Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Potop. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Potop. Tom II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 703 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Wier­ny So­ro­ka wiózł swe­go puł­kow­ni­ka przez lasy głę­bo­kie, sam nie wie­dząc, do­kąd je­chać, co po­cząć, gdzie się ob­ró­cić.

Kmi­cic nie tyl­ko był ran­ny, ale i ogłu­szo­ny wy­strza­łem. So­ro­ka od cza­su do cza­su ma­czał szma­tę w ku­ble wi­szą­cym przy ko­niu i ob­my­wał mu twarz; chwi­la­mi za­trzy­my­wał się dla po­czerp­nię­cia świe­żej wody przy stru­mie­niach i je­zior­kach le­śnych, ale ani woda, ani po­sto­je, ani ruch ko­nia nie zdo­ła­ły zra­zu wró­cić panu An­drze­jo­wi przy­tom­no­ści – i le­żał jak mar­twy, aż żoł­nie­rze ja­dą­cy ra­zem, a mniej do­świad­cze­ni w rze­czach ran od So­ro­ki, po­czę­li się tro­skać, czy żyje.

– Żyje – od­po­wia­dał So­ro­ka – za trzy dni tak bę­dzie na ko­niu sie­dział jak każ­dy z nas. Ja­koż w go­dzi­nę póź­niej Kmi­cic otwo­rzył oczy i z ust jego wy­do­by­ło się jed­no tyl­ko sło­wo:

– Pić!

So­ro­ka przy­tknął bla­szan­kę z czy­stą wodą do jego warg, lecz po­ka­za­ło się; że otwar­cie ust spra­wia panu An­drze­jo­wi ból nie­zno­śny – i nie mógł pić. Ale przy­tom­no­ści już nie stra­cił; jed­nak­że o nic nie py­tał, jak gdy­by nic nie pa­mię­tał; oczy miał sze­ro­ko otwar­te i pa­trzył bez­myśl­nie na głę­bie le­śne, na szma­ty błę­kit­ne­go nie­ba, wid­ne nad gło­wa­mi mię­dzy gę­stwi­ną, i na swo­ich to­wa­rzy­szów; pa­trzył tak, jak czło­wiek zbu­dzo­ny ze snu lub otrzeź­wio­ny z upi­cia, i po­zwo­lił, nie mó­wiąc ani sło­wa, opa­try­wać się So­ro­ce, nie ję­czał przy roz­wią­zy­wa­niu ban­da­żów – owszem, zim­na woda, któ­rą wach­mistrz ob­my­wał ranę, zda­wa­ła się spra­wiać mu przy­jem­ność, bo cza­sem uśmie­chał się oczy­ma.

A So­ro­ka po­cie­szał go:

– Ju­tro, pa­nie puł­kow­ni­ku, dur przej­dzie. Da Bóg, że się uchro­nim.

Ja­koż pod wie­czór odu­rze­nie po­czę­ło istot­nie prze­cho­dzić, bo przed sa­mym za­cho­dem słoń­ca Kmi­cic spoj­rzał przy­tom­niej i na­gle spy­tał:

– Co tu taki szum?

– Jaki szum? Nie ma żad­ne­go – od­po­wie­dział So­ro­ka.

I wi­docz­nie szu­mia­ło tyl­ko w gło­wie pana An­drze­ja, bo wie­czór był po­god­ny. Za­cho­dzą­ce słoń­ce, prze­ni­ka­jąc sko­śny­mi pro­mie­nia­mi w gę­stwi­nę, prze­sy­ca­ło zło­ty­mi bla­ska­mi mrok le­śny i bra­mo­wa­ło czer­wo­ne pnie so­sen. Wiatr nie wiał – i tyl­ko tu i ów­dzie z lesz­czy­ny, brzóz i gra­bów spły­wa­ły li­ście na zie­mię albo zwierz pierz­chli­wy czy­nił lek­ki sze­lest, po­my­ka­jąc w głę­bi­ny boru przed jezd­ny­mi.

Wie­czór był chłod­ny, jed­nak­że go­rącz­ka po­czę­ła wi­docz­nie chwy­tać pana An­drze­ja, bo po kil­ka­kroć po­wtó­rzył:

– Mo­ści ksią­żę! mię­dzy nami na śmierć i ży­cie!

Ściem­ni­ło się wresz­cie zu­peł­nie i So­ro­ka my­ślał już o noc­le­gu, ale że we­szli w mo­kry bór i bło­to po­czę­ło chlu­po­tać pod ko­py­ta­mi, je­cha­li więc da­lej, aby do­brać się do wy­so­kich i su­chych czę­ści lasu.

Je­cha­li go­dzi­nę i dru­gą, nie mo­gąc prze­brać się przez ba­gno. Tym­cza­sem uczy­ni­ło się znów wid­niej, bo ze­szedł księ­życ w peł­ni. Na­gle So­ro­ka ja­dą­cy na prze­dzie ze­sko­czył z kul­ba­ki i po­czął pil­no roz­pa­try­wać grunt le­śny.

– Ko­nie tędy szły – rzekł – wi­dać śla­dy na bło­cie.

– Kto mógł tędy prze­jeż­dżać, kie­dy tu żad­nej dro­gi nie ma? – rzekł je­den z żoł­nie­rzy pod­trzy­mu­ją­cych pana Kmi­ci­ca.

– Ale śla­dy są – i to kupa cała! Ot, tam, mię­dzy so­sna­mi, wi­dać ja­sno jak na dło­ni.

– Może by­dło cho­dzi­ło.

– Nie może być. Nie pora le­śnych pa­stwisk, wi­dać wy­raź­nie ko­py­ta, już­ci, ja­cyś lu­dzie mu­sie­li tędy prze­jeż­dżać. Do­brze by było choć­by budę le­śni­czą zna­leźć.

– To jedź­my śla­dem.

– Jaz­da!

So­ro­ka wsko­czył zno­wu na ko­nia i ru­szy­li. Śla­dy ko­pyt w tor­fia­stym grun­cie cią­gle były wy­raź­ne, a nie­któ­re, o ile przy świe­tle księ­ży­ca moż­na było miar­ko­wać, wy­da­wa­ły się zu­peł­nie świe­że. Jed­nak­że ko­nie za­pa­da­ły do ko­lan i wy­żej. Już oba­wia­li się żoł­nie­rze, czy prze­brną, czy głęb­sze jesz­cze to­pie­le nie od­kry­ją się przed nimi, gdy po upły­wie pół go­dzi­ny do noz­drzy ich do­szedł za­pach dymu i ży­wi­cy.

– Smo­lar­nia tu musi być! – rzekł So­ro­ka.

– A ot! tam skry wi­dać! – rzekł żoł­nierz.

I rze­czy­wi­ście, w dali uka­za­ła się smu­ga czer­wo­na­we­go, prze­sy­co­ne­go pło­mie­niem dymu, oko­ło któ­rej ska­ka­ły iskry tle­ją­ce­go pod zie­mią ogni­ska.

Zbli­żyw­szy się uj­rze­li żoł­nie­rze cha­tę, stud­nię i dużą szo­pę, zbi­tą z bier­wion so­sno­wych. Ko­nie, zmę­czo­ne dro­gą, po­czę­ły rżeć – licz­ne rże­nia od­po­wie­dzia­ły im spod szo­py, a jed­no­cze­śnie przed jezd­ny­mi sta­nę­ła ja­kaś po­stać ubra­na w ko­żuch prze­wró­co­ny weł­ną do góry.

– A siła koni? – spy­tał czło­wiek w ko­żu­chu.

– Chło­pie! Czy­ja to smo­lar­nia? – rzekł So­ro­ka.

– Co­ście wy za jed­ni? Ską­de­ście się tu wzię­li? – py­tał zno­wu smo­larz gło­sem, w któ­rym wi­docz­ny był prze­strach i zdzi­wie­nie.

– Nie bój się! – od­po­wie­dział So­ro­ka – nie zbó­je!

– Jedź­cie w swo­ją dro­gę, nic tu po was!

– Za­mknij pysk i do cha­ty pro­wadź, póki pro­sim. A nie wi­dzisz, cha­mie, że ran­ne­go wie­ziem!

– Co­ście za jed­ni?

– Pil­nuj, abym ci z rusz­ni­cy nie od­po­wie­dział. Lep­si od cie­bie, pa­rob­ku! Pro­wadź do cha­ty, a nie, to cię we wła­snej smo­le ugo­tu­jem.

– Je­den się przed wami nie obro­nię, ale bę­dzie nas wię­cej. Gar­dła wy tu po­ło­ży­cie!

– Bę­dzie i nas wię­cej, pro­wadź!

– To i chodź­cie, nie moja spra­wa.

– Co masz jeść dać, to daj – i go­rzał­ki. Pana wie­zie­my, któ­ry za­pła­ci.

– Byle stąd żyw wy­je­chał.

Tak roz­ma­wia­jąc we­szli do cha­ty, w któ­rej na ko­mi­nie pa­lił się ogień, a z garn­ków po­sta­wio­nych na trzo­nie roz­cho­dził się za­pach du­szo­ne­go mię­si­wa. Izba była dość prze­stron­na. So­ro­ka za­raz na wstę­pie za­uwa­żył, iż pod ścia­na­mi sta­ło sześć tap­cza­nów okry­tych ob­fi­cie ba­ra­ni­mi skó­ra­mi.

