Poszukiwacze opowieści - ebook
Poszukiwacze opowieści - ebook
Dawid Kornaga - dwudziestoośmioletni człowiek piszący, zawzięty poszukiwacz opowieści w miejscach dozwolonych i zakazanych. Umiarkowany pasożyt: trwoni pieniądze na wątpliwych wyprzedażach, lubi spędzać czas w towarzystwie własnym (ale z wytrawnym szumem w głowie); nieuleczalny miłośnik rasowych blondynek i czupurnych kociaków. Zdecydowanie przedkłada procenty ulotne nad procenty z lokat bankowych.
„Poszukiwacze opowieści” to powieść złożona z powiązanych ze sobą opowiadań, oddająca w oryginalny sposób ducha naszej zawirowanej codzienności. Świeżość spojrzenia na polską rzeczywistość, ostre pióro, kąśliwa ironia i odważna, wzbogacająca język metaforyka pozwalają autorowi stworzyć obraz drapieżny, czasem budzący sprzeciw, ale i niepozbawiony kresek miękkich i delikatnych. Mocną stroną tej debiutanckiej książki jest jej dynamiczny język, wielostronność narracji, różnorodność stylizacji. Kornaga obdarzony został wyjątkową umiejętnością wcielania się w swoich bohaterów - głęboko, po sam rdzeń ich jaźni - co w splocie z pozostałymi jego atutami zaowocowało jedną z najbardziej interesujących powieści sezonu. I chyba nie tylko.
„Poszukiwacze opowieści” to dzieło inteligentnie i przewrotnie napisane, świadczące też o dużym oczytaniu autora. Co najmniej kilka, jeśli nie więcej, „opowieści” to udane pastisze książek, które odniosły sukces rynkowy. Dawid Kornaga doskonale wie, że pisarz to stworzyciel światów. Dajmy mu więc szansę, by budował je nieskończenie wiele razy.
Andrzej Rostocki - „Rzeczpospolita
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7839-323-8 |
Rozmiar pliku: | 791 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najbardziej śmieszył mnie gruby jak wiadomo co kaktus na biurku pana redaktora, właściwie znacznie grubszy niż jak wiadomo co, ustawiony tak, by promienie słońca, napływające w złotych flotyllach przez okno, rozpostarte od podłogi do sufitu, stale go odżywiały i pieściły. Poza telefonem, laptopem i ramką ze zdjęciem (jednak nie rodziny, lecz Marcela Prousta; redaktor wyznał, że po miesiącu zmieni go na Oskara Wilde'a, później wróci do Marcela), no i wypasionym kaktusem biurko świeciło pustką. Pan redaktor mógł oprzeć swoje ręce wygodnie na blacie i od czasu do czasu wystukując palcami znane tylko sobie rytmy, słuchać mnie w gustownym spokoju, zakłócanym niekiedy świeżym nawiewem klimatyzacji. Zważywszy, że w środku sierpnia prosto z tureckiej Riwiery lub innego rozgrzanego zakątka śródziemia przybył do nas piekielny upał, byliśmy skłonni wybaczyć nowoczesnej przyczynie swego kataru. Pan redaktor, kręcąc głową, zapytał znów z niedowierzaniem niczym ateista, spierający się z chrześcijaninem o cud zmartwychwstania:
Jak to? Tak po prostu przyjechał? (Jak to, tak po prostu wstał z grobu?)
Cóż, tyle miał do roboty o jedenastej w nocy, odparłam.
Ale pisze pani, że jego wizyty były nieregularne.
Tak, jeśli weźmiemy pod uwagę jego potrzeby. Nieregularność sprowadzała się do jeszcze częstszych przyjazdów, nieoczekiwanych oczywiście – powiedziałam.
Redaktor pokiwał głową; rozumiał, nie rozumiał, jego sprawa. Nie krył jednak ciekawości. Nic dziwnego.
Miałam ochotę zapalić, ale musiałam się opanować, podpadłabym redaktorowi, a przecież zależało mi na tej rozmowie. I na wszystkim innym. Już po wszystkim... napisałam swoje wspo mnienia, wyrzuciłam je z siebie, ciężki to był płód, płaczliwy i niedający spokoju.
Książkę wysłałam do kilku wydawnictw; nikt nie odpowiedział, po prostu nikt. Pewnie koperty z dwustu osiemdziesięcioma sześcioma stronami zapisanymi czcionką Arial 10 po dotarciu do polskich wydawnictw nabywają cudownej mocy, by znikać upchane w pudełkach z innymi kopertami, jak piórko wśród miliona innych piórek, i tym samym nie przeszkadzać wiecznie zajętym redaktorom, zabieganym wydawcom, ich sekretarkom i kochankom.
