasem wróćcie do swoich spraw.
Po tych słowach pomału opuściłem centralny plac i ponownie zająłem stanowisko snajperskie. Potem przez kilka godzin siedziałem na iglicy i obserwowałem okolicę. Przy okazji rozmyślałem nad strategią napaści na transportujących towar najemników i cierpliwie czekałem na „łowy”.
Zanim zaszło słońce, skrzyknąłem Wiktoriusza, Chana oraz kilkunastu ludzi i razem wyruszyliśmy motocyklami do rosnącego nieopodal gęstego iglastego lasu. Poruszaliśmy się przez łąkę niewielkim szutrowym szlakiem, z którego czasem korzystaliśmy. Jakieś kilkaset metrów po tym jak wjechaliśmy w głuszę, rozstawiłem ludzi po obu stronach drogi. Szeregowym zbirom kazałem zamaskować gałęziami jednoślady, zachować ciszę i czekać na sygnał ode mnie, Pawłowskiego lub Tenga. Tymczasem ja siedziałem na powalonym konarze drzewa z moimi przysłowiowymi podkomendnymi i razem opracowywaliśmy ostateczną strategię urządzania obławy na transport towarów do Legionowa.
– To w końcu jaką niespodziankę przygotujemy najemnikom? – w pewnym momencie zapytał Wiktoriusz.
Następnie wyjął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował mnie oraz Chana. Żaden nie odmówił i po kilku sekundach każdy z nas palił skręta.
– Plan jest następujący… – zacząłem odpowiadać. – Najpierw grzecznie poczekamy, aż karawana wjedzie pod zasięg naszych luf. Oszacujemy zagrożenie i obierzemy jeden z trzech wariantów. Jeśli zobaczymy, że nie mamy powodu, aby się czegokolwiek obawiać, szarżujemy od frontu i ubijamy wszystkich jak psy. Jeśli część ludzi transportujących wozy będzie uzbrojona, poczekamy, aż tutaj podjadą, i weźmiemy ich w ogień krzyżowy. Jeśli jednak każdy najemnik będzie trzymał jakąś pukawkę, damy im przejechać do końca lasu, a potem zaatakujemy od tyłu. W ten sposób nie powinniśmy nikogo stracić. Co o tym sądzicie?
– Mnie każdy wariant zadowala – odparł Pawłowski, puszczając dymka. – Nie będę wybredny. Poza tym i tak wszystkich wyrżniemy w pień, więc pozostanie nam strzelać, aż nikt nie zostanie przy życiu.
– Ja bym wolał ich po prostu jak najszybciej zmasakrować – zadeklarował Chan i przeładował użyczony mu srebrny rewolwer. – Bez zbędnego kombinowania. Tylko odradzałbym wystawianie ludzi na bezpośredni odstrzał.
– Strzelamy zza drzew, więc może mamy nie najlepszą, ale zawsze jakąś osłonę – skwitowałem i strzepałem popiół na ziemię. – Dla pełnej jasności… ja zaczynam atak. Jeśli jednak dojdzie do sytuacji, że ktoś nam się zacznie wymykać, poślemy kilku chłopaków, aby ustrzelili zbiegów. Wtedy być może ktoś zginie, ale kto nie ryzykuje, ten nie świętuje.
– Dokładnie, Zygfrydzie – przytaknął mi Wiktoriusz i spojrzał w kierunku drogi. – No dobra. Ktoś z nas musi lecieć na drugi koniec drogi.
– Ja mogę to zrobić – odrzekł Teng, po czym wstał, wsadził peta między zęby i podszedł do jednego z trzech zaparkowanych pod drzewem motocykli. Następnie na niego wsiadł i ruszył w kierunku ukrytych po drugiej stronie szosy ludzi. Kiedy zniknął mi z oczu i wyłączył silnik, zgasiłem papierosa o konar, na którym siedziałem, również zabrałem jednoślad, a następnie zacząłem pieszo zmierzać do swoich bandziorów. Tak samo postąpił Pawłowski. Od razu, kiedy podleźliśmy dość blisko traktu, zaczęliśmy maskować pojazdy i cierpliwie czekaliśmy na przybycie karawany.
