- nowość
- promocja
-
W empik go
Potrzask - ebook
Potrzask - ebook
Cykl: Sprawy Soni Kranz (tom 4)
Rytualny mord nawiązujący do mrocznej historii regionu czy spektakl przygotowany po to, by odwrócić uwagę policji?
W dawnym kamieniołomie znaleziono zwłoki. Zabitemu odcięto głowę, a w klatkę piersiową wbito drewniany palik. Komisarz Sonia Kranz, patrząc na scenerię zbrodni, czuje, że przygotowano ją po to, żeby pchnąć śledztwo w niewłaściwym kierunku. Skojarzenia z dawnymi rytuałami wydają się nieprawdopodobne – do czasu, gdy okazuje się, że właśnie w tym miejscu ponad trzysta lat temu grasował upiór, który molestował kobiety, straszył i zabijał zwierzęta. Lokalna społeczność wydała na niego pośmiertny wyrok, pozbawiając go głowy i przebijając serce osikowym kołkiem.
Czy historia zapisana w archiwach zamku Książ ma jakiś związek ze współczesnym zabójstwem? A może wytłumaczeniem będzie dziwny tatuaż odkryty na udzie zamordowanego?
Sonia Kranz prowadzi dochodzenie, łącząc daleko od siebie leżące kropki. W życiu prywatnym też zajmuje się kropkami – musi wreszcie zdecydować, czy postawić tę jedną, najważniejszą. Jakiego wyboru dokona?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68265-40-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnie promienie słońca sunęły po szmaragdowej tafli wody, zostawiając za sobą ciemny, nieprzejrzysty granat. Po kilku minutach blask zniknął, wszystko zyskało matowy kolor, kształty straciły swoje kontury. Natura pogrążyła się w nocy.
Wciąż jednak było go widać. W jasnych dżinsach i błękitnej bluzie odcinał się od kamiennego podłoża, na którym leżał.
Innymi jasnymi punktami były dwa srebrne łuki na tle ciemniejącego nieba. Jeden tkwił tam nieruchomo, powoli nabierając blasku, drugi się poruszał. Góra, dół, niepewnie, w drżącym rytmie. Aż wreszcie, po kilku powtórkach, wzniósł się wyżej i gwałtownie poszybował w dół.
I znowu.
Znowu.
Znowu.
Towarzyszył temu dźwięk uderzania metalu o kamień.
Wąski pasek księżyca był coraz lepiej widoczny; kontrast między nim a ciemnością nieba stopniowo się wyostrzał. Srebrne światło punktowo oświetlało okolicę: najniżej – owal wody, trochę wyżej – strome skalne zbocza, a na górze – las.
Oraz ciało mężczyzny leżące na skraju urwiska.
Blask padał centralnie na bluzę. Na niebieskim tle widać było nieregularnie rozmieszczone ciemne sylwetki nietoperzy, wszystkie z głowami w dół, opatulone skrzydłami. Po chwili pojawił się nad nimi cień. Przypominał duży, gruby, ostro zatemperowany ołówek. Przez moment wisiał nad ciałem, by nagle opaść gwałtownym ruchem.
Na błękicie bluzy pojawiły się czerwone wysięki, które zaczęły zajmować coraz większą połać, jak morze wracające na brzeg po odpływie.
Rozległ się jęk, który połączył w sobie rozpacz i ulgę.
Masywna chmura nasunęła się na sierp księżyca.
Nastał cichy mrok.Rozdział 1
Poczuła wilgoć na dłoni. Punktową, przemieszczającą się. Ponieważ nie zareagowała, taktyka uległa zmianie – teraz wilgoć była w natarciu, jakby nanoszono ją szerokim pędzlem.
– Nie – westchnęła. – Jeszcze nie. Śpij.
Na chwilę przestał. Karnie pochylił łeb i położył się na kocu przy łóżku, jednak wytrwał w tej pozycji krótko. Znowu się podniósł, oparł przednimi łapami o materac i polizał ją po twarzy. Jęknął – w typowy poranny sposób; więcej w tym było ponaglenia i radości niż niespełnienia.
– Rany. – Delikatnie odsunęła jego pysk. – Pachniesz naturą, wiesz? Taką tylko wstępnie obrobioną.
Usiadł i zaczął zamiatać podłogę ogonem.
– Chciałabym być tak skuteczna jak ty.
Ona też usiadła. Stopy miała już na drewnianej podłodze, ale pod odsłoniętymi udami wciąż czuła ciepło wygrzanego materaca.
– Która to godzina? – Sięgnęła po komórkę. – Jeszcze nie ma siódmej. Siódmej, rozumiesz? – Spojrzała na niego. – Jest majówka. I idę dziś na drugą zmianę. Mogłabym jeszcze pospać.
Patrzyła na niego tak, żeby wpędzić go w poczucie winy. I albo ona była nie najlepszą aktorką, albo on potrafił ją bezbłędnie wyczuć.
Pewnie jedno i drugie, pomyślała.
Zresztą przecież już nie spała. Leżała, wciąż jeszcze korzystając z faktu, że jest zaspana czy może raczej niewyspana. Tak czy owak, na granicy przytomności, znieczulona na rzeczywistość.
Potrzebowała teraz tego znieczulenia bardziej niż kiedykolwiek. Niby obiecała sobie, że przestanie już wykonywać uniki, będzie się konfrontowała z faktami, tak jak to robi w pracy, metodycznie i analitycznie, ale jak miała przewidzieć, że wypadki tak się potoczą.
Matka...
– Kurwa. – Wyrwało jej się. Wstała. Jedno i drugie zrobiła ostro, gwałtownie, aż Bob się poderwał. – No co ty. – Poczochrała go po ciemnym łbie. – To tylko takie... – Poczuła, że głos jej się łamie. Napięcie zmieniło się w galaretowatą miękkość.
Ostanie dni przeżywała w takim właśnie stanie – rozedrgania, niepokoju, nerwów. Miotania się od myśli: zrobię tak, do przeciwstawnej: zrobię zupełnie inaczej. Ukojenie mogło przyjść tylko po podjęciu decyzji, jakakolwiek by ona była, ale tego właśnie nie potrafiła dokonać. Dlatego uciekała w sen, drzemki, polegiwanie. Zresztą organizm ją do tego zmuszał, tyle że stały za tym zupełnie inne powody.
Była zbyt obciążona.
Podwójnie obciążona.
Machinalnie dotknęła dłonią brzucha, ale zaraz ją cofnęła.
Nie chciała się przyzwyczajać, nie chciała tego – tak właśnie o tym myślała: „to” – oswajać, akceptować.
Wciąż jeszcze nie wiedziała, co zrobi. Może gdyby z kimś o tym pogadała... Ale nikomu nie powiedziała. Nie mogła, bo wtedy powołałaby to do życia. Właściwie to już było życiem, ale...
– Dość, Jezu, dość. – Pokręciła głową.