Byłam nieznana, prawie jak każdy debiutant, jednak nie usprawiedliwia to milczenia wydawnictw. Zaczęłam więc do nich wydzwaniać, przez cały czerwiec i maj pięćdziesiąt telefonów, dwadzieścia jeden spotkań, dwadzieścia jeden odmów: To zbyt kontrowersyjne, zaczepne. Albo: Czy pani książka wnosi cokolwiek do literatury? A ja odpowiadałam bezczelnie, cokolwiek sztampowo: Gdyby pisarze myśleli tylko o spełnianiu waszych wymagań, nie powstałaby żadna dobra książka. Śmiałam też dodać: Książki to nie reklamy detergentów, nie muszą być grzeczne, nie muszą się podlizywać i obiecywać złotych gór.
Raz jeden dupek w okularkach tak mnie rozzłościł, stwierdzając/pytając, po co ja w ogóle piszę, że rozbiłam szklankę z wodą Perriera w jego gabinecie. Tak, rzuciłam ją przed siebie, trafiła w jakąś rzeźbę, okularnik nastroszył się jak kobra, obraził, jakbym otruła mu matkę i zrabowała rodzinne klejnoty. Wstał, chciał warknąć, lecz złapał się za serce. Odetchnął. Wyprosił mnie z lodowatą grzecznością i opanowaniem godnym marszałka sejmu. Nie było więc dla mnie zielonego światła, nikt nie potrzebował mojej literatury, mojej cierpkiej książki – żaden z wydawców, a tym samym czytelników. W końcu ci pierwsi prowokują tych drugich. Wskazują im ścieżki warte przebycia. Zaufanie, zaufanie, moi oczytani panowie...
Wykonałam dwa ostatnie połączenia, tym razem do największych i najbardziej prestiżowych wydawnictw. W jednym mnie nawet nie przełączyli na rozmowę z redaktorem (podobno wyszedł na bardzo ważne spotkanie, a poza tym jak pani ma na nazwisko, aha, dobrze, zapiszemy, pan redaktor zadecyduje), w drugim, o dziwo, o egzotyczne niebiosa, poprosili o przysłanie maszynopisu.
...Czułam własną marność, nicość debiutanta bez szansy na debiut. Chłopak po budowlance prędzej odnajdzie się w swoim żywiole, niż ja zdołam doprowadzić do umieszczenia mojej powieści na półkach księgarni. Przyjdzie mi poszukać sobie kiepskiej pracy, schować książkę w pudełku, zanieść do piwnicy lub rozrzucić nad Wisłą, przyjdzie mi chodzić do kiepskiej pracy – i nawet jeśli byłaby to najlepsza praca o wielkich dochodach, dla mnie będzie niczym po podcięciu skrzydeł przez jakiegoś nieoczytanego, nieobeznanego z moim tematem dupka. Wypiłam dziesiąte piwo, tak, zrobiłam to, sikałam i sikałam, i moje oczy sikały łzami, zadzwonił telefon, redaktor, z którym mam teraz spotkanie, powiedział: Gratuluję! Już dawno nie czytałem tak energetycznego języka. Jaka duża swoboda porównań, odważna fraza, niebanalna. Ostatnio tylko pewien były copywriter tak mnie zaskoczył. A teraz pani. Zapraszam do mnie, chętnie omówię szczegóły.
Mnie, zadrżałam, mnie?
Ostatnie krople łez i moczu wypłynęły ze mnie z relaksującą, uspokajającą ulgą, równą najbardziej zawziętemu sztachnięciu się skrętem podczas sylwestra w Amsterdamie.
Gdyby mówił jeszcze dłużej tym swoim wylewnym stylem, byłby odpowiedzialny za moje uduszenie – z wrażenia i szczęścia. Wydawcy powinni uważniej przygotowywać się do rozmów z przyszłymi ich autorami. Nie, żeby nie mówić: Wydamy panią, pana. Powinni przed ogłoszeniem wesołej nowiny, weselszej niż wszystkie ewangelie, zwiastowania i objawienia, napomknąć jedynie, wręcz niewyraźnie: Przepraszam, nie jest pan, pani zajęta? Możemy porozmawiać? Powinni wybadać grunt, czy jest bezpieczny dla człowieka po drugiej stronie linii telefonicznej, przy drugiej komórce. I dopiero wtedy, gdy pogrążony w depresji artysta zgadza się na rozmowę, przedstawić mu najbliższe plany wydawnicze. Na pewno podczas kąpieli w wannie straciłabym przytomność po nowinie redaktora, a moje płuca wypełniłyby się pianą i wodą. Jaki wstyd zamienić się w zimnego, opitego, na dodatek goluśkiego trupa, którego lekarz sądowy przebada przed policjantami. Te komentarze... Odchodzę od tematu.
