Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja
  • Empik Go W empik go

Potrzask - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 marca 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Potrzask - ebook

Cykl: Sprawy Soni Kranz (tom 4)

Rytualny mord nawiązujący do mrocznej historii regionu czy spektakl przygotowany po to, by odwrócić uwagę policji?

W dawnym kamieniołomie znaleziono zwłoki. Zabitemu odcięto głowę, a w klatkę piersiową wbito drewniany palik. Komisarz Sonia Kranz, patrząc na scenerię zbrodni, czuje, że przygotowano ją po to, żeby pchnąć śledztwo w niewłaściwym kierunku. Skojarzenia z dawnymi rytuałami wydają się nieprawdopodobne – do czasu, gdy okazuje się, że właśnie w tym miejscu ponad trzysta lat temu grasował upiór, który molestował kobiety, straszył i zabijał zwierzęta. Lokalna społeczność wydała na niego pośmiertny wyrok, pozbawiając go głowy i przebijając serce osikowym kołkiem.
Czy historia zapisana w archiwach zamku Książ ma jakiś związek ze współczesnym zabójstwem? A może wytłumaczeniem będzie dziwny tatuaż odkryty na udzie zamordowanego?
Sonia Kranz prowadzi dochodzenie, łącząc daleko od siebie leżące kropki. W życiu prywatnym też zajmuje się kropkami – musi wreszcie zdecydować, czy postawić tę jedną, najważniejszą. Jakiego wyboru dokona?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68265-40-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Ostat­nie pro­mie­nie słońca su­nęły po szma­rag­do­wej ta­fli wody, zo­sta­wia­jąc za sobą ciemny, nie­przej­rzy­sty gra­nat. Po kilku mi­nu­tach blask znik­nął, wszystko zy­skało ma­towy ko­lor, kształty stra­ciły swoje kon­tury. Na­tura po­grą­żyła się w nocy.

Wciąż jed­nak było go wi­dać. W ja­snych dżin­sach i błę­kit­nej blu­zie od­ci­nał się od ka­mien­nego pod­łoża, na któ­rym le­żał.

In­nymi ja­snymi punk­tami były dwa srebrne łuki na tle ciem­nie­ją­cego nieba. Je­den tkwił tam nie­ru­chomo, po­woli na­bie­ra­jąc bla­sku, drugi się po­ru­szał. Góra, dół, nie­pew­nie, w drżą­cym ryt­mie. Aż wresz­cie, po kilku po­wtór­kach, wzniósł się wy­żej i gwał­tow­nie po­szy­bo­wał w dół.

I znowu.

Znowu.

Znowu.

To­wa­rzy­szył temu dźwięk ude­rza­nia me­talu o ka­mień.

Wą­ski pa­sek księ­życa był co­raz le­piej wi­doczny; kon­trast mię­dzy nim a ciem­no­ścią nieba stop­niowo się wy­ostrzał. Srebrne świa­tło punk­towo oświe­tlało oko­licę: naj­ni­żej – owal wody, tro­chę wy­żej – strome skalne zbo­cza, a na gó­rze – las.

Oraz ciało męż­czy­zny le­żące na skraju urwi­ska.

Blask pa­dał cen­tral­nie na bluzę. Na nie­bie­skim tle wi­dać było nie­re­gu­lar­nie roz­miesz­czone ciemne syl­wetki nie­to­pe­rzy, wszyst­kie z gło­wami w dół, opa­tu­lone skrzy­dłami. Po chwili po­ja­wił się nad nimi cień. Przy­po­mi­nał duży, gruby, ostro za­tem­pe­ro­wany ołó­wek. Przez mo­ment wi­siał nad cia­łem, by na­gle opaść gwał­tow­nym ru­chem.

Na błę­ki­cie bluzy po­ja­wiły się czer­wone wy­sięki, które za­częły zaj­mo­wać co­raz więk­szą po­łać, jak mo­rze wra­ca­jące na brzeg po od­pły­wie.

Roz­legł się jęk, który po­łą­czył w so­bie roz­pacz i ulgę.

Ma­sywna chmura na­su­nęła się na sierp księ­życa.

Na­stał ci­chy mrok.Roz­dział 1

Po­czuła wil­goć na dłoni. Punk­tową, prze­miesz­cza­jącą się. Po­nie­waż nie za­re­ago­wała, tak­tyka ule­gła zmia­nie – te­raz wil­goć była w na­tar­ciu, jakby na­no­szono ją sze­ro­kim pędz­lem.

– Nie – wes­tchnęła. – Jesz­cze nie. Śpij.

Na chwilę prze­stał. Kar­nie po­chy­lił łeb i po­ło­żył się na kocu przy łóżku, jed­nak wy­trwał w tej po­zy­cji krótko. Znowu się pod­niósł, oparł przed­nimi ła­pami o ma­te­rac i po­li­zał ją po twa­rzy. Jęk­nął – w ty­powy po­ranny spo­sób; wię­cej w tym było po­na­gle­nia i ra­do­ści niż nie­speł­nie­nia.

– Rany. – De­li­kat­nie od­su­nęła jego pysk. – Pach­niesz na­turą, wiesz? Taką tylko wstęp­nie ob­ro­bioną.

Usiadł i za­czął za­mia­tać pod­łogę ogo­nem.

– Chcia­ła­bym być tak sku­teczna jak ty.

Ona też usia­dła. Stopy miała już na drew­nia­nej pod­ło­dze, ale pod od­sło­nię­tymi udami wciąż czuła cie­pło wy­grza­nego ma­te­raca.

– Która to go­dzina? – Się­gnęła po ko­mórkę. – Jesz­cze nie ma siód­mej. Siód­mej, ro­zu­miesz? – Spoj­rzała na niego. – Jest ma­jówka. I idę dziś na drugą zmianę. Mo­gła­bym jesz­cze po­spać.

Pa­trzyła na niego tak, żeby wpę­dzić go w po­czu­cie winy. I albo ona była nie naj­lep­szą ak­torką, albo on po­tra­fił ją bez­błęd­nie wy­czuć.

Pew­nie jedno i dru­gie, po­my­ślała.

Zresztą prze­cież już nie spała. Le­żała, wciąż jesz­cze ko­rzy­sta­jąc z faktu, że jest za­spana czy może ra­czej nie­wy­spana. Tak czy owak, na gra­nicy przy­tom­no­ści, znie­czu­lona na rze­czy­wi­stość.

Po­trze­bo­wała te­raz tego znie­czu­le­nia bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek. Niby obie­cała so­bie, że prze­sta­nie już wy­ko­ny­wać uniki, bę­dzie się kon­fron­to­wała z fak­tami, tak jak to robi w pracy, me­to­dycz­nie i ana­li­tycz­nie, ale jak miała prze­wi­dzieć, że wy­padki tak się po­to­czą.

Matka...

– Kurwa. – Wy­rwało jej się. Wstała. Jedno i dru­gie zro­biła ostro, gwał­tow­nie, aż Bob się po­de­rwał. – No co ty. – Po­czo­chrała go po ciem­nym łbie. – To tylko ta­kie... – Po­czuła, że głos jej się ła­mie. Na­pię­cie zmie­niło się w ga­la­re­to­watą mięk­kość.

Osta­nie dni prze­ży­wała w ta­kim wła­śnie sta­nie – ro­ze­dr­ga­nia, nie­po­koju, ner­wów. Mio­ta­nia się od my­śli: zro­bię tak, do prze­ciw­staw­nej: zro­bię zu­peł­nie ina­czej. Uko­je­nie mo­gło przyjść tylko po pod­ję­ciu de­cy­zji, ja­ka­kol­wiek by ona była, ale tego wła­śnie nie po­tra­fiła do­ko­nać. Dla­tego ucie­kała w sen, drzemki, po­le­gi­wa­nie. Zresztą or­ga­nizm ją do tego zmu­szał, tyle że stały za tym zu­peł­nie inne po­wody.

Była zbyt ob­cią­żona.

Po­dwój­nie ob­cią­żona.

Ma­chi­nal­nie do­tknęła dło­nią brzu­cha, ale za­raz ją cof­nęła.

Nie chciała się przy­zwy­cza­jać, nie chciała tego – tak wła­śnie o tym my­ślała: „to” – oswa­jać, ak­cep­to­wać.

Wciąż jesz­cze nie wie­działa, co zrobi. Może gdyby z kimś o tym po­ga­dała... Ale ni­komu nie po­wie­działa. Nie mo­gła, bo wtedy po­wo­ła­łaby to do ży­cia. Wła­ści­wie to już było ży­ciem, ale...

– Dość, Jezu, dość. – Po­krę­ciła głową.

Prze­łknęła ślinę, od­chrząk­nęła. Zaj­mie się tym, ma prze­cież kilka wol­niej­szych dni. Julka po­je­chała do ojca, do Wro­cła­wia, cała Pol­ska za­częła ma­jówkę, u nich na po­ste­runku rów­nież był luz. Tyle że nie­długo przy­je­dzie Piotr, a nie chciała, żeby za­stał ją w ta­kim sta­nie. Wszy­scy, tylko nie on. Za­czę­łyby się do­cie­ka­nia, py­ta­nia i pew­nie by mu po­wie­działa.