Takowa nadjechała gdzieś po godzinie. Słońce już powoli znikało za horyzontem, ale jeszcze mogłem wypatrzeć w półmroku dwa powozy z narzuconą na niewielkie drewniane naczepy płachtą. Do każdego zaprzęgnięto po dwa konie, na których siedzieli najemnicy. Czwórce prowadzących towarzyszyło kilkanaście innych osób. Łącznie naliczyłem dwadzieścia celów i każdy dosiadał gniadego lub kasztanowatego wierzchowca. Niestety wszyscy trzymali strzelby lub karabiny, więc musieliśmy wybrać ostatni wariant napaści.
Cierpliwie czekaliśmy, aż obok nas przejadą.
Błyskawicznie ktoś wręczył mi karabin, a potem przez następną minutę nerwowo oczekiwałem, aż dystans między nami a najemnikami zmaleje praktycznie do zera. W tym czasie każdy z moich ludzi zachowywał absolutną ciszę. Profilaktycznie także przełączyłem tryb strzelania na automatyczny, żeby mieć jak największą siłę rażenia. Potem namierzyłem na cel jadącego z przodu człowieka i obserwowałem go z ukrycia, aż nas minie. Na szczęście nikt z eskortujących karawanę najemników nie wypatrzył obławy, więc wszyscy spokojnie przejechali przez moją zasadzkę. Kiedy transport towarów oddalił się od nas na kilkadziesiąt metrów, wstałem, oparłem kolbę broni o bark i otworzyłem ogień.
Oczywiście zawtórowała mi reszta moich ludzi.
Cały ostrzał nie trwał dłużej niż kilka sekund. Nie wiem, ile poświęciliśmy naboi, ale miałem nadzieję, że było warto. Ku memu zadowoleniu od razu zamordowaliśmy wszystkich konwojentów i żaden z moich ludzi nie zginął. Przy okazji ustrzeliliśmy połowę koni. To jednak oznaczało, że dziesięć będziemy mogli wykorzystać na własny użytek, a drugie tyle po prostu zjemy.
Kiedy obława dobiegła końca, ja i moi ludzie uruchomiliśmy motocykle, a następnie ruszyliśmy w pogoń za spłoszonymi wierzchowcami. Po chwili wszystkie wyłapaliśmy, a potem wróciliśmy na miejsce zbrodni, żeby zobaczyć, co zdobyliśmy. Po zajechaniu pod dwa powozy zsiadłem z jednośladu i od razu odsłaniałem plandeki na naczepach. Jeden transport przewoził osiem skrzyń. Niezwłocznie wyjąłem nóż, żeby zobaczyć, co one skrywały. Kiedy podważyłem wieko jednego pudła, ujrzałem sporo luźno rozłożonej amunicji do strzelb. Instynktownie sięgnąłem ręką do środka i wymacałem jakiś przedmiot. Po tym jak go wyjąłem, stwierdziłem, że trzymam obrzyn. Zadowolony pokazałem wszystkim swoje znalezisko, a reszta wzniosła ręce w powietrze i zaczęła wiwatować.
– A wy na co czekacie? – donośnie zapytałem i odłożyłem dwururkę tam, gdzie ją znalazłem. – Grabić zwłoki. Nie możemy niczego marnować, bo aż tak bogaci nie jesteśmy.
– Słyszeliście Zygfryda! – przytaknął mi Chan i przeładował karabin. – Ruchy, ruchy, bo padną kolejne trupy!
Ten to potrafił chyba każdego zmotywować…
W każdym razie sam zacząłem sprawdzać resztę skrzyń. Znajdowałem przeróżne rodzaje nabojów, pistoletów i noży. Zadowolony przeszedłem do następnego transportu. Tam również odkryłem tyle samo pudeł. Wszystkie, z wyjątkiem jednego, zawierały takie owoce jak gruszki i jabłka lub mięso wieprzowe. Z kolei ostatni ładunek mnie bardzo miło zaskoczył. Po uchyleniu ostatniego wieka ujrzałem kilkadziesiąt szklanych butelek z przezroczystym płynem. Zaciekawiony otworzyłem jedną z nich, a następnie powąchałem jej zawartość.
Od razu wyczułem intensywny zapach samogonu.
– Wiktoriusz, Chan… – wywołałem moich podkomendnych, którzy błyskawicznie przestali przeszukiwać nieboszczyków i do mnie podeszli.
– Tak, Zygfryd? – zapytał Teng i wskoczył na naczepę.
Odruchowo spojrzał na moje znalezisko i przysłonił usta. Założyłem, że z zachwytu.
