Potwór - ebook
Potwór - ebook
Aspirant Igor Fijałkowski otrzymuje informację, że agresywny mężczyzna, którego właśnie przesłuchał, tuż po wizycie na komendzie ciężko pobił partnerkę. W przypływie emocji policjant postanawia wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Nie wie, że człowiek, z którym zadarł, ma silne powiązania z lokalnym gangiem. Gdy do polowania na przestępców włącza się podkomisarz Krauze, sam również staje się ich celem. Tymczasem w Kłodzku zaczynają znikać młode kobiety...
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-541-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
– Czy dzisiaj też przyjdzie potwór? – zapytała dziewczynka, przytulając się do mamy.
– Nie, skarbie, wiesz, że potwory nie istnieją.
– Ale ja go widziałam. Mówił do mnie. Znał moje imię.
– Helenko, rozmawiałyśmy o tym wczoraj. Pewnie ci się przyśnił – powiedziała, uśmiechając się do córki.
Dziewczynka ułożyła misia obok siebie na poduszce, po czym przykryła go miniaturowym kocykiem.
– Wydaje mi się, że był prawdziwy. Nie spałam.
– Skarbie, zaglądałam w nocy kilka razy do twojego pokoju. Nikogo w nim nie było. Spałaś, włączyłam ci lampkę z Psim Patrolem, którą dostałaś na urodziny. Pilnowali cię całą noc.
– To dlaczego on… – urwała. Wiedziała, że mama czyta w myślach. Wystarczyło powiedzieć słowo, a mama kończyła zdanie tak, jakby wszystko wiedziała.
– Bo widzisz, słoneczko, zdarza się, że nocą odwiedzają cię postacie z bajek i filmów. Zazwyczaj z tych, które lubisz. Ale czasem w snach pojawiają się potwory. Ale one znikają równie szybko, jak się pojawiają. Następnego dnia o nich nie pamiętamy.
– Ale ten nie był zmyślony, mamusiu. Powiedział, że jeszcze tu przyjdzie.
– Kochanie, nie mógł być prawdziwy. A teraz zamykaj oczka. Jutro zrobimy coś fajnego.
Dziewczynka spojrzała w kierunku okna, które wypełniała czerń. Miała nadzieję, że mama ma rację i że w tym świecie, ciemnym, niemal czarnym, nie ma żadnych istot, które chciałyby jej zrobić krzywdę.
– Zostań tu ze mną – szepnęła. – Boję się.
Kobieta spojrzała na córkę, na jej niewielką twarzyczkę, na pełne usta, niebieskie oczy, kształtne czoło, delikatnie zarysowane oblicze osoby, która dopiero powoli poznaje świat. Popatrzyła na najdroższą i najukochańszą dziewczynkę, która wierzyła w każde jej słowo i zapewnienie.
– Będę tu przez chwilę, Helenko. No, śpij już – odpowiedziała, ściszając głos, po czym powąchała upięte w gruby warkocz pachnące włosy. Zerknęła na jedną z książek stojących na półce, na _Muminki_, które czasami czytały do snu. Być może mała z ciekawości obejrzała ilustracje i może to przez Bukę miała koszmary.
Przykryła córkę kocem, a gdy parę minut później wychodziła z pokoju, zabrała ze sobą książkę.
Popatrzyła na zegarek. Kilka minut po dwudziestej pierwszej.
Nalała do kieliszka białe wino, przygotowała przekąski i wyszła na taras. Rozejrzała się po rozległym podwórzu. W ciemności wyglądało, jakby nie miało końca.
Miejscowość znajdowała się w niewielkiej dolinie, choć ich dom stał w wyżej położonej części wsi. Otaczały ją rozległe łąki, pola i lasy, które sięgały Gór Stołowych.
Kochała to miejsce. Było piękne, choć teraz, nocą, bałaby się wyjść dalej niż za ogrodzenie. Być może na tym polegał urok okolicy – zachwycała i onieśmielała zarazem, podobnie jak paraliżowały pięknem skaliste szczyty czy rozległe morza i pustynie.
„Tak, czasami było tu zbyt pięknie i zbyt drapieżnie”, powiedziała do siebie, patrząc w nieprzeniknioną ciemność.
Podeszła do ściany domu i wcisnęła włącznik. Lampy ledowe oświetliły niemal całe podwórze. Teraz lepiej było widać część krzewów i kwiatów, azalie, hortensje, róże. W oddali, za nimi, znajdował się duży basen, dalej ogromna pergola, a obok niej wysoka trampolina, zjeżdżalnia oraz plastikowy basenik, który czekał na ciepłe dni.
Dalej w mroku połyskiwały stawy. Nie znosiła ich mulistej woni. Uważała, że postawili dom zbyt blisko nich. Ale to on zdecydował. Powiedział, że ma plan na ich wykorzystanie.
Usiadła w wygodnym fotelu ogrodowym. Zamknęła oczy i wzięła kilka głębokich wdechów.
Pomyślała o dniu, który właśnie upłynął, o wyjeździe do miasta, o załatwionych i niezałatwionych jeszcze sprawach. Nie było tego dużo, zajęło jej to ułamek dnia. Resztę czasu poświęciła córce. To był jej świat. I jej największa miłość. Zawożenie do przedszkola, raz w tygodniu wyjazd na zajęcia dodatkowe do Kłodzka, zakupy, ogarnianie domu.