Nie po­wie, ni­komu. Chciała być z tym sama.

Choć sama już nie była.

– No do­bra. Do­bra. – Wzięła głę­boki wdech. Sztukę uspo­ka­ja­nia się miała już opa­no­waną. – Do­bra, Bob. Szyb­kie my­cie i idziemy.

Po­pa­trzył na nią. Oczy miał we­sołe, pysk lekko roz­chy­lony. Czas, który spę­dzili ra­zem, ule­czył go. Zmie­nił ze zner­wi­co­wa­nego stwo­rze­nia z pod­ku­lo­nym ogo­nem w ra­do­snego psa, który bie­rze ży­cie z uf­no­ścią.

Ona też miała suk­cesy, je­śli idzie o wy­cho­dze­nie na pro­stą, ale do czasu.

Do czasu tych dwóch kre­sek.

– Chodź. – Już ubrana prze­szła z ła­zienki do ko­ry­ta­rza.

Bob wy­prze­dził ją, lekko obił się o drzwi, od­wró­cił i usiadł. Za­szcze­kał – do­no­śnym, ba­so­wym gło­sem, który był sły­szalny z da­leka.

– Już. No już. – Przy­pięła mu smycz do ob­roży, prze­krę­ciła klucz w zamku i otwo­rzyła drzwi.

Na ze­wnątrz było sło­necz­nie i już cał­kiem cie­pło. Tylko stru­mień cho­wał się w cie­niu pod wy­bu­ja­łymi drze­wami, reszta te­renu błysz­czała osło­necz­nioną zie­le­nią.

Ide­alny czas na od­po­czy­nek, po­my­ślała.

– Kurwa. Jezu – szep­nęła.

Już dawno nie była tak nie­sta­bilna emo­cjo­nal­nie. Na­wet pod­czas roz­sta­wa­nia się z Krzyś­kiem le­piej nad sobą pa­no­wała. Cof­nęło ją o ja­kieś pięt­na­ście lat, gdy była w ciąży z Julką i hor­mony ro­biły z nią, co chciały. Róż­nica po­le­gała na tym, że wtedy bar­dzo, ale to bar­dzo pra­gnęła tego dziecka, tego fa­ceta i tego ży­cia. Dwie trze­cie tej ukła­danki oka­zały się póź­niej po­myłką, ale nie Julka, nie jej córka.

A te­raz?

– Chodź, ile można wą­chać jedno miej­sce. – Po­cią­gnęła smycz.

Ru­szyli w górę, wzdłuż stru­mie­nia. So­nia na­rzu­ciła tempo. Im szyb­szy marsz, tym ła­twiej­sza ucieczka od my­śli. Trud­niej bę­dzie przy stole, pod­czas śnia­da­nia z Pio­trem.

Do tej pory wy­mi­gi­wała się od dłuż­szych spo­tkań i miała ku temu po­wody. Za­my­kała sprawę Ostoi, ślę­czała nad pa­pie­rami, zaj­mo­wała się spra­wami Julki, które miały nie­długo sfi­na­li­zo­wać ostatni etap na­uki w szkole pod­sta­wo­wej: ba­lem ósmo­kla­si­stów, pre­zen­tami na ko­niec roku szkol­nego, szy­ko­wa­niem pa­miąt­ko­wego al­bumu. Wszystko, co roz­pa­lało inne mamy na what­sap­po­wej gru­pie, nor­mal­nie by ją nu­żyło i pew­nie by to olała zdaw­ko­wym „dzię­kuję za wasz wkład, po­pie­ram”, ale w obec­nej sy­tu­acji po pro­stu w to we­szła.

Wy­mówki jed­nak po­woli się koń­czyły.

– Do­bra, wra­camy. – Za­trzy­mała się i spoj­rzała na ekran te­le­fonu. Do­cho­dziła ósma. Pierw­sza przy­tomna go­dzina dnia ja­koś prze­pę­dzona.

Do­szli do domu, który od ja­kie­goś czasu wy­naj­mo­wała od ciotki, swo­jej przy­ja­ciółki Magdy. Był na sprze­daż, już de­fi­ni­tyw­nie. Spad­ko­biercy się do­ga­dali, nie chcieli mieć ta­kiego ba­la­stu – cha­łupki w przy­siółku poza gra­ni­cami cy­wi­li­za­cji. To były słowa Magdy, ofi­cjalny ko­mu­ni­kat mó­wił o atrak­cyj­nej nie­ru­cho­mo­ści w ci­chej i uro­kli­wej lo­ka­li­za­cji.

Julce bli­ski był pierw­szy wa­riant, So­nia skła­niała się ku dru­giemu. Roz­bież­no­ści w tej spra­wie scho­dziły te­raz jed­nak na dal­szy plan.

– Zo­sta­jesz. – Naj­pierw przez chwilę pa­trzyła w lu­stro, a po­tem od­wró­ciła się w stronę psa. Od­po­wied­nia ilość ko­rek­tora pod oczy i flu­idu, a po­tem kilka po­wtó­rzo­nych uśmie­chów. Mo­gła je­chać, da radę. Za­wsze daje radę.

– Nie za­my­kam po­koju. – Wciąż spo­glą­dała na Boba. – Wiesz, co mo­żesz zro­bić.

Mógł pójść i roz­ko­pać koł­drę, zro­bić so­bie z niej gniazdo, umo­ścić się w nim, a po­tem, na dźwięk jej sa­mo­chodu, czmych­nąć do ko­ry­ta­rza i uda­wać, że wła­śnie tu spę­dzał czas w ocze­ki­wa­niu na opie­kunkę.

Oboje to ku­po­wali.

Prze­krę­ciła klucz w zamku i wsia­dła do auta.

Po­woli ru­szyła w dół. Gdy mi­jała bu­dy­nek daw­nego sa­na­to­rium Blit­zen­grund, po­my­ślała o jego ostat­nich pen­sjo­na­riu­szach. To zna­czy klien­tach Ostoi, pry­wat­nego ośrodka le­cze­nia uza­leż­nień, który się tu otwo­rzył i na­dal dzia­łał – jesz­cze skry­ciej niż po­przed­nio. Za­sta­na­wiała się, czy śmierć jed­nego z klien­tów nie prze­rwie tur­nu­sów, ale nie. „Nie­podej­mo­wa­nie le­cze­nia to dla tych lu­dzi też śmierć, tyle że na raty”, po­wie­dział jej Piotr, te­ra­peuta, któ­rego spo­tkała kie­dyś w Mie­ro­szo­wie na za­ku­pach. Miał ra­cję. A świat miał do sie­bie to, że się to­czył, bez względu na wszystko.

Te­raz też.

Do­je­chała do szosy. Skręt w prawo i za­raz w lewo, na So­ko­łow­sko. Na par­kingu przed Grun­wal­dem za­uwa­żyła wię­cej niż za­zwy­czaj sa­mo­cho­dów. Na­ród już roz­po­czął kil­ku­dniowy od­po­czy­nek, który zwy­kle ozna­czał pcha­nie się w miej­sca za­lane hor­dami krót­ko­ter­mi­no­wych wa­ka­cju­szy. Nie poj­mo­wała tego – ła­do­wać się w ścisk? Tak jakby wszy­scy ucie­kali przed sa­mot­no­ścią. Może i ucie­kali.

Przed ka­mie­nicą, w któ­rej miesz­kał Piotr, na­dal jed­nak można było za­par­ko­wać. Usta­wiła sa­mo­chód i wy­łą­czyła sil­nik. Wy­sia­dła. Oprócz śnia­da­nia na pewno pad­nie oferta łóżka, a po­tem bę­dzie roz­mowa na te­mat wspól­nego miesz­ka­nia czy ra­czej: domu. W który na­leży za­in­we­sto­wać. Oczy­wi­ście domu Pio­tra.

Żeby to znik­nęło! – tak za­kli­nała rze­czy­wi­stość w dzie­ciń­stwie. Do­ro­śnij, Kranz, upo­mniała się te­raz w du­chu, choć miała ochotę po­wtó­rzyć tamte słowa.

Gdy na do­mo­fo­nie wstu­ki­wała kod, usły­szała wi­bro­wa­nie te­le­fonu. Spięła się. Julka nie wstaje tak wcze­śnie, a skoro zwle­kła się z łóżka, mu­siał być ja­kiś po­ważny po­wód. Wy­świe­tlacz po­in­for­mo­wał ją jed­nak, że dzwoni Ma­rek Ra­nik.

– Cześć. No co tam? – Przy­wi­tała się i cze­kała, aż za­pyta, czy przy­pad­kiem nie wi­działa gdzieś cu­kru, bo ten w cu­kier­nicy się skoń­czył, albo czy może po­je­chać na ob­chód, bo i tak nikt nie przyj­dzie na po­ste­ru­nek, a po­li­cja po­winna się po­ka­zy­wać w te­re­nie.

– Cześć. Słu­chaj, jest sprawa. – Ra­nik wy­dał jej się po­bu­dzony, ale temu chło­pa­kowi nie­wiele było po­trzeba, żeby się oży­wić.