– To tu ja­kaś kom­pa­ni­ja miesz­ka – mruk­nął do to­wa­rzy­szów. – Pod­sy­pać rusz­ni­ce i czuj duch! Tego cha­ma pil­no­wać, by nie umknął. Nie­chże dzi­siej­szej nocy kom­pa­ni­ja śpi na dwo­rze, bo my z izby nie ustą­pim.

– Pa­no­wie nie przy­ja­dą dziś – rzekł smo­larz.

– To i le­piej, bo nie bę­dziem się o kwa­te­rę spie­ra­li, a ju­tro so­bie po­je­dziem – od­parł So­ro­ka – tym­cza­sem wy­kiń mię­si­wo na misę, bo­śmy głod­ni, i ko­niom owsa nie ża­łuj.

– A skąd­by tu owsa wziąść przy smo­lar­ni, wiel­moż­ny pa­nie żoł­nie­rzu?

– Sły­sze­li­śmy ko­nie pod szo­pą, to musi być i owies; smo­łą ich nie ży­wisz.

– To nie moje ko­nie.

– Czy two­je, czy nie two­je, jeść mu­szą jako i na­sze. Żywo, chło­pie! żywo! je­śli ci skó­ra miła. Smo­larz nie od­rzekł nic. A tym­cza­sem żoł­nie­rze zło­ży­li śpią­ce­go pana An­drze­ja na tap­cza­nie – po czym sami za­sie­dli do wie­cze­rzy i je­dli chci­wie du­szo­ne mię­si­wo wraz z bi­go­sem, któ­re­go ob­szer­ny sa­gan zna­lazł się na ko­mi­nie. Były tak­że i ja­gły, a w ko­mo­rze, przy izbie, zna­lazł So­ro­ka spo­ry gą­sio­rek go­rzał­ki.

Jed­nak­że sam z lek­ka się tyl­ko za­kro­pił i żoł­nie­rzom pić nie dał, bo po­sta­no­wił mieć się przez noc na bacz­no­ści. Ta opróż­nio­na cha­ta z tap­cza­na­mi na sze­ściu mę­żów i z szo­pą, w któ­rej rża­ło sta­do koni, wy­da­ła mu się dziw­ną i po­dej­rza­ną. Są­dził po pro­stu, że to jest schro­ni­sko zbó­jec­kie, tym bar­dziej że w tej sa­mej ko­mo­rze, z któ­rej wy­niósł gą­sio­rek, od­krył spo­ro orę­ża po­za­wie­sza­ne­go na ścia­nach i becz­kę pro­chu oraz roz­ma­ite ru­pie­cie, wi­docz­nie w dwo­rach szla­chec­kich po­ra­bo­wa­ne. Na wy­pa­dek gdy­by nie­obec­ni miesz­kań­cy tej cha­ty wró­ci­li, nie moż­na było spo­dzie­wać się od nich nie tyl­ko go­ścin­no­ści, ale na­wet mi­ło­sier­dzia; za­mie­rzył więc So­ro­ka za­jąć zbroj­ną ręką cha­tę i trzy­mać się w niej prze­mo­cą lub dro­gą ukła­dów.

Było to ko­niecz­ne i ze wzglę­du na zdro­wie Kmi­ci­ca, dla któ­re­go po­dróż mo­gła stać się zgub­ną, i ze wzglę­du na wspól­ne wszyst­kich bez­pie­czeń­stwo. So­ro­ka był to żoł­nierz kuty i bity, któ­re­mu jed­no tyl­ko uczu­cie ob­cym było, to jest uczu­cie trwo­gi. A jed­nak te­raz, na wspo­mnie­nie księ­cia Bo­gu­sła­wa, strach go brał. Zo­sta­jąc z daw­nych lat w służ­bie Kmi­ci­ca, wie­rzył on śle­po nie tyl­ko w mę­stwo, ale i w szczę­ście mło­de­go pana; wi­dział nie­jed­no­krot­nie jego czy­ny prze­cho­dzą­ce zu­chwal­stwem mia­rę wszel­ką i gra­ni­czą­ce pra­wie z sza­leń­stwem, któ­re jed­nak uda­wa­ły się i ucho­dzi­ły pła­zem. Od­był z Kmi­ci­cem wszyst­kie "pod­cho­dy" pod Cho­wań­skie­go, brał udział we wszyst­kich za­bi­ja­ty­kach, na­pa­dach, za­jaz­dach, po­rwa­niach i do­szedł do prze­ko­na­nia, że mło­dy pan wszyst­ko może, wszyst­ko po­tra­fi, z każ­dej toni się wy­ra­tu­je i każ­de­go, kogo ze­chce, po­grą­ży. Kmi­cic tedy był dla nie­go uoso­bie­niem naj­więk­szej po­tę­gi i szczę­ścia – a owóż wi­docz­nie te­raz tra­fił swój na swe­go – nie! wi­docz­nie pan Kmi­cic tra­fił na lep­sze­go od sie­bie… Jak to? Je­den mąż, któ­ry był już w ręku Kmi­ci­ca, po­rwa­ny, bez­bron­ny, zdo­łał wy­do­stać się z jego rąk i mało tego: oba­lić sa­me­go Kmi­ci­ca, po­gro­mić jego żoł­nie­rzy i prze­ra­zić ich tak, że zbie­gli bo­jąc się jego po­wro­tu? Był to dziw nad dzi­wy i So­ro­ka gło­wę tra­cił my­śląc o tym – wszyst­kie­go się bo­wiem na tym świe­cie spo­dzie­wał, tyl­ko nie tego, by zna­lazł się ktoś taki, kto by po panu Kmi­ci­cu prze­je­chał.

– Zali skoń­czy­ło się już na­sze szczę­ście? – mru­czał do sie­bie roz­glą­da­jąc się ze zdu­mie­niem do­ko­ła.

Więc choć daw­niej, by­wa­ło, szedł z za­mknię­ty­mi oczy­ma za pa­nem Kmi­ci­cem na kwa­te­ry Cho­wań­skie­go, oto­czo­ne ośm­dzie­się­cio­ty­sięcz­ną ar­mią, te­raz, na wspo­mnie­nie tego dłu­go­wło­se­go księ­cia z pa­nień­ski­mi oczy­ma i ró­żo­wą twa­rzą, ogar­niał go za­bo­bon­ny prze­strach. I sam nie wie­dział, co czy­nić. Prze­ra­ża­ła go myśl, że ju­tro lub po­ju­trze trze­ba bę­dzie zje­chać na bite trak­ty, na któ­rych może ich spo­tkać sam strasz­li­wy ksią­żę lub jego po­goń. Dla­te­go to wła­śnie zje­chał z dro­gi w głę­bo­kie lasy – a obec­nie pra­gnął zo­stać w onej le­śnej cha­cie, póki by się nie zmy­li­ły i nie znu­ży­ły po­go­nie.

Lecz że i to schro­ni­sko, z in­nych po­wo­dów, nie wy­da­wa­ło mu się bez­piecz­nym, chciał wie­dzieć, cze­go się trzy­mać, i w tym celu ka­zał żoł­nie­rzom stra­żo­wać przy drzwiach i oknach cha­ty, a sam rzekł do smo­la­rza:

– Weź, chło­pie, la­tar­nię i chodź ze mną.

– Chy­ba łu­czy­wem wiel­moż­ne­mu panu za­świe­cę, bo nie masz la­tar­ni.

– To świeć łu­czy­wem; spa­lisz szo­pę i ko­nie, wszyst­ko mi jed­no!

Na ta­kie dic­tum, la­tar­nia zna­la­zła się za­raz w ko­mo­rze. So­ro­ka ka­zał chło­pu iść na­przód, sam zaś szedł za nim z pi­sto­le­tem w gar­ści.

– Kto tu miesz­ka w tej cha­cie? – py­tał po dro­dze.

– Pa­no­wie miesz­ka­ją.

– Jak ich zo­wią?

– Tego mi nie wol­no po­wie­dzieć.

– Wi­dzi mi się, chło­pie, że weź­miesz w łeb!

– Mój je­go­mość – od­po­wie­dział smo­larz – je­śli­bym ze­łgał ja­kie prze­zwi­sko, to też mu­siał­byś się je­go­mość kon­ten­to­wać.

– Praw­da jest! A siła tych pa­nów?

– Jest sta­ry pan i dwóch pa­ni­czów, i dwóch cze­la­dzi.

– Jak­że to, szlach­ta?

– Pew­nie, że szlach­ta.

– I tu miesz­ka­ją?

– Cza­sem tu, a cza­sem Bóg wie gdzie!

– A te ko­nie skąd?

– Pa­no­wie na­pro­wa­dza­ją, a skąd, Bóg wie!

– Rzek­nij praw­dę: nie roz­bi­ja­ją twoi pa­no­wie na go­ściń­cu?

– Czy ja, mój je­go­mość, wiem? Wi­dzi mi się, że ko­nie bio­rą, a komu, to nie moja gło­wa.

– A co z koń­mi ro­bią?

– Cza­sem we­zmą sztuk dzie­sięć, dwa­na­ście, ile jest, i po­pę­dzą – a do­kąd, to też nie wiem. Tak roz­ma­wia­jąc do­szli do szo­py, z któ­rej sły­chać było par­ska­nie koni i we­szli do środ­ka.

– Świeć! – rzekł So­ro­ka.

Chłop pod­jął la­tar­nię w górę i po­czął oświe­cać ko­nie sto­ją­ce sze­re­giem przy ścia­nie. So­ro­ka opa­try­wał jed­ne­go po dru­gim okiem znaw­cy i gło­wą krę­cił, ję­zy­kiem mla­skał i mru­czał:

– Nie­bosz­czyk pan Zend rad by był… Są pol­skie, mo­skiew­skie… a ten wa­łach nie­miec… i ona klacz tak­że… Za­cne ko­nie. A co im da­je­cie?

– Żeby nie ze­łgać, mój je­go­mość, tom tu dwie po­lan­ki owsem ob­siał jesz­cze z wio­sny.

– To twoi pa­no­wie od wio­sny ko­nie spro­wa­dza­ją?

– Nie, ale mi cze­lad­ni­ka z roz­ka­zem przy­sła­li.

– Toś ty ich?

– Ja by­łem ich, nim na woj­nę po­szli.

– Na jaką woj­nę?

– Czy ja wiem, mój je­go­mość. Po­szli da­le­ko, jesz­cze ze­szłe­go roku, a wró­ci­li la­tem.

– A czyj te­raz je­steś?

– To kró­lew­skie lasy.

– Kto cię tu osa­dził na smo­lar­ni?

– Bo­ro­wy kró­lew­ski, pa­nów krew­ny, któ­ry z nimi też ko­nie pro­wa­dzał, ale jak raz z nimi po­je­chał, tak i wię­cej nie wró­cił.

– A go­ście jacy tu u pa­nów nie by­wa­li?

– Tu nikt nie tra­fi, bo ba­gna na­oko­ło i tyl­ko jed­no przej­ście; dziw­no mi to, mój je­go­mość, że­ście tra­fi­li, bo kto nie tra­fi, tego i ba­gno wcią­gnie.

So­ro­ka chciał zra­zu od­po­wie­dzieć, że i te lasy, i to przej­ście zna do­brze, ale po chwi­li na­my­słu po­sta­no­wił le­piej za­mil­czeć, a na­to­miast spy­tał:

– A duże to bory?

Chłop nie zro­zu­miał py­ta­nia.

– Jak to?

– Da­le­ko idą?

– Oj! kto je tam prze­szedł: jed­ne się koń­czą, dru­gie za­czy­na­ją, a Bóg tam wie, gdzie ich nie ma. Ja tam nie był.

– Do­brze! – rzekł So­ro­ka.

To rze­kł­szy ka­zał chło­pu wró­cić i sam za­wró­cił do cha­ty.

Po dro­dze roz­my­ślał, co mu czy­nić przy­stoi, i wa­hał się. Z jed­nej stro­ny przy­cho­dzi­ła mu ocho­ta, ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści miesz­kań­ców cha­ty, brać ko­nie jak swo­je i z ra­bun­kiem umy­kać. Łup był cen­ny i ko­nie bar­dzo przy­pa­dły do ser­ca sta­re­mu żoł­nie­rzo­wi, ale po chwi­li zwal­czył po­ku­sę. Wziąść ła­two, jeno co da­lej czy­nić? Ba­gna na­oko­ło, jed­no wyj­ście – jak do nie­go tra­fić? Przy­pa­dek raz po­słu­żył, ale może nie po­słu­żyć dru­gi raz. Iść śla­dem ko­pyt na nic, boć pew­nie miesz­kań­cy mie­li tyle ro­zu­mu, że po­czy­ni­li umyśl­nie śla­do­we dro­gi fał­szy­we i zdrad­ne, wio­dą­ce wprost do to­pie­li. So­ro­ka znał do­brze pro­ce­der lu­dzi, któ­rzy ko­nie krad­ną lub łu­pem bio­rą.

My­ślał więc i roz­wa­żał, na­gle ude­rzył się pię­ścią w gło­wę:

– Kiep ze mnie! – mruk­nął – toż we­zmę chło­pa na po­stro­nek i każę się wy­pro­wa­dzić na go­ści­niec. Na­gle wstrzą­snął się wy­mó­wiw­szy ostat­ni wy­raz.

– Na go­ści­niec? A tam ten ksią­żę i po­goń…

"Pięt­na­ście koni trze­ba stra­cić! – rzekł so­bie w du­chu sta­ry wyga z ta­kim ża­lem, jak­by te ko­nie od ma­łe­go wy­ho­do­wał. – Nie może być in­a­czej, tyl­ko skoń­czy­ło się na­sze szczę­ście. Trze­ba sie­dzieć w cha­cie, póki pan Kmi­cic nie wy­zdro­wie­je, sie­dzieć z wolą miesz­kań­ców albo bez woli, a co po­tem bę­dzie, to już puł­kow­ni­ka gło­wa."

Tak roz­my­śla­jąc wró­cił do cha­ty. Czuj­ni żoł­nie­rze sta­li przy drzwiach i choć wi­dzie­li z dala la­tar­kę mi­go­cą­cą w ciem­no­ści, tęż samą, z któ­rą So­ro­ka i smo­larz wy­szli, prze­cie ka­za­li im się opo­wie­dzieć, kto są, za­nim pu­ści­li ich do cha­ty. So­ro­ka dał or­dy­nans, by stra­żu­ją­cy zmie­ni­li się o pół­noc­ku, sam zaś rzu­cił się na tap­czan obok Kmi­ci­ca.

W cha­cie uczy­ni­ło się ci­cho, jeno świersz­cze roz­po­czę­ły zwy­kłą mu­zy­kę, w przy­le­głej ko­mór­ce my­szy chro­bo­ta­ły w na­gro­ma­dzo­nych tam ru­pie­ciach, od cza­su do cza­su zaś cho­ry bu­dził się i ma­rzył wi­docz­nie go­rącz­ko­wo, bo do uszu So­ro­ki do­la­ty­wa­ły bez­ład­ne jego sło­wa:

– Mi­ło­ści­wy kró­lu, od­puść… Tam­ci zdraj­cy… Wszyst­kie ich se­kre­ta po­wiem… Rzecz­po­spo­li­ta suk­no czer­wo­ne… Do­brze, mam cię, mo­ści ksią­żę… Trzy­maj!… Mi­ło­ści­wy kró­lu!… Tędy, bo tam zdra­da!

So­ro­ka pod­no­sił się na tap­cza­nie i słu­chał, lecz cho­ry, za­krzyk­nąw­szy raz i dru­gi, za­sy­piał, a po­tem znów bu­dził się i wo­łał:

– Oleń­ka! Oleń­ka, nie gnie­waj się!…

Do­pie­ro koło pół­no­cy uspo­ko­ił się zu­peł­nie i za­snął na do­bre. So­ro­ka też po­czął drze­mać, ale wnet zbu­dzi­ło go ci­che pu­ka­nie do drzwi cha­ty.

Czuj­ny żoł­nierz otwo­rzył oczy na­tych­miast i ze­rwaw­szy się na rów­ne nogi, wy­szedł z cha­ty.

– A co tam?

– Pa­nie wach­mi­strzu, smo­larz uciekł.

– Do stu dia­błów! wnet on nam tu zbó­jów na­pro­wa­dzi. A kto jego pil­no­wał?

– Bi­ło­us.

– Po­sze­dłem z nim ko­nie poić – rzekł tłu­ma­cząc się Bi­ło­us. – Ka­za­łem mu wia­dro cią­gnąć, a sam szka­py trzy­ma­łem…

– I co? w stud­nię sko­czył?

– Nie, pa­nie wach­mi­strzu, jeno mię­dzy pnie, co ich we­dle stud­ni siła leży na­cię­tych, i w kar­czo­we doły: Pu­ści­łem ko­nie, bo choć­by się roz­bie­gły, to tu są dru­gie, i sko­czy­łem za nim, alem w pierw­szym dole utknął. Noc, ciem­no, ju­cha, miej­sce zna, tak i po­mknął… Żeby go mór tra­fił!

– Na­pro­wa­dzi on nam tu dia­błów, na­pro­wa­dzi… Żeby go pio­ru­ny za­trza­sły!…

Wach­mistrz uciął, a po chwi­li rzekł:

– Nie bę­dzie­my się kła­dli, trze­ba czu­wać do rana: lada chwi­la kupa na­dejść może. I da­jąc przy­kład in­nym, sam za­siadł na pro­gu cha­ty z musz­kie­tem w ręku, żoł­nie­rze zaś sie­dli koło nie­go gwa­rząc mię­dzy sobą z ci­cha, to pod­śpie­wu­jąc pół­gło­sem, to na­słu­chu­jąc, czy wśród noc­nych od­gło­sów boru nie doj­dzie ich tę­tent i par­ska­nie zbli­ża­ją­cych się koni. Noc była po­god­na i księ­ży­co­wa, ale ha­ła­śli­wa. W głę­bi­nach le­śnych wrza­ło ży­cie. Była to pora be­ko­wi­ska, więc pusz­cza brzmia­ła na­okół groź­ny­mi ry­ka­mi je­le­ni. Od­gło­sy owe, krót­kie, chra­pli­we, peł­ne gnie­wu i za­cie­kło­ści, roz­le­ga­ły się na­oko­ło, we wszyst­kich czę­ściach lasu, w głę­biach i bli­żej, cza­sem tuż, tuż, jak­by o sto kro­ków za cha­tą.