Przełknęła ślinę, odchrząknęła. Zajmie się tym, ma przecież kilka wolniejszych dni. Julka pojechała do ojca, do Wrocławia, cała Polska zaczęła majówkę, u nich na posterunku również był luz. Tyle że niedługo przyjedzie Piotr, a nie chciała, żeby zastał ją w takim stanie. Wszyscy, tylko nie on. Zaczęłyby się dociekania, pytania i pewnie by mu powiedziała.
Nie powie, nikomu. Chciała być z tym sama.
Choć sama już nie była.
– No dobra. Dobra. – Wzięła głęboki wdech. Sztukę uspokajania się miała już opanowaną. – Dobra, Bob. Szybkie mycie i idziemy.
Popatrzył na nią. Oczy miał wesołe, pysk lekko rozchylony. Czas, który spędzili razem, uleczył go. Zmienił ze znerwicowanego stworzenia z podkulonym ogonem w radosnego psa, który bierze życie z ufnością.
Ona też miała sukcesy, jeśli idzie o wychodzenie na prostą, ale do czasu.
Do czasu tych dwóch kresek.
– Chodź. – Już ubrana przeszła z łazienki do korytarza.
Bob wyprzedził ją, lekko obił się o drzwi, odwrócił i usiadł. Zaszczekał – donośnym, basowym głosem, który był słyszalny z daleka.
– Już. No już. – Przypięła mu smycz do obroży, przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi.
Na zewnątrz było słonecznie i już całkiem ciepło. Tylko strumień chował się w cieniu pod wybujałymi drzewami, reszta terenu błyszczała osłonecznioną zielenią.
Idealny czas na odpoczynek, pomyślała.
– Kurwa. Jezu – szepnęła.
Już dawno nie była tak niestabilna emocjonalnie. Nawet podczas rozstawania się z Krzyśkiem lepiej nad sobą panowała. Cofnęło ją o jakieś piętnaście lat, gdy była w ciąży z Julką i hormony robiły z nią, co chciały. Różnica polegała na tym, że wtedy bardzo, ale to bardzo pragnęła tego dziecka, tego faceta i tego życia. Dwie trzecie tej układanki okazały się później pomyłką, ale nie Julka, nie jej córka.
A teraz?
– Chodź, ile można wąchać jedno miejsce. – Pociągnęła smycz.
Ruszyli w górę, wzdłuż strumienia. Sonia narzuciła tempo. Im szybszy marsz, tym łatwiejsza ucieczka od myśli. Trudniej będzie przy stole, podczas śniadania z Piotrem.
Do tej pory wymigiwała się od dłuższych spotkań i miała ku temu powody. Zamykała sprawę Ostoi, ślęczała nad papierami, zajmowała się sprawami Julki, które miały niedługo sfinalizować ostatni etap nauki w szkole podstawowej: balem ósmoklasistów, prezentami na koniec roku szkolnego, szykowaniem pamiątkowego albumu. Wszystko, co rozpalało inne mamy na whatsappowej grupie, normalnie by ją nużyło i pewnie by to olała zdawkowym „dziękuję za wasz wkład, popieram”, ale w obecnej sytuacji po prostu w to weszła.
Wymówki jednak powoli się kończyły.
– Dobra, wracamy. – Zatrzymała się i spojrzała na ekran telefonu. Dochodziła ósma. Pierwsza przytomna godzina dnia jakoś przepędzona.
Doszli do domu, który od jakiegoś czasu wynajmowała od ciotki, swojej przyjaciółki Magdy. Był na sprzedaż, już definitywnie. Spadkobiercy się dogadali, nie chcieli mieć takiego balastu – chałupki w przysiółku poza granicami cywilizacji. To były słowa Magdy, oficjalny komunikat mówił o atrakcyjnej nieruchomości w cichej i urokliwej lokalizacji.
Julce bliski był pierwszy wariant, Sonia skłaniała się ku drugiemu. Rozbieżności w tej sprawie schodziły teraz jednak na dalszy plan.
– Zostajesz. – Najpierw przez chwilę patrzyła w lustro, a potem odwróciła się w stronę psa. Odpowiednia ilość korektora pod oczy i fluidu, a potem kilka powtórzonych uśmiechów. Mogła jechać, da radę. Zawsze daje radę.
– Nie zamykam pokoju. – Wciąż spoglądała na Boba. – Wiesz, co możesz zrobić.
Mógł pójść i rozkopać kołdrę, zrobić sobie z niej gniazdo, umościć się w nim, a potem, na dźwięk jej samochodu, czmychnąć do korytarza i udawać, że właśnie tu spędzał czas w oczekiwaniu na opiekunkę.
Oboje to kupowali.
Przekręciła klucz w zamku i wsiadła do auta.
Powoli ruszyła w dół. Gdy mijała budynek dawnego sanatorium Blitzengrund, pomyślała o jego ostatnich pensjonariuszach. To znaczy klientach Ostoi, prywatnego ośrodka leczenia uzależnień, który się tu otworzył i nadal działał – jeszcze skryciej niż poprzednio. Zastanawiała się, czy śmierć jednego z klientów nie przerwie turnusów, ale nie. „Niepodejmowanie leczenia to dla tych ludzi też śmierć, tyle że na raty”, powiedział jej Piotr, terapeuta, którego spotkała kiedyś w Mieroszowie na zakupach. Miał rację. A świat miał do siebie to, że się toczył, bez względu na wszystko.
Teraz też.
Dojechała do szosy. Skręt w prawo i zaraz w lewo, na Sokołowsko. Na parkingu przed Grunwaldem zauważyła więcej niż zazwyczaj samochodów. Naród już rozpoczął kilkudniowy odpoczynek, który zwykle oznaczał pchanie się w miejsca zalane hordami krótkoterminowych wakacjuszy. Nie pojmowała tego – ładować się w ścisk? Tak jakby wszyscy uciekali przed samotnością. Może i uciekali.
Przed kamienicą, w której mieszkał Piotr, nadal jednak można było zaparkować. Ustawiła samochód i wyłączyła silnik. Wysiadła. Oprócz śniadania na pewno padnie oferta łóżka, a potem będzie rozmowa na temat wspólnego mieszkania czy raczej: domu. W który należy zainwestować. Oczywiście domu Piotra.
Żeby to zniknęło! – tak zaklinała rzeczywistość w dzieciństwie. Dorośnij, Kranz, upomniała się teraz w duchu, choć miała ochotę powtórzyć tamte słowa.
Gdy na domofonie wstukiwała kod, usłyszała wibrowanie telefonu. Spięła się. Julka nie wstaje tak wcześnie, a skoro zwlekła się z łóżka, musiał być jakiś poważny powód. Wyświetlacz poinformował ją jednak, że dzwoni Marek Ranik.
– Cześć. No co tam? – Przywitała się i czekała, aż zapyta, czy przypadkiem nie widziała gdzieś cukru, bo ten w cukiernicy się skończył, albo czy może pojechać na obchód, bo i tak nikt nie przyjdzie na posterunek, a policja powinna się pokazywać w terenie.
– Cześć. Słuchaj, jest sprawa. – Ranik wydał jej się pobudzony, ale temu chłopakowi niewiele było potrzeba, żeby się ożywić.
– Dawaj, bo jestem zajęta. – Przytrzymywała nogą drzwi. Wyżej usłyszała przekręcanie zamka i naciśnięcie klamki. Piotr już na nią czekał.
– Dopiero będziesz. Chyba mamy morderstwo.
***
– To nie jest nasz rejon. – Patrzyła na mapę odpaloną w komórce. Siedziała przy swoim biurku, skąd miała dobry widok na stanowisko pracy sierżanta Ranika. Obok kubka z kawą stała cukiernica, przy niej leżała torebka cukru. Obie puste.
– No nie jest – zgodził się Ranik. – Ale oni zadzwonili do nas.
– Z komisariatu?
– Nie, z kamieniołomu.
– Nasi?
– Nie, tamci.
Sonia nabrała powietrza, wypuściła je.
– Którzy: tamci, Marek?
– No ten facet. I dziewczyna. To znaczy dzwonił facet, taki młody, po głosie sądząc. Wspomniał o dziewczynie, że są tam razem, bo przyjechali kamperem. Na majówkę, żeby odpocząć z dala od cywilizacji. I sobie tam zaparkowali, a jak rano wstał, to znalazł coś dziwnego.
– Coś dziwnego – powtórzyła po nim Sonia.
– No, zmarłego. Że dziwnego, to dodał potem.
– Dziwnego zmarłego... – Spojrzała na sierżanta, a ten wzruszył ramionami.
– On sam jest jakiś dziwny, ten, który zgłosił. Nie wiem, czy nas nie wkręca. W ogóle nie wiem, o co chodzi. Bo najpierw zadzwonił do Głuszycy. Nie na sto dwanaście, jak każdy normalny człowiek, tylko sprawdził numer w internecie. Kto tak robi? I powiedzieli mu, że mają patrole w terenie, bo coś tam się dzieje przy wiadukcie. Jakiś wypadek, ktoś wszedł i się zaklinował w przęśle, wiesz, ludzie sobie robią z tego punkt widokowy, niedługo na bungee zaczną skakać, a jeszcze auto kawałek dalej nie wyrobiło na zakręcie, jakiś potężny dzwon. No, zebrało im się, więc to zgłoszenie musiało poczekać. Potraktowali go trochę jak wariata. Nawet nie są pewni, czy rzeczywiście jest po co jechać, bo on taki... no, mówiłem ci, świr.
– I nam przekazali taką lipną sprawę?
– Nie. Ja sam do nich dzwoniłem.
Sonia nie chciała się irytować na Ranika. Ten chłopak po prostu nie potrafił składnie budować wypowiedzi, ale był policjantem, nie pisarzem, więc taki mankament nie musiał go przekreślać. Westchnęła.
– Jak to: ty do nich zadzwoniłeś?
– No bo ten koleś zadzwonił i do nas. Znowu poszukał numeru, kolejnego bliskiego punktu policji, opowiedział mi historię, że kamper, że noc, a potem rano, i że chyba morderstwo, bo w pewnym sensie znalazł ciało.
– W pewnym sensie?
Nie wiedziała, czy to kwestia tego dziwnego dzwoniącego czy nieposkładanego Ranika. Pewnie obu, co musiało dać komunikacyjną katastrofę.
– No tak. To znaczy ciało jest, upewniłem się, tak słownie, ale co do reszty... Powiedział, że to trzeba zobaczyć. I że zadzwonił do Głuszycy, a tam zajęci, więc szukał dalej i trafił do nas. No i patrz – Ranik spojrzał w komórkę – rzeczywiście, Google pokazuje, że największy ruch mają tam, znaczy na komisariacie, o dziewiątej. Zgadza się. A wracając do sprawy, to wykonałem do nich telefon, chłopaki powiedzieli, że faktycznie było zgłoszenie i jeśli możemy, to żeby odfajkować, bo oni mają zajęty patrol.
Kiedy indziej pewnie by wysłała samego Ranika, dziś jednak uznała, że powinni jechać we dwoje. Zresztą zapewniało jej to niezłe alibi. Piotr nie powiedział tego głośno, ale z jego spojrzenia wyczytała, że jest zdziwiony taką liczbą przestępstw w rejonie. „Dzieje się”, skwitował.
Nawet nie wiedział, jak bardzo się działo.
– Możesz prowadzić.
Wiedziała, że Marek lubi jeździć służbowym samochodem. Mieli nowy, nie psuł się i na benzynę starczało. Wybrańcy policyjnego losu, można uznać.
– Dobra. Tylko trzeba skręcić przed Głuszycą, bo na trzysta osiemdziesiąt jeden będą korki z powodu tych wypadków. Zobacz gdzie, okej?
Sonia skinęła głową. Na razie jechali przez Unisław, wciąż rozkopany. Przed kościołem odbili w prawo.
– Ładnie tu – powiedziała, gdy mijali Rybnicę Leśną. – Znaczy ten kościół ładny.
– Stary. Zabytkowy. Chyba zamknięty teraz. A ty lubisz kościoły? – Sierżant spojrzał na nią.
Uśmiechnęła się.
– Stare, zabytkowe i zamknięte – tak.
Humor jej się poprawił. Bez względu na wszystko jedno musiała przyznać – piękne były te tereny. Nawet Julka to widziała. A że ten walor nie wygrywał w jej prywatnym rankingu...
– Tu trzeba będzie skręcić na Grzmiącą – poinstruowała. – A potem dalej prosto.
Jechali wąską szosą, na której już naprawdę mógłby się zmieścić tylko jeden samochód, dlatego sporo było tu zatoczek na mijanki.
– Teraz w prawo, do góry. – Spojrzała na mapę w komórce.
– Całkiem stromo – stwierdził, zwalniając.
– Góry. – Wzruszyła ramionami. – Nawigacja mówi, że jeszcze dwie minuty i będziemy na miejscu.
Ruszyli. Powoli, bo tu było jeszcze węziej, a po obu stronach drogi rosły krzewy.
– Ciekawe, jak oni dojechali tu tym kamperem – mruknął Ranik. – Może z drugiej strony?
– Nie sądzę. – Sonia pokręciła głową. – Tam droga się kończy. Jest jeszcze gruntowa dla rowerów.
Po kilkudziesięciu sekundach i ostrym skręcie w lewo asfaltówka się poszerzyła, przechodząc w częściowo wysypany żwirem parking, na którym stał seledynowy kamper. Kolor oldskulowy, reszta całkiem nowoczesna. Przed samochodem stolik i dwa krzesła, a obok mężczyzna w czerni i kolorowo ubrana dziewczyna. Z całej tej układanki stylistycznej to właśnie on był elementem niepasującym.
Młodzi podeszli do radiowozu – on pierwszy, ona za nim.
– Dzień dobry. Wiktor Rylski.
– Malwina Stolarczyk. – Dziewczyna lekko wysunęła się zza partnera, ale wciąż trzymała się z tyłu.
Stanowili dziwną parę. On trochę jak heavy metalowiec, ale wygładzony, z twarzą finansisty, ona hipiska, ale też schludna i w zlęknionym wydaniu.
– Komisarz Sonia Kranz, posterunek w Mieroszowie. Pan do nas dzwonił? – Spojrzała na chłopaka. Miał dwadzieścia kilka lat, mniej niż trzydzieści. Dziewczyna wyglądała na młodszą.
– Tak. Najpierw do Głuszycy, ale skoro takie zastępstwo jest możliwe...
– Czasowo – przerwała mu.
Chciała wiedzieć, po co się tu tłukli. Pobieżne oględziny miejsca nie wskazywały na to, że popełniono przestępstwo. Przeciwnie, było tu sielsko. Kiedy Ranik powiedział, że jadą do dawnego kamieniołomu, wyobraziła sobie księżycowy krajobraz – same skały, bez roślin, industrialna pustynia. Tymczasem Kamyki – bo tak się to miejsce nazywało – wyglądało jak urocze leśne, górskie jezioro. Szmaragdowa woda, wysokie szarofioletowe brzegi, dokoła bujna zieleń. Bardzo dobra miejscówka na dziki kemping.
– Proszę pokazać, co pan znalazł. I gdyby mógł pan doprecyzować, o co dokładnie chodzi...
– Trzeba trochę podejść. O, tam. – Mężczyzna brodą wskazał najwyższy punkt w krajobrazie. – I naprawdę najlepiej będzie to zobaczyć, żeby zrozumieć.
– Na szczycie? – upewnił się Ranik.
– Tak.
– Aż tam pan zawędrował? Tak wcześnie rano?
Sonia szła za chłopakiem. Pomyślała, że jak na kogoś, kto lubi włóczęgi i taki styl życia, jest bardzo zadbany. Dziewczyna również. Nie wyglądali też, jakby coś brali – pili lub popalali. Włóczęga w wielkomiejskim, uładzonym wydaniu.
– Jakieś dziesięć minut po tym, jak wstałem.
Szedł przed nią, sprawnie, szybko, bez zadyszki. Sonia dotrzymywała mu kroku, ale czuła już lekki ucisk w piersiach.
– A poszedł pan na ten szczyt w celu...?
– Na rozruch. Przed kawą. Żeby popatrzeć na okolicę. Lubię to miejsce.
– Bywał pan tu już?
– Tak, kilka razy.
Resztę trasy pokonali w milczeniu. Chłopak, Sonia, dziewczyna, Ranik.
Sonia słyszała łoskot krwi przewalającej się przez jej tętnice. Myślała, że jest w lepszej formie, najwyraźniej jednak nie była. Zresztą miała już czterdzieści trzy lata i...
Teren się wypłaszczył. Dotarli na szczyt.
– To tu – powiedział chłopak.
Nie musiał. Od razu zobaczyła to, co skłoniło go do tego porannego telefonu – najpierw do Głuszycy, potem do nich. „Dziwne” – przypomniała sobie słowa z jego zgłoszenia. Tak, przyznała mu rację, choć na pierwszy plan wysuwało się inne skojarzenie. Zdecydowanie makabryczne.
– Rany! – wyrwało się Ranikowi.
– Adekwatnie – mruknęła.
Trzymała fason. I zawartość żołądka na swoim miejscu. Miała nadzieję, że bułka, którą zjadła po drodze w zastępstwie śniadania z Piotrem, nie zrobi cofki. Mdliło ją. W innej sytuacji byłoby łatwiej, ale teraz...
– I to jest to prawdopodobne morderstwo? – Sierżant nie wytrzymał. – Jak tu można było mieć wątpliwości? Przecież to jest... No, to jest... – Urwał.
Soni też brakowało odpowiedniego określenia. Z niczym takim do tej pory się nie spotkała.
– Nie negowałem faktu śmierci, bo to oczywiste, tylko tej całej otoczki. – Chłopak był nadal opanowany, zdecydowanie za bardzo jak na okoliczności. Dziewczyna przytuliła się do niego i próbowała nie płakać, ale niezbyt jej to wychodziło.
– W porządku. – Sonia dotknęła ramienia sierżanta. – Zeznania złoży pan potem. Pani też. Ruszał pan tu coś?
– Nie, raczej nie. Po prostu podszedłem. No i uchyliłem worek, żeby się upewnić, że on nie żyje. Nie żył. – Przełknął ślinę. – Ale zrobiłem to przez chusteczkę. Nie powinno tu być moich śladów.
Sonia skinęła głową. Pomyślała, że takie opanowanie to czasem efekt wyparcia, zamrożenia. Zrozumienie, a wraz z nim emocje, przyjdą później.
– Proszę się odsunąć – powiedziała, a gdy młodzi cofnęli się o kilka metrów, dodała: – Jeszcze.
Posłusznie wykonali prośbę.
– Kurwa, co to jest? – Ranik nie wytrzymał napięcia. Drżały mu ręce, co próbował przed nią ukryć, zresztą niepotrzebnie, bo Kranz w ogóle nie zwracała na niego uwagi, wpatrzona w punkt przed sobą.
– Nie mam pojęcia – odparła powoli. – Oprócz tego, że to bez wątpienia morderstwo.
– I to jakieś, nie wiem, satanistyczne. Albo coś. Jakiś pojeb to zrobił. – Sierżant się nie hamował. – Trzeba dzwonić po ekipę, po prokuratorkę, po wszystkich. I niech to sobie Głuszyca ogarnia. Nie nasz teren, nie nasz denat.
Przed nimi, blisko skalnej krawędzi, leżało ciało. Na wysokości głowy znajdował się gruby niebieski worek na śmieci.
Sonia podeszła bliżej.
– Mężczyzna – powiedziała. – Zadbany. Sprawny. Chyba młody.
– I z palikiem wbitym w serce – dodał Ranik, stanąwszy obok niej.
Soni wydawało się, że czuje jego drżenie. Ją też przeszył dreszcz – ni to obrzydzenia, ni to ekscytacji.
Oboje patrzyli na oheblowany, okrągły kawałek drewna, coś na kształt palika, zagłębiony w klatce piersiowej denata. Na błękitnej bluzie w nietoperze rozlała się krew, która teraz miała brunatnoczerwony kolor.
– Pojeb, no pojeb. – Marek lekko się nachylił. – Znaczy ten, który to zrobił. Myślisz, że tym kołkiem go zabił?
– Nie wiem. – Starała się utrzymać równy, głęboki oddech. Przykry ucisk w żołądku nie minął i mógł źle się skończyć.
Wyciągnęła z kieszeni lateksowe rękawiczki, włożyła je i nachyliła się nad denatem. Świat przez chwilę się kołysał. Zdecydowanie przestawała panować nad swoim ciałem.
– Nie rozumiem, jak ten koleś może być taki opanowany – szepnął Ranik i rzucił spojrzenie w kierunku młodych. Stali obok siebie i przyglądali się im. Dziewczyna wciąż przytulała się do chłopaka. – Każdy normalny by stracił głowę.
Sonia odchyliła niebieski worek na śmieci, którym ktoś zasłonił głowę zmarłego.
A raczej miejsce, w którym powinna być głowa.
Za oblepioną zaschniętą krwią szyją była pustka.
Komisarz podniosła się, zrobiła kilka kroków w bok i zwymiotowała na świeżą, pierwszomajową trawę.Rozdział 2
– Zostajesz na miejscu i prowadzisz sprawę. – Nadkomisarz Zygmunt Kwiatkowski miał zdecydowany głos.
– Rozumiem, że tymczasowo? – Sonia lubiła jasne sytuacje. Z jednej strony było w tej sprawie coś pokrętnie intrygującego, z drugiej zaś odrażającego, czego zupełnie nie miała ochoty, zwłaszcza teraz, tykać.
– Co to znaczy „tymczasowo”? – Kwiatkowski był w złym humorze. Z krążących po okolicy plotek wynikało, że nie układa mu się z żoną, która ma dość jego popijania oraz braku awansu. I która podobno chciała przejść od słów do czynów, czyli złożyć pozew o rozwód. – Zawsze jest tymczasowo – burknął. – Do odwołania zajmujesz się tym morderstwem. Czekam na telefon jutro rano.
Gdy się rozłączył, wsunęła komórkę do kieszeni dżinsów. Bluzę już zdjęła. Zrobiło się ciepło jak w lecie.
– Z dwóch stron? – Ranik też odczuł wzrost temperatury, co było widać po jego spoconym czole.
– Z dwóch. Na tej, którą jechaliśmy, zawieś nisko, to znaczy przed trasą rowerową. Choć w sumie dojść tu można też z lasu. Oby nikomu się nie chciało.
Sierżant pokiwał głową i odszedł, trzymając w ręku niebiesko-białą plastikową taśmę. Gdy schodził asfaltem w kierunku Głuszycy, minął nadjeżdżający samochód Joanny Mitoraj, prokuratorki.
Sonia czekała na nią, siedząc na drewnianej ławce, ustawionej na wprost wzniesienia, na którym leżały zwłoki.
– Cześć. – Prokuratorka była dziś w wersji połowicznie eleganckiej: do granatowych garniturowych spodni włożyła biały T-shirt. – Nieźle się zaczyna ta majówka, co? Miałaś jakieś plany?
Komisarz pokręciła głową. Nie miała żadnych planów. Absolutnie żadnych.
– Ja też nie, ale myślałam, że może jakiś wypad w okolicy... W sumie, to akurat wyszło – zauważyła. – Co tu dokładnie mamy?
Sonia była przez telefon lakoniczna, podobnie jak chłopak, który zawiadomił ich o znalezisku.
– Chodź. To tam. – Wskazała dłonią w kierunku wzniesienia.
– Zawsze pod górę – zażartowała Mitoraj, ale wspinanie się przychodziło jej z łatwością. – Dobrze, że chodzę na siłkę. Trzeba dbać o formę.
Sonia dużo chodziła, to był jej trening. Za mało, a teraz jeszcze...
– Zamordowany to mężczyzna – powiedziała, wprowadzając ją w sprawę. – Trudno ocenić wiek, ale obstawiam trzydzieści, czterdzieści lat. Dobrze zbudowany, zadbany, oceniając po ubiorze. Raczej nie turysta, to też po ubiorze. Czyste zamszowe adidasy, czyste spodnie, czysta bluza. Nie licząc plam powstałych w wyniku... – zawahała się – ...napadu. Jakoś musiał tu dotrzeć, raczej nie na piechotę. Czyli albo gdzieś znajdziemy jego środek transportu, albo ktoś go tu przywiózł. Raczej żywego, nieżywego ciężko byłoby przetransportować. Śladów wleczenia nie widać. Tak samo jak śladów walki. Jakby się nie bronił.
– A tak finalnie, od czego zginął?
Doszły na szczyt. Trasa nie była długa, kilka minut, pięć, może siedem, ale podejście dość ostre.
– Finalnie to powie nam doktor Zachwat. Sprawa jest nieoczywista. I dość drastyczna.
Sonia przesunęła się na bok, odsłaniając przed prokuratorką widok.
– Jezus... – Joanna Mitoraj przystanęła. – Mogłaś uprzedzić.
– Wolałam, żebyś oglądała denata i miejsce zbrodni na świeżo, że tak ujmę. Jak ja. Zawiadamiający ograniczył się do stwierdzenia, że to dziwna sprawa.
– To chyba sam jest dziwny. – Mitoraj pokręciła głową. – I do czego cię to doprowadziło?
– Na razie nie wiem. Dodam, że pod tym workiem nie ma głowy.
Prokuratorka przełknęła ślinę.
– Jak...?
– Skutecznie, ale nieprofesjonalnie. Choć chyba tylko rzeźnik załatwiłby to elegancko.
– A to? – Mitoraj wskazała palcem na trawę.
– To ja. Nie nad wszystkim panujesz.
Prokuratorka pokiwała głową. Powoli wyjęła z torebki lateksowe rękawiczki i równie niespiesznie podeszła do ciała. Spojrzała w dół, na wodę, rozejrzała się dokoła i dopiero wtedy kucnęła, po czym uniosła róg worka.
– Uoch! – wyrwało jej się. Puściła worek, przez chwilę ciężko oddychała, a potem znowu wzięła w palce niebieski materiał. Po chwili wstała i ponownie się rozejrzała. – Dziwne, no naprawdę dziwne. Tak na pierwszy rzut oka to jakieś... czy ja wiem, sekciarskie?
– Albo efekciarskie.
– W emocjach?
– Raczej zaplanowane. Nie każdy nosi przy sobie siekierę i drewniany palik. Choć dopóki nie wiemy, od czego zginął, możliwe, że dekapitacja oraz wbicie ostrza w serce miały miejsce już po śmierci.
– Ale po co ktoś miałby to robić?
– Nie wiem, Aśka. – Sonia pokręciła głową. – Zastanawiam się nad tym. Z dużym prawdopodobieństwem został zabity inaczej. Strzał w głowę albo jakoś tak. A potem ktoś przychodzi i robi taką rzeź. Choć jednocześnie teatr. Głowę zabiera, resztę zostawia. Mógłby obciążyć całe ciało i zrzucić do wody.
– Może tak zrobił z głową?
– Może. – Wzruszyła ramionami. – Trzeba przeszukać zbiornik. Tak czy owak, nie chodziło o ukrycie zwłok.
– Chwilowe utrudnienie w identyfikacji?
– Może. Żadnych dokumentów, telefonu, niczego, co mogłoby nam dostarczyć informacji o zamordowanym.
– Tu był kamieniołom? – Prokuratorka się rozejrzała.
– Podobno. Ładne miejsce.
– Bardzo. Romantyczne. Tych dwoje na dole chyba tak myślało. – Joanna Mitoraj spojrzała w kierunku kampera. – To oni znaleźli ciało?
Sonia przytaknęła.
– I to ten facet mówił, że dziwna sprawa?
– Ten. Zdaniem Ranika nie przejął się wystarczająco. I jest zbyt opanowany oraz podejrzany, bo ubiera się na czarno.
Joanna Mitoraj z tej odległości nie mogła się odnieść do opinii sierżanta.
– A ty co o nich myślisz?
– Że trzeba ich przesłuchać. Ale to raczej nie Bonnie i Clyde.
***
– Wiktor Rylski. Mam dwadzieścia osiem lat, z wykształcenia jestem ekonomistą, pracuję w banku jako analityk.
Sonia notowała informacje. Na pierwszy ogień zaprosiła chłopaka. Jego partnerka czekała na zewnątrz, na ławce. Mogli co prawda wcześniej uzgodnić zeznania, mieli przecież wystarczająco dużo czasu, a mimo to sierżant Kranz wolała porozmawiać z każdym z nich na osobności. Zwłaszcza z dziewczyną, która w tym związku sprawiała wrażenie niesamodzielnej.
– Kiedy przyjechał pan do kamieniołomu?
– Wczoraj wieczorem. Byłem jeszcze w pracy, Malwina miała zajęcia na studiach. Zanim wyjechaliśmy z Wrocławia, minęła szósta. To znaczy osiemnasta. Włączyłem nawigację, żeby ominąć korki, ale i tak były. Potem jeden wypadek na drodze, obiad w Świdnicy i dojechaliśmy do Kamyków o dwudziestej drugiej czternaście. Sprawdziłem na telefonie.
– Był pan w tej okolicy już wcześniej, prawda?
– Tak. Kilka razy. Malwina jest pierwszy raz.
– Przyjechaliście i...?
– I poszliśmy nad wodę popatrzeć, tyle że księżyc w nowiu, więc niewiele było widać. Posiedzieliśmy z kwadrans na ławce, wróciliśmy do kampera i poszliśmy spać. Obudziłem się pierwszy, koło siódmej. Wyszedłem na zewnątrz, poćwiczyłem na rozruch i postanowiłem zrobić sobie krótki spacer.
– Na górę?
– Na górę. Dobrze tak z rana zmusić ciało do wysiłku. Poszedłem kawałek asfaltem, jakby w dół, a potem w lewo i w górę trasą rowerową. A później na skałę. I tam znalazłem ciało. Wie pani, nie spodziewałem się czegoś takiego. Z jednej strony byłem zdumiony, czułem taki... dyskomfort. W końcu to nic przyjemnego oglądać zmarłych, zwłaszcza tak naznaczonych. Z drugiej strony on już nie żył, co więcej złego mogło się wydarzyć?
– Zwykle ludzie reagują bardziej emocjonalnie na takie znaleziska – zauważyła Sonia.
– Wiem – westchnął facet. – Na przykład Malwinka. Chciała natychmiast odjeżdżać, a przecież trzeba było działać. Znalazłem numer telefonu do policji w Głuszycy, niewiele to dało, więc zadzwoniłem tu, do Mieroszowa.
Patrzyła na niego uważnie. Nie udawał, nie chojrakował. Trzymał nerwy na wodzy. Był nad wyraz opanowany, jakby po prostu wyłączył emocje. Psychopata? Morderca? A może po prostu gość w spektrum autyzmu?
– I niczego pan w nocy nie widział, nie słyszał?
– Nie. Spaliśmy jak zabici. Przepraszam, nie najlepiej to zabrzmiało w tych okolicznościach, ale tak się mówi. W Kamykach jest taki spokój. I cisza. Doskonałe miejsce na relaks. Choć nie teraz, niestety.
– Wracacie państwo do domu? – spytała, gotowa zapisać ich adresy.
– Nie, dlaczego? – zdziwił się mężczyzna. – Przecież to dopiero początek majówki. Zaczęło się nieszczęśliwie, ale w końcu jestem na urlopie. Przeniesiemy się w okolice Andrzejówki, tego schroniska.
Sonia pokiwała głową.
– Czy jest coś jeszcze, co chciałby mi pan powiedzieć?
– Że jestem ciekaw, co tam się wydarzyło.
Nie żartował sobie z niej, mówił poważnie.
– Niech pan poprosi panią Malwinę, dobrze?
Wiktor Rylski przytaknął, wstał i wyszedł. Po kilku minutach w drzwiach pojawiła się jego partnerka. Dziewczyna była bardzo ładna, kojarzyła się Soni z młodą Małgorzatą Braun. Eteryczna blondynka, długowłosa, długonoga. Nie epatowała urodą – miała na sobie luźną sukienkę w kwiatki, niepodkreślającą atutów figury, które bez wątpienia się pod nią kryły. Nie była też umalowana.
– Nazywa się pani...?
– Malwina Stolarczyk. Mam dwadzieścia jeden lat, jestem studentką. W Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej na Uniwersytecie Wrocławskim.
Pasuje, pomyślała Sonia.
– Opowie mi pani o dzisiejszym poranku?
Dziewczyna wzięła głębszy oddech.
– Obudziłam się około ósmej. Może chwilę przed. Jeszcze nie wstawałam, tylko leżałam. Wiktora nie było, ale on zawsze wcześnie wstaje, tak lubi. Jest zorganizowany i zdyscyplinowany. Rano ćwiczy, pije swoją wodę, znaczy z solą. Ma swoje rytuały. Więc się nie zdziwiłam. Wyszłam na zewnątrz. Było ciepło, słonecznie i nikogo dokoła. Wiktor twierdził, że później ktoś przyjedzie, bo to piękne miejsce. Poszłam na ławkę, tam stoją dwie, przy tablicy. To znaczy przy ramie, bo tablicy nie ma, ktoś zniszczył albo była stara i się rozpadła, nie wiem. Usiadłam i patrzyłam na wodę. Po kilku minutach usłyszałam kroki, z prawej strony, na ścieżce. To był Wiktor. Podszedł do mnie i powiedział, że coś znalazł. „Kogoś”, poprawił się. I żebym z nim poszła. I żebym się nie denerwowała, dodał. Poszłam. Na górę, tam, gdzie leżały zwłoki. Krzyknęłam, kiedy je zobaczyłam. Koszmarny widok. W pierwszej chwili myślałam, że... – zawahała się. – Że to może jakiś... że to nie naprawdę. Że Wiktor tak sobie zażartował.
Sprawiała wrażenie pogubionej i zalęknionej. Zupełnie jak ja sprzed lat, pomyślała Sonia.
– Pan Rylski lubi takie żarty?
– Nie, źle to ujęłam. Chodziło mi o to, że widok był tak koszmarny, że aż nierealistyczny, a Wiktor lubi nierealistyczne rzeczy. Magię. Świat poza oczywistym poznaniem.
„Pojeb” – przypomniały jej się słowa Ranika.
– Jak na analityka bankowego to oryginalnie – zauważyła. – Pomyślałabym raczej, że to pani lubi taką tematykę. Etnologia...
– Etnologia to nauka o ludach. W takim podejściu jeszcze brzmi nasz zachodni, wyższościowy stosunek. Antropologia nie dzieli ze względu na rozwój czy kulturę, tylko każdemu, obcemu czy swojemu, przygląda się tak samo, z podobnego dystansu, refleksyjnie i krytycznie.
Kranz pomyślała, że dziewczyna idealnie wybrała kierunek studiów. Kiedy o nich mówiła, wypowiadała się płynnie, z zaangażowaniem i zapałem. Jakby ktoś ją przełączył.
– W ramach tych nauk jest oczywiście świat wyobrażony, magiczny, ale to nie moja pasja – dodała Malwina Stolarczyk, po czym zamilkła.
– Była pani tu już kiedyś? To znaczy w kamieniołomie?
– Nie, nigdy. Wiktor lubi te tereny. Uważa, że są interesujące. Według niego Dolny Śląsk w ogóle...
Drzwi się otworzyły i na posterunku zjawił się sierżant Jacek Majkowski. Po chwili za jego plecami zmaterializował się Marek Ranik.
– Jestem. Co tam się... – zaczął ten ostatni, ale urwał na widok kobiety, po czym przeszedł w tryb oficjalny. – Potem zdam raport.
I tak było już za późno. Cokolwiek Malwina Stolarczyk chciała powiedzieć, zostało przepłoszone nagłym pojawieniem się sierżantów.
– Coś nowego? – zapytał Ranik, gdy dziewczyna pożegnała się z komisarz i wyszła z pokoju.
– Nie. A u ciebie?
Westchnął.
– Ludzie się zjechali. Znaczy zjeżdżali. Ciągle trzeba było ich odganiać. Jest taśma, widać, że nie można przejść, bo policja pracuje, a oni jak ćmy do światła. Co za naród, kurde. Zakażesz, to pójdą w to jak w dym.
– Tak było. – Majkowski się uśmiechnął. – Wszystko zgodnie z przewidywaniami.
– Niby tak. – Ranik usiadł, po czym spojrzał na pustą cukiernicę oraz opróżnioną papierową torebkę. – Kurde, cukru nie ma, zapomniałem – jęknął. – A co do sprawy, technicy zabezpieczyli denata. Nic ciekawego dokoła nie znaleźliśmy. Śladów po tym, że ktoś z tą głową tam łaził, też nie. Może jednak wrzucił ją do wody? – Wzruszył ramionami.
– Zgłosiłam zapotrzebowanie na nurka. To nie jest duży zbiornik i wygląda na mało zanieczyszczony, czyli szybko powinno się wyjaśnić – odparła Sonia. – A co ty myślisz, Jacek?
– Myślę, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. W filmach tylko. Kiedy Marek zadzwonił i powiedział, co i jak, myślałem, że żartuje.
– Tak samo powiedziała ta dziewczyna o swoim chłopaku: sądziła, że żartował.
– Chodziło mi o to, że mnie nabiera, wkręca. To chyba lepiej oddaje sens. – Majkowski się zamyślił. – A ty masz jakąś teorię?
– Nie. – Sonia pokręciła głową. – Na razie nie.
– Ja wam mówię, że ten Rylski jest podejrzany. Trzeba go sprawdzić – zapalił się Ranik. Widać było, że złapał trop i nie będzie chciał go puścić.
– Sprawdź – zgodziła się. – A jak na miejscu? Na pewno ktoś ciekawski się tam zjawi, a całego terenu nie da się ogrodzić.
– Chłopaki z Głuszycy mają patrolować. Z góry polecenie, znaczy od starego. A my tak tymczasowo czy...?
– Na razie prowadzimy.
Sama nie wiedziała, czy raczej ją to cieszy, czy wolałaby się pozbyć tej sprawy.
– Muszę przyznać, że od kiedy tu szefujesz, sytuacja zrobiła się ożywiona – stwierdził Marek.
– Raczej rozszerza się martwica. – Sonia wstała od biurka. – Jadę na krótko do domu. Potem będę w terenie. Dzwońcie, jakby co.
***
Bob stał w korytarzu, ale nie rzucił się na nią. Siedział i patrzył. Ćwiczenia prowadzone według zaleceń behawiorystki działały. Sonia nie żegnała się z psem wylewnie, nie celebrowała powrotów. Mówiła: „Wychodzę” i zamykała za sobą drzwi. Wracała, najpierw witała się z Julką, a jeśli jej nie było, dopiero po dłuższej chwili przywoływała Boba do siebie. Chodziło o to, żeby nie podkręcać w nim emocji. Sonia czuła się przez to tak, jakby przychodziła do domu do męża, z którym przeżyła ćwierć wieku, a z wszelkich wzruszeń zostały im tylko wzruszenia ramion. „To go jednak kastruje, nie uważasz?”, zapytał Piotr, obserwując jej zachowanie. Na początku właściwie godziła się z takim oglądem sytuacji. Brakowało jej tego skakania, ujadania, lizania. Atencji. Potwierdzenia faktu, że ktoś za nią tak tęskni. Nie brakowało jej jednak pogryzionych papierów wyciągniętych z kosza, wycia, dygotu. Wysokie C zrobiło się niższe, ale stabilniejsze i przewidywalne, a Sonia uświadomiła sobie, że to, co wcześniej brała za miłość, było tak naprawdę lękiem i rozpaczą.
Czy na ludzki świat można było patrzeć tak samo?
– No chodź. – Kucnęła i dopiero wtedy Bob do niej podbiegł. – Jest okej. – Pogłaskała go pod brodą. – Po prostu okej.
Patrzył na nią, jakby rozumiał, co mówi.
Wstała i przez chwilę się nie ruszała. Dokoła było cicho, tylko ona i Bob. Pies czekał, ale jej nie popędzał. Wiedział, co się za chwilę wydarzy. Pewność i rutyna go uspokajały.
Sięgnęła po smycz, zapięła ją i wyszli.
Czy mogłaby tak żyć: przewidywalnie i bez zmian? Rzecz jasna w pracy nie, ale prywatnie? Spokój i stagnacja, żadnego miotania się.
Przyspieszyła. Bob przez chwilę się guzdrał, obwąchując okolicę, ale kiedy się zorientował, że taki ma być tryb spaceru, nie protestował. Świetnie wyczuwał nastrój Soni, wiedział, kiedy sprawy są na serio.
Ciekawe, czy wiedział też, co dzieje się w jej wnętrzu, pomyślała. Sześć tygodni. Właściwie mniej więcej cztery. Psy potrafią odróżnić zapach zdrowych i nowotworowych komórek, więc może i taka sytuacja jest dla nich jasna.
Doszli aż do miejsca, gdzie droga zaczynała się piąć ostro w górę. Sonia przystanęła, ciężko oddychając, a potem wrócili, już w wolniejszym tempie.
W domu zrobiła kanapkę z żółtym serem i keczupem. Kiedy nie było Julki, odpuszczała sobie gotowanie. Albo jadła u Piotra.
Piotr.
Napiła się coli – kolejny minus w rubryce „odżywianie”.
– Wychodzę – rzuciła w przestrzeń.
Bob nie odprowadził jej do drzwi.
***
– Cześć.
Znowu była w Rybnicy Leśnej. Kiedy mijała Jantar, dom seniora, jak głosił duży napis na fasadzie, wzdrygnęła się. Bez względu na to, jak dobrą opiekę oferowały takie miejsca, wzbudzały w niej smutek, niepokój i lęk. Z powodów ogólnych, ale także z powodu matki. I swojego.
„Dzieci powinny się zajmować rodzicami”.
„Kto ci poda szklankę wody na starość?”.
Telefon położony na fotelu obok zawibrował. „Piotr”. Nie zmieniła zapisu, nie zdrobniła imienia.
– Cześć. Już po robocie? – Usłyszała jego głos.
– Cześć. W trakcie. Teraz tak będzie.
– Co się stało?
– Morderstwo – wyjaśniła krótko.
– Jak zawsze wylewna.
– Jak zawsze profesjonalna. Niech to szlag. Przejechałam.
– Kogo?
– Co – poprawiła go. – Skręt. Zamyśliłam się. Jakaś jestem rozkojarzona.
– Może zakochana?
Na wąskiej szosie nie miała jak zawrócić, dojechała więc aż do posesji, do której prowadziła cofnięta brama, i tam wykręciła.
– Może. Mam teraz chwilę na dojazd, a potem znowu będę musiała się wyłączyć.
– To też jak zawsze – westchnął.
Teatralnie czy prawdziwie? Nie obstawiłaby żadnego z wariantów.
– Czyli co? Żadnych romantycznych wieczorów i jeszcze romantyczniejszych nocy?
– Piotrek, mamy ciało. Brzydko potraktowane. Na razie nie znamy personaliów, przyczyn, nie mamy żadnych tropów. To nie nastraja romantycznie.
– Przecież wiem, Soniu. – Teraz Piotr Dębski miał aksamitny głos. – Po prostu wyrażam żal, to chyba naturalne? Ty zresztą często powtarzasz, że lubisz naturę, a natura wie, co robi, prawda?
Sonia poczuła skurcz brzucha. Wie, co robi?, powtórzyła w myślach.
– Słuchaj, zaraz będę na miejscu – powiedziała. – Zadzwonię wieczorem, dobrze?
– Zadzwoń. Ale kiedy już wrócisz i nie będziesz pracowała, to może jednak moglibyśmy się spotkać?
– Naturalnie – rzuciła lekko i rozłączywszy się, głęboko westchnęła.
W oddali po prawej stronie zauważyła w ziemi wielką szarą wyrwę, do której prowadziła szutrowa droga. Wyglądało jak czynny kamieniołom.
Gdy dojechała do schroniska, stało tam kilka aut. Pewnie ich właściciele byli jeszcze w górach albo przyjechali na kolację, bo ci, którzy tu nocowali, turyści starej daty, nie uznawali komfortowych podwózek. Sonia się rozejrzała, nie zobaczyła jednak seledynowego kampera. Zaparkowała pod drzewami i wysiadła. Wyciągnęła telefon z kieszeni, ale się rozmyśliła. Skierowała się w stronę budynku. Weszła do środka, do dużego pomieszczenia na parterze, gdzie znajdowała się jadalnia.
Przy jednym ze stołów wypatrzyła Malwinę Stolarczyk, siedzącą przed talerzykiem z niedojedzonym ciastem i kubkiem herbaty. Pisała coś w zeszycie. I aż podskoczyła, gdy Sonia podeszła do niej i się przywitała.
– Nie chciałam pani przestraszyć.
– Nie... po prostu się zamyśliłam. Pisałam. Pracowałam. To na studia. – Malwina zamknęła notes z artystycznie oklejoną wycinankowym kolażem okładką. – Wiktora nie ma. Pojechał do sklepu. To znaczy na stację benzynową. Po jakiś kabelek do ładowania. Mogę zadzwonić...
– Nie. – Komisarz pokręciła głową. – Przyjechałam do pani.
Dziewczyna przestraszyła się jeszcze bardziej.
– Tak? Ale ja już wszystko...
– Może się przejdziemy? – Sonia się uśmiechnęła.
– Dobrze. – Zebrała swoje rzeczy do workowatego plecaka, który przypominał przedwojenny ekwipunek albo współczesny drogi produkt skandynawskiego designu. – Ja naprawdę nie wiem, co jeszcze bym mogła... – dodała, gdy wyszły na zewnątrz.
– Ten budynek też ładny. – Kranz spojrzała na obiekt, który właśnie mijały. Stał w niedużym oddaleniu od Andrzejówki, ale był zrujnowany. Widać, że od lat nikt o niego nie dbał.
– Bardzo. Aż przykro patrzeć. Podobno podczas wojny odbywały się w nim obozy dla młodzieży z Hitlerjugend. Potem, już za naszych czasów, była tam baza noclegowa, ale od wielu lat nikt się nim nie zajmuje i tak się zapada.
– Pani też interesuje się tymi terenami?
– Lubię coś wiedzieć o miejscu, które odwiedzam, ale historia Dolnego Śląska, zwłaszcza ta przedwojenna, to akurat konik Wiktora.
– Ma jeszcze jakieś koniki?
Dziewczyna przystanęła i popatrzyła na nią tak, jakby szukała u niej pomocy.
– Ja właściwie chciałam pani o tym powiedzieć już na posterunku, ale kiedy ci dwaj policjanci przyszli... wydało mi się to niepoważne, nie na miejscu. To nie ma nic wspólnego ze sprawą i w ogóle... Ale może lepiej, żeby pani wiedziała, niż żeby potem to miało do pani trafić, bo można by pomyśleć, że... – Urwała. Przełknęła ślinę, językiem lekko zwilżyła wargi i dodała: – Wiktor interesuje się różnymi sprawami. Takimi z przeszłości, z historii, magicznymi, dotyczącymi rzeczywistości alternatywnej albo ludowych wierzeń, rozmaicie to można nazwać. Wśród tych zainteresowań są też wampiry.
– Wampiry. – Sonia drgnęła. To była jej pierwsza myśl, gdy zobaczyła ciało i kołek wbity w serce. Tak absurdalna, że natychmiast przepchnęła ją dalej, do katalogu w głowie z napisem „głupoty”.
– No tak. Książki, takie popularnonaukowe i fabularne, filmy, miejsca. Wszystko. I ten wyjazd też miał być trochę pod tym kątem, bo tutaj również żył wampir. Jejku, jak to brzmi. – Dziewczyna pokręciła głową i się zarumieniła. – I to mówię ja, przyszła naukowczyni. Chodzi mi o to, że to była znana lokalnie sprawa. Informacje o niej są nawet w archiwach Hochbergów.
– Tych z Książa? – spytała Sonia.
– Tak, właśnie tych. Mroczna historia. O mężczyźnie, który skończył bez głowy i z przebitym sercem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
BESTSELLERY
- EBOOK
25,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
25,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
25,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
25,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
25,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.