– Da­waj, bo je­stem za­jęta. – Przy­trzy­my­wała nogą drzwi. Wy­żej usły­szała prze­krę­ca­nie zamka i na­ci­śnię­cie klamki. Piotr już na nią cze­kał.

– Do­piero bę­dziesz. Chyba mamy mor­der­stwo.

***

– To nie jest nasz re­jon. – Pa­trzyła na mapę od­pa­loną w ko­mórce. Sie­działa przy swoim biurku, skąd miała do­bry wi­dok na sta­no­wi­sko pracy sier­żanta Ra­nika. Obok kubka z kawą stała cu­kier­nica, przy niej le­żała to­rebka cu­kru. Obie pu­ste.

– No nie jest – zgo­dził się Ra­nik. – Ale oni za­dzwo­nili do nas.

– Z ko­mi­sa­riatu?

– Nie, z ka­mie­nio­łomu.

– Nasi?

– Nie, tamci.

So­nia na­brała po­wie­trza, wy­pu­ściła je.

– Któ­rzy: tamci, Ma­rek?

– No ten fa­cet. I dziew­czyna. To zna­czy dzwo­nił fa­cet, taki młody, po gło­sie są­dząc. Wspo­mniał o dziew­czy­nie, że są tam ra­zem, bo przy­je­chali kam­pe­rem. Na ma­jówkę, żeby od­po­cząć z dala od cy­wi­li­za­cji. I so­bie tam za­par­ko­wali, a jak rano wstał, to zna­lazł coś dziw­nego.

– Coś dziw­nego – po­wtó­rzyła po nim So­nia.

– No, zmar­łego. Że dziw­nego, to do­dał po­tem.

– Dziw­nego zmar­łego... – Spoj­rzała na sier­żanta, a ten wzru­szył ra­mio­nami.

– On sam jest ja­kiś dziwny, ten, który zgło­sił. Nie wiem, czy nas nie wkręca. W ogóle nie wiem, o co cho­dzi. Bo naj­pierw za­dzwo­nił do Głu­szycy. Nie na sto dwa­na­ście, jak każdy nor­malny czło­wiek, tylko spraw­dził nu­mer w in­ter­ne­cie. Kto tak robi? I po­wie­dzieli mu, że mają pa­trole w te­re­nie, bo coś tam się dzieje przy wia­duk­cie. Ja­kiś wy­pa­dek, ktoś wszedł i się za­kli­no­wał w przę­śle, wiesz, lu­dzie so­bie ro­bią z tego punkt wi­do­kowy, nie­długo na bun­gee za­czną ska­kać, a jesz­cze auto ka­wa­łek da­lej nie wy­ro­biło na za­krę­cie, ja­kiś po­tężny dzwon. No, ze­brało im się, więc to zgło­sze­nie mu­siało po­cze­kać. Po­trak­to­wali go tro­chę jak wa­riata. Na­wet nie są pewni, czy rze­czy­wi­ście jest po co je­chać, bo on taki... no, mó­wi­łem ci, świr.

– I nam prze­ka­zali taką lipną sprawę?

– Nie. Ja sam do nich dzwo­ni­łem.

So­nia nie chciała się iry­to­wać na Ra­nika. Ten chło­pak po pro­stu nie po­tra­fił skład­nie bu­do­wać wy­po­wie­dzi, ale był po­li­cjan­tem, nie pi­sa­rzem, więc taki man­ka­ment nie mu­siał go prze­kre­ślać. Wes­tchnęła.

– Jak to: ty do nich za­dzwo­ni­łeś?

– No bo ten ko­leś za­dzwo­nił i do nas. Znowu po­szu­kał nu­meru, ko­lej­nego bli­skiego punktu po­li­cji, opo­wie­dział mi hi­sto­rię, że kam­per, że noc, a po­tem rano, i że chyba mor­der­stwo, bo w pew­nym sen­sie zna­lazł ciało.

– W pew­nym sen­sie?

Nie wie­działa, czy to kwe­stia tego dziw­nego dzwo­nią­cego czy nie­po­skła­da­nego Ra­nika. Pew­nie obu, co mu­siało dać ko­mu­ni­ka­cyjną ka­ta­strofę.

– No tak. To zna­czy ciało jest, upew­ni­łem się, tak słow­nie, ale co do reszty... Po­wie­dział, że to trzeba zo­ba­czyć. I że za­dzwo­nił do Głu­szycy, a tam za­jęci, więc szu­kał da­lej i tra­fił do nas. No i patrz – Ra­nik spoj­rzał w ko­mórkę – rze­czy­wi­ście, Go­ogle po­ka­zuje, że naj­więk­szy ruch mają tam, zna­czy na ko­mi­sa­ria­cie, o dzie­wią­tej. Zga­dza się. A wra­ca­jąc do sprawy, to wy­ko­na­łem do nich te­le­fon, chło­paki po­wie­dzieli, że fak­tycz­nie było zgło­sze­nie i je­śli mo­żemy, to żeby od­faj­ko­wać, bo oni mają za­jęty pa­trol.

Kiedy in­dziej pew­nie by wy­słała sa­mego Ra­nika, dziś jed­nak uznała, że po­winni je­chać we dwoje. Zresztą za­pew­niało jej to nie­złe alibi. Piotr nie po­wie­dział tego gło­śno, ale z jego spoj­rze­nia wy­czy­tała, że jest zdzi­wiony taką liczbą prze­stępstw w re­jo­nie. „Dzieje się”, skwi­to­wał.

Na­wet nie wie­dział, jak bar­dzo się działo.

– Mo­żesz pro­wa­dzić.

Wie­działa, że Ma­rek lubi jeź­dzić służ­bo­wym sa­mo­cho­dem. Mieli nowy, nie psuł się i na ben­zynę star­czało. Wy­brańcy po­li­cyj­nego losu, można uznać.

– Do­bra. Tylko trzeba skrę­cić przed Głu­szycą, bo na trzy­sta osiem­dzie­siąt je­den będą korki z po­wodu tych wy­pad­ków. Zo­bacz gdzie, okej?

So­nia ski­nęła głową. Na ra­zie je­chali przez Uni­sław, wciąż roz­ko­pany. Przed ko­ścio­łem od­bili w prawo.

– Ład­nie tu – po­wie­działa, gdy mi­jali Ryb­nicę Le­śną. – Zna­czy ten ko­ściół ładny.

– Stary. Za­byt­kowy. Chyba za­mknięty te­raz. A ty lu­bisz ko­ścioły? – Sier­żant spoj­rzał na nią.

Uśmiech­nęła się.

– Stare, za­byt­kowe i za­mknięte – tak.

Hu­mor jej się po­pra­wił. Bez względu na wszystko jedno mu­siała przy­znać – piękne były te te­reny. Na­wet Julka to wi­działa. A że ten wa­lor nie wy­gry­wał w jej pry­wat­nym ran­kingu...

– Tu trzeba bę­dzie skrę­cić na Grzmiącą – po­in­stru­owała. – A po­tem da­lej pro­sto.

Je­chali wą­ską szosą, na któ­rej już na­prawdę mógłby się zmie­ścić tylko je­den sa­mo­chód, dla­tego sporo było tu za­to­czek na mi­janki.

– Te­raz w prawo, do góry. – Spoj­rzała na mapę w ko­mórce.

– Cał­kiem stromo – stwier­dził, zwal­nia­jąc.

– Góry. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Na­wi­ga­cja mówi, że jesz­cze dwie mi­nuty i bę­dziemy na miej­scu.

Ru­szyli. Po­woli, bo tu było jesz­cze wę­ziej, a po obu stro­nach drogi ro­sły krzewy.

– Cie­kawe, jak oni do­je­chali tu tym kam­pe­rem – mruk­nął Ra­nik. – Może z dru­giej strony?

– Nie są­dzę. – So­nia po­krę­ciła głową. – Tam droga się koń­czy. Jest jesz­cze grun­towa dla ro­we­rów.

Po kil­ku­dzie­się­ciu se­kun­dach i ostrym skrę­cie w lewo as­fal­tówka się po­sze­rzyła, prze­cho­dząc w czę­ściowo wy­sy­pany żwi­rem par­king, na któ­rym stał se­le­dy­nowy kam­per. Ko­lor old­sku­lowy, reszta cał­kiem no­wo­cze­sna. Przed sa­mo­cho­dem sto­lik i dwa krze­sła, a obok męż­czy­zna w czerni i ko­lo­rowo ubrana dziew­czyna. Z ca­łej tej ukła­danki sty­li­stycz­nej to wła­śnie on był ele­men­tem nie­pa­su­ją­cym.

Mło­dzi po­de­szli do ra­dio­wozu – on pierw­szy, ona za nim.

– Dzień do­bry. Wik­tor Ryl­ski.

– Mal­wina Sto­lar­czyk. – Dziew­czyna lekko wy­su­nęła się zza part­nera, ale wciąż trzy­mała się z tyłu.