– Dzisiaj będziemy ostro chlać – zadeklarowałem, zakręciłem butelkę z alkoholem i odłożyłem ją na miejsce. – W końcu ustrzeliliśmy nie byle jaką okazję.
– Zdecydowanie – pokiwał głową Pawłowski i kopnął w głowę jednego z zamordowanych najemników. – Ten transport był nieźle nadziany. Ja bym jednak jeszcze nie imprezował. W końcu ktoś może być bardzo niezadowolony, że sobie przywłaszczyliśmy te wszystkie fanty.
– Wik, nie pierdol, że strach cię obleciał – odparłem, po czym zeskoczyłem na drogę i podszedłem do jednego z dwóch zaprzęgniętych do powozu koni. Następnie pogłaskałem jednego po grzywie i go osiodłałem.
– Niespecjalnie, ale lepiej dmuchać na zimne. Przezorny zawsze ubezpieczony.
– Przecież nikt nas nie widział w akcji, więc nie powinniśmy się czegokolwiek obawiać.
– Ten towar jest jednak oczekiwany przez przywódcę Legionistów. Jeśli niedługo do niego nie trafi, na pewno ktoś wyjedzie w teren go poszukać. Wtedy trafi w to miejsce i…
– Co zrobić z ciałami? – przerwał wypowiedź Wiktoriuszowi Teng, zadając bardzo dobre pytanie.
– Każ ludziom pozbierać zwłoki i wywieźć je głębiej w las – zadeklarowałem i spojrzałem na pobojowisko. Ponadto zauważyłem, że krew pomordowanych obficie pokryła drogę. – Również uprzątnijcie ten syf i zbierzcie łuski po nabojach. Niech ktoś jak najszybciej ogarnie ten burdel.
– Słońce już prawie zaszło – wtrącił Pawłowski, kiwając głową w kierunku zachodu.
Faktycznie, za kilkanaście minut powinno być kompletnie ciemno.
– Ech… – westchnąłem, po czym chwyciłem za lejce i zmotywowałem wierzchowce do powolnego stępu. – No to po prostu zbierzcie fanty i wrzućcie trupy do rowu. Jeśli ktoś się do nas podwali, to odpowiemy „co złego, to nie my”. Poza tym dysponujemy sporą siłą ognia i odeprzemy praktycznie każdego, kto postanowi wejść nam w drogę.
– Właśnie takiego pewnego siebie przywódcy potrzebujemy najbardziej – skomplementował mnie Teng, który zeskoczył na szuter i osiodłał konia transportującego drugi wóz. Następnie ruszył zwierzęta, które zaczęły za mną podążać.
– Dzięki, Chan, ale nie musisz mi przesadnie słodzić – oznajmiłem, ale w duchu wyraźnie się ucieszyłem. – No dobra, Wiktoriuszu… Zostań jeszcze na miejscu i zmotywuj ludzi do działania. Rób z trupami, co zechcesz. Kiedy skończycie, szybko wracajcie do domu, bo trzeba obalić kilka butelek.
– Niech będzie – niechętnie przytaknął mi Pawłowski, po czym skupił swoją uwagę na naszych ludziach.
Tymczasem ja i Teng nieznacznie przyspieszyliśmy zdobyte przez nas powozy.
Po kilku chwilach przekroczyliśmy bramę naszej siedziby i stanęliśmy na placu. Od razu wzięliśmy skrzynkę z alkoholem, zabraliśmy ją do mojego domu a potem zaczęliśmy świętować. W połowie „imprezy” dołączył do nas Wiktoriusz, ale my już byliśmy porządnie wstawieni. Nie pamiętam, kiedy zakończyliśmy posiedzenie, ale musiało być bardzo późno. Jednak zdobycie takich łupów należało uczcić, a dopiero następnego dnia martwić się o konsekwencje. Heh… jedno natomiast wiedziałem na pewno.
Rano będę miał okropnego kaca.
Nazajutrz obudziłem się z okropnym bólem głowy. Z ledwością próbowałem otworzyć jedno oko. Od razu je przymknąłem rażony bardzo ostrymi promieniami słońca. Poza tym moje ciało było ociężałe, więc postanowiłem przez chwilę poleżeć na średnio wygodnym łóżku i jeszcze nie opuszczać domu. Próbowałem sobie także przypomnieć, kiedy wyszedł Chan i Wiktoriusz i kto mnie położył spać, ale w sumie to nie miało żadnego znaczenia. Ważne, że porządnie wczoraj zaszaleliśmy i uczciliśmy zdobycie całkiem fajnego sprzętu.