Czytałem już tysiące książek. Proszę zrozumieć, indagował mnie redaktor. W Polsce popularne są wspomnienia polityczne. Albo polityczno-seksualne. Kąsek dla pismaków. Anastazja P., zdradliwi posłowie. Skoki w boki. A pani wychodzi z zupełnie nową odsłoną, która może zagrozić nam procesami.
Wątpię. Jak to się mówi chytrze, trzydzieści procent to fikcja, siedemdziesiąt – fakty.
Albo na odwrót. Co za chytrus wymyślił takie równanie? Chyba kiedyś wydałem jego książkę, zaśmiał się redaktor, choć nie wiem, kogo miał na myśli. Wielu tak twierdzi, w tym i ja.
W mojej książce, powiedziałam, nie wymieniam ani nazwisk, ani imion, jedynie funkcje, zresztą też lekko zamglone. Mnie nie chodzi o skandal, o ukłucie faceta, którego przedstawiam. Byłam z nim za pieniądze, brał to, za co płacił, robił swoje, ja robiłam swoje, wracał do siebie. Mnie chodzi o klimat, o niezwykłość tego wszystkiego, co przeżyłam. Estetyczny wyraz, pewne wnioski, spostrzeżenia, ironia. Ludzie myślą sobie: Ale w tej Polsce nudno. Takie rzeczy to nie u nas. Na Zachodzie – czemu nie? Ale u nas? Ot, zwykła sprawa. Idzie facet do burdelu zwanego agencją towarzyską, płaci, spędza miło godzinkę z dziwką, jego sprawa. Proszę mi powiedzieć, panie redaktorze, czy to jest z pieprzykiem? Czy to wnosi cokolwiek do sprawy? Znów nuda, zwykła nuda jak pobrzękiwanie gitary akustycznej przy płonącym ognisku czy zapalonym grillu. Czy jest to interesujące?
Nie bardzo. Odczytuję to z pani oczu i tonu. A pani coś o tym wie, właściwie bardzo dużo pani o tym wie. Jestem uważnym czytelnikiem, przynajmniej staram się, redaktor zaśmiał się w sposób przychylny, wskazujący, że przekornie pyta mnie o to i owo, by przekonać się, że w razie czego poradzę sobie z dociekliwymi osobnikami, nie mówiąc już o krytykach, którzy prędzej uwierzą w istnienie bożka gupików i gadające na Wielkanoc zwierzęta niż zapewnienia pisarza o autentyzmie jego opisów i intencji.
Pan redaktor wyjął cygaro i nie przejmując się klimatyzacją, zapalił je beztrosko. Wskazał mi cygaretkę. Miałam ochotę, wielką ochotę. Pokręciłam głową. Niech lepiej skończy, co ma do powiedzenia. Błagam.
Mnie osobiście poruszył fragment z pani wspomnień o osobniku, który nie zapłacił. Mogę przeczytać?
Redaktor wysunął szufladę, położył na biurku mój maszynopis.
A tak swoją drogą „Prostytutka" to zły tytuł, nie oddaje ogromu tematów, które pani opisała.
Kiwnęłam głową.W sprawie tytułów warto zaufać wydawcom, zwłaszcza gdy wymyśla się je dla zasady, że książka musi mieć tytuł...
Aha, no więc ten fragment jest, jak powiedziałby mój siedemnastoletni syn, po prostu powalający: Tej nocy w Vegas...
Drobne wyjaśnienie. Pracowałam wówczas, przed napisaniem książki, w najbardziej ekskluzywnej agencji towarzyskiej, najbardziej topowym burdelu w Warszawie.Vegas leży na trasie na północ, w stronę Legionowa. Jedziesz na Mazury? Już teraz możesz się zrelaksować. Popływać... Imponująca rozmiarami willa z basenem, parking, przestronne apartamenty – wszystko, by majętni klienci zaznali namiastki wielkiego świata pod tytułem: Najlepsze prostytutki w mieście. Nie, w kraju!