Sta­no­wili dziwną parę. On tro­chę jak he­avy me­ta­lo­wiec, ale wy­gła­dzony, z twa­rzą fi­nan­si­sty, ona hi­pi­ska, ale też schludna i w zlęk­nio­nym wy­da­niu.

– Ko­mi­sarz So­nia Kranz, po­ste­ru­nek w Mie­ro­szo­wie. Pan do nas dzwo­nił? – Spoj­rzała na chło­paka. Miał dwa­dzie­ścia kilka lat, mniej niż trzy­dzie­ści. Dziew­czyna wy­glą­dała na młod­szą.

– Tak. Naj­pierw do Głu­szycy, ale skoro ta­kie za­stęp­stwo jest moż­liwe...

– Cza­sowo – prze­rwała mu.

Chciała wie­dzieć, po co się tu tłu­kli. Po­bieżne oglę­dziny miej­sca nie wska­zy­wały na to, że po­peł­niono prze­stęp­stwo. Prze­ciw­nie, było tu siel­sko. Kiedy Ra­nik po­wie­dział, że jadą do daw­nego ka­mie­nio­łomu, wy­obra­ziła so­bie księ­ży­cowy kra­jo­braz – same skały, bez ro­ślin, in­du­strialna pu­sty­nia. Tym­cza­sem Ka­myki – bo tak się to miej­sce na­zy­wało – wy­glą­dało jak uro­cze le­śne, gór­skie je­zioro. Szma­rag­dowa woda, wy­so­kie sza­ro­fio­le­towe brzegi, do­koła bujna zie­leń. Bar­dzo do­bra miej­scówka na dziki kem­ping.

– Pro­szę po­ka­zać, co pan zna­lazł. I gdyby mógł pan do­pre­cy­zo­wać, o co do­kład­nie cho­dzi...

– Trzeba tro­chę po­dejść. O, tam. – Męż­czy­zna brodą wska­zał naj­wyż­szy punkt w kra­jo­bra­zie. – I na­prawdę naj­le­piej bę­dzie to zo­ba­czyć, żeby zro­zu­mieć.

– Na szczy­cie? – upew­nił się Ra­nik.

– Tak.

– Aż tam pan za­wę­dro­wał? Tak wcze­śnie rano?

So­nia szła za chło­pa­kiem. Po­my­ślała, że jak na ko­goś, kto lubi włó­częgi i taki styl ży­cia, jest bar­dzo za­dbany. Dziew­czyna rów­nież. Nie wy­glą­dali też, jakby coś brali – pili lub po­pa­lali. Włó­częga w wiel­ko­miej­skim, uła­dzo­nym wy­da­niu.

– Ja­kieś dzie­sięć mi­nut po tym, jak wsta­łem.

Szedł przed nią, spraw­nie, szybko, bez za­dyszki. So­nia do­trzy­my­wała mu kroku, ale czuła już lekki ucisk w pier­siach.

– A po­szedł pan na ten szczyt w celu...?

– Na roz­ruch. Przed kawą. Żeby po­pa­trzeć na oko­licę. Lu­bię to miej­sce.

– By­wał pan tu już?

– Tak, kilka razy.

Resztę trasy po­ko­nali w mil­cze­niu. Chło­pak, So­nia, dziew­czyna, Ra­nik.

So­nia sły­szała ło­skot krwi prze­wa­la­ją­cej się przez jej tęt­nice. My­ślała, że jest w lep­szej for­mie, naj­wy­raź­niej jed­nak nie była. Zresztą miała już czter­dzie­ści trzy lata i...

Te­ren się wy­płasz­czył. Do­tarli na szczyt.

– To tu – po­wie­dział chło­pak.

Nie mu­siał. Od razu zo­ba­czyła to, co skło­niło go do tego po­ran­nego te­le­fonu – naj­pierw do Głu­szycy, po­tem do nich. „Dziwne” – przy­po­mniała so­bie słowa z jego zgło­sze­nia. Tak, przy­znała mu ra­cję, choć na pierw­szy plan wy­su­wało się inne sko­ja­rze­nie. Zde­cy­do­wa­nie ma­ka­bryczne.

– Rany! – wy­rwało się Ra­ni­kowi.

– Ade­kwat­nie – mruk­nęła.

Trzy­mała fa­son. I za­war­tość żo­łądka na swoim miej­scu. Miała na­dzieję, że bułka, którą zja­dła po dro­dze w za­stęp­stwie śnia­da­nia z Pio­trem, nie zrobi cofki. Mdliło ją. W in­nej sy­tu­acji by­łoby ła­twiej, ale te­raz...

– I to jest to praw­do­po­dobne mor­der­stwo? – Sier­żant nie wy­trzy­mał. – Jak tu można było mieć wąt­pli­wo­ści? Prze­cież to jest... No, to jest... – Urwał.

Soni też bra­ko­wało od­po­wied­niego okre­śle­nia. Z ni­czym ta­kim do tej pory się nie spo­tkała.

– Nie ne­go­wa­łem faktu śmierci, bo to oczy­wi­ste, tylko tej ca­łej otoczki. – Chło­pak był na­dal opa­no­wany, zde­cy­do­wa­nie za bar­dzo jak na oko­licz­no­ści. Dziew­czyna przy­tu­liła się do niego i pró­bo­wała nie pła­kać, ale nie­zbyt jej to wy­cho­dziło.

– W po­rządku. – So­nia do­tknęła ra­mie­nia sier­żanta. – Ze­zna­nia złoży pan po­tem. Pani też. Ru­szał pan tu coś?

– Nie, ra­czej nie. Po pro­stu pod­sze­dłem. No i uchy­li­łem wo­rek, żeby się upew­nić, że on nie żyje. Nie żył. – Prze­łknął ślinę. – Ale zro­bi­łem to przez chu­s­teczkę. Nie po­winno tu być mo­ich śla­dów.

So­nia ski­nęła głową. Po­my­ślała, że ta­kie opa­no­wa­nie to cza­sem efekt wy­par­cia, za­mro­że­nia. Zro­zu­mie­nie, a wraz z nim emo­cje, przyjdą póź­niej.

– Pro­szę się od­su­nąć – po­wie­działa, a gdy mło­dzi cof­nęli się o kilka me­trów, do­dała: – Jesz­cze.

Po­słusz­nie wy­ko­nali prośbę.

– Kurwa, co to jest? – Ra­nik nie wy­trzy­mał na­pię­cia. Drżały mu ręce, co pró­bo­wał przed nią ukryć, zresztą nie­po­trzeb­nie, bo Kranz w ogóle nie zwra­cała na niego uwagi, wpa­trzona w punkt przed sobą.

– Nie mam po­ję­cia – od­parła po­woli. – Oprócz tego, że to bez wąt­pie­nia mor­der­stwo.

– I to ja­kieś, nie wiem, sa­ta­ni­styczne. Albo coś. Ja­kiś po­jeb to zro­bił. – Sier­żant się nie ha­mo­wał. – Trzeba dzwo­nić po ekipę, po pro­ku­ra­torkę, po wszyst­kich. I niech to so­bie Głu­szyca ogar­nia. Nie nasz te­ren, nie nasz de­nat.

Przed nimi, bli­sko skal­nej kra­wę­dzi, le­żało ciało. Na wy­so­ko­ści głowy znaj­do­wał się gruby nie­bie­ski wo­rek na śmieci.

So­nia po­de­szła bli­żej.

– Męż­czy­zna – po­wie­działa. – Za­dbany. Sprawny. Chyba młody.

– I z pa­li­kiem wbi­tym w serce – do­dał Ra­nik, sta­nąw­szy obok niej.

Soni wy­da­wało się, że czuje jego drże­nie. Ją też prze­szył dreszcz – ni to obrzy­dze­nia, ni to eks­cy­ta­cji.

Oboje pa­trzyli na ohe­blo­wany, okrą­gły ka­wa­łek drewna, coś na kształt pa­lika, za­głę­biony w klatce pier­sio­wej de­nata. Na błę­kit­nej blu­zie w nie­to­pe­rze roz­lała się krew, która te­raz miała bru­nat­no­czer­wony ko­lor.

– Po­jeb, no po­jeb. – Ma­rek lekko się na­chy­lił. – Zna­czy ten, który to zro­bił. My­ślisz, że tym koł­kiem go za­bił?

– Nie wiem. – Sta­rała się utrzy­mać równy, głę­boki od­dech. Przy­kry ucisk w żo­łądku nie mi­nął i mógł źle się skoń­czyć.

Wy­cią­gnęła z kie­szeni la­tek­sowe rę­ka­wiczki, wło­żyła je i na­chy­liła się nad de­na­tem. Świat przez chwilę się ko­ły­sał. Zde­cy­do­wa­nie prze­sta­wała pa­no­wać nad swoim cia­łem.

– Nie ro­zu­miem, jak ten ko­leś może być taki opa­no­wany – szep­nął Ra­nik i rzu­cił spoj­rze­nie w kie­runku mło­dych. Stali obok sie­bie i przy­glą­dali się im. Dziew­czyna wciąż przy­tu­lała się do chło­paka. – Każdy nor­malny by stra­cił głowę.

So­nia od­chy­liła nie­bie­ski wo­rek na śmieci, któ­rym ktoś za­sło­nił głowę zmar­łego.

A ra­czej miej­sce, w któ­rym po­winna być głowa.

Za ob­le­pioną za­schniętą krwią szyją była pustka.

Ko­mi­sarz pod­nio­sła się, zro­biła kilka kro­ków w bok i zwy­mio­to­wała na świeżą, pierw­szo­ma­jową trawę.Roz­dział 2

– Zo­sta­jesz na miej­scu i pro­wa­dzisz sprawę. – Nad­ko­mi­sarz Zyg­munt Kwiat­kow­ski miał zde­cy­do­wany głos.

– Ro­zu­miem, że tym­cza­sowo? – So­nia lu­biła ja­sne sy­tu­acje. Z jed­nej strony było w tej spra­wie coś po­kręt­nie in­try­gu­ją­cego, z dru­giej zaś od­ra­ża­ją­cego, czego zu­peł­nie nie miała ochoty, zwłasz­cza te­raz, ty­kać.

– Co to zna­czy „tym­cza­sowo”? – Kwiat­kow­ski był w złym hu­mo­rze. Z krą­żą­cych po oko­licy plo­tek wy­ni­kało, że nie układa mu się z żoną, która ma dość jego po­pi­ja­nia oraz braku awansu. I która po­dobno chciała przejść od słów do czy­nów, czyli zło­żyć po­zew o roz­wód. – Za­wsze jest tym­cza­sowo – burk­nął. – Do od­wo­ła­nia zaj­mu­jesz się tym mor­der­stwem. Cze­kam na te­le­fon ju­tro rano.

Gdy się roz­łą­czył, wsu­nęła ko­mórkę do kie­szeni dżin­sów. Bluzę już zdjęła. Zro­biło się cie­pło jak w le­cie.

– Z dwóch stron? – Ra­nik też od­czuł wzrost tem­pe­ra­tury, co było wi­dać po jego spo­co­nym czole.

– Z dwóch. Na tej, którą je­cha­li­śmy, za­wieś ni­sko, to zna­czy przed trasą ro­we­rową. Choć w su­mie dojść tu można też z lasu. Oby ni­komu się nie chciało.

Sier­żant po­ki­wał głową i od­szedł, trzy­ma­jąc w ręku nie­bie­sko-białą pla­sti­kową ta­śmę. Gdy scho­dził as­fal­tem w kie­runku Głu­szycy, mi­nął nad­jeż­dża­jący sa­mo­chód Jo­anny Mi­to­raj, pro­ku­ra­torki.

So­nia cze­kała na nią, sie­dząc na drew­nia­nej ławce, usta­wio­nej na wprost wznie­sie­nia, na któ­rym le­żały zwłoki.

– Cześć. – Pro­ku­ra­torka była dziś w wer­sji po­ło­wicz­nie ele­ganc­kiej: do gra­na­to­wych gar­ni­tu­ro­wych spodni wło­żyła biały T-shirt. – Nie­źle się za­czyna ta ma­jówka, co? Mia­łaś ja­kieś plany?

Ko­mi­sarz po­krę­ciła głową. Nie miała żad­nych pla­nów. Ab­so­lut­nie żad­nych.

– Ja też nie, ale my­śla­łam, że może ja­kiś wy­pad w oko­licy... W su­mie, to aku­rat wy­szło – za­uwa­żyła. – Co tu do­kład­nie mamy?

So­nia była przez te­le­fon la­ko­niczna, po­dob­nie jak chło­pak, który za­wia­do­mił ich o zna­le­zi­sku.

– Chodź. To tam. – Wska­zała dło­nią w kie­runku wznie­sie­nia.

– Za­wsze pod górę – za­żar­to­wała Mi­to­raj, ale wspi­na­nie się przy­cho­dziło jej z ła­two­ścią. – Do­brze, że cho­dzę na siłkę. Trzeba dbać o formę.

So­nia dużo cho­dziła, to był jej tre­ning. Za mało, a te­raz jesz­cze...

– Za­mor­do­wany to męż­czy­zna – po­wie­działa, wpro­wa­dza­jąc ją w sprawę. – Trudno oce­nić wiek, ale ob­sta­wiam trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści lat. Do­brze zbu­do­wany, za­dbany, oce­nia­jąc po ubio­rze. Ra­czej nie tu­ry­sta, to też po ubio­rze. Czy­ste za­mszowe adi­dasy, czy­ste spodnie, czy­sta bluza. Nie li­cząc plam po­wsta­łych w wy­niku... – za­wa­hała się – ...na­padu. Ja­koś mu­siał tu do­trzeć, ra­czej nie na pie­chotę. Czyli albo gdzieś znaj­dziemy jego śro­dek trans­portu, albo ktoś go tu przy­wiózł. Ra­czej ży­wego, nie­ży­wego ciężko by­łoby prze­trans­por­to­wać. Śla­dów wle­cze­nia nie wi­dać. Tak samo jak śla­dów walki. Jakby się nie bro­nił.

– A tak fi­nal­nie, od czego zgi­nął?

Do­szły na szczyt. Trasa nie była długa, kilka mi­nut, pięć, może sie­dem, ale po­dej­ście dość ostre.

– Fi­nal­nie to po­wie nam dok­tor Za­chwat. Sprawa jest nie­oczy­wi­sta. I dość dra­styczna.

So­nia prze­su­nęła się na bok, od­sła­nia­jąc przed pro­ku­ra­torką wi­dok.

– Je­zus... – Jo­anna Mi­to­raj przy­sta­nęła. – Mo­głaś uprze­dzić.

– Wo­la­łam, że­byś oglą­dała de­nata i miej­sce zbrodni na świeżo, że tak ujmę. Jak ja. Za­wia­da­mia­jący ogra­ni­czył się do stwier­dze­nia, że to dziwna sprawa.

– To chyba sam jest dziwny. – Mi­to­raj po­krę­ciła głową. – I do czego cię to do­pro­wa­dziło?

– Na ra­zie nie wiem. Do­dam, że pod tym wor­kiem nie ma głowy.

Pro­ku­ra­torka prze­łknęła ślinę.

– Jak...?

– Sku­tecz­nie, ale nie­pro­fe­sjo­nal­nie. Choć chyba tylko rzeź­nik za­ła­twiłby to ele­gancko.

– A to? – Mi­to­raj wska­zała pal­cem na trawę.

– To ja. Nie nad wszyst­kim pa­nu­jesz.

Pro­ku­ra­torka po­ki­wała głową. Po­woli wy­jęła z to­rebki la­tek­sowe rę­ka­wiczki i rów­nie nie­spiesz­nie po­de­szła do ciała. Spoj­rzała w dół, na wodę, ro­zej­rzała się do­koła i do­piero wtedy kuc­nęła, po czym unio­sła róg worka.

– Uoch! – wy­rwało jej się. Pu­ściła wo­rek, przez chwilę ciężko od­dy­chała, a po­tem znowu wzięła w palce nie­bie­ski ma­te­riał. Po chwili wstała i po­now­nie się ro­zej­rzała. – Dziwne, no na­prawdę dziwne. Tak na pierw­szy rzut oka to ja­kieś... czy ja wiem, sek­ciar­skie?

– Albo efek­ciar­skie.

– W emo­cjach?

– Ra­czej za­pla­no­wane. Nie każdy nosi przy so­bie sie­kierę i drew­niany pa­lik. Choć do­póki nie wiemy, od czego zgi­nął, moż­liwe, że de­ka­pi­ta­cja oraz wbi­cie ostrza w serce miały miej­sce już po śmierci.

– Ale po co ktoś miałby to ro­bić?

– Nie wiem, Aśka. – So­nia po­krę­ciła głową. – Za­sta­na­wiam się nad tym. Z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem zo­stał za­bity ina­czej. Strzał w głowę albo ja­koś tak. A po­tem ktoś przy­cho­dzi i robi taką rzeź. Choć jed­no­cze­śnie te­atr. Głowę za­biera, resztę zo­sta­wia. Mógłby ob­cią­żyć całe ciało i zrzu­cić do wody.

– Może tak zro­bił z głową?

– Może. – Wzru­szyła ra­mio­nami. – Trzeba prze­szu­kać zbior­nik. Tak czy owak, nie cho­dziło o ukry­cie zwłok.

– Chwi­lowe utrud­nie­nie w iden­ty­fi­ka­cji?

– Może. Żad­nych do­ku­men­tów, te­le­fonu, ni­czego, co mo­głoby nam do­star­czyć in­for­ma­cji o za­mor­do­wa­nym.

– Tu był ka­mie­nio­łom? – Pro­ku­ra­torka się ro­zej­rzała.

– Po­dobno. Ładne miej­sce.

– Bar­dzo. Ro­man­tyczne. Tych dwoje na dole chyba tak my­ślało. – Jo­anna Mi­to­raj spoj­rzała w kie­runku kam­pera. – To oni zna­leźli ciało?

So­nia przy­tak­nęła.

– I to ten fa­cet mó­wił, że dziwna sprawa?

– Ten. Zda­niem Ra­nika nie prze­jął się wy­star­cza­jąco. I jest zbyt opa­no­wany oraz po­dej­rzany, bo ubiera się na czarno.

Jo­anna Mi­to­raj z tej od­le­gło­ści nie mo­gła się od­nieść do opi­nii sier­żanta.

– A ty co o nich my­ślisz?

– Że trzeba ich prze­słu­chać. Ale to ra­czej nie Bon­nie i Clyde.

***

– Wik­tor Ryl­ski. Mam dwa­dzie­ścia osiem lat, z wy­kształ­ce­nia je­stem eko­no­mi­stą, pra­cuję w banku jako ana­li­tyk.

So­nia no­to­wała in­for­ma­cje. Na pierw­szy ogień za­pro­siła chło­paka. Jego part­nerka cze­kała na ze­wnątrz, na ławce. Mo­gli co prawda wcze­śniej uzgod­nić ze­zna­nia, mieli prze­cież wy­star­cza­jąco dużo czasu, a mimo to sier­żant Kranz wo­lała po­roz­ma­wiać z każ­dym z nich na osob­no­ści. Zwłasz­cza z dziew­czyną, która w tym związku spra­wiała wra­że­nie nie­sa­mo­dziel­nej.

– Kiedy przy­je­chał pan do ka­mie­nio­łomu?

– Wczo­raj wie­czo­rem. By­łem jesz­cze w pracy, Mal­wina miała za­ję­cia na stu­diach. Za­nim wy­je­cha­li­śmy z Wro­cła­wia, mi­nęła szó­sta. To zna­czy osiem­na­sta. Włą­czy­łem na­wi­ga­cję, żeby omi­nąć korki, ale i tak były. Po­tem je­den wy­pa­dek na dro­dze, obiad w Świd­nicy i do­je­cha­li­śmy do Ka­my­ków o dwu­dzie­stej dru­giej czter­na­ście. Spraw­dzi­łem na te­le­fo­nie.

– Był pan w tej oko­licy już wcze­śniej, prawda?

– Tak. Kilka razy. Mal­wina jest pierw­szy raz.

– Przy­je­cha­li­ście i...?

– I po­szli­śmy nad wodę po­pa­trzeć, tyle że księ­życ w no­wiu, więc nie­wiele było wi­dać. Po­sie­dzie­li­śmy z kwa­drans na ławce, wró­ci­li­śmy do kam­pera i po­szli­śmy spać. Obu­dzi­łem się pierw­szy, koło siód­mej. Wy­sze­dłem na ze­wnątrz, po­ćwi­czy­łem na roz­ruch i po­sta­no­wi­łem zro­bić so­bie krótki spa­cer.

– Na górę?

– Na górę. Do­brze tak z rana zmu­sić ciało do wy­siłku. Po­sze­dłem ka­wa­łek as­fal­tem, jakby w dół, a po­tem w lewo i w górę trasą ro­we­rową. A póź­niej na skałę. I tam zna­la­złem ciało. Wie pani, nie spo­dzie­wa­łem się cze­goś ta­kiego. Z jed­nej strony by­łem zdu­miony, czu­łem taki... dys­kom­fort. W końcu to nic przy­jem­nego oglą­dać zmar­łych, zwłasz­cza tak na­zna­czo­nych. Z dru­giej strony on już nie żył, co wię­cej złego mo­gło się wy­da­rzyć?

– Zwy­kle lu­dzie re­agują bar­dziej emo­cjo­nal­nie na ta­kie zna­le­zi­ska – za­uwa­żyła So­nia.

– Wiem – wes­tchnął fa­cet. – Na przy­kład Mal­winka. Chciała na­tych­miast od­jeż­dżać, a prze­cież trzeba było dzia­łać. Zna­la­złem nu­mer te­le­fonu do po­li­cji w Głu­szycy, nie­wiele to dało, więc za­dzwo­ni­łem tu, do Mie­ro­szowa.

Pa­trzyła na niego uważ­nie. Nie uda­wał, nie choj­ra­ko­wał. Trzy­mał nerwy na wo­dzy. Był nad wy­raz opa­no­wany, jakby po pro­stu wy­łą­czył emo­cje. Psy­cho­pata? Mor­derca? A może po pro­stu gość w spek­trum au­ty­zmu?

– I ni­czego pan w nocy nie wi­dział, nie sły­szał?

– Nie. Spa­li­śmy jak za­bici. Prze­pra­szam, nie naj­le­piej to za­brzmiało w tych oko­licz­no­ściach, ale tak się mówi. W Ka­my­kach jest taki spo­kój. I ci­sza. Do­sko­nałe miej­sce na re­laks. Choć nie te­raz, nie­stety.

– Wra­ca­cie pań­stwo do domu? – spy­tała, go­towa za­pi­sać ich ad­resy.

– Nie, dla­czego? – zdzi­wił się męż­czy­zna. – Prze­cież to do­piero po­czą­tek ma­jówki. Za­częło się nie­szczę­śli­wie, ale w końcu je­stem na urlo­pie. Prze­nie­siemy się w oko­lice An­drze­jówki, tego schro­ni­ska.

So­nia po­ki­wała głową.

– Czy jest coś jesz­cze, co chciałby mi pan po­wie­dzieć?

– Że je­stem cie­kaw, co tam się wy­da­rzyło.

Nie żar­to­wał so­bie z niej, mó­wił po­waż­nie.

– Niech pan po­prosi pa­nią Mal­winę, do­brze?

Wik­tor Ryl­ski przy­tak­nął, wstał i wy­szedł. Po kilku mi­nu­tach w drzwiach po­ja­wiła się jego part­nerka. Dziew­czyna była bar­dzo ładna, ko­ja­rzyła się Soni z młodą Mał­go­rzatą Braun. Ete­ryczna blon­dynka, dłu­go­włosa, dłu­go­noga. Nie epa­to­wała urodą – miała na so­bie luźną su­kienkę w kwiatki, nie­pod­kre­śla­jącą atu­tów fi­gury, które bez wąt­pie­nia się pod nią kryły. Nie była też uma­lo­wana.

– Na­zywa się pani...?

– Mal­wina Sto­lar­czyk. Mam dwa­dzie­ścia je­den lat, je­stem stu­dentką. W In­sty­tu­cie Et­no­lo­gii i An­tro­po­lo­gii Kul­tu­ro­wej na Uni­wer­sy­te­cie Wro­cław­skim.

Pa­suje, po­my­ślała So­nia.

– Opo­wie mi pani o dzi­siej­szym po­ranku?

Dziew­czyna wzięła głęb­szy od­dech.

– Obu­dzi­łam się około ósmej. Może chwilę przed. Jesz­cze nie wsta­wa­łam, tylko le­ża­łam. Wik­tora nie było, ale on za­wsze wcze­śnie wstaje, tak lubi. Jest zor­ga­ni­zo­wany i zdy­scy­pli­no­wany. Rano ćwi­czy, pije swoją wodę, zna­czy z solą. Ma swoje ry­tu­ały. Więc się nie zdzi­wi­łam. Wy­szłam na ze­wnątrz. Było cie­pło, sło­necz­nie i ni­kogo do­koła. Wik­tor twier­dził, że póź­niej ktoś przy­je­dzie, bo to piękne miej­sce. Po­szłam na ławkę, tam stoją dwie, przy ta­blicy. To zna­czy przy ra­mie, bo ta­blicy nie ma, ktoś znisz­czył albo była stara i się roz­pa­dła, nie wiem. Usia­dłam i pa­trzy­łam na wodę. Po kilku mi­nu­tach usły­sza­łam kroki, z pra­wej strony, na ścieżce. To był Wik­tor. Pod­szedł do mnie i po­wie­dział, że coś zna­lazł. „Ko­goś”, po­pra­wił się. I że­bym z nim po­szła. I że­bym się nie de­ner­wo­wała, do­dał. Po­szłam. Na górę, tam, gdzie le­żały zwłoki. Krzyk­nę­łam, kiedy je zo­ba­czy­łam. Kosz­marny wi­dok. W pierw­szej chwili my­śla­łam, że... – za­wa­hała się. – Że to może ja­kiś... że to nie na­prawdę. Że Wik­tor tak so­bie za­żar­to­wał.

Spra­wiała wra­że­nie po­gu­bio­nej i za­lęk­nio­nej. Zu­peł­nie jak ja sprzed lat, po­my­ślała So­nia.

– Pan Ryl­ski lubi ta­kie żarty?

– Nie, źle to uję­łam. Cho­dziło mi o to, że wi­dok był tak kosz­marny, że aż nie­re­ali­styczny, a Wik­tor lubi nie­re­ali­styczne rze­czy. Ma­gię. Świat poza oczy­wi­stym po­zna­niem.

„Po­jeb” – przy­po­mniały jej się słowa Ra­nika.

– Jak na ana­li­tyka ban­ko­wego to ory­gi­nal­nie – za­uwa­żyła. – Po­my­śla­ła­bym ra­czej, że to pani lubi taką te­ma­tykę. Et­no­lo­gia...

– Et­no­lo­gia to na­uka o lu­dach. W ta­kim po­dej­ściu jesz­cze brzmi nasz za­chodni, wyż­szo­ściowy sto­su­nek. An­tro­po­lo­gia nie dzieli ze względu na roz­wój czy kul­turę, tylko każ­demu, ob­cemu czy swo­jemu, przy­gląda się tak samo, z po­dob­nego dy­stansu, re­flek­syj­nie i kry­tycz­nie.

Kranz po­my­ślała, że dziew­czyna ide­al­nie wy­brała kie­ru­nek stu­diów. Kiedy o nich mó­wiła, wy­po­wia­dała się płyn­nie, z za­an­ga­żo­wa­niem i za­pa­łem. Jakby ktoś ją prze­łą­czył.

– W ra­mach tych nauk jest oczy­wi­ście świat wy­obra­żony, ma­giczny, ale to nie moja pa­sja – do­dała Mal­wina Sto­lar­czyk, po czym za­mil­kła.

– Była pani tu już kie­dyś? To zna­czy w ka­mie­nio­ło­mie?

– Nie, ni­gdy. Wik­tor lubi te te­reny. Uważa, że są in­te­re­su­jące. We­dług niego Dolny Śląsk w ogóle...

Drzwi się otwo­rzyły i na po­ste­runku zja­wił się sier­żant Ja­cek Maj­kow­ski. Po chwili za jego ple­cami zma­te­ria­li­zo­wał się Ma­rek Ra­nik.

– Je­stem. Co tam się... – za­czął ten ostatni, ale urwał na wi­dok ko­biety, po czym prze­szedł w tryb ofi­cjalny. – Po­tem zdam ra­port.

I tak było już za późno. Co­kol­wiek Mal­wina Sto­lar­czyk chciała po­wie­dzieć, zo­stało prze­pło­szone na­głym po­ja­wie­niem się sier­żan­tów.

– Coś no­wego? – za­py­tał Ra­nik, gdy dziew­czyna po­że­gnała się z ko­mi­sarz i wy­szła z po­koju.

– Nie. A u cie­bie?

Wes­tchnął.

– Lu­dzie się zje­chali. Zna­czy zjeż­dżali. Cią­gle trzeba było ich od­ga­niać. Jest ta­śma, wi­dać, że nie można przejść, bo po­li­cja pra­cuje, a oni jak ćmy do świa­tła. Co za na­ród, kurde. Za­ka­żesz, to pójdą w to jak w dym.

– Tak było. – Maj­kow­ski się uśmiech­nął. – Wszystko zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami.

– Niby tak. – Ra­nik usiadł, po czym spoj­rzał na pu­stą cu­kier­nicę oraz opróż­nioną pa­pie­rową to­rebkę. – Kurde, cu­kru nie ma, za­po­mnia­łem – jęk­nął. – A co do sprawy, tech­nicy za­bez­pie­czyli de­nata. Nic cie­ka­wego do­koła nie zna­leź­li­śmy. Śla­dów po tym, że ktoś z tą głową tam ła­ził, też nie. Może jed­nak wrzu­cił ją do wody? – Wzru­szył ra­mio­nami.

– Zgło­si­łam za­po­trze­bo­wa­nie na nurka. To nie jest duży zbior­nik i wy­gląda na mało za­nie­czysz­czony, czyli szybko po­winno się wy­ja­śnić – od­parła So­nia. – A co ty my­ślisz, Ja­cek?

– My­ślę, że ni­gdy wcze­śniej cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem. W fil­mach tylko. Kiedy Ma­rek za­dzwo­nił i po­wie­dział, co i jak, my­śla­łem, że żar­tuje.

– Tak samo po­wie­działa ta dziew­czyna o swoim chło­paku: są­dziła, że żar­to­wał.

– Cho­dziło mi o to, że mnie na­biera, wkręca. To chyba le­piej od­daje sens. – Maj­kow­ski się za­my­ślił. – A ty masz ja­kąś teo­rię?

– Nie. – So­nia po­krę­ciła głową. – Na ra­zie nie.

– Ja wam mó­wię, że ten Ryl­ski jest po­dej­rzany. Trzeba go spraw­dzić – za­pa­lił się Ra­nik. Wi­dać było, że zła­pał trop i nie bę­dzie chciał go pu­ścić.

– Sprawdź – zgo­dziła się. – A jak na miej­scu? Na pewno ktoś cie­kaw­ski się tam zjawi, a ca­łego te­renu nie da się ogro­dzić.

– Chło­paki z Głu­szycy mają pa­tro­lo­wać. Z góry po­le­ce­nie, zna­czy od sta­rego. A my tak tym­cza­sowo czy...?

– Na ra­zie pro­wa­dzimy.

Sama nie wie­działa, czy ra­czej ją to cie­szy, czy wo­la­łaby się po­zbyć tej sprawy.

– Mu­szę przy­znać, że od kiedy tu sze­fu­jesz, sy­tu­acja zro­biła się oży­wiona – stwier­dził Ma­rek.

– Ra­czej roz­sze­rza się mar­twica. – So­nia wstała od biurka. – Jadę na krótko do domu. Po­tem będę w te­re­nie. Dzwoń­cie, jakby co.

***

Bob stał w ko­ry­ta­rzu, ale nie rzu­cił się na nią. Sie­dział i pa­trzył. Ćwi­cze­nia pro­wa­dzone we­dług za­le­ceń be­ha­wio­rystki dzia­łały. So­nia nie że­gnała się z psem wy­lew­nie, nie ce­le­bro­wała po­wro­tów. Mó­wiła: „Wy­cho­dzę” i za­my­kała za sobą drzwi. Wra­cała, naj­pierw wi­tała się z Julką, a je­śli jej nie było, do­piero po dłuż­szej chwili przy­wo­ły­wała Boba do sie­bie. Cho­dziło o to, żeby nie pod­krę­cać w nim emo­cji. So­nia czuła się przez to tak, jakby przy­cho­dziła do domu do męża, z któ­rym prze­żyła ćwierć wieku, a z wszel­kich wzru­szeń zo­stały im tylko wzru­sze­nia ra­mion. „To go jed­nak ka­struje, nie uwa­żasz?”, za­py­tał Piotr, ob­ser­wu­jąc jej za­cho­wa­nie. Na po­czątku wła­ści­wie go­dziła się z ta­kim oglą­dem sy­tu­acji. Bra­ko­wało jej tego ska­ka­nia, uja­da­nia, li­za­nia. Aten­cji. Po­twier­dze­nia faktu, że ktoś za nią tak tę­skni. Nie bra­ko­wało jej jed­nak po­gry­zio­nych pa­pie­rów wy­cią­gnię­tych z ko­sza, wy­cia, dy­gotu. Wy­so­kie C zro­biło się niż­sze, ale sta­bil­niej­sze i prze­wi­dy­walne, a So­nia uświa­do­miła so­bie, że to, co wcze­śniej brała za mi­łość, było tak na­prawdę lę­kiem i roz­pa­czą.

Czy na ludzki świat można było pa­trzeć tak samo?

– No chodź. – Kuc­nęła i do­piero wtedy Bob do niej pod­biegł. – Jest okej. – Po­gła­skała go pod brodą. – Po pro­stu okej.

Pa­trzył na nią, jakby ro­zu­miał, co mówi.

Wstała i przez chwilę się nie ru­szała. Do­koła było ci­cho, tylko ona i Bob. Pies cze­kał, ale jej nie po­pę­dzał. Wie­dział, co się za chwilę wy­da­rzy. Pew­ność i ru­tyna go uspo­ka­jały.

Się­gnęła po smycz, za­pięła ją i wy­szli.

Czy mo­głaby tak żyć: prze­wi­dy­wal­nie i bez zmian? Rzecz ja­sna w pracy nie, ale pry­wat­nie? Spo­kój i sta­gna­cja, żad­nego mio­ta­nia się.

Przy­spie­szyła. Bob przez chwilę się guz­drał, ob­wą­chu­jąc oko­licę, ale kiedy się zo­rien­to­wał, że taki ma być tryb spa­ceru, nie pro­te­sto­wał. Świet­nie wy­czu­wał na­strój Soni, wie­dział, kiedy sprawy są na se­rio.

Cie­kawe, czy wie­dział też, co dzieje się w jej wnę­trzu, po­my­ślała. Sześć ty­go­dni. Wła­ści­wie mniej wię­cej cztery. Psy po­tra­fią od­róż­nić za­pach zdro­wych i no­wo­two­ro­wych ko­mó­rek, więc może i taka sy­tu­acja jest dla nich ja­sna.

Do­szli aż do miej­sca, gdzie droga za­czy­nała się piąć ostro w górę. So­nia przy­sta­nęła, ciężko od­dy­cha­jąc, a po­tem wró­cili, już w wol­niej­szym tem­pie.

W domu zro­biła ka­napkę z żół­tym se­rem i ke­czu­pem. Kiedy nie było Julki, od­pusz­czała so­bie go­to­wa­nie. Albo ja­dła u Pio­tra.

Piotr.

Na­piła się coli – ko­lejny mi­nus w ru­bryce „od­ży­wia­nie”.

– Wy­cho­dzę – rzu­ciła w prze­strzeń.