Tylko mogłem przed snem zdjąć z siebie buty i spodnie, a nie tylko koszulkę.
W tym momencie zadowolony postanowiłem chociaż trochę powalczyć z kacem. Najpierw musiałem przystosować wzrok do ostrego światła. Nie powiem, sprawiło mi to niemałą trudność, ale po kilkunastu sekundach dałem radę spojrzeć w sufit. Nade mną wisiała lampa naftowa. Gdyby to cholerstwo spadło mi na łeb, z pewnością miałbym niezbyt przyjemną pobudkę. W każdym razie przez dwa lata wytrzymała, więc uznałem, że da radę jeszcze trochę wytrwać.
Tymczasem delikatnie obróciłem głowę i zerknąłem na wyposażenie pokoju. Stare drewniane półki były po brzegi wypełnione jakimiś książkami, a stojące obok nich biurko zawalone potłuczonymi butelkami po samogonie i szklankami. Najwidoczniej chłopaki nie zamierzali posprzątać syfu, którego narobiliśmy kilka godzin temu. Przynajmniej równo ułożyli krzesła przy stole znajdującym się na środku pokoju. Fajnie, że także zamknęli drzwi łazienki.
Odruchowo pomyślałem o stojącym tam wiadrze z zimną wodą. Z racji że miałem strasznie przesuszone gardło, zapragnąłem do niego podejść.
Powoli próbowałem usiąść przy krawędzi łóżka. Ta sztuka mi przyszła z niemałym trudem. W końcu jednak osiągnąłem ten cel, zwyciężając nad swoim zmaltretowanym przez alkohol ciałem. Następnie wstałem i zacząłem iść do pomieszczenia, gdzie stał kubeł z płynem, który był lekiem na kaca. Po drodze wpadłem w leżący na podłodze karabin. Niemal wyrżnąłem głową w ścianę, ale w porę zdążyłem odzyskać równowagę.
Ja pierdolę, kto to, kurwa, tak zostawił?
Zresztą nieważne. Dobrze, że ktoś zabezpieczył broń przed wystrzałem. Tymczasem otworzyłem drzwi do łazienki, wszedłem do środka i zacząłem szukać wiadra z wodą.
Na szczęście stało ono tam, gdzie je wcześniej zostawiłem, czyli w niewielkiej, porcelanowej wannie, a nie przy dziurze do szczania i srania albo w przeżartej korozją umywalce, pod wiszącym nad nią potłuczonym lustrem.
Pierwsze, co zrobiłem, to zdjąłem z siebie buty oraz spodnie i obmyłem całe ciało wodą. Momentalnie oprzytomniałem, czując nieprzyjemne zimno. Potem wypiłem trochę płynu, a doskwierający mi ból nieco zmalał. Zadowolony sięgnąłem po wiszący na haku ręcznik i dokładnie zacząłem się suszyć. Kiedy uznałem, że byłem czysty, ponownie włożyłem spodnie oraz buty, a następnie podszedłem do lustra. Od razu spojrzałem sobie w oczy. Wyglądałem na strasznie przemęczonego, ale wiedziałem, że takie wrażenie za kilka godzin minie. W tym samym momencie odczułem, jak kac ponownie uderzył, a mój łeb zaczął bardzo nieprzyjemnie pulsować. Zacząłem odbierać wrażenie, jakby w mojej głowie trwała wojna, a każdy dochodzący mnie dźwięk jako głośną eksplozję.
Niespodziewanie usłyszałem jakiś przeraźliwy huk dochodzący z dworu.
– Właśnie tak… kurwa!
Zaniepokojony błyskawicznie wytrzeźwiałem i wróciłem do pokoju. W kilkanaście sekund ubrałem się w kamizelkę kuloodporną, koszulę oraz skórzaną kurtkę, a następnie sięgnąłem po karabin. Od razu przeładowałem broń i wybiegłem na dwór, żeby sprawdzić, co się właśnie wydarzyło.
Pieprzone słońce nadal mnie porażało blaskiem, ale wiedziałem, że kac był teraz moim najmniejszym zmartwieniem.