Vegas nie reklamuje się na ulotkach wkładanych pod wycieraczki zaparkowanych na mieście samochodów. Vegas ma swoich skutecznych akwizytorów, dzielnych stołecznych taksówkarzy, którzy oceniając majętność gości najdroższych hoteli, proponują im niezwykłe przeżycia za niezwykłą cenę z niezwykłymi dziewczynami, dziwkami, których nie splamił wcześniej jakiś podejrzany, cuchnący osobnik z ulicy, dziwkami, które zaraz po przebudzeniu idą do salonu odnowy biologicznej, solarium, fryzjerki, do wszystkich fachowców, którzy za grube tysiące czynią je jeszcze zgrabniejszymi i piękniejszymi, niż się wydają z natury. Dzień w dzień. Do takich superlasek, w tym i mnie (sam pan redaktor, gdy mnie ujrzał, musiał doznać miłego ruchu w podbrzuszu, co do tego nie mam wątpliwości; przecież też jest mężczyzną, w przeciwieństwie do tamtego redaktora okularnika), garną się czeredami prominentni i wpływowi politycy, wszechwładni prezesi korporacji, dyrektorzy browarów, sieci supermarketów, restauratorzy, członkowie rad nadzorczych, słowem, wściekle zamożne garnitury o potrzebach nie z tej ziemi.Tak, skończyłam dziennikarstwo i germanistykę. Tak, pochodzę z miasteczka na Podkarpaciu. Tak, gdy szukałam pracy, znajdowałam zaślinionych przełożonych, którzy – jak w jakimś schemacie z brukowej książki czy filmu klasy C – nie wyobrażali sobie ze mną współpracy, nim nie zaciągną mnie do łóżka, gdziekolwiek, byle doznać mnie w pełni. Tak, tak było zawsze, także na studiach. Więc łatwo skończyłam dwa kierunki, a profesorowie byli zawsze wyrozumiali. Nawet dwie profesorki, fundamentalistyczne lesbijki. Długo by opowiadać, dlaczego zostałam prostytutką, w dodatku załapałam się (wiem, przez urodę, ależ ze mnie pyszna kobietka) do najdroższego burdelu w tym biednym kraju; przeczytacie o tym w moich wspomnieniach, jeśli je kupicie za kilka miesięcy (wpierw będzie nieco pikantna, stosowna do tematu kampania reklamowa na plakatach, tak oświadczył pan redaktor). Tak czy owak zawsze chodzi o pieniądze.
Tej nocy w Vegas, czytał pan redaktor, zapowiadała się dla mnie zwyczajna noc. Wtorek. Więc kolejne gratyfikacje, pieniądze za trudy mojego ciała: wizyta prezesa jednego z niemieckich banków w Polsce. Prezes ma żonę i dwójkę dzieci, w weekendy zwykle latają do ciepłych krajów, bo nasza szerokość geograficzna bardzo nie sprzyja ich sobotniej chęci odpoczynku, a szczególnie relaksu pana prezesa, permanentnie zmęczonego wynikami, liczbami i codziennymi przedsięwzięciami w swoim prężnym banku. Ale wtorek, proszę państwa, to mój dzień. Żona może jechać sobie do kochanka lub obejrzeć ulubioną telenowelę; choć w nocy nie puszczają telenowel, zostaje jej więc albo Canal+, albo... Zresztą, to jej sprawa. Dzieci mogą pograć na Playstation albo narobić w majtki, tatusia to nie obchodzi, tatuś o dwudziestej drugiej przyjeżdża do mnie, swojej modelki na wybiegu przyjemności, nocnego motyla, kreatorki jego estetycznych potrzeb i intymnych wymagań, tatuś opłaca z góry trzy godziny (godzina równa się tysiąc złotych w Vegas, dla porównania sto lub dwieście w zwykłym burdelu dla plebsu, jakich pełno w mieście jak pyłków na wiosnę, z tym że pyłki znikają same z siebie, a burdele czasem są podpalane przez konkurencję), to mi się podoba, wtrącił redaktor i kontynuował: i nie myślcie, drodzy państwo, że przez sto osiemdziesiąt minut wysysa pożądliwie śnieżnoróżaną obfitość moich piersi, nie dopowiadajcie sobie, że rzuca mnie na wszystkie strony na robionym na zamówienie łożu szerokim jak całe wasze sypialnie, o nie, prezes banku wyjmuje z kuferka lakiery do paznokci kupione kilka dni temu w Paryżu, pilniki, nożyczki i inne przyrządy fachowej manikiurzystki, ja siadam na fotelu, pan prezes banku kolejny raz odkrywa swoje powołanie, drżącymi rękami, jakby postarzał się o trzydzieści lat, dotyka moich paznokci i bierze się do roboty. I mimo że przez weekend, gdy pan prezes bawi z rodziną w Iraklionie czy Tunisie, staram się zaniedbać swoje paznokcie u rąk i nóg, one i tak po zostają piękne, szponiaste i twarde. A pan prezes banku z porażającym wprost talentem czyni je – to wręcz niemożliwe – jeszcze wspanialszymi, jeszcze bardziej zadbanymi. Zlany potem, zsiniałymi od zmęczenia dłońmi kończy pracę, obcałowuje po kolei każdy boski paznokieć, twór swej rzemieślniczej harówki, i delikatne wyżłobienia po usuniętych pieczołowicie skórkach; raz mnie zranił, przepraszał przez dwie godziny, zlizywał krew, w końcu zostawił dodatkową kopertę z napiwkiem (napiwkiem?) większym od zwyczajnego – aż dwanaście tysięcy. Wychodzi szczęśliwy o pierwszej nad ranem, a ja „oszczędzam" do następnego wtorku na manikiurzystce. Jeden z przełożonych mówi mi, że dziś pan prezes nie przyjdzie, musiał wyjechać na jakieś spotkanie do Frankfurtu, ale ma dla mnie innego stałego klienta, jednego z najbardziej stałych, który na wieść, że jestem dziś wolna, zdecydowanie chce spędzić ze mną ze dwie godzinki. A w ogóle ten pan ma dziś kredyt, bo przyjeżdżając tutaj, oznajmił, że spłukał się, lecz jako stały klient ma wolne konto, proszę bardzo... Trudno, obliczę pieczołowicie jego zachcianki.
Pan redaktor nabrał powietrza, powiedział:
Proszę mi jeszcze pozwolić na lekturę, jestem pod wrażeniem. Nie ma w tym ani odrobiny pornografii, a wydaje mi się, że widzę to wszystko tak wyraźnie, jestem tam. I to działa... To jest mocna strona pani stylu. Parę korekt, parę skróceń i wyjdzie dynamiczne cacko. Cycko, zaśmiał się.
Ależ proszę bardzo, pokiwałam głową, poparzoną cieczą próżności. Zapalone, dymiące cygaro leży nietknięte na popielniczce, którą pan redaktor-czyścioch wyjął razem z moim maszynopisem. Dodałam: Dziwnie się czuję, słysząc moje wspomnienia czytane na głos. Ale w końcu...
Redaktor czytał:
Wchodzę do pokoju. Przy łóżku stoi chwiejący się pan senator aktualnej kadencji. Ależ musiał zabawić się na mieście, nim przyjechał tu ukoić swój egzystencjalny ból. I niczym w prasowych opisach pan senator jechał do Vegas samochodem, jechał, kręcił, wymijał kompletnie zalany, wymijał swawolnie jak bohater kreskówki, korzystając z osłony nocy. I dotarł bezpiecznie, należy mu się nagroda. Znałam pana senatora doskonale, to znaczy znałam jego zachcianki. To one stanowiły wyzwanie, z którym musiałam się zmierzyć. Po senatorze przychodził inny senator, przestawałam ich rozróżniać, wszyscy tacy pewni siebie, dystyngowani w językach i spojrzeniach, często w pozycjach, wygibasach, zwariowanych fikołkach po wszystkich kątach pokoju uciech, kucający, kicający, niuchający, łaszące się kociaki w krawatach, ocierające się o moje łydki, o nogi stolika z drinkami, łóżka brakowało na ich fantazje, kogel-mogel Sodomy z papierowymi podziękowaniami wysokiej wartości za moje intymne poświęcenie.
Przypal mnie papierosem, rozkazał pan senator. O, to coś nowego. Senator rozebrał się do majtek, oparł na rękach i wyprężył tłuste pośladki. Wyjęłam z kieszeni jego marynarki paczkę papierosów, zapaliłam, zrobiłam, o co mnie poprosił. Wcześniej powiedziałam: Usługi dodatkowe również kosztują tysiąc złotych. Pan senator zaśmiał się, zapiszczał fiu, fiu! Co tam, co tam?
A teraz bij po twarzy, tylko tak, żeby nie było śladów. Pan senator wstał, nadal się chwiejąc; właśnie wypił czwarty z kolei drink za sto osiemdziesiąt złotych, z czego sto ląduje w mojej kieszeni, osiemdziesiąt zostaje w Vegas; wysunął język, pomerdał nim, trzasnęłam go w policzek raz, drugi, trzeci.
Teraz w jaja, zawołał i skulił się, nim uderzyłam. Ale zrobiłam to bez wahania, bo kiedy tu przychodzę, zamieniam się w automat, ich nic nie obchodzi, że mam dwa fakultety, że nie mogłam wcześniej znaleźć normalnej pracy, a w pornolach za mało płacą, to dobre dla panienek bez matury i z sianem w głowie, choć jedna moja bliska znajoma jest chlubnym wyjątkiem... A ja jestem maszyną do spełniania marzeń, które nigdy nie przychodzą do głowy facetom z dochodami trzy tysiące miesięcznie czy jeszcze niżej.
Nie minęło pięć minut, pan senator, mimo swoich trzech promili, nadal wlewał w siebie drinki, rachunek rósł jak dojrzewający nastolatek, pan senator położył się na łóżku i poprosił przymilnie o biczowanie.
To kosztuje tysiąc, zauważyłam.
A niech kosztuje! Smagaj mnie, byłem dziś niegrzecznym chłopczykiem w senacie. Żebyś wiedziała, jak ci idioci posłowie konstruują te ustawy. I jeszcze żądają zniesienia senatu! Przecież – pan senator beknął – wtedy wszystkie ustawy będą upstrzone błędami legislacyjnymi, będą wadliwe jak zawirusowane pliki wordowskie. Trybunał nie nadąży z pracą. Tyle ner wów, Boże, tyle nerwów podczas czterech godzin obrad. O, teraz uderzaj pod karkiem, na wysokości łopatek, to mi dobrze zrobi. Boże, jakie to cudowne.
Senator zmoczył kołdrę, choć nawet mnie nie dotknął. Wstał z pochyloną głową, zwolnił oczy z obowiązku spostrzegawczości, jakby ubzdurał sobie, że stoi naprzeciwko bazyliszka, ubrał się, nawet żwawo jak na swój stan i możliwości zachowania równowagi, i nie patrząc na mnie, wyszedł, zataczając się, wyszedł z tego wyrozumiałego apartamentu. Narobił długów na sześć tysięcy, bez napiwku dla mnie. I jeszcze stówa za parking. Moja strata.
Pan redaktor złapał wreszcie gasnące cygaro, wyssał z niego tytoniowy ekstrakt, żar nabrał ciemnopomarańczowych kolorków, dymny wieniec, nie, defilada dymnych wieńców ruchami dżdżownicy poruszała się przez gabinet, dotarła do moich nozdrzy, rozkaszlałam się. Zdecydowanie wolę papierosy, które mniej widowiskowo gryzą układ oddechowy. Cygara potrzebują przestrzeni, pojemnych jak czerpak do wody męskich płuc, które z łatwością połkną tak dużą dawkę trucizny.
To jest, proszę pani, zdumiewające, ten senator... Nie spodziewałem się po tytule jakichś rewelacji, a jednak, a jednak. Zresztą, pani styl pędzi do przodu jak francuski ekspres, ledwo kończę jedno zdanie, połykam następne, chcę wiedzieć więcej, poznać całą historię.
Prawi mi pan komplementy, doprawdy. Za dużo ich, nie mogę się otrząsnąć.
I pani to wszystko przeżyła?
Nie twierdzę, że nie wymyśliłam tego i owego.
Najbardziej zabawny jest epizod o panu... Jak go pani nazwała?
Pan Podnóżek.
O tak, klient, który wykupuje dwie godziny, kuli się na dywanie jak wierny psiak, pani kładzie na nim stopy, może pani czytać książkę czy robić na drutach, a on zamiera, zamienia się w podnóżek, rozkoszuje się tym... Boże, gdyby nie świadczyła pani tego swoją obecnością, pomyślałbym, że naczytała się pani markiza de Sade'a albo Masocha i teraz próbuje niemodnie ich naśladować. Zresztą, pani opisy są o wiele bardziej subtelne. I takie prawdziwe.
Panie redaktorze, nadmiar pochwał...
O nie. Widzi pani, literatura powinna też czegoś uczyć, otwierać oczy czytelnika. To prawie jak przyrodniczy film, bez obrazy dla literatury. Zresztą, dzięki pani ludzie poznają ceny z kosmosu. I tamtejszych mieszkańców, dodał złośliwie.
O tak. Śmiać się, zaprzeczyć?
