- W empik go
Potop. Tom III - ebook
Potop. Tom III - ebook
Mroźna zima 1655 roku, Żmudź. Do Wodoktów – majątku należącego do rodu Billewiczów – z kompanią przyjeżdża Andrzej Kmicic, chorąży orszański, żołnierz dzielny, o krewkim charakterze. Spotyka tam Oleńkę Billewiczówną, z którą – wedle woli jej dziadka – ma się ożenić. Młodzi przypadają sobie do gustu.
Gorąca głowa rycerza przysparza mu wielkich kłopotów. Pijatyki, hulaszczy tryb życia i niegodziwości, jakich się dopuszczał, zostaną mu kiedyś przez Oleńkę wybaczone, ale hańby i zdrady ojczyzny piękna panna wybaczyć nie może. Wolałaby iść do zakonu, niż zostać żoną zdrajcy!
Na Polskę napadają Szwedzi, Andrzej Kmicic w dobrej wierze ślubuje Januszowi Radziwiłłowi bezwzględne posłuszeństwo. Ledwie rycerz dał słowo, książę okazał się zdrajcą – zawarł bowiem tajny sojusz z królem Szwecji, Karolem Gustawem, oddając Polskę pod szwedzkie panowanie.
W tej sytuacji większość polskich dowódców się buntuje i wypowiada księciu posłuszeństwo, za co zostaje uwięziona. Kmicic – człowiek honorowy i dotrzymujący danego słowa – wbrew sobie, pozostaje wierny Radziwiłłowi, który przekonuje, że ów sojusz podpisał dla dobra ojczyzny.
O tym, że to nie dobro Rzeczpospolitej, lecz prywatne interesy stoją za poczynaniami magnata, Kmicic dowiaduje się przez przypadek od Bogusława Radziwiłła – młodszego brata Janusza. Wymawia wówczas posłuszeństwo Radziwiłłom i pod pseudonimem „Babinicz” postanawia zmyć hańbę, którą skalał własne nazwisko.
Przyłącza się do obrońców Częstochowy. Dzięki niezwykłemu męstwu Babinicza, któremu udaje się wysadzić w powietrze kolubrynę – ogromne działo zagrażające klasztornym murom – atak na Jasną Górę zostaje odparty, a Babinicz (vel Kmicic) obwołany bohaterem nad bohaterami.
W drodze z Częstochowy na Śląsk Kmicic ratuje życie królowi Janowi Kazimierzowi. Potem bierze udział w bitwie o Warszawę. Latem 1657 roku, ciężko rannego kamraci przywożą Kmicica do Lubicza, posiadłości, którą zapisał mu dziadek Oleńki Billewiczówny. Podczas mszy ksiądz odczytuje królewski list przedstawiający wojenne zasługi Babinicza. Tym samym imię Kmicica zostaje oczyszczone. Nic wreczcie nie stoi na przeszkodzie, aby Oleńka wybaczyła Kmicicowi i wyszła za niego za mąż.
Kategoria: | Liceum |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64374-51-7 |
Rozmiar pliku: | 8,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Potop – trzytomowa, druga z powieści tworzących Trylogię Henryka Sienkiewicza wydana w 1886 roku (pozostałe części to Ogniem i mieczem i Pan Wołodyjowski), opowiadająca o potopie szwedzkim z lat 1655–1660.
Głównym bohaterem powieści jest młody chorąży orszański Andrzej Kmicic, który przybywa na Laudę, aby zgodnie z testamentem Herakliusza Billewicza poślubić jego wnuczkę Aleksandrę Billewiczównę. W tym też momencie rozpoczyna się powieść. Akcja przedstawia okres z lat 1655–1657. (źródło: pl.wikipedia.org)Rozdział I
W czasie gdy w Rzeczypospolitej wszystko, co żyło, siadało na koń, Karol Gustaw bawił ciągle w Prusach, zajęty dobywaniem tamtejszych miast i układami z elektorem.
Po łatwym i nadspodziewanym podboju bystry wojownik wprędce się opatrzył, iż szwedzki lew pożarł więcej, niż trzewia jego znieść zdołają. Po powrocie Jana Kazimierza stracił nadzieję utrzymania Rzeczypospolitej, lecz wyrzekając się w duszy całości, chciał przynajmniej jak największą część zdobyczy zatrzymać, a przede wszystkim Prusy Królewskie, prowincję do jego Pomorza przyległą, żyzną, wielkimi miastami usianą, bogatą.
Lecz ta prowincja, jak pierwsza zaczęła się bronić, tak dotychczas stała wytrwale przy dawnym panu i Rzeczypospolitej. Powrót Jana Kazimierza i rozpoczęta przez konfederację tyszowiecką wojna mogły pruskiego ducha ożywić, w wierności go utwierdzić, do wytrwania zachęcić, postanowił więc Karol Gustaw skruszyć powstanie, zetrzeć Kazimierzowe siły, by Prusakom nadzieję pomocy odjąć.
Musiał to uczynić i ze względu na elektora, któren z mocniejszym zawsze trzymać był gotów. Król szwedzki poznał go już do gruntu, bo ani chwili nie wątpił, że jeśli Kazimierzowa fortuna przeważy, elektor po jego stronie znowu stanie.
Gdy więc oblężenie Malborga szło tępo, bo im go potężniej dobywano, tym go potężniej pan Wejher bronił, ruszył Karol Gustaw do Rzeczypospolitej, aby Jana Kazimierza na nowo, choćby w ostatnim jej krańcu, dosięgnąć.
A że czyn po postanowieniu następował u niego tak prędko, jak właśnie grzmot po błyskawicy, podniósł więc wojska leżące przy miastach i nim się kto w Rzeczypospolitej opatrzył, nim wieść się o jego pochodzie rozeszła, on już minął Warszawę i w największe płomienie pożaru się rzucił.
Szedł więc do burzy podobny, gniewem, zemstą i zawziętością trawiony. Dziesięć tysięcy koni tratowało za nim pola jeszcze śniegiem pokryte, a piechoty z prezydiów(1) podnosił i szedł razem z wichrem, aż hen! ku południowi Rzeczypospolitej.
Po drodze palił i ścinał. Nie był to już ów dawny Carolus Gustavus, pan dobry, ludzki i wesoły, klaszczący w dłonie jeździe polskiej, mrugający oczyma przy ucztach i schlebiający żołnierzom. Teraz, gdzie się ukazał, płynęła potokiem krew szlachecka i chłopska. Po drodze ścierał partie, jeńców wieszał, nikogo nie żywił.
Ale jak gdy wśród gęszczy borów potężny niedźwiedź niesie swe ciężkie cielsko, krusząc po drodze krze i gałęzie, wilcy zaś idą w trop za nim i nie śmiąc mu drogi zastąpić, coraz bliżej następują nań z tyłu, tak i owe partie ciągnęły za armią Karola, w coraz ciaśniejsze łącząc się gromady, i szły za Szwedem, jako cień idzie za człowiekiem, i wytrwałej jak cień, bo we dnie i w nocy, w pogodę i w niepogodę; przed nim zaś psuto mosty, niszczono zapasy, że musiał iść jak w pustynię, nie mając głowy gdzie schronić lub się w głodzie czym pokrzepić.
Sam Karol Gustaw wprędce pomiarkował, jak straszne jest jego przedsięwzięcie. Wojna rozlewała się naokół niego tak szeroko, jak morze rozlewa się naokół zabłąkanego wśród roztoczy okrętu. Gorzały Prusy, gorzała Wielkopolska, która pierwsza poddaństwo przyjąwszy, pierwsza chciała szwedzkie jarzmo zrzucić, gorzała Małopolska i Ruś, i Litwa, i Żmudź. W zamkach i w wielkich miastach, niby na wyspach, trzymali się jeszcze Szwedzi, zresztą wsie, bory, pola, rzeki były już w polskim ręku. Nie tylko człowiek, nie tylko mniejszy podjazd, ale i pułk cały nie mógł się od głównej szwedzkiej siły ani na dwie godzin odłączyć, bo zaraz przepadał bez wieści, a jeńcy, którzy wpadli w chłopskie ręce, umierali w mękach straszliwych.
Próżno Karol Gustaw po wsiach i miastach ogłaszać kazał, iż który chłop zbrojnego szlachcica żywcem lub umarłego dostawi, wolność na wieczne czasy i ziemię w nagrodę otrzyma, chłopi bowiem po równi ze szlachtą i mieszczany wyciągnęli do lasów. Lud z gór, lud z puszcz głębokich, lud z ługów i pól tkwił w lasach, czynił zasieki Szwedom po drodze, napadał na mniejsze prezydia, wycinał w pień podjazdy. Cepy, widły i kosy nie gorzej od szlacheckich szabel opłynęły krwią szwedzką.
Tym bardziej zaś gniew wzbierał w sercu Karola, że przed kilkunastu miesiącami tak łatwo ten kraj ogarnął, więc prawie nie mógł pojąć, co się stało, skąd te siły, skąd ten opór, skąd ta wojna straszna na śmierć i życie, której końca przed sobą nie widział i odgadnąć go nie umiał.
Częste też bywały narady w obozie szwedzkim. Szli z królem: brat jego Adolf, książę biponcki, komendę nad wojskiem mający, Robert Duglas, Henryk Horn, krewny tego, który pod Częstochową był kosą chłopską usieczon, Waldemar, graf duński — i ów Miller, który u stóp Jasnej Góry sławę swą bojową zostawił, i Aszemberg w prowadzeniu jazdy między Szwedami najbieglejszy, i Hammerszyld, który armatami zawiadował, i stary zbój, marszałek Arfuid Wittenberg, ze zdzierstw swych sławny, a ostatkiem zdrowia goniący, bo przez galicką chorobę toczon — i Forgell, i wielu innych — a wszystko wodzowie biegli w zdobywaniu miast i w polu królowi tylko samemu jeniuszem ustępujący.
Ci tedy lękali się w sercach, aby całe wojsko z królem nie przepadło, przez trudy, brak żywności i zaciekłość polską zmorzone. Stary Wittenberg wprost odradzał królowi pochód. „Jakże to, królu — mówił — będziesz zapuszczał się aż w ruskie kraje za nieprzyjacielem, który niszczy wszystko po drodze, sam niewidzialnym pozostając? Co uczynisz, jeśli koniom nie tylko siana i owsa, ale nawet strzech z chałup zbraknie, a ludzie z niewywczasów popadają? Gdzie są owe wojska, które w pomoc nam przyjadą, gdzie zamki, w których moglibyśmy odżywić się i strudzonym członkom dać folgę? Nie równam się z twoją, panie, sławą, ale gdybym był Karolem Gustawem, właśnie bym tej sławy, tak wielkimi zwycięstwami nabytej, na zmienne koleje wojny nie wystawiał.”
Na to odpowiadał Karol Gustaw:
— I ja, gdybym był Wittenbergiem.
Po czym Aleksandra Macedońskiego wspominał, z którym lubił być porównywany, i szedł naprzód, goniąc pana Czarnieckiego; ten zaś, nie mając sił tak wielkich ani ćwiczonych, umykał się przed nim, ale umykał jak wilk, gotów zawsze się zwrócić. Czasem też szedł przed Szwedami, czasem po bokach, a czasem, zapadłszy w głuchych lasrozdziaach, puszczał ich naprzód, tak iż oni myśleli, że jego gonią, a on właśnie szedł za nimi, wycinał opieszałych, tu i ówdzie uszczknął cały podjazd, znosił idące wolniej pułki piesze, napadał na wozy z żywnością. I nigdy Szwedzi nie wiedzieli, gdzie jest, z której strony uderzy. Nieraz w zmrokach nocnych rozpoczynali ogień z armat i muszkietów do zarośli, sądząc, że nieprzyjaciela mają przed sobą. Nużyli się śmiertelnie, szli w chłodzie, głodzie i zmartwieniu, a ów — vir molestissimus(2) — wisiał ciągle nad nimi, jako chmura gradowa wisi nad łanem zboża.
Na koniec dopadli go pod Gołębiem, niedaleko ujścia Wieprza do Wisły. Niektóre chorągwie polskie, stojące w gotowości, rzuciwszy się z impetem na nieprzyjaciela, rozniosły postrach i zamieszanie. Więc naprzód skoczył pan Wołodyjowski ze swoją laudańską chorągwią i wsparł królewicza duńskiego Waldemara; zaś pan Kawecki Samuel i młodszy Jan stoczyli z pagórka pancerną chorągiew na najemnych Angielczyków Wikilsona — i w mgnieniu oka pożarli ich, jako szczupak pochłania klenia, zaś pan Malawski zwarł się z księciem biponckim tak szczelnie, iż ludzie i konie pomieszali się ze sobą jako kurzawa, którą dwa wichry z przeciwnych stron przyniosą i jeden wir z niej uczynią. W mgnieniu oka zepchnięto Szwedów ku Wiśle, co widząc, Duglas pospieszył swoim z wyborową rajtarią na ratunek. Lecz rozpędu i te nowe posiłki wstrzymać nie mogły; poczęli więc Szwedzi skakać z wysokiego brzegu na lód, padając trupem tak gęsto, że czernili się na śnieżnym polu jako litery na białej karcie. Legł królewicz Waldemar; legł Wikilson, a książę biponcki, obalon z koniem, nogę złamał — legli wszelako i obaj panowie Kaweccy, i pan Malawski, i Rudawski, i Rogowski, i pan Tymiński, i Choiński, i Porwaniecki, jeden tylko pan Wołodyjowski, chociaż się w szwedzkie szeregi jako nurek w wodę z głową zanurzał, najmniejszej rany nie poniósł.
Tymczasem przyciągnął sam Karol Gustaw z główną siłą i armatami i naówczas zmieniła się postać boju. Inne Czarnieckiego pułki, niekarne i nie wyćwiczone, nie umiały stanąć na czas w ordynku(3); niektóre koni nie miały pod ręką, inne, po dalszych wsiach leżące, wbrew rozkazom, aby ciągle były w pogotowiu, zażywały wczasu po chatach. Na owe gdy nieprzyjaciel natarł niespodzianie, wnet poszły w rozsypkę i ku Wieprzowi umykać poczęły. Więc pan Czarniecki kazał trąbić na odwrót, aby tamtych pułków, które pierwsze uderzyły, nie wygubić. Jedni poszli tedy za Wieprz, inni do Końskowoli, zostawując pole i sławę zwycięstwa Karolowi, gdyż tych zwłaszcza, którzy za Wieprz uchodzili, długo ścigały chorągwie Zbrożka i Kalińskiego, przy Szwedach jeszcze zostające.
Radość była w obozie szwedzkim niezmierna. Niewielkie wprawdzie dostały się Szwedom owego zwycięstwa trofea: sakiewki z owsem i trochę pustych wozów, lecz Karolowi nie o łup tym razem chodziło. Cieszył się, że zwycięstwo szło jak i dawniej, w jego ślady, że ledwo się pokazał, już pogromił — i to samego pana Czarnieckiego, na którym największe nadzieje Jana Kazimierza i Rzeczypospolitej spoczywały. Mógł się spodziewać, że wieść rozbiegnie się po całym kraju, że każde usta będą powtarzały: „Czarniecki zniesion”, iż bojaźliwi rozmiary klęski przesadzą, a przez to zwątlą serca i odbiorą ducha wszystkim, którzy na głos konfederacji tyszowieckiej za broń chwycili.
Więc gdy mu przyniesiono i rzucono pod nogi owe sakiewki owsa, a z nimi razem ciała Wikilsona i Waldemara, on zwrócił się do swych frasobliwych jenerałów i rzekł:
— Rozmarszczcie ichmościowie czoła, bo to jest największe zwycięstwo, jakiem od roku odniósł, i całą wojnę skończyć ono może.
— Wasza królewska mość — odrzekł Wittenberg, który słabszym jak zwykle będąc, czarniej rzeczy widział — dziękujmy Bogu i za to, że pochód dalszy będziem mieć spokojny; chociaż takie wojska jak Czarnieckiego prędko się rozpraszają, ale i prędko zbierają na powrót.
Na to król:
— Panie marszałku! nie mam cię za gorszego wodza od Czarnieckiego, ale gdybym cię tak rozbił, tuszę, że i przez dwa miesiące nie zdołałbyś wojsk zebrać.
Wittenberg skłonił się tylko w milczeniu, a Karol mówił dalej:
— Tak jest, pochód będziem mieli spokojny, bo tylko jeden Czarniecki mógł go naprawdę tamować. Nie masz wojsk Czarnieckiego, nie masz przeszkód!
Jenerałowie uradowali się tymi słowy. Upojone zwycięstwem wojska przechodziły przed oczyma króla z krzykiem i śpiewami. Czarniecki przestał wisieć na kształt chmury nad nimi. Czarniecki, rozproszony, przestał istnieć! Wobec tej myśli zapomnieli o przebytej mordędze — wobec tej myśli miłe były im przyszłe trudy. Słowa królewskie, które wielu oficerów słyszało, rozniosły się po obozie i wszyscy byli tego mniemania, że zwycięstwo istotnie miało nadzwyczajne znaczenie, że smok wojny na nowo zabity, a jeno czasy pomsty i panowania nastaną.
Król dał wojsku kilkanaście godzin spoczynku; tymczasem od Kozienic przyszły wozy z żywnością. Wojska roztasowały się w Gołębiu, w Krowienikach i w Życzynie. Rajtarowie pozapalali opuszczone domostwa, powieszono kilkunastu chłopów wziętych z bronią w ręku i kilku pacholików wojskowych, których za chłopów poczytano; następnie odbyła się uczta, po niej zaś żołnierstwo zasnęło snem twardym, bo od dawna po raz pierwszy spokojnym.
Nazajutrz dzień zbudzili się rześko i pierwsze słowa, jakie napłynęły wszystkim do ust, były:
— Nie masz Czarnieckiego!
Powtarzał to jeden drugiemu, jakby się wzajem chcieli o dobrej nowinie upewnić. Pochód rozpoczął się wesoło. Dzień był suchy, zimny, pogodny. Szerść końska i nozdrza pokrywały się szronem. Zimny wiatr pozmrażał kałuże na trakcie lubelskim i drogę uczynił dobrą. Wojska wyciągnęły się niemal milowym wężem, czego przedtem nie czyniły nigdy. Dwa pułki dragońskie pod wodzą Francuza Dubois poszły na Końskowolę, Markuszew i Garbów w mili od głównej siły. Gdyby tak szły przed trzema jeszcze dniami, szłyby na pewną śmierć, lecz teraz poprzedzał je postrach i sława zwycięstwa.
— Nie masz Czarnieckiego! — powtarzali sobie oficerowie i żołnierze.
Jakoż pochód odbywał się spokojnie. Z głębin leśnych nie dochodziły okrzyki, z zarośli nie wypadały groty puszczane niewidzialnymi rękami.
Pod wieczór Karol Gustaw przybył do Garbowa, wesół i w dobrym humorze. Już właśnie zabierał się do spoczynku, gdy Aszemberg daj znać przez służbowego oficera, że chce się pilno widzieć z królem.
Po chwili wszedł do kwatery, i nie sam, ale z kapitanem dragońskim. Król, który miał oko bystre i pamięć tak niezmierną, że wszystkich niemal żołnierzy imiona pamiętał, poznał zaraz kapitana.
— A co nowego, Freed? — spytał. — Dubois wrócił?
— Dubois zabity — odpowiedział Freed.
Król zmieszał się; teraz dopiero zauważył, że kapitan wyglądał, jak gdyby go z grobu wyjęto, i odzież miał poszarpaną.
— A dragoni? — spytał — one dwa pułki?
— Wszystko w pień wycięte. Mnie jednego żywcem puszczono!
Smagłe oblicze króla stało się jeszcze ciemniejszym; rękoma założył sobie pukle włosów za uszy.
— Kto to uczynił?
— Czarniecki!
Karol Gustaw umilkł i począł patrzeć ze zdumieniem na Aszemberga, a ten głową tylko kiwał, jakby chciał powtarzać:
— Czarniecki! Czarniecki! Czarniecki!
— Wszystko to niepodobne do wiary — rzekł po chwili król. — Widziałeś go na własne oczy?
— Jako twój majestat, panie, widzę. Przykazał mi pokłonić się waszej królewskiej mości i oświadczyć, że teraz za Wisłę się znów przeprawia, ale wnet tropem naszym pójdzie. Nie wiem, czyli prawdę powiadał...
— Dobrze! — rzekł król. — Siła przy nim ludzi?
— Nie mogłem dokładnie zmiarkować, ale ze cztery tysiące ludzi sam widziałem, a za lasem stała także jakowaś jazda. Otoczono nas wedle Krasiczyna, do którego pułkownik Dubois umyślnie z traktu zboczył, bo mu doniesiono, że się tam ludzie jakowiś znajdują. Teraz mniemam, że Czarniecki umyślnie podesłał języka(4), aby nas w zasadzkę wprowadzić. Jakoż nikt prócz mnie żywy nie wyszedł. Chłopstwo dobijało rannych, jam cudem ocalał!
— Z diabłem chyba ten człowiek wszedł w przymierze — rzekł, przykładając dłoń do czoła, król. — Bo żeby po takiej klęsce znów wojsko zebrać i nad karkiem nam stanąć, nie ludzka moc!
— Stało się wedle tego, co marszałek Wittenberg przewidywał — wtrącił Aszemberg.
Na to król wybuchnął:
— Wy wszyscy umiecie przewidywać, jeno radzić nie umiecie!
Aszemberg pobladł i umilkł. Karol Gustaw, gdy był wesół, zdawał się być z samej dobroci ulepiony, ale gdy raz brew zmarszczył, wzbudzał strach nieopisany w najbliższych — i nie tak ptaki kryją się przed orłem, jako kryli się przed nim najstarsi i najzasłużeńsi jenerałowie.
Lecz teraz wprędce się pomiarkował i pytał znowu kapitana Freeda:
— Zacneż to wojska przy Czarnieckim?
— Widziałem kilka chorągwi nieporównanych, jako to u nich bywa jazda.