– Je­śli oni na­dej­dą, to też będą po­ry­ki­wać, by nas zmy­lić – rzekł Bi­ło­us.

– E! tej nocy nie na­dej­dą. Nim chłop do nich zdą­ży, to i dzień bę­dzie! – od­rzekł inny żoł­nierz.

– Po dniu, pa­nie wach­mi­strzu, zda­ło­by się cha­tę prze­trząść i pod ścia­na­mi po­ko­pać, bo je­śli zbó­je tu miesz­ka­ją, to i skar­by mu­szą być.

– Naj­lep­sze skar­by w onej staj­ni – od­parł So­ro­ka wska­zu­jąc ręką na szo­pę.

– A po­bie­rzem?

– Głu­pi­ście! tu wyj­ścia nie ma, jeno ba­gna wko­ło.

– A prze­cie­śmy przy­je­cha­li.

– Bóg nas prze­pro­wa­dził. Żywa du­sza tu nie przyj­dzie ani nie wyj­dzie, je­śli dro­gi nie zna.

– Po dniu znaj­dziem.

– Nie znaj­dziem, bo umyśl­nie na­klu­czo­no i śla­dy są myl­ne. Nie trze­ba było chło­pa pusz­czać.

– Wia­do­mo, że go­ści­niec o dzień dro­gi – rzekł Bi­ło­us – i w tam­tej stro­nie…

Tu wska­zał pal­cem na wschod­nią część lasu.

– Bę­dziem je­chać, póki nie prze­je­dziem – ot co!

– To my­ślisz, żeś już pan, jak bę­dziesz na trak­cie? Lep­sza ci tu kula roz­bój­ni­ka niż tam stry­czek.

– Jak to, oj­cze? – rzekł Bi­ło­us.

– Bo tam już pew­no nas szu­ka­ją.

– Kto, oj­cze?

– Ksią­żę.

Tu So­ro­ka umilkł na­gle, a za nim umil­kli i inni, jak­by zdję­ci prze­stra­chem.

– Oj! – rzekł wresz­cie Bi­ło­us. – Tu źle i tam źle; kru­ty ne wer­ty!

– Na­gna­li nas jak si­ro­ma­chów w sie­ci; tu zbó­je, a tam ksią­żę! – rzekł inny żoł­nierz.

– Niech ich tam pio­run za­pa­li! Wolę mieć spra­wę ze zbó­jem niż z cha­rak­ter­ni­kiem – od­po­wie­dział Bi­ło­us – bo że ten ksią­żę nie­sa­mo­wi­ty, to nie­sa­mo­wi­ty. Za­wra­tyń­ski to prze­cie z niedź­wie­dziem wpół się brał, a on mu sza­blę wy­darł jako dziec­ku. Nie może in­a­czej być, tyl­ko go za­cza­ro­wał, bo i to jesz­cze wi­dzia­łem, że jak się po­tem na Wit­kow­skie­go rzu­cił, to w oczach urósł jak so­sna. Żeby nie to, nie był­by ja jego ży­we­go pu­ścił.

– I tak kiep z cie­bie, żeś na nie­go nie sko­czył.

– Co mia­łem ro­bić, pa­nie wach­mi­strzu? My­śla­łem tak: sie­dzi na naj­lep­szym ko­niu, więc jak ze­chce, to uciek­nie – a na­trze, to się nie obro­nię, boć z cha­rak­ter­ni­kiem nie­ludz­ka moc. W oczach ci zgi­nie albo ku­rza­wą się za­krę­ci…

– Praw­da jest – rzekł So­ro­ka – że gdym do nie­go strze­lał, to go ja­ko­by mgłą za­su­ło… i chy­bi­łem… Z ko­nia każ­de­mu się chy­bić tra­fi, gdy się szka­pa krę­ci, ale z zie­mi to mi się od dzie­się­ciu lat nie zda­rzy­ło.

– Co tu ga­dać! – rzekł Bi­ło­us – le­piej po­li­czyć: Lu­bie­niec, Wit­kow­ski, Za­wra­tyń­ski, nasz puł­kow­nik – i wszyst­kich je­den mąż oba­lił, i to bro­ni nie ma­ją­cy, ta­kich lu­dzi, z któ­rych każ­dy z czte­re­ma nie­raz rady so­bie da­wał. Bez dia­bel­skiej po­mo­cy nie mógł­by on tego do­ka­zać.

– Po­leć­my du­sze Bogu, bo je­śli on nie­sa­mo­wi­ty, to mu dia­beł i tu dro­gę po­ka­że.

– A i bez tego dłu­gie on ma ręce, jako pan taki…

– Ci­cho no! – rzekł na­gle So­ro­ka – coś tu po li­ściach sze­lesz­cze.

Żoł­nie­rze umil­kli i nad­sta­wi­li uszu. W po­bli­żu istot­nie dały się sły­szeć ja­kieś cięż­kie kro­ki, pod któ­ry­mi opa­dłe li­ście sze­le­ścia­ły bar­dzo wy­raź­nie.

– Ko­nie sły­chać – szep­nął So­ro­ka.

Lecz kro­ki po­czę­ły od­da­lać się od cha­ty, a wkrót­ce po­tem roz­le­gło się groź­ne i chra­pli­we be­cze­nie je­le­nia.

– To je­le­nie! Byk się ła­niom oznaj­mia albo dru­gie­go ro­ga­la stra­szy.

– W ca­łym le­sie gody, ja­ko­by się dia­beł że­nił.

Umil­kli zno­wu i po­czę­li drze­mać, jeno wach­mistrz pod­no­sił cza­sem gło­wę i na­słu­chi­wał przez chwi­lę, po czym gło­wa opa­da­ła mu za­raz na pier­si. Tak ze­szła go­dzi­na i dru­ga, aż na ko­niec so­sny naj­bliż­sze z czar­nych uczy­ni­ły się sza­re, a wierz­choł­ki bie­la­ły co­raz bar­dziej, ja­ko­by je kto roz­to­pio­nym sre­brem na­ma­ścił. Ryki je­le­nie umil­kły i ci­sza zu­peł­na za­pa­no­wa­ła w głę­biach le­śnych. Z wol­na brzask po­czął prze­cho­dzić w świ­ta­nie, bia­łe i bla­de świa­tło jęło wsią­kać w sie­bie ró­żo­we i zło­te bla­ski, na ko­niec na­stał dzień zu­peł­ny i oświe­cił znu­żo­ne twa­rze żoł­nie­rzy śpią­cych twar­dym snem pod cha­tą.

Wtem drzwi się otwar­ły, Kmi­cic uka­zał się w pro­gu i za­wo­łał:

– So­ro­ka! by­waj!

Żoł­nie­rze ze­rwa­li się na rów­ne nogi.

– Dla Boga, to wa­sza mi­łość na no­gach? – rzekł So­ro­ka.

– A wy po­spa­li­ście się jak woły; moż­na by wam łby po­uci­nać i za płot po­wy­rzu­cać, nim­by się któ­ry roz­bu­dził.

– Czu­wa­li­śmy do rana, pa­nie puł­kow­ni­ku, za­snę­li­śmy do­pie­ro o dniu bia­łym.

Kmi­cic ro­zej­rzał się do­ko­ła.

– Gdzie je­ste­śmy?

– W le­sie, pa­nie puł­kow­ni­ku.

– To i ja wi­dzę. Ale co to za cha­łu­pa?

– Tego my sami nie wie­my.

– Chodź za mną! – rzekł pan An­drzej.

I cof­nął się do wnę­trza cha­ty. So­ro­ka po­dą­żył za nim.

– Słu­chaj – rzekł Kmi­cic siadł­szy na tap­cza­nie – wszak­że to ksią­żę do mnie strze­lił?

– Tak jest.

– A co się z nim sta­ło?

– Uszedł.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia.

– To źle! – rzekł Kmi­cic – bar­dzo źle! Le­piej było go po­ło­żyć niż ży­we­go pusz­czać.

– My tak i chcie­li, ale…

– Ale co?So­ro­ka opo­wie­dział po­krót­ce, co się sta­ło. Kmi­cic słu­chał nad po­dziw spo­koj­nie, jeno oczy po­czę­ły mu go­rzeć, a w koń­cu rzekł:

– Tedy on górą, ale się jesz­cze spo­tka­my. Cze­muś zje­chał z go­ściń­ca?

– Ba­łem się po­go­ni.

– To i słusz­nie, bo pew­no była. Za mało nas te­raz na Bo­gu­sła­wo­wą po­tę­gę… dia­blo za mało!… Przy tym on do Prus ru­szył, tam nie mo­że­my go ści­gać, trze­ba cze­kać…

So­ro­ka ode­tchnął. Pan Kmi­cic wi­docz­nie nie oba­wiał się znów tak bar­dzo księ­cia Bo­gu­sła­wa, sko­ro o po­ści­gu mó­wił. Ta uf­ność udzie­li­ła się od razu sta­re­mu żoł­nie­rzo­wi przy­wy­kłe­mu my­śleć gło­wą swe­go puł­kow­ni­ka i czuć jego ser­cem.

Tym­cza­sem pan An­drzej za­my­ślił się głę­bo­ko, na­gle ock­nął się i jął szu­kać cze­goś koło sie­bie rę­ko­ma.

– A gdzie to moje li­sty? – spy­tał.

– Ja­kie li­sty?

– Któ­rem miał przy so­bie… W pa­sie były za­tknię­te; gdzie pas? – py­tał go­rącz­ko­wo pan An­drzej.

– Pas ja sam od­pią­łem z wa­szej mi­ło­ści, żeby wa­szej mi­ło­ści le­piej było dy­chać; ot, tam leży.

– Da­waj!

So­ro­ka po­dał skó­rza­ny pas pod­szy­ty ir­chą, w któ­rej były ścią­ga­ne na sznur­ki kie­sze­nie. Kmi­cic roz­cią­gnął je i wy­do­był po­śpiesz­nie pa­pie­ry.

– To glej­ty do ko­men­dan­tów szwedz­kich, a gdzie li­sty? – rzekł peł­nym nie­po­ko­ju gło­sem.

– Ja­kie li­sty? – po­wtó­rzył So­ro­ka.

– Do kroć­set pio­ru­nów! li­sty het­ma­na do kró­la szwedz­kie­go, do pana Lu­bo­mir­skie­go i te wszyst­kie, któ­re mia­łem…

– Je­że­li w pa­sie ich nie ma, to nig­dzie nie ma. Mu­sia­ły zgi­nąć w cza­sie jaz­dy.

– Na koń i szu­kać! – krzyk­nął strasz­li­wym gło­sem Kmi­cic.

Lecz za­nim zdu­mio­ny So­ro­ka zdo­łał opu­ścić izbę, pan An­drzej za­to­czył się na tap­czan, jak­by mu sił zbra­kło, i po­rwaw­szy się rę­ko­ma za gło­wę, po­czął po­wta­rzać ję­czą­cym gło­sem:

– Aj!… moje li­sty, moje li­sty!…

Tym­cza­sem żoł­nie­rze od­je­cha­li, prócz jed­ne­go, któ­re­mu So­ro­ka roz­ka­zał stra­żo­wać przy cha­łu­pie. Kmi­cic po­zo­stał sam w izbie i po­czął roz­my­ślać nad wła­snym po­ło­że­niem, któ­re nie było god­ne za­zdro­ści. Bo­gu­sław uszedł. Nad pa­nem An­drze­jem za­wi­sła strasz­li­wa i nie­unik­nio­na ze­msta po­tęż­nych Ra­dzi­wił­łów. I nie tyl­ko nad nim, ale nad wszyst­ki­mi, któ­rych ko­chał, a krót­ko mó­wiąc nad Oleń­ką. Wie­dział to Kmi­cic, że ksią­żę Ja­nusz nie za­wa­ha się ude­rzyć go tam, gdzie bę­dzie go mógł zra­nić naj­bo­le­śniej, to jest wy­wrzeć ze­mstę na oso­bie Bil­le­wi­czów­ny. A wszak­że Oleń­ka była w Kiej­da­nach, na ła­sce i nie­ła­sce strasz­li­we­go ma­gna­ta, któ­re­go ser­ce nie zna­ło mi­ło­sier­dzia. Im wię­cej Kmi­cic roz­my­ślał nad swym po­ło­że­niem, tym ja­śniej do­cho­dził do prze­ko­na­nia, że było ono po pro­stu strasz­ne. Po po­rwa­niu Bo­gu­sła­wa Ra­dzi­wił­ło­wie będą go mie­li za zdraj­cę; stron­ni­cy Jana Ka­zi­mie­rza, lu­dzie sa­pie­żyń­scy i kon­fe­de­ra­ci zbun­to­wa­ni na Pod­la­siu mają go tak­że za zdraj­cę, za po­tę­pio­ną du­szę ra­dzi­wił­łow­ską. Wśród licz­nych obo­zów, stron­nictw i ob­cych wojsk za­le­ga­ją­cych w tej chwi­li pola Rze­czy­po­spo­li­tej nie było ani jed­ne­go obo­zu, ani jed­nej par­tii, ani jed­ne­go woj­ska, któ­re by go nie po­czy­ty­wa­ło za naj­więk­sze­go i naj­za­cięt­sze­go wro­ga. Wszak­że ist­nie­je na­gro­da wy­zna­czo­na przez Cho­wań­skie­go za jego gło­wę, a te­raz wy­zna­czą ją Ra­dzi­wił­ło­wie, Szwe­dzi – a kto wie, czy już nie wy­zna­czy­li i stron­ni­cy nie­szczę­sne­go Jana Ka­zi­mie­rza. "O! tom piwa na­wa­rzył, a te­raz pić mu­szę!" – my­ślał Kmi­cic. Po­ry­wa­jąc księ­cia Bo­gu­sła­wa po­rwał go dla­te­go, by rzu­cić go pod nogi kon­fe­de­ra­tów, prze­ko­nać ich nie­zbi­cie, że z Ra­dzi­wił­ła­mi zry­wa, i wku­pić się mię­dzy nich, zdo­być so­bie pra­wo wal­cze­nia za kró­la i oj­czy­znę. Z dru­giej stro­ny, Bo­gu­sław w jego ręku był za­kład­ni­kiem bez­pie­czeń­stwa Oleń­ki. Lecz te­raz, gdy Bo­gu­sław po­gro­mił Kmi­ci­ca i uszedł, nie tyl­ko zni­kło bez­pie­czeń­stwo Oleń­ki, ale i do­wód, że pan Kmi­cic szcze­rze po­rzu­cił ra­dzi­wił­łow­ską służ­bę. Wszak­że otwar­ta mu dro­ga do kon­fe­de­ra­tów i je­śli tra­fi na od­dział Wo­ło­dy­jow­skie­go i jego przy­ja­ciół puł­kow­ni­ków, może da­ru­ją mu ży­cie, ale czy za to­wa­rzy­sza przyj­mą, czy mu uwie­rzą, czy nie po­my­ślą, że przy­był na prze­szpie­gi albo dla­te­go, by du­cha psuć i lu­dzi do Ra­dzi­wił­łów prze­cią­gać? Tu wspo­mniał, że cią­ży na nim krew kon­fe­de­rac­ka, wspo­mniał, że on to pierw­szy zbił zbun­to­wa­nych Wę­grów i dra­go­nów w Kiej­da­nach, że roz­pra­szał zbun­to­wa­ne cho­rą­gwie lub zmu­szał je do pod­da­nia, że roz­strze­li­wał opor­nych ofi­ce­rów i wy­ci­nał żoł­nie­rzy, że szań­czy­ka­mi oto­czył i umoc­nił Kiej­da­ny, a przez to Ra­dzi­wił­ło­wi try­umf na Żmu­dzi za­pew­nił… "Jak­że mi tam iść? – po­my­ślał so­bie – toż by im za­ra­za mil­szym była go­ściem niż moja oso­ba!… Z Bo­gu­sła­wem na ar­ka­nie przy sio­dle – moż­na by, ale z gębą tyl­ko i z go­ły­mi rę­ko­ma!…"

Gdy­by miał choć owe li­sty, to choć­by się nimi do kon­fe­de­ra­tów nie wku­pił, miał­by przy­najm­niej przez nie księ­cia Ja­nu­sza w ręku, boć owe li­sty mo­gły pod­ko­pać kre­dyt het­ma­na na­wet u Szwe­dów. Więc za ich cenę moż­na by było Oleń­kę ura­to­wać…

Lecz zły duch ja­kiś spra­wił, że i li­sty zgi­nę­ły.

Kmi­cic, gdy wszyst­ko my­ślą ogar­nął, po­rwał się raz dru­gi za gło­wę.

– Zdraj­cam dla Ra­dzi­wił­łów, zdraj­ca dla Oleń­ki, zdraj­ca dla kon­fe­de­ra­tów, zdraj­ca dla kró­la!… Zgu­bi­łem sła­wę, cześć, sie­bie, Oleń­kę!…

Rana w twa­rzy pa­li­ła go jesz­cze, ale w du­szy piekł go żar sto­kroć bo­le­śniej­szy. Bo na do­bit­kę wszyst­kie­go, cier­pia­ła w nim i mi­łość wła­sna ry­cer­ska. Był prze­cie przez Bo­gu­sła­wa sro­mot­nie po­bi­ty. Ni­czym były owe cię­gi, któ­re mu w Lu­bi­czu spra­wił pan Wo­ło­dy­jow­ski. Tam po­ko­nał go mąż zbroj­ny, któ­re­go na pa­rol wy­zwał, tu je­niec bez­bron­ny, któ­re­go miał w ręku.

Z każ­dą chwi­lą ro­sło w Kmi­ci­cu po­zna­nie, w jak strasz­ne i ha­nieb­ne po­padł ter­mi­ny. Im dłu­żej w nie pa­trzył, tym ja­śniej ich okrop­ność wi­dział i co­raz nowe czar­ne kąty spo­strze­gał, z któ­rych wy­glą­da­ły: hań­ba, sro­mo­ta, zgu­ba dla nie­go sa­me­go, dla Oleń­ki, krzyw­da dla oj­czy­zny – aż w koń­cu ogar­nął go prze­strach i zdu­mie­nie.

– Zali ja to wszyst­ko uczy­ni­łem? – py­tał sam sie­bie.

I wło­sy po­wsta­ły mu na gło­wie.

– Nie może być! Chy­ba mnie jesz­cze fe­bris trzę­sie! – za­krzyk­nął. – Mat­ko Boża, nie może być!…

– Śle­py! głu­pi war­cho­le! – rze­kło mu su­mie­nie – nie by­łoż ci to przy kró­lu i oj­czyź­nie sta­nąć, nie by­łoż ci po­słu­chać Oleń­ki!

I po­rwał go żal jak wi­cher. Hej! żeby tak so­bie mógł po­wie­dzieć: Szwe­dzi prze­ciw oj­czyź­nie, ja na nich; Ra­dzi­wiłł prze­ciw kró­lo­wi – ja na nie­go! Do­pie­roż by­ło­by mu w du­szy ja­sno i przej­rzy­sto! Do­pie­roż by kupę ze­brał za­bi­ja­ków spod ciem­nej gwiaz­dy i ha­sał z nimi jak Cy­gan na jar­mar­ku, i pod­cho­dził Szwe­dów, i po brzu­chach im prze­jeż­dżał z czy­stym ser­cem, z czy­stym su­mie­niem, do­pie­roż by w sła­wie, jak w słoń­cu, sta­nął kie­dyś przed Oleń­ką i rzekł:

– Już ja nie ba­nit, ale de­fen­sor pa­triae, mi­łuj­że mnie, jako ja cie­bie mi­łu­ję! A dziś co?

Lecz har­da du­sza, przy­wy­kła so­bie fol­go­wać, nie chcia­ła zra­zu cał­kiem przy­znać się do winy: Ra­dzi­wił­ło­wie to tak go po­grą­ży­li, Ra­dzi­wił­ło­wie do zgu­by przy­wie­dli, okry­li nie­sła­wą, zwią­za­li ręce, zba­wi­li czci i ko­cha­nia.

Tu zgrzyt­nął pan Kmi­cic zę­ba­mi, wy­cią­gnął ręce ku Żmu­dzi, na któ­rej Ja­nusz, het­man, sie­dział jak wilk na tru­pie – i po­czął wo­łać przy­du­szo­nym wście­kło­ścią gło­sem:

– Po­msty! po­msty!

Na­gle rzu­cił się w de­spe­ra­cji na ko­la­na w po­środ­ku izby i po­czął mó­wić:

– Ślu­bu­ję Ci, Chry­ste Pa­nie, tych zdraj­ców gnę­bić, za­jeż­dżać!… pra­wem, ogniem i mie­czem ści­gać, póki mi pary w gę­bie, tchu w gar­dzie­li i ży­wo­ta na świe­cie! Tak mi, Kró­lu Na­za­reń­ski, do­po­móż! Amen!

Aż mu ja­kiś głos we­wnętrz­ny rzekł w tej chwi­li:

– Oj­czyź­nie służ, ze­msta na po­tem!…

Oczy pana An­drze­ja pło­nę­ły go­rącz­ką, war­gi miał spie­kłe i drżał cały jak we fe­brze; rę­ko­ma wy­ma­chi­wał i ga­da­jąc ze sobą gło­śno, cho­dził, a ra­czej bie­gał po izbie, po­trą­cał no­ga­mi tap­cza­ny, aż wresz­cie rzu­cił się jesz­cze raz na ko­la­na.

– Na­tchnij­że mnie, Chry­ste, co mam czy­nić, abym zaś nie osza­lał!

Wtem do­szedł go huk wy­strza­łu, któ­ry echo le­śne od­rzu­ca­ło od so­sny do so­sny, aż przy­nio­sło ja­ko­by grzmot do cha­ty.

Kmi­cic ze­rwał się i chwy­ciw­szy sza­blę wy­padł przed sień.

– Co tam? – spy­tał żoł­nie­rza sto­ją­ce­go u pro­ga.

– Wy­strzał, pa­nie puł­kow­ni­ku!

– Gdzie So­ro­ka?

– Po­je­chał li­stów szu­kać.

– W któ­rej stro­nie strze­lo­no?

Żoł­nierz uka­zał wschod­nią część lasu, za­ro­śnię­tą gę­sty­mi chasz­cza­mi.

– Tam!

W tej chwi­li dał się sły­szeć tę­tent nie­wi­dzial­nych jesz­cze koni.

– Pil­nuj! – krzyk­nął Kmi­cic.

Lecz z za­ro­śli uka­zał się So­ro­ka, pę­dzą­cy co koń wy­sko­czy, a za nim dru­gi żoł­nierz. Obaj do­bie­gli do cha­ty i ze­sko­czyw­szy z koni, wy­mie­rzy­li spo­za nich, jak­by spo­za szań­ców, musz­kie­ty ku za­ro­ślom.

– Co tam? – spy­tał Kmi­cic.

– Kupa idzie! – od­parł So­ro­ka.ROZ­DZIAŁ III

Wnet ruch uczy­nił się mię­dzy żoł­nie­rza­mi, któ­rzy ra­dzi byli wy­je­chać z lasu na da­le­ki świat, tym bar­dziej że bali się jesz­cze po­ści­gu ze stro­ny Bo­gu­sła­wa Ra­dzi­wił­ła, a sta­ry Kiem­licz po­szedł do cha­ty ro­zu­mu­jąc, że Kmi­cic bę­dzie go po­trze­bo­wał.

– Wa­sza mi­łość chce je­chać? – rzekł wcho­dząc.

– Tak jest. Wy­pro­wa­dzisz mnie z lasu. Znasz tu wszyst­kie pasy?

– Znam, ja tu­tej­szy… A do­kąd wa­sza mi­łość chce je­chać?

– Do kró­la je­go­mo­ści.

Sta­ry cof­nął się ze zdu­mie­niem.

– Pan­no mą­dra! – za­krzyk­nął – do ja­kie­go kró­la, wa­sza mi­łość?

– Już­ci, nie do szwedz­kie­go.

Kiem­licz nie tyl­ko nie ochło­nął, ale po­czął się że­gnać.

– To wa­sza mi­łość chy­ba nie wie, co lu­dzie po­wia­da­ją, że król je­go­mość na Śląsk się schro­nił, bo go wszy­scy opu­ści­li. Kra­ków na­wet w ob­lę­że­niu.

– Po­je­dziem na Śląsk.

– Ba, a jak­że się przez Szwe­dów prze­do­stać?

– Czy po szla­chec­ku, czy po chłop­sku, czy na kul­ba­ce, czy pie­cho­tą, wszyst­ko jed­no, byle się prze­do­stać!

– Toż to i cza­su okrut­ne­go trze­ba…

– Mamy cza­su dość… Ale rad bym jak naj­prę­dzej…

Kiem­licz prze­stał się dzi­wić. Sta­ry zbyt był chy­try, aby się nie do­my­ślić, że jest ja­kiś szcze­gól­ny i ta­jem­ni­czy po­wód w tym przed­się­wzię­ciu pana Kmi­ci­ca, i za­raz ty­sią­ce przy­pusz­czeń po­czę­ło mu się ci­snąć do gło­wy. Lecz że żoł­nie­rze Kmi­ci­co­wi, któ­rym pan An­drzej mil­cze­nie na­ka­zał, nic nie rze­kli ni sta­re­mu, ni sy­nom o po­rwa­niu księ­cia Bo­gu­sła­wa, tedy naj­praw­do­po­dob­niej­szym wy­da­ło mu się przy­pusz­cze­nie, że to za­pew­ne ksią­żę wo­je­wo­da wi­leń­ski wy­sy­ła mło­de­go puł­kow­ni­ka z ja­kąś mi­sją do kró­la. Utwier­dza­ło go w tym mnie­ma­niu zwłasz­cza to, że po­czy­ty­wał Kmi­ci­ca za gor­li­we­go stron­ni­ka het­mań­skie­go i o jego za­słu­gach wzglę­dem het­ma­na wie­dział, al­bo­wiem skon­fe­de­ro­wa­ne cho­rą­gwie roz­nio­sły o nich wieść po ca­łym wo­je­wódz­twie pod­la­skim, czy­niąc Kmi­ci­co­wi opi­nię okrut­ni­ka i zdraj­cy.

"Het­man po­sy­ła za­ufa­ne­go do kró­la – po­my­ślał sta­ry – to zna­czy, że się pew­nie z nim go­dzić chce i Szwe­dów od­stą­pić. Mu­sia­ły mu się już na­przy­krzyć ich rzą­dy… Po cóż in­a­czej by po­sy­łał?…" Sta­ry Kiem­licz nie­dłu­go się si­lił nad roz­wią­za­niem tego py­ta­nia, bo cho­dzi­ło mu zu­peł­nie o co in­ne­go, a mia­no­wi­cie o to, jaką by ko­rzyść mógł dla sie­bie z ta­kich ter­mi­nów wy­cią­gnąć. Oto, je­że­li przy­słu­ży się Kmi­ci­co­wi, przy­słu­ży się za­ra­zem het­ma­no­wi i kró­lo­wi, co nie bę­dzie bez znacz­nej na­gro­dy. Ła­ska ta­kich pa­nów przy­da się tak­że, gdy­by przy­szło ze sta­rych grze­chów zda­wać ra­chu­nek. Przy tym pew­nie bę­dzie woj­na, kraj roz­go­rze­je, a wte­dy łup sam wle­zie w ręce. To wszyst­ko uśmiech­nę­ło się sta­re­mu, któ­ry i bez tego przy­wykł był słu­chać Kmi­ci­ca, a nie prze­stał się go bać jak ognia, ży­wiąc za­ra­zem ku nie­mu pe­wien ro­dzaj afek­tu, jaki pan An­drzej umiał wzbu­dzać we wszyst­kich pod­ko­mend­nych.