Cenię sobie, że nie pisała pani tych wspomnień dla pieniędzy, choćby przez fakt kopert z sumami przyprawiającymi o zawrót głowy, które majętni klienci zostawiali pani w ramach podziękowania.
Powiem tak. Wiedziałam, że w końcu się tym kiedyś podzielę, to zbyt barwne przeżycia, by tkwiły w przyciemnionych apartamentach Vegas. Klienci wiedzą, że panienki z burdelu opowiadają znajomym o ich wyczynach. Rzadko spodziewają się, że potem ktoś może ich opisać, przecież te zdziry piszą, ich zdaniem, również przez u zwykłe i erzet zamiast żet, a o przecinkach nie mają pojęcia jak o czarnych dziurach czy rachunku prawdopodobieństwa.
Nie boi się pani? My to wydamy, a potem pewnego dnia dwóch panów o grubych karkach zapuka do pani drzwi...
Prędzej przyjdą do pana, zażartowałam ryzykownie. Nawet nie zapukają...
O tak, pan redaktor puścił kolejne kółko, tego się nie obawiamy, mieliśmy tu już parę przygód, facet z megafonem, facet przebrany za mnicha, jeszcze brakuje listonosza... Mój syn nazywa ich freakami. Jesteśmy przygotowani. A tak swoją drogą, jak pani napisała, ten pan senator nie zapłacił tych pieniędzy.
I to właśnie był powód mojego odejścia. Napracowałam się nad jego przyjemnością, z tych sześciu tysięcy cztery należały się mnie, żądałam ich, a w Vegas powiedzieli mi, że nie chcą drażnić pana senatora, puszczą mu to płazem, to stały klient o szerokich kontaktach, gdyby chciał, mógłby zamknąć najbardziej ekskluzywny burdel w Warszawie już jutro albo zrobić mu, jak mówią reklamiarze, zły peer, w końcu koledzy, znajomi pana senatora też tu bywają.
Napisała pani odważnie, że mimo miliona na koncie ma pani dosyć bycia tylko zwykłą, choć elegancką szmatą. Przepraszam, że to mówię.
Widzę, że bardzo uważnie przeczytał pan moją powieść.
Staram się, redaktor zaśmiał się cicho, bardziej do siebie niż do mnie. Jedną trzecią cygara zgniótł o dno popielniczki. Pani talent dorównuje pani urodzie. Odważę się porównać ją do aparycji tej ponętnej aktorki, Ani Przybylskiej. Czy tej Sylwii... A może Doroty... Pyszne z nich osóbki.
Nie oszczędza pan na komplementach, zwłaszcza podanych tak pośrednio, a zarazem obrazowo.
Także na konstruktywnych, ostrych krytykach, zachichotał pan redaktor. A z nim Marcel Proust.
Ale proszę nie myśleć, że wydam tę książkę za darmo.
Nigdy tego nie pomyślałem. Szanuję pisarzy, wiem, że zasługują nawet na więcej za swoją odwagę i niezależność. A pani szczególnie.
Właściwie po co jest ta rozmowa, zapytałam z innej beczki. Przecież to nie wieczór autorski.
Chciałem panią zobaczyć.
Wiem. I?
Jestem pod wrażeniem. To ideał. Wspaniała, jak by powiedział mój syn, hardkorowa książka, i równie wspaniały pisarz. Przepraszam, pisarka. Hardkorowa...
Jest pan pewny, że napiszę coś jeszcze? Może te wspomnienia to pierwszy i ostatni raz?
O nie.
Jak to o nie? – zdenerwowała mnie przekora redaktora.
Pani ma potencjał.
Zobaczymy, czy ktoś to kupi, powiedziałam. Bałam się, że jak kupię więcej tych pochwał, pan redaktor straci do mnie sympatię i zacznie ironizować. To normalne u oczytanych ludzi.
Nawet jeśli nie... Pan redaktor postukał palcami. Ja inwestuję w moich pisarzy. Jeśli ktoś ma talent, w końcu wyjdzie na swoje. Talent, potencjał, energię i zawziętość. Nie ta, to druga, nie druga, to trzecia książka w końcu chwyci. A wtedy wznowimy pierwszą i drugą, rozumie pani?
Redaktor niby to żartobliwie puścił do mnie oko, a ja, było nie było była top prostytutka, absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych oraz Instytutu Germanistyki Uniwersytetu Warszawskiego, wyczulona na męskie fantazje i oczekiwania błyskawicznie, prawie od niechcenia wychwyciłam grzeszną, wstydliwą myśl siedzącego przede mną wydawcy: jeden szybki, konwencjonalny stosunek, tu, w tym gabinecie, na tym uprzątniętym biurku... Biada kaktusowi! Pan redaktor odetchnąłby głę boko po zdarzeniu i śmiało zabrał się do wydawania mojej powieści. A tak wolno i opieszale weźmie się do tego, przeklinając moją urodę, makijaż, długie włosy w kolorze blue velvet – że nie dane było mu spotkać mnie w innych okolicznościach. Za to z rozkoszą pomyśli, że dzięki mojej książce przyłoży tym nadzianym gościom w garniturach, o dochodach rocznych, o jakich dziewięćdziesiąt dziewięć procent Polaków może śnić sobie całe życie i nie wyśnić ani odrobiny... Oto literatura walcząca, literatura społeczna, nowy pozytywizm poprzez pryzmat nihilizmu i ekshibicjonizmu, który pogrąży sumienia tych wyuzdanych brzuchali. Ble, ble, ble. Ich utuczone portfele i spasione konta, niczym dojne krowy, dostarczają pokarmu stadu rozkapryszonych dziwek. Dobrze im tak.
Redaktor wie, że gdyby chciał skorzystać z odrobiny mojego doświadczenia, musiałby zaciągnąć kredyt w banku (może nawet u samego prezesa manikiurzysty, dałabym mu list polecający), że zwyczajnie nie stać go na to, co mam do zaoferowania z racji mojego dawnego zawodu. A wstyd prosić o rabat, to niemęskie.
Jak on okropnie cierpi, zupełnie jak pan Podnóżek, który wycierał sobie łzy, gdy mijały ustalone dwie godziny, a ja wcale nie kwapiłam się do gratisowego wydłużenia sesji, bo zwyczajnie bolały mnie nogi.
To jedyny wydawca, który mnie zrozumiał, docenił i w dodatku chwali – może nawet przesadnie, w ściśle określonym celu. Pewnie dobrze, jeśli nie perfekcyjnie, zredaguje moją książkę, doprawi ją należycie i solidnie, by spodobała się wielu gustom.
Dobrze, nawet jeśli ulituję się nad panem redaktorem, powinien być świadomy, że rasowy pisarz nie pominie tego później w swoich kolejnych wspomnieniach. Nałogowo kopiuję przeżycia i wklejam je na kartki książki.
Panie redaktorze, cieszę się bardzo, że chce mnie pan wydać, zaczęłam od banału równego „O rany, a jednak się kręci!".
Mnie też jest przyjemnie.
Pan redaktor otworzył szufladę, wyjął drugie cygaro.
Widzę, że lubi pan to, co sam Bill Clinton.
O tak. Cygara dodają stylu, elegancji, wykwintu. Nie tylko prezydenci i prezesi mogą sycić się ich smakiem.
Myliłam się co do konwencji na biurku, cóż, wyszłam z wprawy przez to pisanie. Pisarz skazany jest na poszukiwanie nowych tematów, inaczej wypala się jak... No właśnie, jak co? Już tracę wenę, nie szalejąc, nie idąc pod prąd – jak kilka miesięcy temu w Vegas.
Czy ktoś śmiałby wejść do gabinetu bez pukania?
Nigdy, odpowiedział pewnie i z naciskiem na pierwszą sylabę pan redaktor. Chyba że jakiś szaleniec.
Wstałam.
Ten nieznośny upał, panie redaktorze.
Fakt. Klimatyzacja chyba nawaliła.
Niedobrze.
No właśnie.
Spalam się pod bluzeczką.
Fakt.
...Szkoda, że ten epizod nie znajdzie się w mojej debiutanckiej powieści. Epilog byłby niedorzeczny jak happy end w dramacie obyczajowym. A jednak.
...Za to może być pierwszym opowiadaniem w drugiej książce. Właśnie powiedziałam hop, nim przeskoczyłam. Ale patrząc na twarz pana redaktora, wiem, że mogę to zrobić bez przesądnych wyrzutów sumienia.
Mój gabinet jest strzeżony jak Gabinet Owalny w Białym Domu, oznajmił pan redaktor.
Wyśmienicie.
Gdyby wydawcy mieli takich autorów, takie autorki jak ja, umawialiby się z nimi, no właśnie, kiedy? I kochaliby swoją pracę miłością namiętną, zawziętą i bezkompromisową – tak jak poszukiwacze skarbów czy zaginionego czasu...