— To te same pod Gołębiem z taką furią nacierały. Stare muszą być pułki. A on sam, Czarniecki, wesół, dufny?
— Tak dufny, jakoby to on pod Gołębiem rozgromił. Teraz tym bardziej musiały się serca w nich podnieść, bo o gołębskiej już zapomnieli, a krasiczyńską wiktorią się chwalą. Wasza królewska mość! co mi kazał Czarniecki powtórzyć, tom powtórzył, ale gdym już wyjeżdżał, zbliżył się do mnie ktoś ze starszyzny, człek potężny, stary, i rzekł mi, iż jest ten, który wiekopomnego Gustawa Adolfa w ręcznym boju rozciągnął. Siła i przeciwko waszej królewskiej mości bluźnił, inni zaś mu wtórowali. Tak oni się chełpią! Odjechałem wśród urągań i wymyślań...
— Mniejsza z tym! — odparł Karol Gustaw. — Czarniecki nie rozbity i wojska już zebrał, to grunt. Tym spieszniej musimy iść naprzód, aby polskiego Dariusza jak najprędzej dosięgnąć. Waszmościom wolno już odejść. Wojsku rozgłosić, że owe pułki od kup chłopskich na oparzeliskach zginęły. Idziemy naprzód!
Oficerowie wyszli, Karol Gustaw został sam. Przez czas jakiś dumał posępnie. Miałożby zwycięstwo pod Gołębiem żadnych owoców nie przynieść, położenia nie zmienić, owszem, większą tylko zaciekłość w całym tym kraju rozbudzić?
Karol Gustaw wobec wojska i jenerałów okazywał zawsze pewność siebie i wiarę, ale gdy został sam i poczynał rozmyślać o tej wojnie, jaka się od początku łatwo zaczęła, a coraz trudniejszą stawała — nieraz ogarniało go zwątpienie. Wszystkie wypadki przedstawiały mu się jakoś dziwnie. Często wyjścia nie widział, końca nie mógł odgadnąć. Czasem zdawało mu się, że jest jako człowiek, który wszedłszy z brzegu morskiego w wodę, czuje, że za każdym krokiem głębiej schodzi i wkrótce straci grunt pod nogami.
Lecz wierzył w gwiazdy. I teraz więc podszedł do okna, aby na swoją wybraną popatrzyć, na tę właściwie, która w Wielkim Wozie, czyli w Niedźwiedzicy, najwyższe miejsce zajmuje i świeci najmocniej. Niebo było pogodne, więc i w tej chwili płonęła jaskrawo, migotała się na błękitno i czerwono — z dala tylko, poniżej, na ciemnym granacie nieba, czerniła się jako wąż samotna chmura, od której szły jakby ramiona, jakby gałęzie, jakby macki morskiego potworu i zdawały się coraz zbliżać ku królewskiej gwieździe.Rozdział II
Nazajutrz dzień ruszył król w dalszy pochód i przyciągnął do Lublina. Tam otrzymawszy wiadomość, iż pan Sapieha po odparciu Bogusławowego najazdu ze znacznym wojskiem ciągnie, takowego zaniechał, Lublin tylko załogą umocnił i szedł dalej.
Najbliższym celem wyprawy był teraz dla niego Zamość, gdyby bowiem ową potężną twierdzę zdołał zająć, zyskałby niewzruszoną podstawę do dalszej wojny i tak znamienitą przewagę, iż szczęśliwego końca mógłby z całą otuchą wyglądać. O Zamościu różne krążyły mniemania. Polacy, dotychczas jeszcze przy Karolu stojący, utrzymywali, iż to jest twierdza w Rzeczypospolitej najpotężniejsza, i przytaczali na dowód, iż wszystkie siły Chmielnickiego wstrzymała.
Lecz ponieważ Karol spostrzegł, iż Polacy zgoła nie byli w fortyfikowaniu twierdz biegli, i takie za silne uważali, które po innych krajach zaledwie do trzeciorzędnych liczono, że wiedział i o tym, iż w żadnej z twierdz nie było dostatecznego opatrunku, to jest ani murów jak należy utrzymanych, ani budowli ziemnych, ani broni należytej, przeto i co do Zamościa dobrej był myśli. Liczył też na urok swego imienia, na sławę niezwyciężonego wodza, a wreszcie i na układy. Układami, które każden magnat mocen był w tej Rzeczypospolitej zawierać albo przynajmniej pozwalał sobie zawierać, więcej dotychczas Karol wskórał niż bronią. Jako więc człek przebiegły i lubiący wiedzieć, z kim ma do czynienia, starannie wszystkie wiadomości o władcy Zamościa zbierał. Wypytywał o jego obyczaje, skłonności, dowcip i fantazję.
Jan Sapieha, który naonczas zdradą jeszcze, ku wielkiemu umartwieniu wojewody witebskiego, nazwisko kalał, najwięcej królowi dawał objaśnień co do pana starosty kałuskiego. Trawili też na naradach całe godziny. Sapieha zresztą nie sądził, aby łatwo przyszło królowi pana na Zamościu skaptować.
— Pieniędzmi go nie skusić — mówił pan Jan — bo człek okrutnie możny. O godności nie dba i nigdy o nie nie zabiegał, nie chciał ich wonczas nawet, gdy same go szukały... Co do tytułów, sam słyszałem, jak na dworze zgromił pana des Noyersa, sekretarza królowej, za to, że mówiąc do niego, powiedział: mon prince(5)! — „Jam nie prince (rzecze mu), alem archiduków(6) więźniami w moim Zamościu miewał.” Co prawda zresztą, to nie on miewał, jeno jego dziad, którego Wielkim w narodzie naszym nazywają.
— Byle mi bramy Zamościa otworzył, zaofiaruję mu coś takiego, czego żaden król polski zaofiarować by nie mógł.
Sapieże nie wypadało pytać, co by takiego było, spojrzał tylko z ciekawością na Karola Gustawa, ten zaś zrozumiał spojrzenie i odrzekł odgarniając, wedle zwyczaju, włosy za uszy:
— Zaofiaruję mu województwo lubelskie jako niezawisłe księstwo — korona skusi go. Żaden by z was się takiej pokusie nie oparł, nawet dzisiejszy wojewoda wileński.
— Nieograniczona jest hojność waszej królewskiej mości — odparł, nie bez pewnej ironii w głosie, Sapieha.
A Karol odpowiedział z właściwym sobie cynizmem:
— Daję, bo nie moje.
Sapieha pokręcił głową.
— Nieżonaty człowiek jest i synów nie ma. Temu korona miła, kto potomstwu przekazać ją może.
— Jakichże tedy sposobów radzisz mi wasza mość się chwycić?
— Mniemałbym, że pochlebstwem najwięcej da się wskórać. Pan to jest niezbyt bystrego dowcipu i snadnie go można objechać. Trzeba mu przedstawić, jako od niego tylko zależy uspokojenie Rzeczypospolitej, trzeba mu wmówić, iż on jeden może ją osłonić od wojny, nieszczęścia, klęsk wszelkich i przyszłych nieszczęść, a to właśnie przez otwarcie bram. Jeśli ryba ten haczyk połknie, to będziemy w Zamościu, inaczej — nie!
— Zostaną działa jako ostatnia racja!
— Hm! Na tę rację znajdzie się z czego w Zamościu odpowiedzieć. Armat ciężkich tam nie brak, a my musielibyśmy je dopiero sprowadzać, co gdy roztopy nastąpią, stanie się niepodobnym.