Bob nie od­pro­wa­dził jej do drzwi.

***

– Cześć.

Znowu była w Ryb­nicy Le­śnej. Kiedy mi­jała Jan­tar, dom se­niora, jak gło­sił duży na­pis na fa­sa­dzie, wzdry­gnęła się. Bez względu na to, jak do­brą opiekę ofe­ro­wały ta­kie miej­sca, wzbu­dzały w niej smu­tek, nie­po­kój i lęk. Z po­wo­dów ogól­nych, ale także z po­wodu matki. I swo­jego.

„Dzieci po­winny się zaj­mo­wać ro­dzi­cami”.

„Kto ci poda szklankę wody na sta­rość?”.

Te­le­fon po­ło­żony na fo­telu obok za­wi­bro­wał. „Piotr”. Nie zmie­niła za­pisu, nie zdrob­niła imie­nia.

– Cześć. Już po ro­bo­cie? – Usły­szała jego głos.

– Cześć. W trak­cie. Te­raz tak bę­dzie.

– Co się stało?

– Mor­der­stwo – wy­ja­śniła krótko.

– Jak za­wsze wy­lewna.

– Jak za­wsze pro­fe­sjo­nalna. Niech to szlag. Prze­je­cha­łam.

– Kogo?

– Co – po­pra­wiła go. – Skręt. Za­my­śli­łam się. Ja­kaś je­stem roz­ko­ja­rzona.

– Może za­ko­chana?

Na wą­skiej szo­sie nie miała jak za­wró­cić, do­je­chała więc aż do po­se­sji, do któ­rej pro­wa­dziła cof­nięta brama, i tam wy­krę­ciła.

– Może. Mam te­raz chwilę na do­jazd, a po­tem znowu będę mu­siała się wy­łą­czyć.

– To też jak za­wsze – wes­tchnął.

Te­atral­nie czy praw­dzi­wie? Nie ob­sta­wi­łaby żad­nego z wa­rian­tów.

– Czyli co? Żad­nych ro­man­tycz­nych wie­czo­rów i jesz­cze ro­man­tycz­niej­szych nocy?

– Pio­trek, mamy ciało. Brzydko po­trak­to­wane. Na ra­zie nie znamy per­so­na­liów, przy­czyn, nie mamy żad­nych tro­pów. To nie na­straja ro­man­tycz­nie.

– Prze­cież wiem, So­niu. – Te­raz Piotr Dęb­ski miał ak­sa­mitny głos. – Po pro­stu wy­ra­żam żal, to chyba na­tu­ralne? Ty zresztą czę­sto po­wta­rzasz, że lu­bisz na­turę, a na­tura wie, co robi, prawda?

So­nia po­czuła skurcz brzu­cha. Wie, co robi?, po­wtó­rzyła w my­ślach.

– Słu­chaj, za­raz będę na miej­scu – po­wie­działa. – Za­dzwo­nię wie­czo­rem, do­brze?

– Za­dzwoń. Ale kiedy już wró­cisz i nie bę­dziesz pra­co­wała, to może jed­nak mo­gli­by­śmy się spo­tkać?

– Na­tu­ral­nie – rzu­ciła lekko i roz­łą­czyw­szy się, głę­boko wes­tchnęła.

W od­dali po pra­wej stro­nie za­uwa­żyła w ziemi wielką szarą wy­rwę, do któ­rej pro­wa­dziła szu­trowa droga. Wy­glą­dało jak czynny ka­mie­nio­łom.

Gdy do­je­chała do schro­ni­ska, stało tam kilka aut. Pew­nie ich wła­ści­ciele byli jesz­cze w gó­rach albo przy­je­chali na ko­la­cję, bo ci, któ­rzy tu no­co­wali, tu­ry­ści sta­rej daty, nie uzna­wali kom­for­to­wych pod­wó­zek. So­nia się ro­zej­rzała, nie zo­ba­czyła jed­nak se­le­dy­no­wego kam­pera. Za­par­ko­wała pod drze­wami i wy­sia­dła. Wy­cią­gnęła te­le­fon z kie­szeni, ale się roz­my­śliła. Skie­ro­wała się w stronę bu­dynku. We­szła do środka, do du­żego po­miesz­cze­nia na par­te­rze, gdzie znaj­do­wała się ja­dal­nia.

Przy jed­nym ze sto­łów wy­pa­trzyła Mal­winę Sto­lar­czyk, sie­dzącą przed ta­le­rzy­kiem z nie­do­je­dzo­nym cia­stem i kub­kiem her­baty. Pi­sała coś w ze­szy­cie. I aż pod­sko­czyła, gdy So­nia po­de­szła do niej i się przy­wi­tała.

– Nie chcia­łam pani prze­stra­szyć.

– Nie... po pro­stu się za­my­śli­łam. Pi­sa­łam. Pra­co­wa­łam. To na stu­dia. – Mal­wina za­mknęła no­tes z ar­ty­stycz­nie okle­joną wy­ci­nan­ko­wym ko­la­żem okładką. – Wik­tora nie ma. Po­je­chał do sklepu. To zna­czy na sta­cję ben­zy­nową. Po ja­kiś ka­be­lek do ła­do­wa­nia. Mogę za­dzwo­nić...

– Nie. – Ko­mi­sarz po­krę­ciła głową. – Przy­je­cha­łam do pani.

Dziew­czyna prze­stra­szyła się jesz­cze bar­dziej.

– Tak? Ale ja już wszystko...

– Może się przej­dziemy? – So­nia się uśmiech­nęła.

– Do­brze. – Ze­brała swoje rze­czy do wor­ko­wa­tego ple­caka, który przy­po­mi­nał przed­wo­jenny ekwi­pu­nek albo współ­cze­sny drogi pro­dukt skan­dy­naw­skiego de­si­gnu. – Ja na­prawdę nie wiem, co jesz­cze bym mo­gła... – do­dała, gdy wy­szły na ze­wnątrz.

– Ten bu­dy­nek też ładny. – Kranz spoj­rzała na obiekt, który wła­śnie mi­jały. Stał w nie­du­żym od­da­le­niu od An­drze­jówki, ale był zruj­no­wany. Wi­dać, że od lat nikt o niego nie dbał.

– Bar­dzo. Aż przy­kro pa­trzeć. Po­dobno pod­czas wojny od­by­wały się w nim obozy dla mło­dzieży z Hi­tler­ju­gend. Po­tem, już za na­szych cza­sów, była tam baza noc­le­gowa, ale od wielu lat nikt się nim nie zaj­muje i tak się za­pada.

– Pani też in­te­re­suje się tymi te­re­nami?

– Lu­bię coś wie­dzieć o miej­scu, które od­wie­dzam, ale hi­sto­ria Dol­nego Ślą­ska, zwłasz­cza ta przed­wo­jenna, to aku­rat ko­nik Wik­tora.

– Ma jesz­cze ja­kieś ko­niki?

Dziew­czyna przy­sta­nęła i po­pa­trzyła na nią tak, jakby szu­kała u niej po­mocy.

– Ja wła­ści­wie chcia­łam pani o tym po­wie­dzieć już na po­ste­runku, ale kiedy ci dwaj po­li­cjanci przy­szli... wy­dało mi się to nie­po­ważne, nie na miej­scu. To nie ma nic wspól­nego ze sprawą i w ogóle... Ale może le­piej, żeby pani wie­działa, niż żeby po­tem to miało do pani tra­fić, bo można by po­my­śleć, że... – Urwała. Prze­łknęła ślinę, ję­zy­kiem lekko zwil­żyła wargi i do­dała: – Wik­tor in­te­re­suje się róż­nymi spra­wami. Ta­kimi z prze­szło­ści, z hi­sto­rii, ma­gicz­nymi, do­ty­czą­cymi rze­czy­wi­sto­ści al­ter­na­tyw­nej albo lu­do­wych wie­rzeń, roz­ma­icie to można na­zwać. Wśród tych za­in­te­re­so­wań są też wam­piry.

– Wam­piry. – So­nia drgnęła. To była jej pierw­sza myśl, gdy zo­ba­czyła ciało i ko­łek wbity w serce. Tak ab­sur­dalna, że na­tych­miast prze­pchnęła ją da­lej, do ka­ta­logu w gło­wie z na­pi­sem „głu­poty”.

– No tak. Książki, ta­kie po­pu­lar­no­nau­kowe i fa­bu­larne, filmy, miej­sca. Wszystko. I ten wy­jazd też miał być tro­chę pod tym ką­tem, bo tu­taj rów­nież żył wam­pir. Jejku, jak to brzmi. – Dziew­czyna po­krę­ciła głową i się za­ru­mie­niła. – I to mó­wię ja, przy­szła na­ukow­czyni. Cho­dzi mi o to, że to była znana lo­kal­nie sprawa. In­for­ma­cje o niej są na­wet w ar­chi­wach Hoch­ber­gów.

– Tych z Książa? – spy­tała So­nia.

– Tak, wła­śnie tych. Mroczna hi­sto­ria. O męż­czyź­nie, który skoń­czył bez głowy i z prze­bi­tym ser­cem.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: