Poszukiwany żywy lub martwy - ebook
Poszukiwany żywy lub martwy - ebook
Nelson Grey, zatrudniony na ranczu Porsonów, pragnie tylko jednego: zostać hodowcą bydła, najlepiej na własnym kawałku ziemi. Takie ma plany na przyszłość, ale zamęt w jego uporządkowanym dotychczas życiu wprowadza przypadkowa awantura w saloonie, podczas której ranny zostaje brat znanego w okolicy rewolwerowca. Sprawcą jest Dan Porson, syn ranczera, a ponieważ brat rannego dąży do odwetu, Grey kierując się zasadą lojalności, decyduje się udzielić wsparcia młodemu Porsonowi. Uruchamia tym samym całą lawinę dramatycznych wydarzeń i już jako wyjęty spod prawa staje chcąc nie chcąc w obliczu wyzwań, jakie go przerastają.
Miłośnicy książek poczytnego autora literatury westernowej, Maxa Branda, również tym razem nie będą zawiedzeni, znajdą tu bowiem pasjonującą klasyczną opowieść z Dzikiego Zachodu, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i wyrazistych bohaterów – w tym charakterystyczną dla westernu postać szlachetnego i odważnego „jeźdźca znikąd” czy też tajemniczego herszta bandy – a także subtelny wątek miłosny i wprowadzony miejscami element humoru.
Seria wydawnicza Wydawnictwa JAMAKASZ „Biblioteka Andrzeja – Szlakiem Przygody” to seria, w której publikowane są tłumaczenia powieści należące do szeroko pojętej literatury przygodowej, głównie pisarzy francuskich z XIX i początków XX wieku, takich jak Louis-Henri Boussenard, Paul d’Ivoi, Gustave Aimard, Arnould Galopin, Aleksander Dumas ojciec czy Michel Zévaco, a także pisarzy angielskich z tego okresu, jak choćby Zane Grey czy Charles Seltzer lub niemieckich, jak Karol May. Celem serii jest popularyzacja nieznanej lub mało znanej w Polsce twórczości bardzo poczytnych w swoim czasie autorów, przeznaczonej głównie dla młodzieży. Seria ukazuje się od 2015 roku. Wszystkie egzemplarze są numerowane i opatrzone podpisem twórcy i redaktora serii.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Powieść |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-67876-77-3 |
| Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Max Brand, a właściwie Frederick Schiller Faust urodził się 29 maja 1892 roku w Seattle w stanie Waszyngton i zmarł 12 maja 1944 roku w Santa Maria Infante we Włoszech. Osierocony w wieku 13 lat musiał walczyć o przetrwanie. W młodości pracował jako parobek na ranczach w kalifornijskiej dolinie San Joaquin. Podczas drugiej wojny światowej był korespondentem wojennym we Włoszech, gdzie zginął trafiony odłamkiem pocisku w trakcie raportowania ofensywy wojsk amerykańskich.
Studiował na Uniwersytecie Kalifornijskim. Wyróżniał się zamiłowaniem do nauki i do czytania książek, a także do buntowniczego stylu życia. Często wszczynał awantury i brał udział w pijatykach. Pisał satyryczne teksty ośmieszające uniwersytecką politykę, które publikował w szkolnych gazetkach i czasopismach literackich. Z tego powodu popadł w konflikt z władzami uczelni, które odmówiły mu przyznania dyplomu w 1915 roku. Kilka lat później uniwersytet zaproponował mu wydanie dyplomu, lecz odmówił.
Miłośnik mitologii greckiej i rzymskiej, dzieł Williama Szekspira, czy prozy sir Thomasa Maloryego, szczególnie uwielbiał dzieło Śmierć Artura. Zamiłowanie do klasyki odcisnęło na nim piętno w kwestii budowania postaci i fabuły.
Był jednym z najbardziej płodnych amerykańskich pisarzy. Napisał ponad 300 książek, głównie z nurtu literatury popularnej. Publikował, używając przeróżnych pseudonimów: George Owen Baxter, George Evans, David Manning, John Frederick, Peter Morland, George Challis, Evan Evans oraz Frederick Frost.
Najbardziej znany jest z przesiąkniętych akcją westernów. Do najpopularniejszych należą: Nieposkromieni, Nocny jeździec, Siódmy człowiek, Córka Dana, Biały Wilk, jednakże największą sławę przyniosły mu powieści o doktorze Jamesie Kildare.
Oprócz wymienionych pisał także romanse historyczne, powieści detektywistyczne oraz powieści szpiegowskie. Zarobił miliony, lecz pieniądze i sława nie miały dla niego znaczenia, a swoje powieści traktował jako sposób zarabiania na życie. Poświęcał się pisaniu poezji i powieści, z których niewielka ilość została opublikowana.
W Polsce wydano tylko kilka jego powieści. W PRL w opublikowanym w 1951 roku Wykazie książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu umieszczono wszystkie jego utwory, tym samym objęto je cenzurą i podlegały natychmiastowemu wycofaniu z bibliotek. Jego dzieła uznano za firmowane nagannym nazwiskiem, bądź za „zdezaktualizowane”, lub za wydane w „niewłaściwym” miejscu. Jednym słowem jego książki uznano za „szkodliwe” dla współczesnego społeczeństwa polskiego. Głównie chciano zniwelować zainteresowanie Polaków światem, szczególnie Ameryką, tamtejszym życiem i obyczajami. Jego utwory powróciły do bibliotek i księgarń po 1989 roku, w postaci publikacji opartych na wydaniach przedwojennych. Dotyczyło to jednak tylko kilku tytułów, niekoniecznie najciekawszych i najlepszych.Rozdział I
Czarne chmury nad ranczem
Dzień, w którym pojawił się „Drągal”, wrył mi się w pamięć głębiej niż jakikolwiek inny – głównie z powodu historyjki, jaką uraczył nas już niemal w pierwszej chwili naszej znajomości, ale też ze względu na zajścia, jakie potem nastąpiły. A wydarzyło się wtedy tak wiele, że gdy opowiem o tym po kolei, stanie się od razu jasne, dlaczego wszystko, co wiąże się z Drągalem, zapisało się złotymi głoskami w mej pamięci.
Z pracą wyznaczoną na ten dzień zdążyliśmy się już uporać, nie zostało nic do roboty nawet dla mnie, żółtodzioba, najmłodszego w drużynie. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata i jako ten najbardziej zielony dostawałem najmniej przyjemne zadania. Nie protestowałem, bo i tak miałem się za szczęściarza, jako że należałem do drużyny Porsona, uznawanej za jedną z najlepszych w całej okolicy. Co prawda roboty na ranczu było co niemiara, ale z nastaniem zimy zajęć ubywało i wtedy właściciel stawał na głowie, aby zatrzymać pod dachem przynajmniej tych najbardziej sumiennych. Jeśli zaś chodzi o obiboków i leserów, to gdy zaczynały się prawdziwe chłody, musieli radzić sobie sami. U Porsonów mogli liczyć na przezimowanie tylko porządni kowboje, którzy pracowali z oddaniem. Bywało tak, że zimą dostawali tylko połowę zapłaty, albo nawet tyrali jedynie za wyżerkę, ale gdy z wiosną pojawiały się widoki, że roboty ruszą znowu pełną parą, każdy na ranczu zaczynał otrzymywać pełną zapłatę. Nic więc dziwnego, że chętnych do pracy na naszym ranczu nie brakowało.
Co do mnie, zamierzałem w przyszłości zająć się hodowlą bydła, albo u kogoś, albo na swoim, więc chętnie uczyłem się fachu pod okiem starego Jeffa Porsona. Był jednym z najtwardszych ranczerów w okolicy, ale też najuczciwszym. Co więcej – znał się na bydle jak mało kto! Znał się na tym tak dobrze, że kiedy widział, jak jakiś roczniak podrzuca łbem lub wznosi ogon do góry, potrafił określić dokładnie, ile much dręczy to biedne zwierzę. Tak przynajmniej powiadali jego kowboje. Szefował im syn Jeffa, Dan, ale rzecz jasna tylko wtedy, gdy starego nie było na ranczu. Z Dana też był dobry szef, choć bardzo wymagający i może trochę za bardzo skory do jakiejś rozróby od czasu do czasu, ale w sumie nie mogliśmy na niego narzekać, bo nie czepiał się byle czego.
Co to znaczy: być dobrym szefem? No cóż, dobry szef to moim zdaniem facet, który po pierwsze zna się dobrze na swojej pracy, a po drugie zna dobrze swoich pomocników. Wie zawsze, kiedy ktoś wykonał swoją robotę najlepiej jak umiał, a kiedy nie. Moje pierwsze zadanie na ranczu Porsonów polegało na ujeżdżeniu narowistego czterolatka. Zajęło mi to cały tydzień, przy czym stale musiałem zadawać sobie pytanie, czy zdołam w końcu ujarzmić konia, czy może raczej to koń ujarzmi mnie… Ostatecznie wypróbowałem na tym wałachu niemal wszystkie nieczyste sztuczki, jakich koń może zakosztować w ciągu całego swojego żywota, a jednak Dan Porson pozwolił mi nadal się nim zajmować. Dopiero potem dowiedziałem się, że kiedy jeden z kowbojów skrytykował moje nieuctwo, przez które jakoby tylko znęcam się nad koniem, Dan wyjaśnił mu, że na ranczu dobrze wychowany kowboj jest więcej wart niż dobrze wychowany koń, oraz że wiedza przychodzi z wiekiem, a nie ma lepszej nauki niż ta biorąca się z własnego doświadczenia.
Może rozwodzę się za bardzo nad tym wszystkim i też na temat Dana Porsona, ale to pewnie dlatego, że kiedy zjawił się u nas Drągal, byliśmy tu właśnie w niemałych opałach. A wszystko przez to, że kilka tygodni wcześniej Dan wybrał się z całą drużyną do miasta i podczas jakiejś awantury w tamtejszym saloonie1 poniosły go nerwy. Nie była to wielka burda, po prostu zwykłe spięcie, jak to bywa przy piciu whisky. Jednak w końcu nie obyło się bez tego, że przemówiły rewolwery, i Dan, który zwykle łatwo sięgał po broń, a strzelał wtedy nie tylko szybko, ale też celnie, również tym razem nie chybił przeciwnika.
Kula trafiła Josha Ackera w prawe biodro i wyszła przez plecy na wysokości krzyża. Rannego położono do łóżka na zapleczu saloonu, Dan rzecz jasna opłacił doktora i wszyscyśmy mieli nadzieję, że nie stało się nic wielkiego, a Josh z tego wyjdzie – po części dlatego, że nie mieściło nam się w głowie, aby ktoś mógł stracić życie w tak młodym wieku, a po części dlatego, że Josh miał brata, który włóczył się wprawdzie po okolicy to tu, to tam, ale z pewnością wróciłby czym prędzej policzyć się z Danem, gdyby Josh przeniósł się mimo wszystko na tamten świat. Owym bratem Josha był Tom Acker, urodzony rewolwerowiec, zawsze skory do strzelaniny. Po prostu uwielbiał takie akcje i był w tym naprawdę dobry. Za zabójstwa stawał już przynajmniej kilkakrotnie przed sądem, ale za każdym razem wykręcał się sianem, tłumacząc, że działał w samoobronie.
Tak właśnie miały się sprawy, kiedy pewnego dnia nadszedł list z kilkoma słowami nagryzmolonymi przez tegoż Josha Ackera. Koperta zawierała też pieniądze dla Dana Porsona w kwocie dokładnie takiej, jaką Dan wydał uprzednio na leczenie swojej ofiary, z dopiskiem, że doktora opłacił brat Josha, Tom, który jak tylko znajdzie na to czas, planuje wybrać się pociągiem w nasze strony.
List wyjaśniał ponadto, że Tom Acker ma do pomówienia z Danem Porsonem – a każdy, kto miał choćby trochę oleju w głowie, mógł przewidzieć, że ostatecznych argumentów w takiej rozmowie jest w stanie dostarczyć jedynie „sędzia Colt”2!
Nad ranczem poczęły się gromadzić ciemne chmury, nic więc dziwnego, że pora wieczerzy przebiegała odtąd bez jakichkolwiek oznak wesołości, a posępny nastrój utrzymywał się przez cały dzień. Dan miał swoje wady, wszyscyśmy o tym wiedzieli, ale ogólnie rzecz biorąc, był przez nas lubiany i przygnębiała nas sama myśl o tym, że miałby już niebawem zamknąć oczy na zawsze.
Tak oto wyglądała sytuacja, i dlatego siedzieliśmy wtedy przed naszym barakiem niemal w milczeniu, oddając się posępnym rozmyślaniom, gdy wtem na pobliskim wzgórzu ujrzeliśmy jeźdźca. Zbliżał się bez pośpiechu i niebawem zatrzymał się tuż przed nami. Miał wygląd typowego kowboja – był wysoki i szczupły, przy tym szeroki w barach, o mocarnych ramionach. Twarz miał szkaradną, ale zarazem dobrotliwą, pokaźny krzywy nos oraz szerokie, krzywe usta, wygięte przy uśmiechu identycznie jak nos – tak jakby przez całe życie dął w niego wiatr z jednej strony, podobnie jak to się dzieje z drzewami na stokach gór.
Zatrzymał konia przed barakiem, z wolna zsunął się z jego grzbietu na ziemię i wtedy okazało się, że ubranie wisi na nim w strzępach. Koń, istna kupa nieszczęścia, miał kabłąkowaty grzbiet i trzymał nisko opuszczoną głowę, tak jakby ściągał ją w dół jakiś spory ciężar. Doprawdy, wierzchowiec i jeździec tworzyli razem parę godną pożałowania. Większość kowbojów stara się zwykle zrobić na widzach wrażenie: osadzają konia w miejscu i zwinnie, z gracją zeskakują z niego, jakby rozsadzała ich energia, natomiast ten nieznajomy ni to zsunął się, ni to spadł z siodła i bez pośpiechu stanął na ziemi.
– Siemacie, chłopcy – powiedział. – Tak sobie myślę, czy coś tam u was zostało jeszcze w kuchni do przekąszenia.
Dan Porson, który siedział z nami, rzekł:
– Odprowadź konia, przybyszu. Potem wejdź do środka i powiedz kucharzowi, żeby dał ci coś na ząb. I również ze dwa koce. Znajdzie się też dla ciebie wolna prycza.
– Spróbuję odprowadzić konia do stajni – odparł dryblas – ale raczej nie będzie to łatwe.
– A to czemu? – zapytał jeden z naszych. – Pewnie to jedna z tych szkap, co to unika wysiłku i stara się chodzić jak najmniej?
– Mój koń? Nie, nic z tych rzeczy. To po prostu niedźwiedziokoń.
To powiedziawszy, ruszył w kierunku stajni, ciągnąc za sobą przygarbione zwierzę, a po chwili wszedł do domu.
– Co on miał na myśli z tym niedźwiedziokoniem? – zapytał Dan Porson.
– Nie mam pojęcia – mruknął „Mańkut” Guiness. – W każdym razie wygląda mi na zwykłego włóczykija, a przy tym porusza się tak niemrawo, jakby doskwierał mu reumatyzm. Mam nadzieję, że nie zabawi tu z nami długo.
Wiosna kończyła się właśnie, nastała pora najdłuższych dni w roku, tak więc świeciły jeszcze resztki słońca, kiedy przybysz wyszedł z powrotem z domu. Przez ramię przerzucił sobie zrolowany koc, w ustach ściskał zębami papierosa. Stąpał powoli, z widocznym trudem, stawiając krótkie kroki, jakby bolały go i nogi, i brzuch.
Dan Porson, jak przystało na człowieka dobrze wychowanego, podszedł do niego i podał mu rękę.
– Poznał już pan tutejszych chłopców? – zapytał.
– Nie – odparł nieznajomy. – Znalazłem się tu przypadkiem, jestem tylko przejazdem.
– To ranczo Porsonów – wyjaśnił Dan. – A ja jestem Dan Porson. Jeśliś pan zmęczony, proszę siąść na kocu i odpocząć.
– Dzięki. Zwykle mówią mi „Drągal”. Miło mi pana poznać, Porson.
Złożył koc w taki sposób, że zrobił z niego poduszkę, po czym opadł na nią z jękiem, krzyżując nogi.
– Powiedz mi, przyjacielu, cóż to za dziwo: niedźwiedziokoń? – zapytał Dan.
– Niedźwiedziokoń? – powtórzył Drągal. – Nie wiesz pan tego?
– Nie wiem – przyznał Dan. – Nigdy jeszcze nie słyszałem o takim zwierzu!
– No cóż… po namyśle nie mogę się temu dziwić, bo chyba i ja sam zetknąłem się z czymś takim dopiero niedawno.
Drągal umilkł i przez chwilę w milczeniu, bez pośpiechu skręcał długimi palcami nowego papierosa, następnie przypalił go od poprzedniego.
Cisza trwała, dopóki z ust nie wypłynął mu pierwszy dymek, a on w tym czasie upewnił się, że wszyscy czekają w napięciu na jego opowieść, którą rozpoczął tak oto:
– Parę dni temu jeździłem po okolicy, co chwila obrzucając mego konia wyzwiskami, chociaż wiem, że nie powinno się tego robić, zwłaszcza wobec konia, którego dostało się w prezencie. Ale trudno, nic na to nie poradzę, bo to zwierzę jest pokraczne i z przodu, i z tyłu, a środkowej części nie ma wcale. Kiedy jego tylne nogi kłusują, przednie idą stępa, a co gorsza, zawsze porusza się przygarbiony niczym krowa schodząca po stoku. Jest przy tym dychawiczny i krótkowzroczny, a całą siłę, jaką ma w sobie, zużywa każdego ranka na wytarzanie się. Bez takiej rozgrzewki w ogóle nie byłby w stanie wyruszyć w drogę. Chód ma tak twardy, że bolą mnie przez to wszystkie kości od stóp do głów, nie wiem, czy możecie to sobie wyobrazić. Za każdym razem, kiedy uderza kopytem o ziemię, mam wrażenie, jakby w mojej czaszce grzechotało coś niczym suszony groszek w blaszanej puszce.
– Tak, chyba już pojmuję, co to za koń – mruknął Dan Porson.
Reszta z nas siedziała skupiona, bo widać było, że ten wysoki, chudy przybysz jest nie lada mistrzem w snuciu opowieści. On zaś mówił dalej:
– Zaczął mi już doskwierać głód, widoki na znalezienie czegoś, co nadawałoby się do zjedzenia, wydawały się mizerne, a te podskoki na grzbiecie mojej szkapy tylko wzmagały apetyt. Jednak w pewnym momencie mignęły mi w oddali białe ogony stadka jeleni. Czym prędzej zsiadłem z konia, uwiązałem go na długim sznurze do jakiejś wierzby i wspiąłem się ostrożnie na wzgórze. Z góry oddałem strzał i na szczęście trafiłem młodego byczka. Podbiegam bliżej, odcinam z niego, co tylko się da, aby przygotować zapas jedzenia na potem i przedzieram się przez zarośla, aby władować zdobycz na konia. Aż tu nagle wyrasta obok mnie jakby spod ziemi grizzly3. Dźwiga się w górę na tylne łapy, tak potężny, że nosem zdaje się sięgać nieba, największy szary niedźwiedź, jakiegom kiedykolwiek widział, o większym nie opowiadano jeszcze nigdy w saloonach nawet po trzeciej szklaneczce whisky. Taki właśnie kolos stał teraz przy mnie, tak blisko, że kiedy ryknął, samym oddechem zdmuchnął mi kapelusz z głowy. Czym prędzej cisnąłem na ziemię mięso, które trzymałem, chwyciłem kapelusz i puściłem się pędem do konia, a ta bestia za mną. Wpakowałem się na moją chabetę i dźgnąłem ją ostrogami z całych sił, a ona ruszyła z kopyta i kierując się na północ, pomknęła przed siebie niczym jastrząb na łowach. Na moje nieszczęście zapomniałem przy tym zupełnie, że przywiązałem konia do wierzby, no i gdy lina, choć długa, rozwinęła się wreszcie do końca, wstrzymała szkapę tak raptownie, że ta zrobiła fikołka, a ja poszybowałem w górę i wpadłem w jakieś kolczaste krzewy, które bezlitośnie pocięły mnie całego od stóp do głów. Dlatego moje ubranie wygląda tak, jak widać. Kiedym się już pozbierał, a świat przestał mi wirować przed oczami, usiadłem na ziemi i patrzę: oto moja szkapa podnosi się, wstaje jakby nigdy nic, a niedźwiedź patrzy na nią i najwyraźniej nabiera chyba apetytu na koninę, akurat teraz, akurat tego dnia. Nagle rusza do ataku, szarżując wprost na konia, a ten, z pętlą na karku, wie już przecież, że nie pozbędzie się liny, nie próbuje więc nawet uciekać. Zamiast tego gotuje się do starcia z pędzącym ku niemu niedźwiedziem: cofa się nieco i z lekko pochylonym łbem wypatruje celu, po czym tylnymi kopytami wykonuje nagłego kopa i trafia niedźwiedzia prosto w czubek nosa. Jak już mówiłem, to był olbrzymi grizzly, nic więc dziwnego, że i nos miał niemały, starczyło zatem na nim miejsca dla obu kopyt. Niedźwiedź runął na grzbiet, wydając przy tym przeraźliwy ryk, niesamowity, jakby z wnętrza ziemi, potem dźwignął się z trudem i sięgnął przednimi łapami do pyska, aby sprawdzić, czy coś jeszcze tam na nim pozostało, a kiedy się przekonał, że nos tkwi nadal na swoim miejscu, postanowił wynieść się czym prędzej, póki jeszcze czas. Po chwili pędził przed siebie na trzech łapach, bo czwartą trzymał cały czas przytkniętą do nosa, najwidoczniej bardzo obolałego. Zbliżał się szybko do krańca horyzontu, aż wreszcie zniknął mi z oczu. Nie pozostało mi już wtedy nic innego, jak tylko podnieść z ziemi mięso i strzelbę, władować wszystko na konia i ruszyć w drogę. Ale koń co jakiś czas przypominał sobie tamtą linę, a wtedy nagle stawał w miejscu i przez dobrą chwilę potrząsał łbem. Albo też opuszczał głowę i zerkał za siebie, aby się upewnić, czy nie atakuje go niedźwiedź. Oto dlaczego mówię teraz na niego: niedźwiedziokoń.
Po tych słowach, kończących opowieść, Drągal dźwignął się z trudem i stęknął ponownie.
– Ach, te kolce! – szepnął. – Nieźle mnie pokłuły!
Po chwili zniknął w drzwiach baraku, a my odprowadzaliśmy go wzrokiem, chichocząc.
– Niedźwiedziokoń! – odezwał się w końcu Dan Porson, kręcąc głową.
My wszyscy w śmiech, a Dan dodał:
– Teraz już wiemy, co to za jeden ten Drągal: stuknięty gawędziarz.
1 Saloon – w Stanach Zjednoczonych, zwłaszcza na Dzikim Zachodzie rodzaj baru, w którym sprzedawano napoje, również alkoholowe, przeznaczone do konsumpcji na miejscu, miejscowa ludność – niemal wyłącznie mężczyźni – zwykła spędzać tam wolny czas i odbywać spotkania oraz narady.
2 Sędzia Colt (ang. Judge Colt) – powiedzenie nawiązuje do rewolweru Colt 45, popularnego m.in. wśród sędziów na Dzikim Zachodzie, którzy często nosili broń, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo w trakcie wykonywania obowiązków; z tego względu „sędzia Colt” stał się synonimem sędziego, gotowego bronić swojej decyzji za pomocą broni palnej, ale pojęcie to mogło dotyczyć jednocześnie samego rewolweru, mogącego w określonej sytuacji rozstrzygnąć definitywnie o wyniku konfliktu.
3 Grizzly (Ursus arctos horribilis) – niedźwiedź szary, podgatunek niedźwiedzia brunatnego, długość ciała dorosłego samca do 2,5 m, zamieszkuje północno-zachodnią część Ameryki Północnej, głównie Góry Skaliste, doskonale pływa, uchodzi za bardziej drapieżnego niż niedźwiedź brunatny.Rozdział II
Gawędziarz
Byliśmy pewni, że Drągal pobędzie z nami co najwyżej do rana, ale on nie zdradzał wcale chęci wyruszenia w drogę. Upłynęły trzy kolejne tygodnie, każdy z tych dni mógł przynieść jego decyzję o spakowaniu swoich rzeczy i odejściu, tymczasem myśl o tym, że mógłby nas opuścić, zaczęła – o dziwo! – sprawiać nam przykrość. Okazał się bowiem człowiekiem niezwykle zabawnym, filutem, jakich na świecie mało, no i po prostu przyzwyczailiśmy się do niego. Szef nazwał go pierwszego dnia „stukniętym gawędziarzem”, ale miał rację tylko w połowie, bo Drągal nie należał wcale do stukniętych w sensie „nierozgarnięty”, był z niego natomiast rzeczywiście wyjątkowo zapalony klituś-bajduś.
Z pewnością nie mogliśmy za to zaliczyć go do gorliwych pracowników. Przez kilka pierwszych dni mógł faktycznie odczuwać bolesne skutki lądowania w kolczastych zaroślach, w jakie spadł z konia – zakładając, że to, o czym nam opowiedział, wydarzyło się naprawdę – i dlatego poruszał się z trudem. Szybko jednak stało się jasne, że nigdy, niezależnie od kondycji, w jakiej się akurat znajdował, nie przejawiał chęci do podjęcia jakiejkolwiek pracy. Jeśli mogła ona wiązać się choćby z najmniejszym wysiłkiem fizycznym, robił wszystko, co możliwe, aby jej uniknąć.
W tym celu sięgał do swego niewyczerpanego zasobu najprzeróżniejszych pomysłów tak sprytnie, jak iluzjonista na scenie, który raz po raz wyczarowuje coś z rękawa, ale myśmy i tak potrafili zawsze odkryć, o co mu naprawdę chodzi. Na przykład kiedyśmy przegrywali zakład, nie mogąc wyciągnąć z talii właściwej karty, nie żądał od nas za to dolara, ale musieliśmy dla odmiany naprawić mu uzdę, kupić nowe skórzane strzemię lub coś w tym rodzaju. Kiedyś postawił pięćdziesiąt centów, zapewniając, że zdoła wyciągnąć któremuś z nas spod pachy żywego królika. My ze swej strony mieliśmy za to oporządzić jego konia i go oczyścić – chociaż ta bestia wcale tego jeszcze nie wymagała. Do zaprezentowania triku wybrał mnie, i muszę się przyznać, że kiedy wsunął mi dłoń pod kurtkę i nagle poczułem, tak jak on zapowiadał, że coś się tam szamocze, drapiąc mnie przy tym, wystraszyłem się nie na żarty, a on po chwili wyciągnął z powrotem rękę i – trudno w to uwierzyć! – faktycznie trzymał w niej za kark wystraszonego królika.
Na ten widok wszyscy zaczęli wiwatować i piać z zachwytu, Drągal natomiast oświadczył z poważną miną:
– Nie u każdego mógłbym wyciągnąć w ten sposób żywego królika. Musi to być ktoś o czystym sercu i prawym charakterze. Ale, jak widać, nasz Nelly Grey jest właśnie takim człowiekiem, i wydaje mi się, że u niego mogę bez obawy spróbować powtórzyć tę sztuczkę.
To mówiąc, rzeczywiście sięgnął ponownie pod moją kurtkę, tak jak przedtem, i oto podniósł w górę rękę z drugim zwierzątkiem.
W tym miejscu muszę wyjaśnić, że nazywam się Nelson Grey i zwykle wszyscy skracają moje imię do „Nels”, ale Drągal pierwszy zaczął mówić mi „Nelly”4 i tak już pozostało; co gorsza, ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu inni zaczęli go w tym naśladować.
Tego rodzaju sztuczki i żarty pomagały nam odprężyć się po całodziennej pracy na ranczu i zamiast pogrążać się w posępnych rozmyślaniach o groźbie wiszącej nad głową naszego szefa, mogliśmy odtąd spędzać wieczory w wesołym nastroju.
Nawet Dan Porson zaczął przychodzić po wieczornym posiłku do naszego baraku i przesiadywał tam z nami godzinę, nieraz też dłużej, przysłuchując się bajeczkom opowiadanym przez Drągala. A kiedy ten rozpoczynał swą opowieść, zapadała cisza i wszyscyśmy słuchali go z zapartym tchem. Któregoś dnia Dan powiedział, że tak świetny wesołek na ranczu jest wart tyle, co dwóch kowbojów, po czym zaproponował, że będzie płacił mu za to, by co wieczór zabawiał nas swoimi opowieściami!
– Już raz się zdarzyło, że wynajęto mnie do tego, abym opowiadał rozmaite historyjki – odparł Drągal – i możecie mi wierzyć, że za nic na świecie nie chciałbym przeżywać tego samego po raz drugi.
– Dawno to było? – zapytałem.
I to wystarczyło, aby Drągal rozpoczął nową opowieść. Nikt nie musiał prosić go o to dwa razy.
– Statek, na którym wtedy pracowałem, odbywał rejs po Pacyfiku, a załoga miała dwóch szczególnie niegodziwych oficerów: za byle co zwykli karać marynarzy chłostą, używali do tego liny okrętowej. Któregoś wieczoru, gdy dobijaliśmy do portu na Wyspach Salomona, uznali, że teraz ja zasłużyłem na taką karę.
– A ty dałeś im obu wycisk? – zapytał Porson.
Drągal potrząsnął głową.
– Nie zwykłem się bić. Jestem na to za chudy i za wysoki. Nie dałbym im rady. Ale kiedy podchodzili do mnie, pomyślałem sobie, że większość zapłaty za pracę na statku i tak zdążyłem przegrać w pokera, na więcej nie bardzo mogę liczyć, a zatem nic mnie już tu nie trzyma. Tak czy owak, dałem z pokładu nura do wody i popłynąłem wpław do brzegu.
– I nie natknąłeś się na żadnego rekina? – zapytałem. – W tamtych wodach aż się od nich roi.
– Dobrze, żeś mi tym przypomniał. Masz rację – podchwycił Drągal. – Nie ma to jak oczytany młodzieniec, doskonała podpora dla kogoś, kto może czasem zapomnieć o czymś ważnym. Zgadza się, widziałem tam dużo rekinów, ale wcale się ich nie bałem, bo już wiele lat wcześniej zdążyłem się przekonać, że nie gustują w moim smaku. Tego wieczoru było ich w wodzie całe mnóstwo, wprost kłębiły się wokół mnie, tak że co chwila musiałem odpychać je na boki. W końcu dostałem się na brzeg, na złość tym dwóm oficerom, którzy musieli pogodzić się z faktem, żem zdążył im umknąć. Wyruszyłem w głąb wyspy, aż dotarłem do miejsca, skąd ujrzałem płonące ognisko i poczułem zapach pieczonego mięsiwa. Szedłem dalej, kierując się zapachem, i raptem znalazłem się przed obliczem króla. Okazało się, że jest władcą kilku wiosek na tej wyspie, a kiedy dowiedział się, że mówię po angielsku, oszalał z radości, bo od jakiegoś czasu uczył się tego języka i chciał się z nim osłuchać. Tak więc od razu usiadłem z nim przy ognisku i przez cały wieczór snułem rozmaite opowieści, które zachwyciły go do tego stopnia, że oddał mi do dyspozycji jedną z chat, taką siedzibę honorową dla mnie, że tak powiem. A następnego ranka, kiedym się obudził, czekało już na mnie kilku czarnoskórych wysłanników króla z wiadomością, że zaprasza mnie do siebie. Udałem się zatem do króla i razem spożyliśmy śniadanie, a potem przez cały dzień ucztowałem wraz z nim – bo on co pół godziny nakładał sobie kilka łyżek kolejnych potraw – piłem do tego jego trunki, które jakoś dziwnie drażniły moje powonienie, i nie przestawałem mu opowiadać coraz to nowych historii. To znaczy, on siedział i palił, i pił, i słuchał, a ja siedziałem, paliłem i piłem, i mówiłem. Był to jeden z moich najpiękniejszych dni. Potem król powiedział, że jest bardzo zadowolony z mojego towarzystwa i życzy sobie, żebym pozostał u niego na zawsze jako główny szambelan albo nadworny marszałek lub wezyr czy coś w tym rodzaju. Nie miałem nic przeciw temu. Uznałem, że lepsze już będzie takie życie niż ustawiczny lęk przed chłostą na statku, chyba to rozumiecie. Zgodziłem się, a król dał mi w prezencie szatę z wzorzystej bawełny i łaskawie pozwolił mi wrócić na wieczór do mojej chaty. Kiedy zbudziłem się nazajutrz rano, ujrzałem prócz dwóch służących, podarowanych mi przez króla już poprzedniego dnia, kobietę zaoferowaną mi na żonę, a także dwa prosiaki. Prosiaki kazałem upiec, ale kobietę odesłałem królowi, wolę bowiem mieć spokój w domu, nawet jeśli jest to tylko zwykła chata. Ta decyzja zdumiała króla i kiedy nieco później poszedłem go odwiedzić, sprowadził dla mnie tuzin młodych ślicznotek namaszczonych od stóp do głów wonnymi olejkami, z ozdobnymi kolczykami w nosach. Oświadczyłem królowi, że czuję się niezmiernie zaszczycony jego hojnością, ale niestety nie mogę z niej skorzystać, gdyż ciąży na mnie klątwa rzucona przez pewnego czarownika: jeśli poślubię jakąkolwiek kobietę, w jednej chwili utracę dar snucia opowieści. Król, wysłuchawszy mnie, czym prędzej wygnał owe kobiety z pałacu, a ja usiadłem u jego boku, aby opowiedzieć mu następną historyjkę. W ten sposób upłynęło sześć miesięcy i przez cały ten czas korzystałem z gościnności króla, jedząc i pijąc do woli. Codziennie dostawałem prezenty, od prosiaków po bele drogocennego sukna, paciorki, broń i amunicję, a kiedyś otrzymałem nawet wojenne kanu i garść wspaniałych pereł. Kłopot polegał jednak na tym, że w rewanżu musiałem codziennie raczyć króla opowieściami. Któregoś dnia odetchnąłem z ulgą, bo wybuchła akurat niewielka wprawdzie, ale jednak, wojna z którymś z sąsiadów króla, niestety wszakże potrwała zaledwie tydzień. Nieprzyjaciele uznali, że mają dość uganiania się za nami po lesie, zawarto więc rozejm, co dla mnie oznaczało powrót do obowiązku opowiadania królowi rozmaitych historyjek. Musiałem mówić, dopóki nie usnął, a potem budzić go następną opowieścią. Możecie być pewni, że wykorzystywałem cały zapas historyjek, jakie znałem, zacząłem nawet sam wymyślać nowe, a potem przypominać sobie dawne, zasłyszane gdzieś bajeczki, a pamiętałem ich niemało, i wreszcie przyszła kolej na opowieści, które znałem z przeczytanych książek, i wszystko to starałem się rozciągać i przedłużać, jak tylko się dało, aby gadać dwukrotnie dłużej i bardziej pogmatwanie. Mimo to czułem, że słowa płyną mi z ust z coraz większym oporem i w końcu zdałem sobie sprawę, że niebawem zabraknie mi ich w ogóle. I faktycznie ten moment nadszedł, trudno mi było w to uwierzyć, lecz tak się stało. Otworzyłem usta, aby wypowiedzieć jakieś słowo, ale nic z tego! Nie mogłem wykrztusić ani jednego. Chciałem powiedzieć: „Następnego dnia” albo „Jak już mówiłem…” czy też: „A wracając do Billa, o którym wspomniałem, że stał na skraju lasu, dzielnie oczekując ataku piratów…”, jednak nic mi nie wychodziło. Wyczerpałem cały zasób słów, co do jednego! Król zapytał, co się dzieje, wyjaśniłem zatem, że ktoś musiał odkręcić kurek, korzystając z mojej nieuwagi, i słowa zaczęły wyciekać ze mnie jedno po drugim przez kilka nocy, aż wyciekły do ostatniego. Król, słysząc to, najpierw wytrzeszczył oczy i wpatrywał się we mnie w milczeniu, a potem otworzył usta i zaczął wrzeszczeć. Krzyczał, że jestem przeklętym oszustem, a nie wspaniałym zabawiaczem. Wreszcie wezwał straż i kazał mnie poćwiartować oraz rzucić świniom na pożarcie, ale przedtem upiec, jako że jestem za chudy i zbyt podły, abym nadawał się do zjedzenia w surowym stanie. Na szczęście udało mi się dać susa i podciąć nogi strażnikowi, a kiedy ten runął na podłogę, mimowolnie zatarasował sobą drzwi, dając mi dostatecznie dużo czasu na wydostanie się na zewnątrz, gdzie włócznie ludzi króla nie mogły mnie już dosięgnąć. Dzięki temu zyskałem przewagę nad strażnikami i bez najmniejszego szwanku zdołałem dotrzeć na brzeg. Uskrzydlało mnie wiele powodów, aby jak najprędzej zostawić to miejsce za sobą. W porcie stał zakotwiczony statek, tuż przy brzegu, dałem zatem nura do wody niczym kaczor i podpłynąłem do burty. Marynarze rzucili mi linę, wspiąłem się po niej na pokład, a wtedy – zgadnijcie, co zobaczyłem.
– Coś zobaczył? – zapytałem.
– Ujrzałem tych samych dwóch złośliwych oficerów, przed którymi sześć miesięcy wcześniej musiałem uciekać, skacząc do wody. Jak się okazało, frachtowiec po zakończeniu poprzedniego rejsu akurat wczoraj zawinął tu ponownie do portu, a na jego pokładzie znajdowali się ci dwaj, którzy teraz spoglądali mnie, szczerząc zęby, uradowani, że widzą mnie przed sobą.
– Powiedz, co ci zrobili?
– No cóż – odparł Drągal. – Jak już mówiłem, nie nadaję się do bójek, tak więc wolę nie opowiadać o tym, co się potem działo. Brak mi nawet odpowiednich słów, by to opisać. Właśnie dlatego nigdy więcej nie przyjmę pracy jako gawędziarz do wynajęcia.
Tak oto wyglądał typowy sposób snucia opowieści przez Drągala. Większość z tego stanowiły bujdy, kto jednak potrafiłby powiedzieć, jaka część nie była zmyślona? A przy tym zawsze miało się wrażenie, że jednak wiele z tego wszystkiego wydarzyło się naprawdę. No dobrze, ale ile? Tego nigdy nikt nie wiedział. Za każdym razem, kiedy Drągal kończył swoje koszałki-opałki, my zaczynaliśmy łamać sobie głowy, starając się wspólnie rozwikłać tę zagadkę, ale wtedy okazywało się, że mamy co do tego odmienne zdania. Zgadzaliśmy się tylko w jednym punkcie: że Drągal jest najbardziej utalentowanym łgarzem o wrodzonej zdolności do bajdurzenia, jaki kiedykolwiek przybył na nasze ranczo.
Tak właśnie miały się sprawy, kiedy na ranczo wrócił „Stary”, to znaczy Jeff Porson, ojciec Dana. Od tego czasu wszystko się pogmatwało. Bo na widok Drągala siedzącego bezczynnie przed barakiem, choć pozostało jeszcze sporo czasu do zachodu słońca, Jeff zawołał od razu:
– Wziąłeś sobie wolny dzień? A może cię wyrzucili i czekasz teraz na wygodną podwózkę do miasta?
4 Nelly jest imieniem żeńskim.Rozdział III
Rewolwerowiec
Już po samym sposobie, w jaki Jeff Porson odezwał się do niego, Drągal mógł się domyślić, że ma przed sobą kogoś, kto decyduje tu o wszystkim, ale – jak mi potem wyznał – dziwaczny i dość niechlujny ubiór nie wskazywały wcale na właściciela rancza, odparł więc:
– Musisz wiedzieć, przybyszu, że właśnie wykonuję sumiennie swoją pracę.
– Ach tak? A na czym ona polega, co? – zapytał Jeff.
– Wyręczam tutejszych chłopców w myśleniu.
– O! W takim razie jesteś myślicielem, czy tak? – nie dawał za wygraną „Stary” Jeff Porson.
– Zgadza się. Jestem tu doradcą, kimś w rodzaju uzdrowiciela – wyjaśnił Drągal. – Mogę ci opowiedzieć, przybyszu, o takim uzdrowicielu i szamanie, który zaklinał deszcz dla plemienia Siuksów i…
– I od dawna tyrasz tak na tym ranczu ? – przerwał mu Jeff.
– Będzie ze trzy tygodnie, przyjacielu.
– Muszę cię więc zmartwić, bo właśnie twój czas tutaj dobiegł końca – oświadczył Jeff. – Pakuj swoje manatki!
– Oho, a coś ty w ogóle za jeden, przyjacielu?
– Jestem Jeff Porson. Zabieraj się stąd! Jazda! Już ja cię uzdrowię!
– Naprawdę jesteś pan Jeffem Porsonem?
– Ruszaj wreszcie!
– Bardzo mi przykro, ale coś mi się widzi – powiedział Drągal – że chyba będę mógł stąd wyjechać nie wcześniej niż jutro rano.
– Ha, a może jednak zdołam cię przekonać do zmiany zdania? – wycedził Jeff, z trudem już panując nad swoją wrodzoną zapalczywością.
– No cóż, jeśli o mnie chodzi, zawsze jestem otwarty na argumenty, o ile są przekonujące – odparł Drągal. – Ale jest jak jest.
– Znaczy: jak? – warknął przez zęby Jeff. – Tak jak ja to widzę, jest tylko jedno rozwiązanie: masz się stąd wynieść w te pędy!
– Dlaczego? – upierał się Drągal. – Czy ktokolwiek w sądzie mógłby wnieść oskarżenie przeciw komuś innemu, zanim by udowodnił, kim sam jest?
– A co to ma wspólnego z nami?!
– Nawet wiele – wyjaśnił Drągal. – Chętnie bym spełnił pańskie życzenie, ale nie mogę tego zrobić, zanim się nie upewnię, że jesteś pan istotnie Jeffem Porsonem, właścicielem tego rancza.
– Więc idź zapytać o to naszego kucharza, durniu! – zawołał Jeff.
– I teraz wszystko stało się dla mnie jasne, przybyszu. – Drągal machnął ręką. – Nie jesteś pan Jeffem Porsonem, to pewne. Nie możesz pan być ojcem tego wspaniałego młodzieńca, dżentelmena w każdym calu, jakim jest Dan Porson. Bo ojciec Dana nie nazwałby nigdy durniem prostego wędrowca, który nie zrobił mu nic złego. Tak więc, kimkolwiek jesteś, mój panie, nie jesteś ojcem Dana Porsona, zatem mogę tu spokojnie posiedzieć, dopóki nie wróci Dan.
Tego już było Jeffowi za wiele. Czym prędzej ruszył do domu po strzelbę, ale kucharz, widząc, co się święci, zdołał powstrzymać go od popełnienia nierozważnego czynu. Wypowiedział przy tym mnóstwo pochwał na temat Drągala, kiedy jednak po długim i pracowitym dniu tuż przed zachodem słońca Dan z resztą chłopaków wrócili na ranczo, „Stary” Jeff nadal kipiał z furii. Purpurowy na twarzy wpadł wprost na biednego Dana i zażądał od niego wyjaśnień, dlaczego pozwala leniowi, obibokowi kręcić się bezczynnie po ranczu. Wskazując palcem na Drągala, kazał wyrzucić go stąd raz na zawsze.
Całą sprawę pogarszał fakt, że te ostre słowa padały w obecności Drągala, który jakby nigdy nic siedział sobie przed barakiem i strugał nieduży kijek, jak przystało na leniwego, dobrodusznego włóczęgę, za którego się podawał, przy czym z uśmiechem kiwał głową do każdego z nas, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozgorączkowanego Jeffa.
Dan zmarszczył brwi i kręcąc głową, starał się nakłonić ojca do zmiany decyzji, ale bez powodzenia. Zresztą nic dziwnego, skoro Jeff wydał to polecenie w sposób tak obcesowy i w dodatku na oczach Drągala.
– Posłuchaj, ojcze – nie ustępował Dan. – Ten oto Drągal przebywa na ranczu z korzyścią dla nas, i każdy dobry gospodarz wolałby z pewnością zwolnić trzech pracowitych kowbojów niż kogoś takiego jak Drągal. On od tygodni co wieczór poprawia nam humor!
– Co słyszę? Potrzeba wam poprawy humoru?! – zawołał Jeff. – Już ja was rozweselę! A może mam jeszcze sprowadzić dla was chór minstrelów5? Powiem ci, co masz zrobić, Dan. Wyrzucisz tego próżniaka natychmiast na zbity łeb, albo… sam się stąd wyniesiesz!
Buch! Jego słowa miały moc potężnego ciosu. Obaj Porsonowie słynęli z krewkiego usposobienia, a krew w żyłach Dana buzowała w nie mniejszym stopniu niż u jego ojca.
Tak więc Dan zerwał z głowy kapelusz i cisnął nim o ziemię.
– Jeśli odejdę z rancza, już tu nie wrócę!
– I bardzo dobrze, nie wracaj. – Jeff machnął ręką.
– Taki właśnie mam zamiar – odparował Dan.
– Proszę zaczekać, panie Porson – wtrącił się nieoczekiwanie Drągal. – Niech się pan zachowa rozsądnie, nie wygania syna z mojego powodu! Jeśli tak być musi, jestem gotów wynieść się stąd w jednej chwili.
– Drągalu, jeśli wyjedziesz, to tylko razem ze mną! – zawołał Dan, rozsierdzony już nie na żarty.
– Krzyżyk na drogę! Kto mówi, że chcę, abyś został?! – zawołał Jeff. – Nawet wolę, żeby cię tu nie było. Wolę już znaleźć na mojego następcę prawdziwego mężczyznę!
– A ja wolę pracować dla prawdziwego mężczyzny niż dla ciebie – odciął się Dan.
Sprawy przybierały z każdą chwilą coraz gorszy obrót. Każdy z nas dałby wiele, aby rozładować nieprzyjemną sytuację i zażegnać ostry konflikt rodzinny, ale nikt nie miał pojęcia, w jaki sposób pojednać obu narwańców. I tu nieoczekiwanie pomógł nam przypadek. W pewnej chwili na szczycie pobliskiego wzgórza pojawił się jeździec, młody Meksykanin. Kierując się w naszą stronę, krzyknął z daleka:
– Hej, gringos!6
Jego tupet omal nie zwalił nas z nóg. Niech sobie Meksykanie nazywają nas tak, kiedy są wśród swoich lub w ogóle u siebie, we własnym kraju. Ale jeśli jakiś meksykański wyrostek odzywa się w taki sposób, podjeżdżając do naszej grupy, to już jest szczyt bezczelności!
„Mańkut” Guiness zdjął z głowy kapelusz i kpiącym gestem skłonił się przed Meksykaninem, który ostro osadził konia przed nami.
– Czym możemy panu służyć, señor? – zapytał nieznajomego.
– Czy jest tu może niejaki Dan Porson? – zapytał pyskaty młodzian.
– Tak, to ja – oświadczył Dan. – O co ci chodzi?
– To nie ja mam sprawę, lecz pewien człowiek – odparł tamten. – Czeka na pana za tamtym wzgórzem, mówi, że to ważne. Nazywa się Tom Acker i chce spotkać się z panem sam na sam.
Tego jeszcze brakowało! Najpierw zwada między ojcem i synem, a teraz jeszcze Tom Acker żądny krwi Dana!
Ale cóż? Nie mogliśmy przecież wziąć sprawy w swoje ręce i wspólnymi siłami przegnać Ackera. Nie, w żadnym razie, bo wtedy wyszłoby na to, że Dana Porsona obleciał strach, a taka niesława zniszczyłaby mu życie raz na zawsze.
Mieliśmy wszyscy dobre chęci, rwaliśmy się wprost do tego, by coś zrobić, nie pozostało nam jednak nic innego, jak tylko usunąć się na bok i pozwolić Danowi załatwić sprawę po swojemu.
Na szczęście przynajmniej jeden problem spadł nam dzięki temu z głowy: ów idiotyczny spór pomiędzy ojcem i synem został zażegnany i zapomniany.
– Musisz wiedzieć, synu, że nikt na tym bożym świecie nie będzie mógł cię potępić, jeżeli każesz Tomowi Ackerowi iść do diabła – powiedział Jeff Porson. – To nie wstyd unikać walki z takim osławionym rewolwerowcem i zabijaką.
A Dan odparł:
– Może istotnie nikt by mnie za to nie ganił, ale ja sam wyrzucałbym sobie tchórzostwo. Pójdę tam, stawię się na spotkanie z Tomem Ackerem.
Na twarzy Jeffa pojawił się dziwny grymas. Nagła bladość zdradzała lęk o syna, ale jego mina wyrażała też dumę z Dana, który przecież przemówił jak odważny junak, gotów stanąć do decydującej rozgrywki. Czuliśmy tak samo: to jasne, że ów Acker zabije biednego Dana, nie może być inaczej! A jednak wiedzieliśmy też, że chcemy, aby Dan mimo wszystko stawił tamtemu czoło, nie uchylał się przed walką.
– Z jego strony to absolutnie nie w porządku, że każe ci pójść za wzgórze – odezwał się nieoczekiwanie Drągal. – Dlaczegóż to Tom Acker nie miałby spotkać się z tobą w połowie drogi? Zgoda, on nie musi przychodzić aż tutaj, ale równie dobrze ty nie musisz pędzić aż tam. Najlepsze miejsce na wasze spotkanie to połowa drogi, a więc szczyt wzgórza.
Młody Meksykanin, nie tracąc czasu, gnał na koniu pod górę, aby jak najprędzej przekazać Ackerowi, że Dan stawi się na wezwanie, a ja wyobrażałem już sobie tę scenę: obaj przeciwnicy zbliżają się do siebie, nagle osadzają konie w miejscu, błyskawicznie dobywają broni, rozlega się huk wystrzału i Dan zsuwa się z siodła na bok – martwy.
Na samą myśl o tym robiło mi się słabo, czułem, jak nogi uginają się pode mną.
Dan zdawał sobie sprawę, że nie ma wyjścia; widziałem to wyraźnie. Twarz miał teraz szarą jak popiół, a raczej szarą jak głaz, bo wyglądała w tej chwili jak wykuta z kamienia.
– Zaczekaj chwilę, Dan – odezwał się Drągal – a ja pójdę za to wzgórze i może zdołam przekonać Ackera, że byłoby dla was lepiej spotkać się w połowie drogi.
Bez dalszej zwłoki ruszył przed siebie, a kiedy znalazł się na szczycie wzgórza – wysoka sylwetka na tle pomarańczowego wieczornego nieba – zatrzymał się, skręcił sobie papierosa i zapalił, po czym zniknął za krawędzią wzniesienia, zostawiając za sobą obłoczek dymu.
Czekaliśmy. Zaległa cisza, ciążąca nam jak nieznośny balast i tak dręcząca, że przerwał ją w końcu Mańkut. Zaczął nagle opowiadać, ile wysiłku kosztowało go wyciągnięcie krowy za ogon z bagnistego bajorka, w które wpadła dziś rano, a myśmy udawali, że słuchamy go pilnie, bo wszystko już było lepsze niż ta okropna cisza.
A potem rozległ się huk wystrzału – peng! – i zadudniło mi w głowie, jak od uderzenia młotem. Tuż po chwili padł drugi strzał, po którym zza wzgórza dobiegł nas jedynie tętent kopyt konia pędzącego dokądś wyciągniętym galopem!
5 Minstrele – w średniowiecznej Europie (XIII i XIV wiek) śpiewacy i recytatorzy poezji, przebywający na dworach lub wędrujący od miasta do miasta, wywodzili się m.in. spośród zawodowych nadwornych „zabawiaczy”: śpiewaków, akrobatów, błaznów i in. W Polsce znani też jako rybałci.
6 Gringo – początkowo nazywano tak w Hiszpanii i w Ameryce Łacińskiej ludzi, którzy nie mówili po hiszpańsku; od XIX wieku zaczęto (głównie w Meksyku) odnosić to miano (z pogardliwym wydźwiękiem) do przybyszów lub turystów z terenu Stanów Zjednoczonych