– Wa­sza mi­łość – rzekł – musi całą Rzecz­po­spo­li­tę prze­je­chać, by się do kró­la je­go­mo­ści do­stać. Nic to jesz­cze ko­men­dy szwedz­kie, bo mia­sta moż­na omi­jać i la­sa­mi je­chać… Ale gor­sze to, że i po la­sach, jako zwy­czaj­nie w nie­spo­koj­nym cza­sie, peł­no kup swa­wol­nych, któ­re po­dróż­nych na­pa­stu­ją, a wa­sza mi­łość lu­dzi ma mało…

– Po­je­dziesz ze mną, pa­nie Kiem­licz, ra­zem z sy­na­mi i z ludź­mi, któ­rych masz, to bę­dzie nas wię­cej.

– Wa­sza mi­łość roz­ka­że, to i po­ja­dę, ale jam człek ubo­gi. Jed­na nę­dza u nas, wię­cej nic. Jak­że mnie to onej chu­do­by i da­chu nad gło­wą ustą­pić?

– Co uczy­nisz, to się opła­ci, a i dla was le­piej gło­wy stąd unieść, póki jesz­cze na kar­kach sie­dzą.

– Wszy­scy Świę­ci Pań­scy!… Co wa­sza mi­łość mówi?… co?… Jak to?… Co mnie nie­win­ne­mu tu gro­zi? Komu my w dro­gę wcho­dzim?…

Na to pan An­drzej:

– Zna­ją was tu, hul­ta­je! Mie­li­ście ko­lo­ka­cję z Ko­py­styń­skim i usie­kli­ście go, po­tem zbie­gli­ście przed są­da­mi i słu­ży­li­ście u mnie; po­tem upro­wa­dzi­li­ście mi ta­bu­nek zdo­bycz­ny…

– Jako żywo! Pan­no moż­na! – za­krzyk­nął sta­ry.

– Cze­kaj i milcz! Po­tem wró­ci­li­ście do sta­re­go le­go­wi­ska i po­czę­li­ście gra­so­wać w oko­li­cy jako zbó­je, ko­nie i łup wszę­dy bio­rąc. Nie wy­pie­raj się, bo ja nie twój sę­dzia, a sam naj­le­piej wiesz, je­że­li praw­dę mó­wię… Bie­rze­cie ko­nie Zoł­ta­reń­ko­wym, to do­brze, bie­rze­cie Szwe­dom, to do­brze. Jak was zła­pią, to i ze skó­ry złu­pią, ale to ich rzecz.

– Go­dzi się to, go­dzi, bo nie­przy­ja­cio­łom tyl­ko bie­rzem – rzekł sta­ry.

– Nie­praw­da jest, bo i swo­ich na­pa­da­cie, co mi już twoi sy­no­wie wy­zna­li, a to już pro­sty roz­bój i szla­chec­kie­mu imie­nio­wi za­ka­ła. Wstyd wam, hul­ta­je!… Chło­pa­mi wam być, nie szlach­tą!

Po­czer­wie­niał na to sta­ry wyga i rzekł:

– Wa­sza mi­łość krzyw­dzi nas, bo my, pa­mię­ta­jąc na stan nasz, chłop­skim pro­ce­de­rem się nie ba­wim. My koni nocą z ni­czy­ich sta­jen nie wy­pro­wa­dza­my. Co in­ne­go z łąk stad­ko po­rwać albo zdo­być. To wol­no i nie masz w tym ujmy w wo­jen­nych cza­sach dla szlach­ci­ca. Ale koń w staj­ni, świę­ta rzecz, i chy­ba Cy­gan, Żyd albo chłop go ukrad­nie, nie szlach­cic! My tego, wa­sza mi­łość, nie czy­nim. Ale co woj­na, to woj­na!

– Choć­by i dzie­sięć wo­jen było, w bi­twie jeno mo­żesz łup brać, a je­śli go na go­ściń­cu szu­kasz, toś hul­taj!

– Bóg świad­kiem na­szej nie­win­no­ści.

– Ale­ście już tu piwa na­wa­rzy­li. Krót­ko mó­wiąc, le­piej wam stąd ucho­dzić, bo prę­dzej, póź­niej stry­czek was nie mi­nie. Po­je­dzie­cie ze mną; wier­ną służ­bą zma­że­cie winy i cześć od­zy­ska­cie. Bio­rę was do służ­by, a już tam i ko­rzyść się znaj­dzie lep­sza ani­że­li z onych koni.

– Po­je­dziem z wa­szą mi­ło­ścią wszę­dy, prze­pro­wa­dzim przez Szwe­dów i przez hul­ta­jów, bo praw­dę wa­szej mi­ło­ści rzec, to nas tu źli lu­dzie okrut­nie prze­śla­du­ją, a za co? za co?… Za na­sze ubó­stwo – nic! jak za ubó­stwo…Może też Bóg zmi­łu­je się nad nami i po­ra­tu­je nas w utra­pie­niu!

Tu sta­ry Kiem­licz mimo woli za­tarł ręce i bły­snął oczy­ma.

"Od tych ro­bót – po­my­ślał so­bie – za­go­tu­je się w kra­ju jak w ko­tle, a wte­dy głu­pi nie sko­rzy­sta." Wtem Kmi­cic spoj­rzał na nie­go by­stro.

– Jeno nie pró­buj mnie zdra­dzić! – rzekł groź­nie – bo nie zdzier­żysz, a ręka bo­ska jed­na zdo­ła cię wów­czas wy­ra­to­wać!

– To się po nas nie po­ka­za­ło – od­rzekł po­nu­ro Kiem­licz – i niech mnie Bóg po­tę­pi, je­śli mi taka myśl w gło­wie po­sta­ła.

– Wie­rzę – rzekł po krót­kim mil­cze­niu Kmi­cic – bo zdra­da to jesz­cze co in­ne­go jak hul­taj­stwo i nie­je­den hul­taj prze­cie tego nie uczy­ni.

– Co wa­sza mi­łość te­raz roz­ka­że? – za­py­tał Kiem­licz.

– Na­przód są dwa li­sty, po­trze­bu­ją­ce pręd­kiej eks­pe­dy­cji. Masz­li lu­dzi roz­trop­nych?

– Gdzie mają je­chać?

– Je­den niech je­dzie do księ­cia wo­je­wo­dy, ale nie po­trze­bu­je sa­me­go wi­dzieć. Niech jeno list odda w pierw­szej ksią­żę­cej cho­rą­gwi i wra­ca nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi.

– Smo­larz po­je­dzie, to człek roz­trop­ny i by­wa­ły.

– Do­brze. Dru­gi list trze­ba od­wieźć ku Pod­la­sio­wi; py­tać o cho­rą­giew lau­dań­ską pana Wo­ło­dy­jow­skie­go i sa­me­mu puł­kow­ni­ko­wi w ręce od­dać…

Sta­ry po­czął mru­gać chy­trze i tak my­ślał:

"To, wi­dzę, ro­bo­ta na wszyst­kie stro­ny, kie­dy już i z kon­fe­de­ra­ta­mi się wą­cha­ją; bę­dzie ukrop! bę­dzie!…"

Po czym rzekł gło­śno:

– Wa­sza mi­łość! Je­śli to nie tak pil­ne pi­smo, to może by, wy­je­chaw­szy z la­sów, komu po dro­dze od­dać. Siła tu szlach­ty kon­fe­de­ra­tom sprzy­ja i każ­dy chęt­nie od­wie­zie, a nam się je­den wię­cej czło­wiek zo­sta­nie.

– Toś roz­trop­nie wy­kal­ku­lo­wał – rzekł Kmi­cic – bo le­piej, żeby ten, co za­wie­zie list, nie wie­dział, od kogo wie­zie. A czy pręd­ko wy­je­dziem z la­sów?

– Jak wa­sza mi­łość chce. Może je­chać i dwie nie­dzie­le albo ju­tro wy­je­chać.

– Tedy po­tem o tym, a te­raz słu­chaj mnie pil­no, Kiem­licz!

– Zwa­żam wszyst­kim ro­zu­mem, wa­sza mi­łość.

– Ogło­si­li mnie – rzekł Kmi­cic – w ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej za okrut­ni­ka i het­mań­skie­go za­prze­dań­ca albo zgo­ła szwedz­kie­go. Gdy­by król je­go­mość wie­dział, ktom jest, mógł­by mnie nie ufać i in­ten­cją moją wzgar­dzić, któ­ra je­że­li nie jest szcze­ra, Bóg wi­dzi! Uwa­żaj, Kiem­licz!

– Uwa­żam, wa­sza mi­łość.

– Tedy nie na­zy­wam się Kmi­cic, jeno Ba­bi­nicz, ro­zu­miesz? Nikt nie ma mego praw­dzi­we­go prze­zwi­ska wie­dzieć. Gęby mi nie otwo­rzyć, pary nie pu­ścić. A będą py­tać, skąd je­stem, to po­wiesz, żeś się po dro­dze do mnie przy­łą­czył i nie wiesz; na­to­miast rzek­niesz: kto cie­kaw, niech się sa­me­go pyta.

– Ro­zu­miem, wa­sza mi­łość.

– Sy­nom za­po­wiesz, cze­la­dzi tak­że. Choć­by z nich pasy dar­to, na­zy­wam się Ba­bi­nicz. Gar­dłem mi za to od­po­wia­da­cie!

– Tak i bę­dzie, wa­sza mi­łość. Pój­dę sy­nom za­po­wie­dzieć, bo tym szel­mom trze­ba ło­pa­tą w łeb kłaść. Taka mi z nich po­cie­cha… Bóg po­ka­rał za daw­ne grze­chy… Ot, co… Po­zwo­li wa­sza mi­łość sło­wo jesz­cze po­wie­dzieć?

– Mów śmie­le.

– Wi­dzi mi się, le­piej bę­dzie, je­że­li nie po­wie­my ni żoł­nie­rzom, ni cze­la­dzi, do­kąd je­dziem.

– Tak ma i być.

– Dość niech wie­dzą, że pan Ba­bi­nicz, nie pan Kmi­cic, je­dzie. A po dru­gie: chcąc w taką dro­gę je­chać, le­piej by ukryć szar­żę wa­szej mi­ło­ści.

– Jak to?

– Bo Szwe­dzi glej­ty znacz­niej­szym lu­dziom dają, a kto nie ma glej­tu, tego do ko­men­dan­ta pro­wa­dzą.

– Ja glej­ty do ko­mend szwedz­kich mam!

Zdzi­wie­nie bły­snę­ło w chy­trych oczach Kiem­li­cza, ale po­my­ślaw­szy chwi­lę rzekł:

– Wa­sza mi­łość po­zwo­li jesz­cze po­wie­dzieć, co my­ślę?

– By­leś do­brze ra­dził, a nie ma­ru­dził, to mów, bo wi­dzę, żeś człek ob­rot­ny.

– Je­że­li glej­ty są, to i le­piej, bo moż­na w na­głym ra­zie po­ka­zać, ale je­że­li wa­sza mi­łość z taką ro­bo­tą je­dzie, któ­ra ma zo­stać ta­jem­na, to le­piej glej­tów nie po­ka­zy­wać. Nie wiem ja, czy one wy­da­ne na imię Ba­bi­ni­cza, czy na pana Kmi­ci­ca, ale po­ka­zać, to ślad zo­sta­nie i po­ścig ła­twiej­szy.

– Jak w sed­no utra­fi­łeś! – za­wo­łał Kmi­cic. – Wolę glej­ty za­cho­wać na inny czas, je­że­li moż­na in­a­czej się prze­do­stać!

– Moż­na, wa­sza mi­łość, a to w prze­bra­niu chłop­skim albo chu­do­pa­chol­skim, co bę­dzie ła­twiej, bo u mnie tu jest tro­chę ochę­do­stwa, jako to cza­pek i ko­żu­chów sza­rych, ta­kich wła­śnie, jak drob­na szlach­ta nosi. Wziąw­szy ta­bu­nek koni, moż­na by po­je­chać z nimi niby po jar­mar­kach i prze­bie­rać się co­raz głę­biej, hen, aż pod Ło­wicz i War­sza­wę. Co ja, z prze­pro­sze­niem wa­szej mi­ło­ści, nie­raz już, jesz­cze w spo­koj­nych cza­sach czy­ni­łem, i tam­te dro­gi znam. Ja­koś pod tę porę przy­pa­da jar­mark w So­bo­cie, na któ­ry z da­le­ka się zjeż­dża­ją. W So­bo­cie do­wie­my się o in­nych mia­stach, gdzie jar­mark – i byle da­lej! byle da­lej!… Szwe­dzi też mniej na chu­do­pa­choł­ków zwa­ża­ją, bo się mro­wie tego po wszyst­kich jar­mar­kach krę­ci. A spy­ta nas jaki ko­men­dant, to mu się i wy­tłu­ma­czym, zaś mniej­szym ku­pom moż­na bę­dzie, je­że­li Bóg i Naj­święt­sza Pan­na po­zwo­li, po brzu­chach prze­je­chać…

– A jak nam ko­nie za­bio­rą? – bo to re­kwi­zy­cje w cza­sie woj­ny co­dzien­na rzecz…

– Albo ku­pią, albo za­bio­rą. Je­śli ku­pią, tedy nie z koń­mi, ale niby po ko­nie do So­bo­ty po­je­dziem, a je­śli za­bio­rą, pod­nie­sie­my la­ment i ze skar­gą bę­dziem je­cha­li aż do War­sza­wy i Kra­ko­wa.

– Chy­try masz ro­zum – rzekł Kmi­cic – i wi­dzę, że mi się przy­da­cie. Choć­by też Szwe­dzi te ko­nie za­bra­li, to znaj­dzie się taki, któ­ry za­pła­ci.

– I tak ja mia­łem do Ełku, do Prus, z nimi je­chać, to się do­brze skła­da, bo wła­śnie tam­tę­dy dro­ga nam wy­pad­nie. Z Ełku po­je­dziem gra­ni­cą, po­tem wy­pro­stu­jem na Ostro­łę­kę, a stam­tąd pusz­czą aż pod Puł­tusk i War­sza­wę.

– Gdzie to ona So­bo­ta?

– Nie­da­le­ko Piąt­ku, wa­sza mi­łość.

– Kpisz, Kiem­licz?

– Zaś bym śmiał – od­rzekł sta­ry krzy­żu­jąc ręce na pier­siach i skła­nia­jąc gło­wę – jeno się tam tak dziw­nie mia­stecz­ka na­zy­wa­ją. To za Ło­wi­czem, wa­sza mi­łość, ale jesz­cze ka­wał dro­gi.

– I jar­mar­ki znacz­ne w onej So­bo­cie?

– Nie ta­kie jak w Ło­wi­czu, ale jest je­den w tej po­rze, na któ­ry na­wet i z Prus ko­nie pę­dzą, i luda siła się zjeż­dża. Pew­nie tego roku nie bę­dzie go­rzej, bo tam spo­koj­nie Szwe­dzi wszę­dy pa­nu­ją i po mia­stach za­ło­gi mają. Choć­by się kto chciał ru­szyć, to i nie może.

– Tedy przyj­mu­ję twój spo­sób!… – Po­je­dzie­my z koń­mi, za któ­re z góry ci za­pła­cę, aże­byś szko­dy nie miał.

– Dzię­ku­ję wa­szej mi­ło­ści za po­ra­to­wa­nie.

– Przy­go­tuj jeno ko­żu­chy, cza­pra­ki i sza­ble pro­ste, bo za­raz je­dziem. A za­po­wiedz sy­na­lom i cze­la­dzi, ktom jest, jak się na­zy­wam i że z koń­mi jadę, a wy­ście do po­mo­cy na­ję­ci. Ru­szaj!

A gdy sta­ry zwró­cił się ku drzwiom, pan An­drzej rzekł jesz­cze:

– I nie bę­dzie mnie nikt na­zy­wał mi­ło­ścią ni ko­men­dan­tem, ani puł­kow­ni­kiem, jeno wa­sze­cią, a z na­zwi­ska Ba­bi­ni­czem!

Kiem­licz wy­szedł i w go­dzi­nę póź­niej sie­dzie­li już wszy­scy na ko­niach, go­to­wi ru­szyć w da­le­ką dro­gę.

Pan Kmi­cic, przy­bra­ny w sza­rą chu­do­pa­chol­ską świ­tę, w ta­kąż czap­kę z wy­tar­tym ba­ran­kiem i z prze­wią­za­ną twa­rzą, jak­by po ja­kim kar­czem­nym po­je­dyn­ku, trud­ny był do po­zna­nia i wy­glą­dał istot­nie na szla­chet­kę włó­czą­ce­go się z jar­mar­ku na jar­mark. Ota­cza­li go lu­dzie po­dob­nie przy­bra­ni, zbroj­ni w pro­ste sza­bli­ska i dłu­gie baty do po­pę­dza­nia koni oraz ar­ka­ny do chwy­ta­nia roz­bie­ga­nych.

Żoł­nie­rze po­glą­da­li ze zdzi­wie­niem na swo­je­go puł­kow­ni­ka, czy­niąc so­bie po ci­chu róż­ne o nim uwa­gi: Dziw­no im było, że to już pan Ba­bi­nicz, nie pan Kmi­cic, że go mają z wa­sze­cia trak­to­wać, a naj­bar­dziej ru­szał na to ra­mio­na­mi i wą­sa­mi sta­ry So­ro­ka, któ­ry, pa­trząc jak w tę­czę w groź­ne­go puł­kow­ni­ka, mru­czał do Bi­ło­usa:

– Chy­ba mi ów wa­szeć przez gar­dziel nie przej­dzie. Niech mnie za­bi­je, a ja taki po sta­re­mu od­dam, co mu się na­le­ży!

– Jak roz­kaz, to roz­kaz! – od­rzekł Bi­ło­us. – Ale się puł­kow­nik zmie­nił okrut­nie.

Nie wie­dzie­li żoł­nie­rze, że i du­sza w panu An­drze­ju zmie­ni­ła się tak samo jaki ze­wnętrz­na po­stać.

– Ru­szaj! – krzyk­nął na­gle pan Ba­bi­nicz.

Za­kla­ska­ły bi­cze, jeźdź­cy oto­czy­li stad­ko koni, któ­re zbi­ły się w kupę, i ru­szo­no.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: