- W empik go
Postrach-Zdrój - ebook
Postrach-Zdrój - ebook
Policjantka Laura nie wypocznie podczas tego turnusu - podczas jej pobytu w sanatorium okazuje się, że miejscowość Głaz-Zdrój jest masowo opuszczana przez mieszkańców ze względu na obecność duchów. Kiedy kobieta sama staje oko w oko ze zjawą, postanawia rozpocząć śledztwo. Rozmowy z mieszkańcami mają wyjaśnić nie tylko obecność nadprzyrodzonych istot, ale również sprawę sekretnych eksperymentów oraz pojawiających się i znikających zwłok. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy tajemniczy mieszkaniec pobliskiego zamczyska składa Laurze hojną propozycję matrymonialną.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-2324-0 |
Rozmiar pliku: | 346 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
– Kiedy wracam pamięcią do tej nieprawdopodobnej historii, cały czas zadaję sobie pytanie: jak to się mogło zdarzyć? Prawda, jeżeli kiedykolwiek nią była, okazała się tak niewiarygodna...
– Droga Lauro – rzekłem do mojej młodej kuzynki, Laury Sawickiej, absolwentki Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie – jeżeli chcesz, żebym to wszystko rzetelnie opisał, zacznij od początku. I proszę cię, jak najwięcej konkretów. Inaczej będę musiał wyssać z palca te wszystkie smakowite drobiazgi, które decydują o jakości powieści. A potem mój wydawca i tak mi zarzuci, że wciskam mu kit.
– Ależ wujku, nie dlatego przyszłam do ciebie, żeby opowiadać ci jakieś androny – Laura była wyraźnie wzburzona. – Sama byłam czynną uczestniczką tych strasznych wydarzeń, które niejednego wpędziłyby co najmniej w depresję. Chcesz, żebym ci wszystko opowiedziała po kolei? Proszę bardzo... Włączyłeś magnetofon? W porządku. A wiec fakty, fakty i tylko fakty...
Proszę, jak sobie życzysz, zaczynajmy.
Odchrząknęła, zebrała się w sobie i zaczęła:
– W piątek, pierwszego października 2010 roku wysiadłam na stacji Głazy-Zdrój, małej miejscowości uzdrowiskowej położonej w Kotlinie Kłodzkiej. Od Wrocławia pociąg wlókł się niemiłosiernie, przystając na każdej, nawet najmniejszej stacji, po czym ruszał majestatycznie i jechał z taką prędkością, że można by wysiąść, nazbierać jabłek z okolicznych sadów i bez trudu zdążyć wsiąść do swojego wagonu.
Laura uśmiechnęła się do mnie i mówiła dalej:
– Ale nareszcie byłam w górach. Co prawda nie w skalistych i niebotycznych, lecz w tych, które zachęcają do długich spacerów, kusząc czystym powietrzem, zapachem łąk i rześkim szmerem strumieni. Czerwone buki, złote klony i pociemniałe świerki otaczały ceglany budynek niewielkiego dworca z obdrapaną tablicą „Głazy-Zdrój”. Niebo aż lśniło od słońca. Miałam na sobie...
– Kochanie, to naprawdę nie ma większego znaczenia – zauważyłem. – Powiedz mi lepiej, po co tam przyjechałaś?
– Zaprosił mnie na urlop dobry znajomy moich rodziców z dawnych lat, astrofizyk, profesor Edmund Wizner, z którym utrzymywaliśmy luźny kontakt. Jakiś miesiąc temu napisał do nas, że chętnie widziałby mnie u siebie. Posłałam mu swoje zdjęcie, potem kilkakrotnie rozmawiałam z nim przez telefon. Byłam nieco zdziwiona tym zaproszeniem, ale matka powiedziała, że profesor to miły i uczynny człowiek. Kilkanaście lat temu stracił żonę i odtąd sam mieszka w obszernej willi „Orion”. Jego gospodyni, Tekla Szych, na pewno się ucieszy na mój widok.
– I ucieszyła się?
– Aż za bardzo...ROZDZIAŁ
2
– O panie Jezu śliczny! O Matko Bosko Wambierzycko!! Ludzie, ludzie, ratunku!!!
Z drewnianej willi „Orion” wybiegła zażywna kobieta lat około siedemdziesięciu i żegnając się z rozmachem wpadła na mnie właśnie wtedy, gdy mocując się z walizką na kółkach pokonywałam schody wejściowe.
– Pani Teklo, co się stało?! – zawołałam, chwytając ją w objęcia.
– A bo to pan profesor leży jak nieżywy i ani drgnie – odparła bez namysłu cała roztrzęsiona.
– Gdzie leży?! – spytałam przerażona nie na żarty.
– W korytarzu na dywanie.
Rzuciłam walizkę, pobiegłam przodem, rozglądam się...
– Pani Teklo – mówię – przecież tu nikogo nie ma.
A ona spojrzała na mnie z ukosa, zakasała rękawy i pyta, robiąc przy tym odpowiednio nieprzystępną minę:
– A pani skąd tak dobrze wie, że tutaj nikogo nie ma? Hę?!... I kim pani właściwie jest?
Przedstawiłam się jej, dodając, że przyjechałam na zaproszenie profesora Wiznera, który dobrze się znał z moim ojcem....
Tekla Szych uspokoiła się trochę, ale widać było, że nie do końca jest usatysfakcjonowana moimi wyjaśnieniami. Wróciła po moją walizkę i nadal rzucała mi spode łba podstępne spojrzenia.
– Jak Boga kocham, żem go tu przed chwilą widziała – mówiła, wchodząc na drewniane wyrobione schody z rozchwianą poręczą. – Leżał jak ten neptek. Pani Laura pójdzie za mną, przygotowałam pokój.
– Może coś się pani przywidziało? – zauważyłam na swoje nieszczęście, co spowodowało gwałtowny wybuch tłumionych emocji Tekli Szych:
– Mnie się przywidziało! Mnie!! Dopiero przyjechała, a już głupstwa gada! A, pewnie ta stara Jamrajowa zdążyła jej nagadać, że piję. Łachudra jedna! A ja dzisiaj kieliszka wódki w ustach nie miałam. No, może wczoraj wypiłam ciut, ciut do kolacji...
Była tak rozeźlona, że bez namysłu wsunęłam jej dziesięć złotych do kieszeni fartucha, po czym zapewniłam ją solennie, że z żadną Jamrajową nie miałam po drodze do czynienia.
A przy okazji uświadomiłam mojej uroczej gospodyni, jak bardzo jestem zmęczona po wielogodzinnej nocnej podróży pociągiem z Olsztyna z przesiadką we Wrocławiu.
– Jeżdżą te ludzie wte i wewte, bo nie mają co robić – zauważyła rozgniewana – a nie lepiej tak usiąść na tyłku i swoje grzechy przepowiedzieć.
Nie podjęłam tego kontrowersyjnego tematu, tylko zauważyłam nieśmiało:
– Całkowicie się z panią zgadzam. Jazda naszymi kolejami nie należy do najprzyjemniejszych. Chciałabym się trochę umyć i może coś przekąsić...
– Lecę, już lecę na jednej nodze – odparła nieco udobruchana Tekla, rozsuwając zasłony w oknach.
Pokój był obszerny, kwadratowy, z ogromnym łożem, belkowanym sufitem, staroświecką szafą i dwoma oknami, przez które można było podziwiać uroki okolicy. Powleczone jesienną mgiełką kolorowe lasy pokrywały stoki gór, a tuż pod domem połyskiwał w słońcu bystry potoczek.
– Jak tu ładnie i czysto – powiedziałam – i jaki piękny widok.
Moje pochwały nieco uspokoiły wzburzenie Tekli. Wytarła ręce w fartuch, przybrała poważna minę, spojrzała na mnie z ukosa i rzekła:
– Zadowolona pani?... No... Jak to miło popatrzeć dzisiaj na kogoś uśmiechniętego. Bo to u nas, pani, na kogo by nie spojrzeć, to tylko lęk i zgryzota.
– Właśnie – zauważyłam nieśmiało – pani Teklo, co się tutaj dzieje? Pełno ludzi na dworcu. Ledwo wysiadłam na peron, już pakowali się do wagonów. Mało mnie nie wepchnęli z powrotem do pociągu. Jakby przed czymś uciekali...
– A, to pani Laura nic nie wie – ucieszyła się Tekla. – Na nasze Głazy padł blady strach. W imię Ojca i Syna! – przeżegnała się z rozmachem. – Jak nic, kara boska. Duchy się ukazują. Pojedynczo lub parami, a czasami po trzy i cztery. Jamrajowa, ta plotuśnica, co sprząta w hotelu „Pod Jeleniem”, przysięgała się na wszystkie świętości, że widziała ich z pół tuzina. Sześć sztuk przeszło jej przed samym nosem. O tak! – przejechała palcem po twarzy. – I znikło...
– Co pani powie! To dlatego ludzie wyjeżdżają z Głazów? – spytałam nieco zbulwersowana tymi rewelacjami.
– A jak!... Zresztą po prawdzie, pani Laura, nie ma tu co robić – zdobyła się na poufałość Tekla Szych.
– W naszym miasteczku były dwa zakłady, w jednym robili kryształy, w drugim porcelanę, ale je zamknęli. Bo podobno się nie opłacało.
– Pani Teklo kochana – zagadnęłam ostrożnie – niech mi pani powie z łaski swojej, co to za duchy?
– Kto ich tam wie, moja pani? Duchy jak duchy... duszyste – odparła Tekla po głębokim namyśle. – Raz ich widać, a raz nie.
– Kto jeszcze widział te duchy, oprócz starej Jamrajowej? – pytałam zaintrygowana.
– Wszyscy, pani Laura, wszyscy je widzieli – odrzekła Tekla, bijąc się w bujną pierś. – Dlatego teraz na nasze Głazy wołają Postrach-Zdrój, bo to ino patrzeć, a wszystkie ludzie wyjadą z miasteczka. Zmykają jeden za drugim. Taka prawda, taka racja. I kara za grzechy!
Wytarła głośno nos w kraciastą chustkę i zaraz dodała przytomnie:
– A goście też już nie przyjeżdżają i pieniędzy coraz mniej, bo kiedy dowiedzieli się, że w mieście straszy, zwiali, aż się za nimi kurzyło. Tak, pani Laura, dom zdrojowy w dolinie stoi pusty. W zamku na górze nikt nie urządza balów. Bryndza, pani kochana, bryndza i posucha – oświadczyła z głębokim westchnieniem.
– Tylko kolej ma zarobek, bo kto może, ucieka z tego zapowietrzonego zdroju.
– Coś takiego! – zawołałam zdziwiona.
– A co do pana profesora – powiedziała Tekla tonem nie znoszącym sprzeciwu – na własne oczy widziałam...
– Wierzę pani – odparłam, wychylając się przez okno.
Mieszkańcy Głazów rzeczywiście się wyprowadzali. Szli szosą niczym z pielgrzymką. Słońce świeciło jasno na czystym niebie, pogoda była wymarzona na wycieczkę, lecz oni wlekli ze sobą walizy i toboły, całymi rodzinami zmierzając w kierunku dworca.
– Przerażenie ogarnia – rzuciła od niechcenia Tekla. – Jak nic plaga egipska – dodała autorytatywnie.
Pomyślałam sobie, że przy okazji wdepnę na posterunek i zorientuję się, co i jak. Wiedziałam, że ulokował się tutaj mój dobry znajomy ze szkoły policyjnej w Szczytnie.
– Pani Teklo kochana – spytałam – czy to się zdarza pierwszy raz? Nigdy wcześniej nie było takiej paniki?
– A uchowaj Bóg! – odparła z przekonaniem Tekla. – W Głazach zawsze było pełno gości. W willi profesora nieraz studenci spali, gdzie popadnie. Ja to nawet byłam zła, bo nie dość, że tak nieprzyzwoicie jedno przy drugim leżeli tym... jak to się mówi, pokotem, to mi całą podłogę zadeptali. Ale profesor nikomu nie odmawiał. Co to, to nie. Dla każdego znalazł się kąt. Bo w uzdrowisku, moja pani, szpilki nie można było wetknąć.
– Co pani powie! – wykrzyknęłam zdziwiona. – Tyle było kuracjuszy?!
– A jak! – odparła zadowolona, że nareszcie może mi udzielić informacji z pierwszej ręki. – Nawet profesor musiał czekać w kolejce na kąpiel czy masaż w „Wieniawie”.
– Co to za „Wieniawa”? – spytałam, nadal podziwiając piękno górskiego krajobrazu.
– Nasz stary dom zdrojowy, zabytek pierwsza klasa – odparła Tekla Szych. – Wybudowany jeszcze het, za Franciszka Józefa w Świerkowej Dolinie. W zeszłym roku go odnowili jak się patrzy. Wygląda teraz jak pałac z białą kopułą. Ale stąd go nie widać. Trzeba zejść w dół do szosy, a potem najlepiej pieszo wzdłuż naszej rzeki i potem prosto przez park. Pani Laura przejdzie się na spacer, to wszystko zobaczy.
– A ten zamek, o którym pani wspominała? – dopytywałam się, nadal wyglądając przez okno.
– Mitręgi. Też zabytek, tyle że jeszcze większy – odrzekła z dumą i powagą. – Jedzie się w górę serpentyną z dziesięć kilometrów. W sezonie to, pani Laura, codziennie były na zamku bale, przyjęcia, koncerty, a jak! Różni śpiewacy przyjeżdżali, nieraz całe zespoły. Mówili, że festiwale urządzają.
– To musiało być w Głazach wesoło – zauważyłam.
– Jeszcze jak! Widzisz pani, część tego zamku odnowili, a reszta to ruina. Mieszka tam jakiś człowiek, co niczego nie pozwala tknąć. Podobno ma nie wszystko po kolei – dodała znacząco Tekla, przymykając przy tym jedno oko. – Fiksum-dyrdum, czy jakoś tak... O, widać stąd kawałek okrągłej baszty. Resztę zasłaniają góry.
– Przydałby mi się tutaj samochód – westchnęłam. – Taka piękna okolica. Szkoda, że nie mam...
– A profesor ma – przerwała mi moja wszystkowiedząca przewodniczka. – Co prawda stary wóz i nikomu nie daje się do niego dotknąć, ale za to maszyna pierwsza klasa. Przedwojenna.
– Nadzwyczajne! – nie kryłam swego zachwytu.
– Kiedyś – dopuściła mnie do poufałości – jak profesor był w dobrym humorze, zabrał mnie na przejażdżkę. Mówię pani – Tekla uśmiechnęła się, wspominając radosne chwile – pierwszy raz jechałam odkrytym samochodem. Wszyscy mnie widzieli, nawet ta papla Jamrajowa z hotelu.
– Niesłychane! – zawołałam zdumiona.
– A ja tylko kapelusz z kwiatem jabłoni poprawiłam, rozparłam się na skórzanej kanapie i patrzyłam przed siebie jak ta księżna, co ją w telewizji niedawno pokazywali. Może i panią profesor przewiezie. Podobno – ściszyła głos – to jeszcze hitlerowska maszyna, ale ja tam nic nie wiem...
– Pani Teklo – powiedziałam równie cicho – jeżeli pani nie ma nic przeciwko temu, zjadłabym coś...
– No to trzeba było od razu tak mówić – ucieszyła się gospodyni profesora Wiznera. – Chodź pani ze mną do kuchni. Zrobię jajecznicę z grzybami. Tegoroczne, sama zbierałam. Smażone na prawdziwym maśle, paluszki lizać...
– Na maśle? – zauważyłam nieśmiało. – To chyba niezdrowe. Wie pani, cholesterol...
– A kto mówił, że wszystko ma być zdrowe? – spytała retorycznie. – Całe życie jest niezdrowe, a człowiek jakoś musi z nim wytrzymać, co nie?...
Więcej nie oponowałam, bo jajecznica z młodymi maślakami była wręcz wyśmienita.
Nieobecnością profesora Wiznera specjalnie się nie przejmowałam. Wiedziałam, że profesor wróci dopiero w sobotę wieczorem. W środę zadzwonił do Olsztyna i powiedział, że ma dodatkowe zajęcia na studiach zaocznych w Kłodzku.ROZDZIAŁ
3
Ledwie tylko skończyłam śniadanie i zdążyłam wypić świeżo zaparzoną kawę, w willi „Orion” pojawił się przystojny facet w wojskowym mundurze. Zasalutował, wręczył mi kopertę i oświadczył, że ma rozkaz zawieźć mnie do jednostki.
Moje zdziwienie nie miało granic, gdy przeczytałam, że dowódca, niejaki pułkownik Leon Kleszcz, zaprasza mnie na rozmowę w związku z poleceniem przez profesora Edmunda Wiznera mojej skromnej osoby.
– W jakiej sprawie? – spytałam zaskoczona, wkładając kurtkę.
Żołnierz odparł, że wszystkiego dowiem się na miejscu, bowiem pułkownik Kleszcz już czeka na mnie w swoim gabinecie. Dobra, pomyślałam sobie, jeżeli zostałam polecona przez profesora, to chyba mnie tam nie zeżrą.
Jechaliśmy pustą drogą przez las, a coraz wyższe świerki przesłaniały niebo, tak że gdy dotarliśmy do kutej w żelazie bramy, powietrze nabrało metalicznie mrocznej barwy, tylko gdzieniegdzie przetykanej skośnymi ostrzami jaśniejącego pyłu.
Dowództwo jednostki mieściło się w pseudogotyckiej, zapewne poniemieckiej willi przyozdobionej wieżyczkami, trójkątnymi gzymsami i półkolumnami, między którymi mieściły się głęboko skryte podłużne, ciemne okna. Skrzypiący pod nogami parkiet wąskiego korytarza doprowadził nas do solidnych drzwi zaopatrzonych w szyfrowy zamek.
– Pani Laura Sawicka? Wysoki, zwalisty mężczyzna w zielonym mundurze podniósł się zza biurka, ale zaraz opadł na fotel, jakby go przygniatał nieznośny ciężar sprawowanej władzy. – Proszę siadać. Dobrze, że pani zjawiła się tak szybko. Może kawy?
Za nim na ścianie wisiała niezwykle dokładna mapa Kotliny Kłodzkiej.
– Pan pułkownik Leon Kleszcz? – spytałam, siadając w fotelu naprzeciw niego. – Jestem kompletnie zaskoczona. Przy śniadaniu dostałam pański list.
– Jeden z wartowników miał go dostarczyć do willi „Orion” i niezwłocznie przywieźć panią tutaj. Przepraszam za ten pośpiech, ale czas nagli...
– Tutaj, to znaczy właściwie gdzie jestem? – pytałam mimo wszystko zaniepokojona tą nieprzewidywaną sytuacją. – Czuję się nieomal uprowadzona. Przy dobrze strzeżonej bramie zauważyłam jedynie niewielką tabliczkę „ODWL w Głazach”. Czyżby sekretna baza ukryta w lesie?
– Ośrodek Doświadczalny Wojsk Lądowych – wydusił z siebie po dłuższej chwili pułkownik Kleszcz, z taką miną, jakby popełniał nie wiem jaką zdradę wobec ojczyzny.
– Zostałam uprowadzona w celach doświadczalnych? – spytałam z głupia frant.
– Niech pani nie żartuje. Sprawa jest bardzo trudna i nietypowa. W przeciwnym razie nigdy bym się nie podjął...
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.