- W empik go
Postrach Londynu - ebook
Postrach Londynu - ebook
1 część serii powieści sensacyjnych o tajemniczym nieznajomym - Lordzie Listerze. Lord Lister (znany również jako John C. Raffles) to postać fikcyjnego londyńskiego złodzieja-dżentelmena, kradnącego oszustom, łotrom i aferzystom ich nieuczciwie zdobyte majątki, a także detektywa-amatora broniącego uciśnionych, krzywdzonych, niewinnych, biednych i wydziedziczonym przez los. Po raz pierwszy pojawił się w niemieckim czasopiśmie popularnym opublikowanym w 1908, autorstwa Kurta Matulla i Theo Blakensee (pseudonim pisarski Matthiasa Blanka). Seria stała się bardzo popularna nie tylko w Niemczech (ukazało się tam 110 cotygodniowych wydań); została przetłumaczona na wiele języków. (opis z Wikipedii).
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-489-0 |
Rozmiar pliku: | 827 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Około godziny szóstej wieczorem, bogaty kupiec branży jedwabnej, Lucas Brown, dał znak swemu głównemu buchalterowi, aby zamykał biuro.
Okna biura wychodziły na jedną z najruchliwszych ulic Londynu i mister Lucas Brown mógł przyglądać się spacerującym tłumom przez zasunięte żaluzje.
Zanim pracownik zdążył podnieść się z za biurka, mister Brown dodał śpiesznie:
— Proszę mi przysłać nową naszą urzędniczkę, miss Walton... Pragnę z nią pomówić.
Buchalter uśmiechnął się pod wąsem. Znając od dawna swego szefa, wiedział dokładnie jakiego rodzaju rozmowę miał on na myśli. Brown angażował do swej firmy jedynie młode i przystojne dziewczyny, które wpadły mu w oko. Korzystając z ich braku doświadczenia i naiwności, czynił z nich swe powolne narzędzia.
— Czy jest pan zadowolony z pracy miss Walton? — zapytał się buchaltera, który szedł właśnie zawołać dziewczynę.
— O, w zupełności — odparł mąż zaufania.
— To cudownie — Brown zatarł z zadowoleniem swe tłuste, obwieszone pierścieniami ręce. — Bardzo mnie to cieszy... To bardzo miłe i ładne dziecko — przy odrobinie sprytu, mogłaby mieć u mnie święte życie.
Fala hałasu wdarła się z ulicy przez okna... To roznosiciele gazet wybiegli tłumem z redakcji, wykrzykując ile sił w piersiach szczegóły najnowszej sensacji:
— Ostatni wyczyn Rafflesa!... Kradzież brylantów wartości przeszło sześciu milionów!... Sprawca kradzieży — Tajemniczy Nieznajomy!... Nieuchwytny Raffles!... Raffles!... Raffles!...
Przechodnie wydzierali sobie formalnie gazety z rąk:
— Niech mi pan skoczy po gazetę — rzekł Brown do buchaltera — Jakiś nowy kawał spłatał ten wisielec...
Buchalter wyszedł i wrócił po chwili, niosąc numer gazety, której cała pierwsza strona poświęcona była wyczynowi Rafflesa... Mister Brown szybko przebiegł wzrokiem artykuł:
— Zupełnie niebywały człowiek! Nie ma chyba sobie równego! Z jaką zręcznością trzyma on w szachu cały Scotland Yard... Doprawdy, od czasu gdy Sherlock Holmes wycofał się do zacisza domowego, główna kwatera naszej wspaniałej policji upodabnia się coraz bardziej do przytułku dla starych kobiet!...
— W samej rzeczy — przyznał buchalter — To prawdziwy geniusz... Uważam, że człowiek ten zmusza nas do podziwu... Niewątpliwie posiada całkiem niezwykłe właściwości... To król wśród przestępców.. Napoleon w swoim rodzaju... A zewnętrznie, ma wygląd skończonego gentlemana...
— Przesadza pan, mój drogi... Ten dziwaczny entuzjazm udzielił się całemu Londynowi... prawdziwa gorączka... Gdziekolwiek się udasz, wszędzie pełno nieprawdopodobnych historii o tym gentlemanie-przestępcy... Ładny mi gentleman — tu Brown wydął pogardliwie swe grube wargi — Pan również, panie Tomaszu, posiada dość dziwne pojęcie o tym, jakim powinien być w rzeczywistości prawdziwy gentleman...
— Bynajmniej, panie Brown... Przecież wszystkim wiadomo, że ten przestępca cały swój łup obraca na wspomaganie biednych i nieszczęśliwych z Whitechapel i East-endu.
— W takim razie to wariat — odparł Brown z flegmą. — Inaczej użyłby tych pieniędzy na bardziej normalne cele... Pieniądze można wydawać na przyjemności lub kobiety... Cała ta kanalia z Whitechapel nie zdołałaby wyciągnąć grosza z mej kieszeni...
— Zupełnie w porządku — odparł buchalter, tłumiąc śmiech — właśnie przeciw takiemu stanowi rzeczy występuje Raffles... Zamiast wyciągać z pańskiej kieszeni poszczególne grosze — woli zabrać panu cały portfel... Jest to bez porównania dla biedaków korzystniejsze.
Mister Brown ściągnął brwi i odpowiedział zlekka poirytowanym głosem: — Zapomina się pan chwilami, panie Tomaszu. Proszę zaprzestać tego rodzaju poufałości. Gdybym nie znał pana od wielu lat, jako mego wiernego i zaufanego pracownika — wysnułbym z pańskich słów niepożądane wnioski. Ale nie będziemy dysputowali więcej na temat Rafflesa. Najważniejsze żeby nas zostawił w spokoju. Niech się zajmuje pieniędzmi innych, byleby tylko nie ruszał moich.
— Miejmy nadzieję. Posiada pan ich tyle... Trudno poprostu wierzyć, żeby nie złożył któregoś pięknego dnia nam wizyty. — rzekł buchalter.
— Co też pan wygaduje! — rzekł Brown. Czy można mieć za dużo pieniędzy?... Jestem wprawdzie milionerem, dostawcą Dworu Angielskiego. Powodzi mi się dobrze, ale czy jest to powodem, aby mieć dosyć?
— Tym przyjemniej będzie Rafflesowi, gdy przyjdzie do nas w odwiedziny.
— Niech pan przestanie, działa mi pan na nerwy; słuchając pana wydaje mi się, że stoi on już pod mymi drzwiami.
Buchalter roześmiał się:
— Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby włożył kilka banknotów do mej kieszeni — rzucił — Podobno lubi on dopomagać biednym.
Szef wyprostował się w całej swej okazałości i zawołał ostrym tonem:
— Czy nie zaprzestanie pan swych głupich żartów? Mimo, iż jestem w najlepszym humorze, działa mi to na nerwy. Niech diabeł porwie Rafflesa! Od czasu, gdy cały Londyn pełen jest jego nazwiska, nie mam spokojnej chwili ani we dnie, ani w nocy. Ciągle mi się wydaje, że ktoś dobiera się do mojej kasy. Nie chcę więcej słyszeć o nim. Proszę zawezwać miss Walton.
Gdy buchalter wyszedł, mister Brown zbliżył się do swej ogniotrwałej kasy, stojącej obok biurka, i uważnie sprawdzał lśniące zamki z metalu i ciężkie zasuwy.
— Można stracić nerwy przez tego łotra — szeptał. — Nie potrafię opanować strachu... Przekonawszy się, że wszystkie zamki funkcjonują sprawnie — zmienił kombinacje sobie samemu tylko znaną i zanotował ją starannie. Właśnie kończył to zajęcie, gdy weszła miss Walton.
Choć ubrana nadzwyczaj skromnie, każdym swym ruchem musiała czarować mężczyzn na nią patrzących. Jasne spokojne oczy patrzyły poważnie z delikatnej twarzy. Zatrzymała się niepewnie w progu.
— Proszę się zbliżyć, moja ślicznotko — rzekł Brown, wodząc zachwyconym wzrokiem po zgrabnej figurce. Zapomniał zupełnie o Rafflesie. Wstał, podszedł do młodej dziewczyny i ujął jej delikatną dłoń w swe grube obwieszone pierścieniami palce. Ruchem pełnym kurtuazji wskazał jej miejsce na kanapie. Na samo dotknięcie jego ręki doznała uczucia odrazy. Ogarnęła ją niewytłomaczona niczem obawa. Brown usiadł bliziutko kanapy tuż naprzeciw dziewczyny i delikatnie gładził jej rękę, patrząc przy tym wymownie w jej jasne oczy.
Wypieki wstydu wystąpiły na twarz miss Walton.
— Ma pani prześliczne ręce — zaczął Brown — Czy nie szkoda niszczyć tych pięknych paluszków w żmudnej pracy biurowej? Byłyby bardziej odpowiednie do dotykania rąbka wytwornej toalety lub do noszenia drogocennych pierścieni.
Miss Walton, zdziwiona, ze zdumieniem spoglądała na tego przeszło pięćdziesięcioletniego człowieka. W swej naiwności przypuszczała, że pragnie jej okazać w ten sposób rodzaj ojcowskiej serdeczności. Brown natomiast całkiem inaczej tłumaczył sobie spokój z jakim pozwalała mu trzymać swą rękę. Zachęcony jej zachowaniem pochylił się do ucałowania jej ręki. Na dziewczynę podziałało to jak prąd elektryczny. Instynkt kobiecy ostrzegł ją przed grożącym jej niebezpieczeństwem. Wstała z kanapy i usiłując opanować swe zdenerwowanie rzekła:
— Już późno, panie Brown. W domu czeka mnie chora matka. Jeśli nie wrócę w porę, będzie niespokojna. Zechce mi pan wybaczyć i pozwolić mi odejść.
— O! — rzekł szef — Nie jest znów tak późno... Co zaś dotyczy pani matki — będzie miała najlepszą w świecie opiekę, jeśli pani okaże się dla mnie trochę uprzejmiejsza.
Miss Walton spoglądała nań oczyma pełnymi oburzenia. Uczucie strachu poczęło ją opanowywać coraz bardziej. Cofnęła się o krok w tył. Brown podniósł się również, usiłując ująć jej rękę. Oczy jego płonęły, na twarzy malowało się pożądanie. Dotknął ramienia dziewczyny, która wyrwała mu się z krzykiem.
— Proszę mnie zostawić... Muszę iść do domu!
— Nie tak prędko, moja mała! — odparł Brown, zmieniając odrazu ton głosu i sposób zachowania się. Musisz pogadać jeszcze ze mną, czy chcesz czy nie chcesz. Do domu zawsze zdążysz... Będziesz mi wdzięczna za to, że cię tu zatrzymałem.
Chciał ją ująć i przyciągnąć do siebie. Dziewczyna skoczyła w bok:
— Proszę mnie zostawić... Bo będę wzywała pomocy!
— Oho! — zaśmiał się stary zwyrodnialec — Potrafisz złościć się, piękna kotko. Twoje krzyki nie na wiele się przydadzą: nikt ich nie usłyszy! Jesteśmy sami w biurze.
Miss Walton powiodła dokoła zrozpaczonym wzrokiem. Brown zasłaniał sobą drzwi. Przez okno spostrzegła stojącego na ulicy przed domem eleganckiego wysokiego młodego człowieka, który kupował gazetę wieczorną. W chwili gdy Brown usiłował po raz wtóry do niej się zbliżyć, szybkim ruchem podbiegła do okna, otworzyła je i krzyknęła w stronę stojącego młodego człowieka:
— Ratunku, na pomoc!
Młody człowiek odwrócił się zdziwiony. Ujrzała spokojne spojrzenie czarnych gorących oczu, jarzących się w ciemnej, spalonej od wiatrów twarzy.
— Natychmiast spieszę z pomocą! — rzucił nieznajomy.
Oddychając ciężko ze wzruszenia, miss Walton odeszła od okna.
Brown stał w środku pokoju z zaciśniętymi z wściekłości pięściami.
— Zapłacisz mi za to — krzyknął — szalona dziewczyno!
W tej samej chwili nieznajomy, niezatrzymywany widocznie przez nikogo, wszedł do pokoju.
— Czego pan tu chce? Proszę stąd wyjść, gdyż inaczej zawołam, policję — rzekł kupiec pewnym tonem.
Nie racząc mu dać odpowiedzi, nieznajomy zwrócił się do miss Walton:
— W czym mogę pani pomóc? O ile zrozumiałem, napastowano panią?
Miss Walton spoglądała na swego zbawcę oczyma pełnymi zaufania i prośby.
— Proszę mi pomóc wyjść stąd — rzekła. Ten człowiek obraził mnie w sposób dotkliwy.
Nieznajomy wlot ocenił sytuację. Zbliżył się do kupca, obrzucił go od stóp do głów pełnym pogardy spojrzeniem:
— Stary rozpustniku, rzucił mu w twarz.
— Proszę stąd wyjść! — wykrzyknął Brown zduszonym od wściekłości głosem.
Nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, nieznajomy zwrócił się uprzejmie do miss Walton:
— Czy zechce pani iść za mną?
Dziewczyna z pośpiechem opuściła pokój.
— Jest pani wydalona! — wykrzyknął w ślad za nią Brown.
Nieznajomy uśmiechnął się do siebie i odprowadził swą protegowaną do progu drzwi wejściowych. Na ulicy miss Walton w kilku słowach, lecz bardzo serdecznie, podziękowała swemu wybawcy. Chciała go już pożegnać, gdy poprosił nagle:
— Czy nie mogłaby mi pani podać swego adresu?
Bez wahania młoda dziewczyna napisała swe nazwisko oraz adres na kartce wydartej z notesu i dała je nieznajomemu. Mężczyzna schował ją starannie, ukłonił się głęboko i rzekł melodyjnym głosem, który długo jeszcze potem dźwięczał w uszach dziewczyny:
— Niech pani wraca czemprędzej do domu, miss Walton, i dziękuje Bogu, że mnie postawił na pani drodze.
Myśląc o chorej matce, dziewczyna poczęła prawie biec do domu. Nie spostrzegła, że jej wybawca, zamiast iść swoją drogą, powrócił do biura i zamknął starannie za sobą drzwi.
Przez czas jakiś nasłuchiwał uważnie, po czym włożył na siebie czarną maskę i wślizgnął się do gabinetu kupca. Mister Brown w kapeluszu na głowie gotował się właśnie do wyjścia. Wydawało się, że zapomniał zupełnie o przykrej scenie z przed paru minut. Zapalając cygaro nucił wesoło arię z ostatniej operetki. Zapaloną zapałką dotknął kosztownej hawany, gdy nagle zatrzymał się jak wryty. Zimny dreszcz przeszył jego plecy. Tuż obok niego wyrósł jakby z pod ziemi zamaskowany człowiek, trzymający rewolwer w ręce.
— Zechce pan łaskawie dotrzymać mi towarzystwa przez kilka chwil — usłyszał groźny głos. — Pragnę zapoznać się bliżej z panem i zawrzeć pewną korzystną transakcję.
Przerażenie pozbawiło kupca głosu. Kolana jego chwiały się. Wzrok mętniał tak, że cały gabinet zdawał się skakać przed jego oczyma.
— Proszę iść za mną! — rozkazał zamaskowany człowiek ostro.
Mister Brown usłuchał wbrew swej woli. Nie byłby w stanie stawiać najmniejszego oporu.
Droga, którą wiódł nieznajomy, prowadziła przez korytarz do pokoju, służącego urzędnikom za garderobę. Stała tam duża szafa, w której pracownicy wieszali swe palta i kapelusze. Człowiek w masce otworzył tę szafę i rozkazał wejść do niej Brownowi.
— Poproszę o portfel pański — dodał.
Drżący i szczęśliwy jednocześnie, że udało mu się wykpić stosunkowo tanim kosztem, kupiec wręczył mu swój wypchany portfel.
— Brak mi czasu dzisiaj — dodał nieznajomy — aby zająć się pańską prywatną kasą. Bądź pan jednak spokojny, uczynię to innym razem.
Nieznajomy zamknął za Brownem drzwi szafy i przeszedł do biura. Usiadł za biurkiem kupca, otworzył portfel i wyciągnął z niego garść banknotów.
Wziął koperty z nagłówkami firmy i do każdej z ich włożył po parę banknotów. Zamiast wyjaśnienia napisał następujące słowa:
Proszę z nich zrobić dobry użytek. Przesyłam je z pozdrowieniami.
John Raffles.
Wyciskając na kopertach pieczęć wyobrażającą ukoronowaną trupią czaszkę nieznajomy śmiał się do siebie. Listy te poukładał na miejscu każdego z pracowników. To uczyniwszy, powrócił do uważnego oglądania zawartości portfelu. Zainteresował się pewnym listem. List ten pochodził od jakiegoś bankiera z Oxford Street i zawierał treść następującą:
Drogi Brownie.
Nasz ostatni interes dyskontowy przyniósł nam grube zyski. Doktór Welter, którego weksel znajdował się w naszym posiadaniu, przystał wreszcie na zapłatę pod groźbą rozprawy sądowej. Z interesu tego zapisałem dwieście funtów na Twoje dobro. Przyślij mi czemprędzej drugiego podobnego durnia. To są sprawy którymi warto się zająć. Łączę serdeczne pozdrowienia
szczerze oddany
James Gordon.
— Muszę zapoznać się bliżej z tym człowiekiem — rzekł Raffles — Ludzie tego pokroju powinni wpadać w moje ręce.
Włożył list do kieszeni, nasunął maskę i opuścił biuro. Gdy otwierał drzwi od ulicy, słyszał wściekłe walenie pięściami w drzwi szafy. To Brown usiłował wydostać się z swego więzienia. Roześmiał się serdecznie i zniknął w tłumie.
Mali gazeciarze nie przestawali wykrzykiwać na całe gardło o ostatnim jego wyczynie, nie wiedząc zupełnie, że w międzyczasie zdążył dokonać nowego.