— Słyszałem, że piechoty w twierdzy są grzeczne, ale jazdy im brak.
— Jazda tylko w gołym polu potrzebna, a zresztą, skoro Czarniecki, jako się pokazało, nie rozbit, to mógł jedną i drugą chorągiew do posług wrzucić.
— Wasza mość same tylko trudności widzisz.
— Ale wciąż ufam w szczęśliwą gwiazdę waszej królewskiej mości — odparł Sapieha.
Miał jednak słuszność pan Jan przewidując, że Czarniecki opatrzył Zamość w jazdę, konieczną do podjazdów i chwytania języków. Wprawdzie pan Zamoyski miał swojej dosyć i wcale pomocy nie potrzebował, lecz kasztelan kijowski dwie chorągwie, które najbardziej ucierpiały pod Gołębiem, to jest Szemberkową i laudańską, umyślnie do fortecy posłał, żeby mogły odpocząć, odżywić się i konie srodze zmarnowane zmienić. W Zamościu przyjął je pan Sobiepan gościnnie, a gdy się dowiedział, jacy sławni żołnierze w nich się znajdują, tedy pod niebo ich wynosił, darami obsypał i co dzień u stołu swego sadzał.
Lecz któż opisze radość i rozrzewnienie księżnej Gryzeldy na widok pana Skrzetuskiego i pana Wołodyjowskiego, dawnych najdzielniejszych wielkiego męża pułkowników. Padli jej do nóg obaj, rzewne łzy na widok ukochanej pani wylewając, a i ona nie mogła płaczu pohamować. Ileż bo wspomnień łączyło się z nimi z owych dawnych czasów łubniańskich, gdy mąż jej, sława i ukochanie narodu, pełen sił życia, władał potężnie dziką krainą, jak Jowisz jednym zmarszczeniem brwi wzniecając postrach wśród barbarzyństwa. Takie to niedawne czasy, a gdzie one? Dziś władyka(7) w grobie, krainę barbarzyńcy posiedli, a ona, wdowa, siedzi oto na popiołach szczęścia, wielkości, smutkiem jeno żyjąc i modlitwą.
Wszelako w owych wspomnieniach tak słodycz z goryczą się pomieszała, że myśli tych trojga rade leciały w przeszłość. Więc rozmawiali o dawnym życiu, o miejscach, których nie miały już ujrzeć ich oczy, o dawnych wojnach, wreszcie o dzisiejszych czasach klęski i gniewu bożego.
— Gdyby nasz książę żył! — mówił Skrzetuski — inne by były Rzeczypospolitej koleje. Kozactwo byłoby starte, Zadnieprze przy Rzeczypospolitej, a Szwed teraz znalazłby swego pogromiciela. Bóg zarządził, jak chciał, aby za grzechy nas ukarać.
— Oby Bóg w panu Czarnieckim obrońcę wskrzesił! — rzekła księżna Gryzelda.
— Tak i będzie! — zawołał pan Wołodyjowski. — Jako nasz książę innych panów głową przenosił, tak i on wcale do innych wodzów niepodobny. Znam ja przecie obu panów hetmanów koronnych i pana Sapiehę litewskiego. Wielcy to żołnierze, ale przecie jest coś w panu Czarnieckim ekstraordynaryjnego(8), rzekłbyś: orzeł, nie człowiek. Niby łaskaw, a wszyscy go się boją, ba! nawet pan Zagłoba często o krotochwilach swych przy nim zapomina. A jak wojsko prowadzi! jak szykuje! — imaginację przechodzi! Nie może inaczej być, tylko wielki wojennik powstaje w Rzeczypospolitej.
— Mąż mój, który go pułkownikiem znał, jeszcze wówczas wielkość mu przepowiadał — rzekła księżna.
— Mówiono nawet, że żony na naszym dworze miał szukać — wtrącił pan Wołodyjowski.
— Nie pamiętam, aby o tym była mowa — odparła księżna.
Jakoż nie mogła pamiętać, bo nigdy nic podobnego nie było, ale pan Wołodyjowski chytrze na razie to wymyślił, chcąc zwrócić rozmowę na fraucymer(9) księżnej i o pannie Anusi Borzobohatej czegoś się dowiedzieć, albowiem wprost pytać osądził za rzecz nieprzyzwoitą i zbyt względem majestatu księżnej poufałą. Lecz wybieg się nie udał. Księżna wróciła znów myślą do męża i wojen kozackich, za czym i mały rycerz pomyślał: „Nie ma Anusi, może od Bóg wie wielu lat!” I więcej o nią nie pytał.
Mógł pytać oficerów, ale i jego umysł, i wszystkie zajęte były czym innym. Co dzień podjazdy dawały znać, że Szwedzi coraz to bliżej, gotowano się więc do obrony. Skrzetuski i Wołodyjowski dostali funkcje na murach, jako oficerowie i Szwedów, i wojny z nimi świadomi. Pan Zagłoba ducha dodawał i opowiadał o nieprzyjacielu tym, którzy go dotychczas nie znali, a było takich między zamojskimi żołnierzami dosyć, gdyż Szwedzi nie zapuszczali się dotychczas pod Zamość.
Zagłoba w lot pana starostę kałuskiego przeznał, a ten niezmiernie go polubił i we wszystkim się do niego zwracał, zwłaszcza że i od księżnej Gryzeldy słyszał, jako w swoim czasie sam książę Jeremi pana Zagłobę wenerował(10) i vir incomparabilis(11) nazywał. Co dzień tedy przy stole wszyscy słuchali, a pan Zagłoba prawił o dawniejszych i nowszych czasach, o wojnach z Kozaki, o zdradzie Radziwiłła, o tym, jako pana Sapiehę na ludzi wyprowadził.
— Radziłem mu — mówił — iżby siemię konopne w kieszeni nosił i po trochu spożywał. To tak ci się do tego przyzwyczaił, że teraz coraz to ziarno wyjmie, wrzuci do gęby, rozgryzie, miazgę zje, a łuskwinę wyplunie. W nocy, jak się obudzi, także to czyni. Od tej pory tak mu się dowcip zaostrzył, że i najbliżsi go nie poznają.
— Jakże to? — pytał starosta kałuski.
— Bo w konopiach oleum się znajduje, przez co i w głowie jedzącemu go przybywa.
— Bodajże waszą mość! — rzekł jeden z pułkowników. — Toż w brzuchu oleju przybywa, nie w głowie.
— Est modus in rebus(12)! — rzecze na to Zagłoba — trzeba co najwięcej wina pić: oleum, jako lżejsze, zawsze będzie na wierzchu, wino zaś, które i bez tego idzie do głowy, poniesie ze sobą każdą cnotliwą substancję. Ten sekret mam od Lupuła, hospodara(13), po którym jak waściom wiadomo, chcieli mnie Wołosi na hospodarstwo posadzić, ale sułtan, który woli, by hospodarowie nie mieli potomstwa, postawił mi kondycję, na którą zgodzić się nie mogłem.
— Musiałeś waść siła konopnego siemienia i sam zażywać? — rzekł na to pan Sobiepan.
— Ja nie potrzebowałem, ale waszej dostojności z całego serca radzę! — odparł Zagłoba.
Słysząc te śmiałe słowa, zlękli się niektórzy, żeby ich pan starosta kałuski do serca nie wziął, lecz on, czy nie zmiarkował, czy nie chciał zmiarkować, dość, że uśmiechnął się tylko i spytał:
— A słonecznikowe ziarna nie mogą konopnych zastąpić?
— Mogą — odrzekł Zagłoba — jeno ponieważ olej ze słoneczników jest cięższy, przeto trzeba wino mocniejsze pić od tego, które teraz oto pijemy.
Pan starosta zrozumiał, o co chodzi, rozochocił się i zaraz kazał co najlepszych win przynieść. Za czym uradowali się w sercach wszyscy i ochota stała się powszechną. Pito i wiwatowano na zdrowie królewskie, gospodarskie i pana Czarnieckiego. Pan Zagłoba wpadł w humor przedni, nikogo do głosu nie dopuścił. Opowiadał więc o gołębskiej potrzebie bardzo szeroko, w której istotnie dobrze stawał, bo zresztą, służąc w chorągwi laudańskiej, nie mógł inaczej uczynić. Ale że od jeńców szwedzkich, wziętych z pułków Dubois, wiedziano o śmierci grafa Waldemara, więc oczywiście wziął pan Zagłoba na się za tę śmierć odpowiedzialność.
— Całkiem inaczej by ta bitwa poszła — mówił — żeby nie to, żem właśnie poprzedzającego dnia do Baranowa, do tamtejszego kanonika, odjechał, i Czarniecki nie wiedząc, gdzie jestem, poradzić się mnie nie mógł. Może też i Szwedzi o owym kanoniku zasłyszeli, bo u niego miody przednie, i niebawem pod Gołąb podeszli. Gdym wrócił, było już za późno, król nastąpił i zaraz trzeba było uderzać. Poszliśmy jako w dym, ale cóż, kiedy pospolitacy wolą w ten sposób kontempt(14) nieprzyjacielowi okazywać, że się tyłem do niego odwracają. Nie wiem, jako sobie teraz Czarniecki da rady beze mnie!
— Da sobie rady! nie obawiaj się waćpan! — rzekł pan Wołodyjowski.
— I wiem dlaczego. Bo król szwedzki woli za mną pod Zamość walić niż jego po Powiślu szukać. Nie neguję ja Czarnieckiemu, że dobry żołnierz, ale kiedy pocznie brodę kręcić, a swym żbiczym wzrokiem patrzyć, tedy towarzyszowi spod najgórniejszej chorągwi wydaje się, że jest dragonem... Nic on na godność nie uważa, czego i samiście byli świadkami, gdy pana Żyrskiego, człeka znacznego, kazał po majdanie końmi włóczyć za to tylko, że z podjazdem nie dotarł tam, gdzie miał rozkaz. Ze szlachtą, mości panowie, trzeba po ojcowsku, nie po dragońsku... Powiesz mu: „Panie bracie, a bądź łaskaw, a idź”, rozczulisz go, na ojczyznę i sławę wspomniawszy, to ci dalej pójdzie niż dragon, który dla lafy(15) służy.
— Szlachcic szlachcicem, a wojna wojną — ozwał się starosta.
— Bardzo to misternie wasza dostojność wywiodła — odparł Zagłoba.
— A taki pan Czarniecki koncept Carolusowi w końcu powariuje! — zauważył Wołodyjowski. — Byłem też na niejednej wojnie i mówić o tym mogę.
— Pierwej my mu powariujemy pod Zamościem — odparł pan starosta kałuski, wydymając usta, sapiąc z okrutną fantazją, wytrzeszczając oczy i biorąc się w boki. — Ba! fiu! Co mnie tam! Hę? Kogo w gości proszę, temu drzwi otwieram! Co? ha!
Tu pan starosta zaczął jeszcze mocniej sapać, kolanami o stół uderzać, przechylać się, kręcić głową, a srożyć się, a oczami błyskać i mówić, jako miał zwyczaj, z pewną rubaszną niedbałością:
— Co mi tam! On pan w Szwecji, a Zamoyski Sobiepan w Zamościu. Eques polonus sum(16), nic więcej, co? Alem u siebie. Ja Zamoyski, a on król szwedzki... a Maksymilian był austriacki, co? Idzie, a niech idzie... Obaczym! Jemu Szwecji mało, mnie Zamościa dość, ale go nie dam, co?
— Miło, mości panowie, słuchać nie tylko takiej elokwencji, ale tak zacnych sentymentów! — zakrzyknął pan Zagłoba.
— Zamoyski Zamoyskim! — odparł uradowany z pochwały starosta kałuski. — Nie kłanialiśmy się i nie będziem... ma foi(17)! Zamościa nie dam, i basta.
— Zdrowie gospodarskie! — huknęli oficerowie.
— Vivat! vivat!
— Panie Zagłoba! — zawołał starosta — króla szwedzkiego nie puszczę do Zamościa, a waszmości z Zamościa!
— Panie starosto, dziękuję za łaskę, ale tego wasza dostojność nie uczynisz, bo ile byś Carolusa pierwszym postanowieniem zmartwił, tyle byś go drugim ucieszył.
— Dajże parol, że do mnie po wojnie przyjedziesz, co?
— Daję...
Długo jeszcze ucztowano, po czym sen począł morzyć rycerzy, więc poszli na spoczynek, zwłaszcza że wkrótce miały się dla nich zacząć bezsenne noce, bo Szwedzi byli już blisko i przednich straży spodziewano się lada godzina.
— Taki on Zamościa naprawdę nie da — mówił Zagłoba, wracając do swej kwatery ze Skrzetuskimi i Wołodyjowskim. — Zauważyliście waszmościowie, jakeśmy się pokochali... Dobrze nam się będzie w Zamościu działo, i mnie, i wam. Przystaliśmy do siebie z panem starostą tak, że żaden stolarz futrowania lepiej nie połączy. Dobre panisko... Hm!... Gdyby był moim kozikiem i gdybym go u pasa nosił, często bym go o osełkę wecował, bo trochę tępy... Ale dobry człek, i ten nie zdradzi, jako oni skurczybykowie birżańscy... Uważaliście, jako magnatowie lgną do starego Zagłoby... Nic, tylko się opędzać... Ledwiem się od Sapiehy wykaraskał, już jest drugi... Ale tego nastroję jako basetlę i taką na nim arię Szwedom zagram, że się na śmierć pod Zamościem zatańcują... Nakręcę go jako gdański zegar do kuranta...
Dalszą rozmowę przerwał gwar dolatujący z miasta. Po chwili znajomy oficer przesunął się szybko koło rozmawiających.
— Stój! — zawołał Wołodyjowski. — Co tam?
— Łunę z wałów widać. Szczebrzeszyn się pali! Szwedzi tuż!
— Chodźmy na wały, mości panowie! — rzekł Skrzetuski.
— Idźcie, a ja zdrzemnę, bo mi na jutro sił potrzeba — odpowiedział Zagłoba.Przypisy
(1) prezydium (z łac. praesidium) — straż, zbrojna załoga.
(2) vir molestissimus (łac.) — mąż niezmiernie uciążliwy, uprzykrzony.
(3) ordynek (z niem. Ordnung) — porządek, szyk.
(4) język — tu: informator, żołnierz nieprzyjacielski, wzięty do niewoli w celu przesłuchania i zasięgnięcia informacji o wojskach wroga, ich liczebności, rozmieszczeniu i zamiarach.
(5) mon prince (fr.) — mój książę.
(6) archiduk (franc. archiduc) — arcyksiążę.
(7) władyka — władca, książę.
(8) ekstraordynaryjny (z łac.) — niezwykły, nadzwyczajny.
(9) fraucymer (z niem. Frauenzimmer: komnata kobiet, pokój dla dam) — damy dworu, stałe towarzystwo księżnej.
(10) wenerować (z łac.) — uwielbiać.
(11) vir incomparabilis (łac.) — mąż niezrównany.
(12) Est modus in rebus (łac.) — na wszystko jest sposób.
(13) hospodar — tytuł władcy Wołoszczyzny, państwa położonego na terenie dzisiejszej płd. Rumunii, zależnego od Imperium Osmańskiego.
(14) kontempt (z łac.) — lekceważenie, pogarda.
(15) lafa (daw.) — żołd, płaca.
(16) Eques polonus sum (łac.) — jestem polskim rycerzem.
(17) ma foi (fr.) — słowo daję, dalibóg, doprawdy.
(18) anguł (z łac. angulus: kąt, róg) — załamanie, występ muru, rodzaj bastionu.
(19) śmigownica — falkonet a. sokolik, działo polowe piechoty, ładowane od przodu, używane w XVI-XVIII w., rodzaj kolubryny o kalibrze 55-70 mm, stosowana także w bitwach morskich do abordażu.
(20) gemajn (daw., z niem. gemein: zwykły) — szeregowiec.
(21) respons (z łac.) — odpowiedź.
(22) princeps, principis (łac.) — pan, władca, książę, cesarz.
(23) nieodbicie — koniecznie.
(24) patoka — płynny miód.
(25) przecz (daw.) — po co.
(26) konsyliarz (z łac.) — doradca.
(27) skonfundować (z łac.) — zbić z tropu, zawstydzić.
(28) spyża (daw.) — prowiant, żywność.
(29) komunikiem (daw.) — wierzchem, konno.
(30) żywot (daw.) — brzuch.
(31) wolentarz — ochotnik, żołnierz nieotrzymujący żołdu, walczący w imię swoich przekonań lub dla łupów wojennych.
(32) rajtar — średniozbrojny żołnierz konny, posługujący się w walce głównie bronią palną.
(33) munsztuk — kiełzno, element uprzęży, zakładany na pysk koński i służący do kierowania szczególnie nieposłusznym wierzchowcem.
(34) tarantowy — o maść konia: biała w plamy.
(35) kołpak — wysoka czapka bez daszka, z futrzanym otokiem.
(36) kulbaka — wysokie siodło.
(37) pendent — zakładany przez ramię pas, do ktorego mocowano szablę.
(38) buzdygan (z tur.) — rodzaj broni, ozdobna pałka; w XVII w. symbol władzy oficera.
(39) moderowany — wyposażony, uzbrojony.
(40) alteracja (z łac.) — zmiana nastroju, niepokój, wzburzenie.
(41) kaleta — kieszeń a. sakiewka, torba.
(42) bbarbarorum (łac.) – barbarzyńców.
(43) pro publico bono — dla dobra wspólnego.
(44) praeceptor (z łac.) — nauczyciel.
(45) prospectus (łac.) — widok.
(46) sperka — szperka, słonina.
(47) parsiuk (reg.) — prosię.
(48) pacjencja (z łac.) — cierpliwość.
(49) raby (z ukr.) — pstry, nakrapiany.
(50) incipiam (łac.) — zacznę.
(51) ćwik — zuch.
(52) wiwenda (z łac.) — prowiant, żywność.
(53) kusztyk (kulawka) — kieliszek bez nóżki, którego nie można postawić.
(54) bachmat — koń rasy tatarskiej, niewielki, silny i wytrzymały, odporny na trudne warunki klimatyczne.
(55) krzeczot (daw.) — sokół norweski, białozór.
(56) furdyment — osłona dłoni na rękojeści szabli.
(57) krzywuła — wygięty flet, popularny w muzyce renesansowej, a dziś używany w folkowej.
(58) superavit(łac.) — przewyższył.
(59) Carolum Gustavum captivabimus (łac.) — pojmamy Karola Gustawa.
(60) foedus, foederis (łac.) — przymierze, związek; por. federacja.
(61) fryszt (daw., z niem.) — rozejm, pokój.
(62) assentior (łac.) — przyznaję.
(63) in universo (łac.) — na całym świecie.
(64) exquisitissimi (łac.) — wyborni, najwyszukańsi, najlepsi.
(65) animalibus (łac.) – zwierzętom.
(66) fara — kościół parafialny.
(67) sufragium (łac.) — głos w wyborach.
(68) klemencja (z łac.) — łagodność, pobłażanie.
(69) munsztuk – 1. połączone ze sobą metalowe drążki, wkładane do pyska narowistym koniom, by móc nimi kierować; 2. daw. część zwijki papierosa albo część fajki, którą palacz trzyma w ustach; 3. daw. część instrumentu dętego, którą się wkłada lub przykłada do ust.
(70) fryszt (z niem.) — rozejm, pokój.
(71) Nec nuntius cladis (łac.) — nie pozostał świadek klęski.
(72) Vivat Czarniecki, dux et victor (łac.) — Niech żyje Czarniecki, wódz i zwycięzca.
(73) palba — strzelanina.
(74) parala ima – paraliż bierze.
(75) quod attinet (łac.) — co dotyczy.
(76) incipiam (łac.) – zacznę, zaczynam.
(77) temperancja (z łac.) — umiarkowanie.
(78) podkurek – 1. daw. pora nad ranem, kiedy pieją koguty; 2. daw. posiłek podawany nad ranem po całonocnej pracy lub zabawie; 3. daw. postny posiłek podawany o północy w ostatni wtorek przed Popielcem.
(79) eksperiencja (z łac.) — doświadczenie.
(80) conservare iuventutem meam (łac.) — zachować młodość.
(81) arx regia (łac.) — zamek królewski.
(82) scriptores (łac.) – pisarze.
(83) calamitates (łac.) – nieszczęścia.
(84) collegium Jesuitarum (łac.) — kolegium jezuickie.
(85) villa regia (łac.) — pałac królewski.
(86) przynuka (z ukr.) — przymus, usilne namawianie.
(87) promulgacja – ogłoszenie aktu normatywnego, konieczne do uzyskania przez ten akt mocy obowiązującej.
(88) bibosz — opój, smakosz trunków.
(89) effendi (tur.) — panie, władco.
(90) sak — sieć na ryby, pułapka.
(91) iocus (łac.) — żart.
(92) galicka choroba — choroba weneryczna.
(93) Vivat Joannes Casimirus (łac.) — niech żyje Jan Kazimierz.
(94) indygenat (z łac.) — nadanie cudzoziemcowi polskiego szlachectwa.
(95) proposuit (lac) – proponował.
(96) amicycja (z łac.) — przyjaźń.
(97) beozar i dekokt — tu napoje lecznicze lub magiczne.
(98) wrzeciądz – dawne urządzenie do zamykania bramy, drzwi od wewnątrz.
(99) anguł (łac. angulus – kąt, róg) — rodzaj bastionu w murze obronnym.
(100) simiae (łac.) — małpy.
(101) simiarum destructor (łac.) — pogromca małp.
(102) victor (łac.) — zwycięzca.
(103) victus (łac.) — zwyciężony.
(104) nowenna — specjalne nabożeństwo katolickie, rozłożone na dziewięć dni.
(105) Te Deum laudamus (łac.) — Ciebie Boga wysławiamy.
(106) dryjakiew — daw. maść, lekarstwo.
(107) po harpie – tu: po problemie.
(108) jurgieltnik (z niem.) – Jahrgeld: coroczna wypłata — tu: sprzedawczyk; ale też osoba otrzymująca roczny żołd.
(109) salwować (z łac.) — ratować.
(110) kałamaszka – odkryty jednokonny pojazd czterokołowy bez resorów, używany dawniej na Kresach.
(111) Mea culpa, mea maxima culpa (łac.) — moja wina, moja bardzo wielka wina.
(112) infamis (łac.) — w dawnym prawie polskim: człowiek ukarany infamią (infamia – w dawnym prawie polskim: kara polegająca na sądowym pozbawieniu czci i praw obywatelskich).
(113) delineo, delineare (łac.) — narysować.
(114) chasa – daw.: hałastra, zgraja, motłoch, tłuszcza.
(115) rewokować – daw. zmienić wyznanie, nawrócić się.
(116) crescite et multiplicamini (łac.) — rośnijcie i rozmnażajcie się.
(117) odzyszczesz — odzyskasz.
(118) sklep — piwnica, lochy.
(119) cum omnibus titulis (łac.) — ze wszystkimi tytułami.
(120) hic mulier (łac.) – Herod-baba (dosł. ten kobieta).
(121) abominacja – obrzydzenie, wstręt.
(122) Nec Hercules contra plures – i Herkules cielę, kiedy wrogów wiele.
(123) pacta conventa – w dawnej Polsce: umowa szlachty z nowo obieranym królem, określająca główne zobowiązania elekta.
(124) consentior, consentire (łac.) — zgadzam się.
(125) impedimentum (łac.) — przeszkoda, kłopot.
(126) semen – nadworny Kozak w dawnej Rusi.
(127) prezydia (od łac.) praesidium – ochrona.
(128) akomodować – przystosować; tu: przypodobać.
(129) eks-kardynał w koronie – Jan II Kazimierz Waza – król Polski i wielki książę litewski w latach 1648–1668, tytularny król Szwecji do 1660 z dynastii Wazów, a w latach 1646–1648 kardynał.
(130) ciwun (reg.) — urzędnik, zarządca.
(131) Concordia res parvae crescunt, discordia maximae dilabuntur (łac.) — W zgodzie małe rzeczy wzrastają, w niezgodzie nawet największe upadają; cytat z pism rzymskiego historyka Salustiusza (86–34 p.n.e.).
(132) fata – fatum: siła wyznaczająca bieg wydarzeń, także zły los.
(133) amicycja (z łac.) — przyjaźń.
(134) wyekskuzować (z łac. excuso, excusare) — wytłumaczyć, usprawiedliwić.
(135) skrypt (dłużny) – dokument wystawiony przez dłużnika, zawierający potwierdzenie zaciągniętego długu i zobowiązanie do jego zwrotu.
(136) konfident – daw. osoba zaufana.
(137) ad rebelionem (z łac.) — do rebelii.
(138) excitare (łac.) — podżegać, podniecać.
(139) sub poena (łac.) — pod karą.
(140) tenuta (z wł.) – czynsz, opłata za dzierżawę.
(141) korek – obcas z masy korkowej.
(142) żywiąc – nikogo nie pozostawiając przy życiu.
(143) jubka — spódnica.
(144) wyloty — szerokie, rozcięte rękawy kontusza.
(145) koncerz – broń biała o prostej, długiej głowni, używana przez ciężką jazdę w XV–XVIII w.
(146) ma foi (fr.) — słowo daję, dalibóg, doprawdy.
(147) infestować (z łac.) — niepokoić.
(148) wyżenąć (daw.) — wygnać.
(149) pacjencja (z łac.) — cierpliwość.
(150) pro patria et libertate (łac.) — za ojczyznę i wolność.
(151) amor patriae (łac.) — miłość ojczyzny.
(152) recedere (łac.) — cofnąć się, odstąpić.
(153) zdużać – zdołać, być w stanie, dać radę komu czemu, sprostać;
(154) paludes (łac.) – bagna.
(155) kobiel (gw.) – kosz pleciony z łyka, kory itp., noszony zwykle na ramieniu, kobiałka; tu także w znaczeniu: pułapka.
(156) praeceptor (łac.) — nauczyciel.
(157) expugnavit (łac.) – zdobył.
(158) murza — murza książę tatarski.
(159) cadavera (łac.) – trupy, ruiny.
(160) serenissimus rex Sueciae (łac.) — najjaśniejszy król Szwecji.
(161) prezerwatywa (łac.) – zabezpieczać; daw.: zapobieganie czemuś; środek zapobiegawczy lub ochronny.
(162) insult (z łac.) — zniewaga.
(163) suszyć — pościć.
(164) komunik (daw.) — jazda, kawaleria.
(165) feuer (niem.) — ognia!, pal!
(166) gonny – o drzewach: wysoki i prosty.
(167) Gott mit uns (niem.) — Bóg z nami.
(168) Gott erbarme Dich meiner (niem.) — Boże, zmiłuj się nade mną.
(169) nohajec — daw.: Tatar z hordy koczującej nad Morzem Azowskim.
(170) parrycydo (od łac. paricida) – ojcobójca, bratobójca, morderca, zdrajca, wróg ojczyzny.
(171) potrzeba – daw. trudna sytuacja, zwłaszcza materialna.
(172) Crescat! floreat! (łac.) — niech wzrasta i kwitnie.
(173) hiperborejczyk – Hiperborejczyk – mityczny mieszkaniec dalekiej północy; mieszkaniec północnego kraju.
(174) klient – w starożytnym Rzymie: ubogi obywatel uzależniony dziedzicznie od swojego patrona; tu: szlachcic uzależniony od magnata.
(175) mea culpa! mea maxima culpa! (łac.) — moja wina, moja bardzo wielka wina.
(176) sub Iove (łac.: pod Jowiszem) — pod gołym niebem.
(177) kluby (daw.) — ryzy; zdyscyplinować.
(178) hostes (łac.) – wrogowie.
(179) tentować – daw. kusić, nęcić, pociągać.
(180) krzywuła – dawny drewniany instrument dęty, rodzaj klarnetu o zakrzywionej rurze.
(181) samopięt – daw.: w pięciu, w pięcioro; tu: sam z czterema towarzyszami.
(182) periculum in mora (łac.) — niebezpiecznie zwlekać, nie ma chwili do stracenia.
(183) eliberować się (z łac.) — oswobadzać się, uwolnić.
(184) konwent – tu: zakon, klasztor.
(185) skarbniczek – rodzaj wozu, bryczki.
(186) posesjonat (z łac.) — bogaty szlachcic, posiadacz ziemski.
(187) Dominus vobiscum (łac.) — Pan z wami.
(188) cyborium (łac.) – ozdobna puszka lub puchar z przykrywą do przechowywania komunikantów w tabernakulum, ale też daszek w kształcie baldachimu nad ołtarzem, popularny w bazylikach wczesnochrześcijańskich, w sztuce romańskiej i gotyckiej, oraz tabernakulum.
(189) cuiusvis dignitatis et praeeminentiae (łac.) — jakiegokolwiek rodzaju godność i wyróżnienie.
(190) gravamina (łac.) — przewinienia, występki.
(191) coram (łac.) — wobec.
(192) salutis Reipublicae (łac.) — ratowania Rzeczypospolitej.
(193) incolae (łac.) – mieszkańcy.
(194) iustitia, fundamentum regnorum (łac.) — sprawiedliwość, fundament władzy.
(195) viribus unitis (łac.) — wspólnymi siłami.
(196) auxilium (z łac.) — pomoc.