Odruchowo spojrzałem w kierunku budynku z iglicą, gdzie powinien siedzieć snajper. Czubka konstrukcji nie widziałem, gdyż leżał on w kawałkach na ziemi. Z kolei facet, który tam pewno jeszcze chwilę temu siedział, był rozczłonkowany. Najprawdopodobniej ktoś wystrzelił w jego kierunku pocisk rakietowy, a wybuch rozerwał jego ciało na drobne kawałki. Tym samym zrozumiałem, że zostaliśmy zaatakowani.
Instynktownie zacząłem szukać Chana oraz Wiktoriusza. Po kilku sekundach ujrzałem, jak obaj stoją na dachu opancerzonego auta terenowego, które zaparkowali obok bramy wjazdowej do naszej siedziby. Aktualnie wystawiali swoje karabiny ponad mur i walczyli z nieznanym mi wrogiem. Nie tracąc czasu, podbiegłem do nich i wskoczyłem na samochód.
– Co się tu do ciężkiej kurwy wyprawia? – od razu zapytałem i zacząłem ładować na oślep w atakującego nas wroga.
– Nacierają na nas jacyś goście w szarych strojach i z czerwonymi przepaskami! – po kilku sekundach odpowiedział mi Teng, gdy przeładowywał broń.
– Ilu?!
– Nie wiem, w chuj! – tym razem odparł Pawłowski i puścił kilka krótkich serii w przeciwnika.
– Ja pierdolę… – westchnąłem, patrząc, jak bandziory, którymi dowodziłem, dopiero zaczynają wybiegać z domów. – Czym do nas prażą?!
– Mają koktajle Mołotowa i pieprzone miotacze ognia – oznajmił Chan i wrócił do mordowania.
– Jakie mamy szanse?
– Tak szczerze, Zygfrydzie, całkiem marne… – odparł Wiktoriusz, po czym przerwał ogień i zeskoczył z dachu na ziemię.
Niespodziewanie doszło do całkiem mocnej eksplozji przy bramie. Najprawdopodobniej któryś z napastników wycelował w nią z jakiegoś granatnika. Siła wybuchu wyrwała jedno skrzydło z zawiasów, a ono uderzyło w pojazd, na którym stałem z Tengiem. Obaj straciliśmy równowagę, powaliło nas do tyłu i upadliśmy na plecy. Szczęśliwie miałem na sobie kamizelkę kuloodporną, która przejęła uderzenie, i kaca, który paradoksalnie stłumił fizyczny ból. Również los obszedł się łaskawie z Chanem, ale nie mogłem tego niestety powiedzieć o Pawłowskim. Uderzony bramą samochód pieprznął w mojego najstarszego kumpla i kołem przygniótł mu nogę. Facet zaczął wrzeszczeć, a ja zauważyłem wystającą z jego nogi piszczel. Odruchowo wstałem i poleciałem do wejścia głównego i wznowiłem ostrzał. Przy okazji dołączył do mnie Azjata, jego młodszy brat oraz kilkunastu moich ludzi. W tym momencie zobaczyłem wroga, z którym walczyliśmy. Naliczyłem około setki zamaskowanych przeciwników. Faktycznie nosili oni szare stroje i czerwone przepaski. Większość strzelała z pistoletów, ale część miała butelki z wciśniętą w nie szmatą. Jeden z nich nawet podpalił materiał i biegł z takim koktajlem Mołotowa prosto na nas. Już miał go rzucić, ale dokładnie wycelowałem w jego dłoń i pociągnąłem za spust. Przestrzeliłem szkło, przez co paliwo oblało jegomościa, a ogień zaczął trawić jego całe ciało. Typek jednak dalej biegł w naszą stronę. Zdechł, dopiero kiedy ktoś przestrzelił mu oba kolana. Upadł kilkanaście metrów od bramy, co moim zdaniem było zdecydowanie za blisko. Na szczęście przestał stanowić zagrożenie, a ja mogłem skupić uwagę na reszcie jego kompanów w walce. Właśnie wtedy dostrzegłem pędzącą prosto ku nam sporych rozmiarów ciężarówkę z naczepą. Na dachu stało sześć miotaczy ognia i tyle samo obsługujących je ludzi. W tym momencie zrozumiałem, że nie mamy szans, aby wyjść zwycięsko z tego starcia, więc tylko śmiertelnie postrzeliłem jednego piromana, a potem pobiegłem do opancerzonego wozu.
– Wszyscy spierdalać! – wrzasnąłem i usiadłem za kierownicą.
Kiedy próbowałem uruchomić silnik auta, Chan uwolnił Wiktoriusza i pomógł mu wsiąść na tylne siedzenie. Następnie Azjata sam przeskoczył przez maskę samochodu i zajął miejsce obok mnie. Potem przeładował karabin, a ja w końcu odpaliłem pojazd i z piskiem opon ruszyłem na drugi koniec mojej siedziby. Podczas gdy część moich ludzi nadal waliła we wroga czym popadnie, ja się rozpędziłem do znacznej prędkości i opancerzonym frontem uderzyłem we wschodnią część betonowego ogrodzenia. Bezproblemowo je roztrzaskałem i wyjechałem na pole. Ku memu zadowoleniu podążało za mną na motocyklach kilkanaście osób. Jedną z nich był także Fai. Młodszy brat Chana podjechał do samochodu, który prowadziłem i porozumiewawczo kiwnął mi głową. Najpewniej wiedział, że walka z taką chmarą ludzi nie ma najmniejszego sensu i jedynym logicznym rozwiązaniem była ucieczka. Przypuszczam, że tak samo uznała reszta moich towarzyszy, a na polu bitwy zostali tylko ci najgłupsi.
Cóż… w końcu tak działała selekcja naturalna.
Nie wiem w sumie dlaczego, ale zanim dojechałem do lasu, postanowiłem zmienić kierunek ucieczki i odbiłem na północ, a potem zachód. Kierowałem grupę w stronę miejsca, gdzie uznałem, że będziemy mieli największe szanse na przetrwanie. Obrałem kurs na pozostałości Warszawy, gdyż wiedziałem, że schowani w mrocznych ruinach będziemy mogli znaleźć schronienie i na spokojnie pomyśleć, co robić dalej. Przy okazji spojrzałem w kierunku osady, którą podbiłem dwa lata temu. Obecnie stała ona w ogniu, a najeźdźca wdarł się do środka, mordował moich ludzi i siał spustoszenie. Z pewnością czerpał z tego powodu ogromną satysfakcję. Tymczasem pozostało mi jedynie być niemiłosiernie wkurwionym i po prostu próbować przeżyć. Jednocześnie zacząłem układać w głowie plan zemsty, gdyż podejrzewałem, że zaatakował nas wróg z Legionowa. W końcu wczoraj przejęliśmy towar, który docelowo miał trafić do ich przywódcy. Nie sądziłem jednak, że zostaniemy zaatakowani z taką siłą. W każdym razie teraz nie mogłem nic zrobić, ale jednocześnie czułem, że w przyszłości odpłacę tym pieprzonym piromanom pięknym za nadobne.
Przez następne dwie godziny pogoda się pogorszyła. Niebo całkowicie przysłoniły ciemne chmury. Mimo wszystko miałem to gdzieś. Po prostu jechałem tak szybko, jak tylko pozwoliły warunki w terenie. W tym czasie Chan prowizorycznie opatrzył i unieruchomił nogę Wiktoriusza, a Fai wytyczał szlak motocyklem. Zarządzał pozostałą przy życiu garstką ludzi, którzy trzymali broń palną w pogotowiu. Poza mną, braćmi Teng i Pawłowskim towarzyszyło nam dziesięciu bandziorów. Połowę stanowiły kobiety, ale to nie miało żadnego znaczenia.
Wszyscy przeżyliśmy najazd wroga i potrafiliśmy zabijać.
W pewnym momencie dojechałem do resztek asfaltowej drogi. Mimo wszystko nikt nie zwalniał pojazdów. Po prostu chcieliśmy zobaczyć, jak daleko będziemy w stanie zajechać. W trasie przejeżdżaliśmy obok wielu zniszczonych domów i bloków. Ten widok początkowo wywoływał u mnie ciarki, ale wiedziałem, że muszę się do niego przyzwyczaić. W końcu planowałem odnaleźć w tak upiornym miejscu dla nas nowy dom. Wobec tego niestrudzenie parliśmy naprzód i stanęliśmy dopiero w dość majestatycznym punkcie.
Dosłownie przed ogromnym mostem, który łączył oba brzegi Wisły.
Zarówno ja, jak i reszta moich ludzi zatrzymaliśmy pojazdy tuż przed wjazdem na konstrukcję. Bez wyłączania silnika wyszedłem na zewnątrz i poszedłem w kierunku nabrzeża. Dość sprawnie parłem przed siebie, pokonując gęste zarośla, aż w końcu dotarłem do rzeki. Przez moment patrzyłem na drugi brzeg i podziwiałem zrujnowaną panoramę zachodniej Warszawy. Prawie wszystkie budynki, które widziałem, były niemal kompletnie zniszczone. Część z nich obrosła dziwną zielenią, gdzieniegdzie nawet rosły na dachach drzewa. Zwróciłem jednak szczególną uwagę na dwa obiekty.
Jeden z nich zdecydowanie górował nad resztą. Jego iglica pięła się wysoko w niebo. Uznałem, że widok z dachu tamtej ruiny musiał być imponujący. Nie wiem dlaczego, ale bardzo zapragnąłem właśnie tam zamieszkać. Mimo wszystko życie na przysłowiowym świeczniku z pewnością do najłatwiejszego nie należało. Wobec tego musiałem poszukać czegoś mniej przyciągającego uwagę. Zdecydowanie także odstawał jakością od reszty pewien gmach z czerwonym dachem. Sprawiał wrażenie, jakby całkiem niedawno go odrestaurowano. Najprawdopodobniej ktoś urządził tam sobie dom i żył w większej grupie. Co gorsza teren wokół budynku otoczono murem, który sąsiadował z wjazdem na przeciwległy kraniec mostu. Zrozumiałem, że dalsza droga na zachód byłaby niebezpieczna, więc powinienem odnaleźć dla wszystkich nową siedzibę gdzieś w okolicy, w której aktualnie przebywaliśmy. Wobec tego szybko wróciłem do swoich ludzi, wsiadłem do auta, nawróciłem je i zacząłem szukać odpowiedniego miejsca do życia.
Po chwili zajechałem pod gigantycznych rozmiarów gmach. Budynek miał co prawda tylko cztery piętra, ale zajmował dość dużo terenu. Jego front był w znacznej mierze odsłonięty. Prawdopodobnie kiedyś miał w tej części bardzo duże okna. Mimo wszystko uznałem, że przystosowanie tego miejsca jako mojej nowej siedziby będzie stosunkowo proste. Wobec tego zaparkowałem przed jednym z trzech wejść do obiektu, wyłączyłem silnik, odbezpieczyłem karabin i ruszyłem wybadać wnętrze tej gigantycznej ruiny. Oczywiście moi ludzie szybko do mnie dołączyli i razem wkroczyliśmy w mrok i nieznane.
Od razu przystanęliśmy na środku i zaczęliśmy nasłuchiwać jakichkolwiek dźwięków i rozglądać się na boki. Przez moment zerkałem na zakurzone, pełne brudu i gruzu korytarze. Na nasze szczęście nie wypatrzyliśmy jakichkolwiek oznak życia. Wstępnie zadowolony spojrzałem w górę. Dwa piętra nad nami ujrzałem okrągłą brudną szklaną kopułę. Przez nią widziałem zachmurzone niebo, ale zrozumiałem, że w normalnych warunkach pogodowych słońce mogło bez trudu rozświetlić większość wnętrz. Następnie skierowałem wzrok na dwie pary pokrytych rdzą, stalowych schodów. Nabrawszy nieco więcej pewności siebie, rozkazałem wszystkim przeszukać cały obiekt. Oczywiście polecenie ominęło Wiktoriusza, który z usztywnioną i zabandażowaną nogą postanowił pilnować wejścia.
Po upływie mniej więcej godziny wybadaliśmy każdy kąt w budynku. Dopiero wtedy mieliśmy absolutną pewność, że byliśmy tu sami. Wobec tego moi ludzie na moment wyszli na zewnątrz i przeparkowali wszystkie pojazdy. Schowali je w niewidocznym miejscu, aby nie przyciągały one czyjejkolwiek uwagi. Tymczasem ja oraz Chan weszliśmy na drugie, najwyższe, piętro przy szklanym suficie i wkroczyliśmy do dość sporego pomieszczenia. Wyglądało ono obskurnie. Miało jedynie betonową posadzkę, a z sufitu zwisało mnóstwo starych kabli. Poza tym wszędzie leżało sporo śmieci, a w jednym narożniku dostrzegłem nawet kości. Najprawdopodobniej zdechł tutaj jakiś pies. Ponadto odczuwałem w powietrzu wilgoć, przez którą część ścian pokrył grzyb. W końcu w tej ciemnicy miał doskonałe warunki do rozrostu. Mimo wszystko z tego miejsca, a konkretniej przez pozbawione szyb framugi wewnętrznych okien najlepiej widziałem główne wejście do gmachu. Przez moment postanowiłem przystanąć i obserwować, co moje bandziory wyprawiały. Oczywiście tak samo postąpił starszy z braci Teng.
– Jaki masz plan, Zygfrydzie? – zadał pytanie i oparł karabin o ścianę.
– Cóż… – próbowałem zebrać myśli. – Jestem absolutnie przekonany, że powinniśmy tutaj zamieszkać. Przy niewielkim nakładzie pracy moglibyśmy porządnie zabezpieczyć to miejsce. Poza tym ta ruina stoi bardzo blisko Wisły. Jeśli opanowalibyśmy okolicę, zajęlibyśmy idealny punkt do zarządzania okolicą. Ha, może nawet utworzylibyśmy jakieś imperium. W końcu wokół powinno mieszkać trochę ludzi, dzięki którym żylibyśmy na przyzwoitym poziomie.
– W sumie moglibyśmy trochę sobie przejezdnych połupić – skwitował Chan i zapalił papierosa. – Mimo wszystko to wymaga doskonałej organizacji. W końcu jest nas kilkakrotnie mniej niż przed porannym atakiem. Masz jakiś pomysł na rozwój?
– Hm – westchnąłem i spojrzałem na Wiktoriusza, który rozmawiał z resztą tego, co zostało z mojej szajki. – Przede wszystkim powinniśmy kłaść nacisk na mordowanie, plądrowanie i werbowanie. W końcu sam zauważyłeś, że nie mielibyśmy najmniejszych szans, jakbyśmy musieli teraz walczyć z lepiej zorganizowanym najeźdźcą. Z czasem na pewno urośniemy w siłę, zawładniemy regionem i zdominujemy warszawskie ruiny.
– To całkiem ambitne z twojej strony. Pomysł masz, moim zdaniem świetny. W sumie ustanowienie swego rodzaju imperium, jak to ująłeś, mogłoby nas obrzydliwie wzbogacić.
– Zdecydowanie – przytaknąłem i sam sięgnąłem do kieszeni po paczkę papierosów, a następnie odpaliłem skręta.
– Tak przy okazji wypadałoby jakoś nazwać ten twój pomysł. Potrzebowalibyśmy czegoś, co mogłoby samo w sobie rozsławić się w regionie i ściągać do nas potencjalnych rekrutów. Coś jak nazwę dla jakiegoś niegdyś istniejącego państwa…
– W sumie zanim ogłosilibyśmy swoją niepodległość, moglibyśmy określić naszą grupę – oznajmiłem i skupiłem uwagę na ocalałych z rzezi ludzi. Przez kilkanaście sekund nic nie powiedziałem, gdyż próbowałem zebrać myśli i wpaść na ciekawe określenie.
– Jak konkretnie? – w końcu dopytał Teng i pomału tracił cierpliwość. Tymczasem ja nieustannie obserwowałem towarzyszy broni. Każdy nosił czarny strój. Poza tym nasze pojazdy również były ciemne jak bezgwiezdna noc.
Nagle doznałem olśnienia. W efekcie się uśmiechnąłem, podszedłem do Chana i poklepałem go po ramieniu. Ten popatrzył na mnie, nie kryjąc zdziwienia. Z kolei ja musiałem wyglądać złowieszczo, gdyż miałem dość złośliwy uśmiech.
– Sądzę, że nazwa „Czarni Zbrojni” będzie do nas najlepiej pasować – w końcu oznajmiłem, oczekując aprobaty towarzysza. Ten tylko pokiwał mi twierdząco głową. Skoro od razu przekonałem Chana do swojej koncepcji, reszta bez problemu powinna ją także zaakceptować. W końcu jeśli ktoś chciałby przy mnie żyć w dobrobycie, musiał się bezkrytycznie słuchać i wykonywać moje rozkazy.
Już dawno temu ustanowiłem takie zasady i stanowiłem dla swoich ludzi prawo.