Niespełna kwadrans później odstawiła pusty kieliszek i sięgnęła po telefon. Przejrzała z ciekawości Facebooka. Ziewnęła. Otworzyła aplikację, do której zaglądała tylko wtedy, gdy była sama i miała pewność, że w pobliżu nikogo nie ma.
Dwie nowe wiadomości.
Poczuła delikatne ciepło w dwóch miejscach na ciele, które za dotknięciem dłoni stawały się ciepłe, a zaraz potem rozpalały się gorącem.
Dawno nie czuła się tak szczęśliwa, choć był to inny rodzaj szczęścia. Nie ten, jaki daje widok spokojnie śpiącego dziecka, ani nie ten, który dawało jej kiedyś silne objęcie mężczyzny.
Ten był inny, wcześniej nieznany, a teraz, kiedy już go poznała, nie chciała innego.
Zamknęła oczy. Ujrzała tę twarz, ładną, subtelną twarz, którą pokochała.
Już chciała odpisać na wiadomość, ale usłyszała szept. Chyba dochodził z pokoju Helenki. Zostawiała jej uchylone okno.
Bezszelestnie wstała z fotela i przeszła w tamtym kierunku.
Upewniła się, że nikt jej nie zobaczy, ale po chwili zganiła się w myślach – przecież nikt jej nie mógł teraz widzieć. Podeszła bliżej, starając się nie wydawać żadnego dźwięku.
W tej samej chwili ujrzała przyklejoną do szyby bladą twarz córki.
Dziewczynka wpatrywała się w dal, powtarzając niczym automat słowa:
– Czarny, czarny potworze, odejdź… Czarny potworze, odejdź, błagam cię… Idź sobie.
Szybko odwróciła głowę, bo miała wrażenie, że poczuła na swojej szyi zimny oddech.ROZDZIAŁ 2
2
– Mówię ci, że to jest wyreżyserowane! – Chłopak podskoczył. Miał tyle energii, że nawet kiedy mówił, cały się poruszał. Nosiło nim tak, jakby wciąż grał w ekscytującą grę.
– Nie jest. Mówię ci po raz setny.
– Nie wierzę – odpowiedział, potrząsając głową. – To by nie było normalne.
– To uwierz, robaczku, bo jak ci sprzedam lepę, to sam się przekonasz, że pewnych rzeczy nie da się wyreżyserować. Jak mój cios.
– Wujek, kurde, ale spójrz na nich. Popatrz na ich miny – upierał się – zachowanie i to, jaki mają z tego ubaw. Musieli to zaplanować, przecież tam jest ekipa, reżyser. To wszystko, no wiesz…
Igor pokiwał głową, a potem złożył ręce jak mentor.
– Okej, Marcel, widzę, żeś się, chłopie, minął z rozumem i nawet go nie próbujesz gonić. To oczywiste, że zaplanowali. Przytachali kamerę, oświetlenie, mikrofony, rekwizyty. Ale to nie zmienia faktu, że oni naprawdę strzelają sobie w jaja, w brzuch, plecy, nogi. Różnica jest taka, że ta ekipa filmuje autentyczne – zaakcentował – sceny. Sam sobie kiedyś jebnąłem kulą gumową w nogę. Wali ostro, wierz mi.
– Miałeś nie przeklinać.
– Sorry.
– Tak czy siak, po prostu nie wierzę – oznajmił Marcel, patrząc w ekran telewizora, który zajmował niemal całą ścianę.
Rodzice wybrali się do restauracji. Nie chcieli go zostawić samego w domu, zwłaszcza o tej porze, dlatego poprosili, żeby Igor spędził z nim wieczór.
Igor Fijałkowski był najlepszym kolegą Filipa Krauzego, razem się wychowywali, od lat razem pracowali w policji, w wydziale kryminalnym. Ich prywatne i zawodowe relacje się łączyły, co ostatecznie przekładało się na to, że spędzali ze sobą każdy dzień, a ich rodziny dobrze się znały.
Igor nie miał nic przeciwko temu, żeby spędzić wieczór ze swoim chrześniakiem. Gdy tylko zjedli lazanię, zaczęli oglądać film. Nie spodobał się im, więc zamówili pizzę i włączyli YouTube’a, stare odcinki _Jackass_, popularnego programu MTV, w którym grupa znajomych wykonywała na wpół kaskaderskie wygłupy: paintball, bicie po twarzy, podpinanie się do prądu, rzucanie na swoje nagie ciała skorpionów, pijawek czy węży.
Igor parsknął śmiechem, gdy na ekranie jeden z gości skoczył z drzewa, a potem nie mógł wstać. Możliwe, że zwichnął sobie kostkę.
– To poczytaj w Wikipedii, łosiu – orzekł, nie odrywając wzroku od filmu. – Albo po prostu uruchom zakurzone zwoje w mózgu. Mówisz, że to idiotyczne? Udawane? A teraz niby co robicie w necie? – zapytał i nie czekając, sam sobie odpowiedział: – Teraz też robicie z siebie idiotów, by zaistnieć na tych cholernych TikTokach czy Snapchatach.
– Wy, to znaczy kto?
– Wy, głąby pospolite zwane młodzieżą. Robicie wszystko pod publikę, dla lajków, serduszek, łapek, udostępnień. Karmicie się liczbami, a nie emocjami. Kiedyś nie było tego całego syfu. Jackassów nagrywali dwadzieścia lat temu. Nie było takiego pieprzonego parcia na szkło. Nagrywali, bo chcieli, bo czuli, że to, co robią, jest czymś nowym, oryginalnym, pomysłowym.
– Chcesz mi powiedzieć, że robili to bezinteresownie?
– Wiadomo, mieli z tego hajs, ale to nie było to, co teraz. Dzisiaj każdy może pokazać swoją mordę w internecie, każdy może nagrać filmik dla szpanu, dla beki. Każdy chce być gwiazdą. I dlatego mało kto jest dobry, autentyczny. A wy jaracie się tym szambem, wskakujecie w gówno i chlapiecie nim dookoła.
Marcel wzruszył ramionami. Już chciał coś dodać, ale usłyszeli dzwonek do drzwi.
– Cholera, nie spieszyło się im z tą pizzą – mruknął Igor i poszedł otworzyć. W jednej chwili jego radosny wyraz twarzy zamienił się w pytający.
W progu stali Filip Krauze z żoną. Ola miała na sobie kurtkę dżinsową i dopasowane spodnie, które podkreślały jej zgrabną sylwetkę. Krauze, czterdziestolatek z długimi blond włosami związanymi w kucyk, odpiął mankiety koszuli, którą włożył na kolację. Pewnie było mu niewygodnie, bo zwykle nosił bluzę dresową i czapkę z daszkiem.
– Co tu robicie? Przecież to nie wy tu powinniście stać, ale dostawca pizzy.
– Nie cieszysz się na nasz widok?
– Myślałem, że to żarcie. Jeśli macie coś ciepłego do jedzenia w kieszeniach, to luz, możecie wejść.
– Zostawiliśmy wam pełną lodówkę, zamrażarkę, dania w pięć minut, przekąski. I jeszcze zamówiliście pizzę?
– Wszystko zeżarłem, ale pizzy nie znalazłem, więc zamówiłem.
Ola z Filipem przekroczyli próg mieszkania i przeszli do przestronnego salonu, który łączył się z kuchnią. Pomieszczenia oddzielał murek, na którym znajdował się drewniany blat bufetu.
– Co wy oglądacie? – zapytał Krauze, wskazując na telewizor. Miał kwaśną minę.
– Jackassów.
– Co?! – wycedził. W ostatniej chwili się powstrzymał, a chciał już puścić wiązankę.
– Jakieś filmiki w necie – odpowiedział Marcel, nie patrząc na ojca.
Filip wziął kolegę na bok.
– Igor, do jasnej cholery, zostawiliśmy cię z młodym i miałeś przypilnować, żeby obejrzał lekturę. Za dwa dni ma sprawdzian. Wiesz, że ma problemy z polskim. – Kiedy był zły, wyrzucał z siebie słowa szybciej niż karabin pociski, i w taki właśnie sposób mówił teraz. – Właściwie ma problemy ze wszystkim. Obejrzenie z nim półtoragodzinnego filmu to chyba nie jest wyczyn ponad twoje siły, co?
– No i zaczęliśmy, ale tak przynudzali, że się nie dało tego oglądać. Młody zaczął ziewać, prawie mi tu usnął, więc zrobiłem krótką przerwę. Nie wściekaj się. To tylko jeden krótki filmik na YouTubie. Potem obejrzymy resztę.
– Jeden cholerny film – zaakcentował Krauze, nie ustępując. – Nie cały dzień z lekturami, nie cała noc, ale jeden film. I nawet to musiałeś spartolić? Naprawdę musiałeś mu puszczać to gówno?
– Żadne gówno. Świetna rzecz.
– Karmisz mnie tym syfem na komendzie, puszczasz mi to do każdego śniadania i obiadu, podniecając się jak niedorozwinięte dziecko. I jeszcze pokazujesz to Marcelowi? Wiesz, że ma problemy w szkole. Jeszcze zacznie błaznować jak te dupki w telewizji.
– Nie bój się, swojej córce też to czasami puszczałem i proszę, nie przeszkadza jej to kończyć każdej klasy z wyróżnieniem – odpowiedział Fijałkowski, nie przejmując się słowami przyjaciela. Znali się ponad pół życia, lubili się, ale i wkurzali się na siebie, nie szczędząc wyzwisk.
– To mój syn, więc się o niego boję. I nie każ mi się z tego tłumaczyć. Po prostu przyjmij to łaskawie jako fakt. Idź tam, włącz mu tę pierdoloną lekturę, a potem rób, co chcesz – mruknął, patrząc na zegarek. – Równie dobrze możesz…
Igor popatrzył na kolegę.
– Filip… – Nie dokończył, bo Krauze znów mu przerwał.
– Nie chcę tego słuchać. Chociaż raz w życiu zachowaj się, jak trzeba. Jesteś jego ojcem chrzestnym. Popierdolonym, ale chrzestnym. Nie każ mi żałować tej decyzji. To nasz jedyny syn. Ma jednego chrzestnego. Jebniętego, ale jedynego. Więc się postaraj, chociaż czasami. Wspieraj go. I przy okazji nas też. Wiesz, że jesteś dla niego ważny, lubi cię, słucha. Jeśli mu się spodoba to, co mu pokazujesz, to będzie ci chciał zaimponować. Zacznie ich naśladować.
– A tam…
– On się nie umie od tego zdystansować – wyjaśnił szczerze przejęty Krauze. – Te światy mu się zlewają. Może to przez ADHD i ogół tych pieprzonych zaburzeń koncentracji, a może przez to, że jest jeszcze niedojrzały. Tak czy siak lepiej mu pewnych rzeczy nie pokazywać, bo jeśli to mu się spodoba, to będzie chciał być taki jak oni. A gdy koledzy z klasy zobaczą w nim kolejne wcielenie wariata, to będą go podjudzali. A Marcel da się podpuścić.
– Skończyłeś? – zapytał Fijałkowski, sięgając po butelkę z piwem.
– Tak. Zrób, co należy. Chociaż jemu oszczędź tego gówna. Wystarczy, że mnie to pokazujesz.
– Jak będzie chciał, to i tak to obejrzy. Pełno tego w internecie. Nie uchronisz go.
– Więc mu przynajmniej tego nie ułatwiaj. A poza tym, jeśli mu teraz powiesz, że to tylko ściema, być może się tym nie zainteresuje.
Igor przygryzł wargę. Chciał spędzić miły wieczór z chrześniakiem, pokazać mu to, co jego samego bawiło, cieszyło, bez wcinania się rodziców, ale się nie udało.
– Wymyśl coś. Dasz sobie radę. Może tego nie wiesz, ale dla Marcela jesteś kimś ważnym. Kimś, kogo najbardziej słucha. Pamiętaj o tym.ROZDZIAŁ 3
3
Wylała porcję żelu o zapachu cedru na dłoń, po czym zaczęła namydlać ciało. Piersi, brzuch, podbrzusze, łono, uda, na końcu łydki i stopy. Lubiła dotykać swojego ciała od czasu, gdy stała się nastolatką. Już wtedy uwielbiała masować nieduże piersi z jasnymi sutkami. Wtedy też zdała sobie sprawę, że pociągają ją nie tylko mężczyźni, ale także kobiety. Piękne, młode, z małymi piersiami, wysportowane, ubierające się elegancko, klasycznie, wieczorem wkładające na siebie zwykły obcisły T-shirt i męskie spodnie od piżamy.
Podobne do niej.
Uśmiechnęła się, bo niedługo powinna się zjawić Dominika. Trochę ryzykowała, sprowadzając ją do swojego domu, ale nie potrafiła się powstrzymać. Pożądanie było silniejsze niż zdrowy rozsądek. Już się nie mogła doczekać, kiedy ją dotknie, pocałuje, kiedy posmakuje jej śliny. Zacznie muskać jej sutki, jej idealnie okrągłe pośladki.
Uśmiechnęła się. Dotknęła tego miejsca. Poczuła rozkosz.
– O Boże… – wyszeptała. Ciało zadrżało. Wsunęła palec jeszcze głębiej. Po chwili wyjęła. Nie chciała tego robić bez niej. Już niedługo. Zrobią to raz, wypiją wino, potem jeszcze raz.
Przesunęła po łydkach maszynką do golenia. Robiła to tak często, że włoski nie miały prawa odrosnąć. A mimo to potrzeba ciągłej pielęgnacji była silniejsza. Musiała być nieskazitelna, zawsze, każdego dnia.
Nagle usłyszała głos.
Wysunęła głowę spod strumienia wody wypływającej z ogromnej deszczownicy. Odczekała chwilę, ale hałas się nie powtórzył.
Może był to dźwięk telewizora? „Nie, przecież wyłączyłam”, odpowiedziała sobie w myślach. Mógł to być głos Helenki, ale córka spała już od ponad godziny. Zwykle budziła się dopiero koło północy, żeby się napić, a potem znów usypiała mocnym snem i spała aż do rana. Poza tymi pojedynczymi nocami, kiedy budziły ją koszmary.
Parę minut później zakręciła wodę, wytarła się, otuliła szlafrokiem i wyszła na korytarz. Dom skąpany był w delikatnej poświacie lamp podsufitowych. Zajrzała do salonu i włączyła światło zewnętrzne. W oddali kołysał się hamak, w którym spędzała wieczory. Tuż obok wygodne fotele ogrodowe.
Popatrzyła na leżący na drewnianej ławie telefon. Odblokowała ekran i kliknęła w powiadomienie o nowej wiadomości.
_Zaraz bede. Szykuj sie :)_
Chwilę później ubrała się w skąpe figi i sportowy stanik. Popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. „Jesteś piękna”, wyszeptała do siebie.
Przygotowała przekąski, potem zajrzała do pokoju córki. Spała, lekko pochrapując. Wróciła do salonu i zerknęła na zegar. Dopiero teraz sobie uzmysłowiła, że minęło dwadzieścia minut, od kiedy otrzymała wiadomość.
Dominika jechała do niej na rowerze. Uwielbiała sport, nie potrafiła sobie odmówić wieczornej przejażdżki. Paręnaście minut spóźnienia? To nie było w jej stylu. Zadzwoniła do niej. Odczekała kilka sygnałów, ale bez rezultatu. Po chwili ponowiła. Tym razem czekała dłużej, mając nadzieję, że usłyszy ten piękny, trochę dziewczęcy głos. „Cześć, kochanie” albo „Cześć, moja Syrenko”. Nigdy nie wiedziała, czemu Dominika nazywała ją Syrenką, ale było w tym coś seksownego i dziewczęcego zarazem.
Spróbowała znowu. Z telefonem przyklejonym do ucha przeszła z kuchni do salonu. Rozszczelniła drzwi tarasowe. Usłyszała dźwięki nocy, szum bulgoczącej wody w oczku wodnym oraz delikatny szum wiatru.
Wyszła do ogrodu.
– Jesteś tu? – zapytała, ale nikt jej nie odpowiedział.
Połączenie się urwało. Przeszła się wokół domu. Ani śladu.
Zadzwoniła ponownie. Miała wrażenie, że usłyszała znajomy dźwięk komórki. Dzwonek, który ustawiły, gdy dała jej telefon w prezencie. Tylko one znały ten numer, nikt więcej.
Nie dochodził z podwórza.
Podeszła bliżej wysokiego ogrodzenia od strony ulicy.
Dźwięk stał się wyraźniejszy i głośniejszy.
Wcisnęła przycisk, by otworzyć furtkę, i wyszła na ulicę.
Nie odrywając telefonu od ucha, przeszła w kierunku frontowej części ogrodzenia, które otaczało dom z trzech stron. Z tyłu, tam, gdzie znajdowały się stawy, a dalej już lasy, podwórze otaczało ogrodzenie z siatki.
– Kochanie? Jesteś tutaj?
Odpowiedziało jej milczenie i nocne nawoływanie zwierząt leśnych.
Połączenie znów się urwało. Zadzwoniła ponownie. Cisza wypełniła się znaną jej melodią, którą obie uwielbiały. Poznały się właśnie przy tej piosence i już na zawsze miała być ich, bez względu na przyszłość tej znajomości. Bo to, co je połączyło, nie mogło trwać długo. Wiedziała, że to się nie uda. Miała córkę i męża.
Dotarła do krańca ogrodzenia i wyjrzała za róg.
Nawet się nie zorientowała, kiedy jej palce się rozluźniły, a dłoń stała się niemal całkowicie bezwładna. Jej telefon upadł na asfalt.
Ledwo zdusiła krzyk.ROZDZIAŁ 4
4
– Niech pan powie, jaką ten młody człowiek dysponuje kwotą i jakie są jego oczekiwania.
Krauze popatrzył na Marcela, który rozglądał się po sklepie ze sprzętem komputerowym. Trzynastolatek z rozwichrzonymi blond włosami sięgającymi za ucho wzruszył ramionami. Miał na sobie kolorową bluzę, spodnie skaterskie oraz znoszone trampki w barwie wysychającego błota, ale równie dobrze mógł mieć kalosze, adidasy albo trapery – ubrania nie miały dla niego żadnej wartości. Spełniały swoją funkcję. Chroniły przed chłodem.
– Młody? – Popchnął syna. – Słyszysz, że pan wywołuje cię do odpowiedzi?
Chłopak popatrzył na ojca znudzonym spojrzeniem.
– Ma być dobry i ma rżnąć każdy najnowszy tytuł w ultradetalach.
Sprzedawca z trudem stłumił śmiech, objął palcami usta, jakby podziwiał wyjątkowy obraz w muzeum.
– Jeśli naprawdę zależy ci na czymś silnym, to proponuję ten. – Pokazał palcem jakiś model.
Krauze z trudem ukrył emocje.
– Co to takiego? – zapytał, udając, że go to nie interesuje.
– Cudo. Dość spory, ciężki, bo ma solidne podzespoły, w tym chłodzenie, ale za to karta graficzna… bajka!
Mężczyzna ubrany w czarną koszulę i wytarte dżinsy odsunął plakietkę informacyjną na bok, chwycił laptopa i postawił go przed nimi na ladzie. Zaczął wymieniać parametry techniczne urządzenia, które, jak ich zapewnił, pociągnie każdą grę w najwyższych detalach graficznych. Jego monolog trwał dwie, może trzy minuty. W tym czasie Filip patrzył na sprzęt, a oczy miał jak pięciozłotówki. Wreszcie mu przerwał. Wiedział już to, co powinien, więcej nie musiał.
– Ile kosztuje?
– Siedem tysięcy czterysta dziewięćdziesiąt.
– Widzę cenę – rzucił, cmokając. Zamyślił się. – Pytam, ile wynosi cena ostateczna.
– Mogę zaproponować coś tańszego, tyle tylko, że kosztem jakości albo wydajności podzespołów. Niestety, niższa cena oznacza gorszą jakość i wydajność.
– Niech pan lepiej zaproponuje rabat. Zapłacimy gotówką, wyjdziemy zadowoleni, polecimy paru osobom ten sklep… Rozumie pan…
– Musiałbym zadzwonić do kierownika.
– To niech pan dzwoni – odpowiedział szybko.
Sprzedawca zniknął na zapleczu. Wtedy Krauze obejrzał z bliska laptopa, potrząsnął nim, jakby chciał się upewnić, że ta cała elektroniczna magia, o której tak zawzięcie opowiadał sprzedawca, była tam naprawdę.
– Szef się zgodził na kwotę siedem tysięcy dwieście płatne gotówką – oznajmił w tej samej chwili pracownik sklepu.
– Doskonale. – Krauze się uśmiechnął, a potem rozwichrzył włosy syna.
– Dobra, Jezu, nie rób już siary. – Marcel się skrzywił. – Zaraz ci oddam, że się nie pozbierasz.
Lubili się mocować, boksować, nawet w miejscach publicznych traktowali się po koleżeńsku.
– To dawaj, pokaż, ile masz siły.
– W domu. Zobaczysz. Wezmę cię z zaskoczenia.
– W twoich snach.
– Dobra, skończ. Mówię ci, nie rób siary przy ludziach. Tylko obciachu nam narobisz.
Sprzedawca uwinął się w niespełna pięć minut. Spakował komputer, przygotował fakturę, a potem przyjął gotówkę i podał Marcelowi pudło, które wyglądało jak walizka.
Filip zawiózł syna pod dom. Zanim Marcel wysiadł z auta, wyciągnął otwartą dłoń w kierunku ojca i spojrzał wymownie.
– Co znowu?
– Hajs.
– Jaki znów hajs?
– Zapomniałeś już? Za tę szopkę w sklepie.
Filip prychnął głośno.
– Jesteś niemożliwy.
– Może i tak, może i nie. Hajs.
– Wychowałem hienę, nie syna. – Krauze popatrzył na swoją mniejszą, młodszą i równie pyskatą wersję przenikliwym spojrzeniem, które może działało na przesłuchiwanych, ale Marcel był na nie odporny.
– Pożyczyłem ci siedem kafli, które mam z komunii. Musiałem zerwać lokatę, którą sam mi założyłeś. Więc niby co, mam się obejść bez procentu? Obowiązuje cię jakaś specjalna taryfa ulgowa?
– Tak. Zniżka rodzinna.
– Zapomnij.
– Ile? – zapytał, dając za wygraną.
– Dwie stówy albo zadzwonię do mamy i powiem jej, co zrobiłeś z moją kasą – powiedział Marcel, wyjmując komórkę. – Powiem, że mnie zmusiłeś. Odegram scenę.
– Czekaj chwilę – odpowiedział łagodniej, zaglądając do portfela. – Sto pięćdziesiąt. Nie mam więcej.
– Jasne. Serio mam w to uwierzyć?
– No nie mam. Sto pięćdziesiąt i anuluję ci pierwsze wykroczenie drogowe, gdy już będziesz miał prawo jazdy, czyli za parę lat.
Chłopak się namyślił. Tym razem to on popatrzył przenikliwie na ojca.
– Niby jak to zrobisz?
– Zapomniałeś, gdzie pracuję?
– Dwa przewinienia. I chcę to mieć na piśmie.
Krauze pokręcił głową i podał synowi pieniądze.
– Tylko ani słowa mamie, bo inaczej nici z naszej umowy – zapowiedział.
– Masz to jak w banku – rzucił Marcel i pobiegł do domu.
Mieszkali w nowoczesnym budynku na czwartym, ostatnim piętrze. Mieli apartament z dużym tarasem. Uwielbiali to miejsce, było spełnieniem ich marzeń.
Filip Krauze schował portfel, popatrzył na leżące na tylnym siedzeniu pudełko laptopa, a potem z uśmiechem na ustach ruszył swoim starym zabytkowym jaguarem na komendę.ROZDZIAŁ 5
5
– Zaraz padniesz – powiedział do Igora.
Fijałkowski spojrzał na niego zaciekawiony, podnosząc głowę znad biurka. Miał na sobie koszulę w kratę i zielone spodnie bojówki. Z pokrytą bliznami twarzą wyglądał jak rasowy dresiarz w dniu ślubu. Były to ślady, które wprost mówiły o tym, że nie należał do spokojnych i ugodowych osób. Jego szczęka, rozprawiająca się z kolejnym kęsem suchej kiełbasy, którą czuć było w całym biurze, znieruchomiała.
– Znowu chcesz mi wjebać za oglądanie Jackassów z Marcelem?
– Było, minęło. A to, co mam, powali cię na łopatki bez bicia.
– Oby tylko nie robota, bo dopiero zacząłem śniadanie. Drugie. Albo trzecie. Czuję się tak, jakby żołądek chciał mnie wessać. Ciągnie i ciągnie, pierdoloniutki, normalnie jak pompa ssąca w mojej hondzie.
– Nowy laptop – rzucił uradowany i podniósł walizkę. – Możemy czasami popykać w wolnych chwilach.
– Nie mamy wolnych chwil.
– To je znajdziemy.
– Mówisz, że lepszy od mojego kompa?
– Na twoim to się nawet pasjans zawiesza. A na tym odpalimy wszystko – reklamował, rozpakowując sprzęt.
– Ile dałeś?
– Ponad siedem.
– Sprzedałeś jaguara?
– Prędzej bym twoje organy sprzedał niż swój samochód.
– Skąd tyle miałeś?
– Marcel mi pożyczył.
– A skąd on tyle ma?
– Wpłaciliśmy mu kiedyś kasę z komunii na lokatę. I tak rok po roku zrobiła się niezła sumka. Nie żeby jakaś zawrotna, ale dobra na start. Młody uczy się podstaw przedsiębiorczości.
– Ta, jasne, do czasu, aż go własny stary nie ojebie z kasy. – Igor zarżał.
– Nie bój się, on jest bardziej cwany niż my dwaj razem wzięci. Za to, że pożyczył mi kasę, wziął procent z góry. Ma łeb na karku.
– Moja krew.
Filip nie skomentował. Zajął się uprzątnięciem biurka. Odsunął wszystkie akta na bok, by mieć miejsce na komputer, ale w tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież. Na progu stał ich przełożony, naczelnik wydziału kryminalnego. Nadinspektor Jan Byczewski był wysokim mężczyzną przed sześćdziesiątką. Chudy, z długimi rękami, wyglądał jak skrzyżowanie pajęczaka z modliszką.
– Bry, szefie – rzekł Igor na powitanie.
– Chuja tam dobry. Ale widzę u was wszystko gra. Gitara nastrojona.
– Grunt to być dobrze nastrojonym w robocie, szefie – przyznał Igor.
– A ty jak zwykle wpierdalasz – mruknął szorstko nadinspektor. Jego usta pod pożółkłym od papierosów wąsem wykrzywiły się w grymasie. – Powodzi się. I nudzi chyba, kurwa. A tu nudzić się wam nie powinno, bo mamy w cholerę roboty.
– A szef jak zwykle pełna kultura.
– A co my mamy napisane przy wejściu? „Dom Kultury w Kłodzku” czy „Policja”?
Jan Byczewski zaciągnął się papierosem tak mocno, że aż zrobił się czerwony, po czym wypuścił dym w ich kierunku, jakby chciał ich zdmuchnąć z tego świata.
– Sprawy trzeba rozwiązywać, a nie wrzucać do szuflady. Wisisz mi raport, który był na przedwczoraj, a dziś jest już jutro. A macie jeszcze przesłuchanie gościa. Czeka w pokoju zwierzeń. Chryste Panie, czemu muszę wam o tym przypominać. Jeszcze dziś chcę mieć zamkniętą sprawę. Czy to jasne?
– Okej, będzie raport.
Nadinspektor splunął na podłogę tytoniem.
– Tylko go nie rąb po głowie, Igor. Nie chcę się potem tłumaczyć przed komendantem, że znów kogoś poszarpałeś. Lepiej będzie, jak zrobisz papiery, tylko bez błędów ortograficznych. Filip, ty go przesłuchaj.
– Nie mam zamiaru nikogo szarpać, to nie w moim stylu – odpowiedział Fijałkowski, przełykając.
Znali się już kilkanaście lat, więc żaden nie ukrywał, że mają do siebie dość znikomy szacunek. Komenda to nie miejsce, w którym ludzie klepią się przyjaźnie po plecach. Tutaj się wykonywało zadania, zwykle podłe, a naturalnym językiem stały się złośliwości i przytyki.
Byczewski wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi.
Krauze wysprzątał biurko, odsuwając akta na bok. Podłączył zasilacz i uruchomił komputer. Klawiatura zalśniła paletą intensywnych barw.
– Ale cudo. Będziesz kosił na tym sprzęcie. – Igor popatrzył z zazdrością.
– W co gramy? – zapytał, zacierając ręce. – Rajdówka czy strzelanka w zombie?
– A nie ma takiej, co wjeżdżasz rajdówką w zombie?
– Sprzedaj komuś ten pomysł, to nachapiesz się milionów, geniuszu – odparł i zalogował się do sklepu internetowego z grami, kupił kod potrzebny do aktywacji, a potem zaczął ściągać plik instalacyjny.
Wiedział, że chwilę to potrwa, więc włożył pendrive’a i włączył plik z niedokończonym raportem, dopisał kilka zdań z pamięci, a potem go wydrukował. Przeczytał szybko ponownie i dał Igorowi do sprawdzenia. Obaj zgodnie stwierdzili, że raport jest nad wyraz idealny, mimo że zawiera kilka literówek, których Filipowi nie chciało się już poprawiać.
– Pójdź z nim pogadaj, okej? – powiedział Krauze. – Ja w tym czasie zainstaluję grę. Tylko go nie męcz. Miejmy to już z dyńki.
Ekspres przelewowy powoli sączył kawę do dzbanka. Igor stukał niecierpliwie palcami po starym blacie stołu w pomieszczeniu socjalnym. Wszyscy nazywali to miejsce kuchnią, ale poza kilkuletnim ekspresem, starą mikrofalówką oraz zlewem i ponadrywanym blatem, na którym można było przygotować kanapki, nie było tu niczego, co by przypominało kuchnię z prawdziwego zdarzenia. Przechylił głowę w jedną i drugą stronę z taką siłą, że zatrzeszczały mu kręgi szyjne. Poczuł ból w tylnej części głowy, aż zapiekło. Ale jak zwykle to zignorował.
Nie mógł odgonić myśli kłębiących mu się w głowie od wczoraj – myślał o sprawie, którą musieli zamknąć. Zwinęli mężczyznę, który pobił swoją partnerkę i już się brał za jej syna, ośmioletniego Damiana. Dzieciak w porę uciekł z mieszkania, a potem zawiadomił policję. Igor znał tego gościa, dlatego pojechał tam z patrolem, a potem przywieźli go na komendę.
Uderzyć kobietę, cholera, jakie to proste, a potem jeszcze grozić dziecku. Czemu damscy bokserzy pastwią się nad słabszymi od siebie? Dlaczego pobił osobę, którą kiedyś podrywał, którą szanował, głaskał po czole, karku, szyi, piersiach, której mówił miłe rzeczy?
Nigdy nie potrafił zrozumieć facetów, którzy musieli się wyładować po pijaku lub, co gorsza, na trzeźwo. Nie potrafił pojąć ich toku myślenia. Ich zaburzonej logiki. Motywacji. Tego, co sami o sobie myślą. O ile to w ogóle robią. Bo co mogło kierować gościem, który zaciska pięść, po czym bije słabszą i delikatniejszą osobę? Myśli, że będzie mógł się tym pochwalić przed kolegami? Dlaczego nie stanie do walki z równym? Czemu – w chwili przypływu złości – nie wychodzi na ulicę, by trzepnąć po ryju równego sobie?
Przeszedł z kuchni na drugie piętro. Wszedł do pokoju przesłuchań zwanego przez policjantów pokojem zwierzeń. Zamknął za sobą drzwi.
Usiadł na krześle. Podwinął rękawy. Popatrzył na czterdziestoparoletniego gościa. Mężczyzna miał podkrążone oczy, ciemne, przetłuszczone włosy do ramion. Wyglądał na takiego, co lubi pić. Może i ćpać.
Igor wyłamywał palce, raz, drugi, aż zatrzeszczało. Uwielbiał każdy rodzaj bólu, a najbardziej taki, który sam sobie zadawał.
– Zapierdol mi, chuju, z całej siły – powiedział bez wstępu.
– Co? – zapytał tamten zmieszany.
– Głuchy jesteś? Przecież mówię wielkimi literami. Przypierdol mi.
– Co?!
– Wal, kurwo jebana. Wal, ile masz sił. Wal. Wal!
– Nie chcę.
– Uderzyłeś swoją partnerkę, więc jak się domyślam, lubisz sporty walki. Lubisz boks. Więc proszę, jestem tutaj, przyjeb mi. Albo sam ci zaraz tak przypierdolę, że ci wypadną zęby i wylecą odbytem.
Mężczyzna patrzył na Fijałkowskiego jak na zjawę z innego wymiaru.
– No już. Nie widzisz mojej mordy? Mam ci pomóc? – Igor skierował palce obu rąk na twarz.
– Nie chcę, nie mogę, nie powinienem.
– Nie chcesz mi walnąć, bo jestem gliną, czy dlatego, że nie jestem twoją kobietą?
– W ogóle nie chcę – odpowiedział niepewnie. Jego oczy stały się czujne. Odsunął się, ale oparcie krzesła stawiło opór. Za nim była już tylko ściana.
– Daję ci ostatnią szansę, bo chcę ci pomóc. Przypierdol mi z całych sił. Obiecuję ci, że ci nie oddam. Nie bój się. Masz moje słowo. Słowo harcerza zwanego policjantem. Będę tu siedział nieruchomo, ręce z tyłu. Nie tknę cię, bo chcę ci pomóc. Zrozum. Chcę, żebyś się na mnie wyładował. Najmocniej jak się da. No. Dawaj. Pomóż sobie. Zrób to. Ale w zamian oczekuję jednego.
Facet milczał. Nie wiedział, czy to jakaś gra, czy rozmowa na serio.
– Czego? – zapytał, bo wreszcie zrozumiał, że powinien zadać to pytanie.
– Tego, że zostawisz swoją partnerkę w spokoju. I że już nigdy jej nie tkniesz.
– Ale ja nie chcę cię bić. To… to był błąd. Popiłem, wytrzeźwiałem, już nie zrobię jej nic złego.
Igor zaśmiał się tak, że aż się opluł, słysząc te bzdury, ale się nie wytarł.
– Więc co ci zrobiła, że ją tknąłeś?
– Nawinęła się… Przepraszam. Źle to brzmi. Źle to…
– Nawinęła się – powtórzył niczym echo. – I co, pieprzony Tysonie, poczułeś ulgę?
Mężczyzna potrząsnął głową, wprawiając w ruch przetłuszczone włosy.
– Skoro nie poczułeś ulgi, to skąd wiesz, że nie tkniesz jej ponownie, sflaczała parówo?
– Nie tknę. Obiecuję.
Igor znów prychnął.
– Okej, to pomyślmy. Hipotetycznie. Być może niebawem wrócisz do domu, o ile cię wypuścimy. I co zrobisz?
Gość nie wiedział, co ma powiedzieć, ale wyczuł, że to rodzaj gry.
– Co zrobisz?
– Wejdę do domu. Zjem coś.
– A kulturalne przywitanie to nie łaska?! – huknął.
– No tak, tak – potaknął, bo tak chciał policjant.
– I co potem?
Zatrzymany, który wciąż nie do końca zdawał sobie sprawę z sensu rozmowy, wzruszył ramionami.
– Nie wiem, może coś obejrzę.
– A do filmu dobrze wypić, nie? Ile wypijesz?
– Piwo, może dwa.
– Tyle ci wystarczy, żeby się ugotować?
– Chyba nieee – przeciągnął niezdecydowanym tonem. Czuł, że policjant zaczyna go rozgryzać. Był niebezpiecznie blisko prawdy.
– Więc? – Igor potrząsał nerwowo nogą. Zaciskał szczękę i pięści. Wyglądał jak tykająca bomba, która w każdej chwili może eksplodować. Wystarczyło poruszyć niewłaściwy kabel. W tym wypadku były to źle dobrane słowa. Nawet nieodpowiednie spojrzenie.
– Wypiję trzy piwa. Będzie już okej. Włączę jakiś film.
– Jaki?
– Może sensacyjny. Potem zjem jakieś mięcho. Tak, zjem kawał mięcha – dodał, by zaspokoić oczekiwania policjanta.
– Okej. To dobry plan. Sam bym tak zrobił na twoim miejscu. – Kiwnął głową. – A wtedy, gdy przywaliłeś swojej partnerce, ile wypiłeś?
– Z pięć browców. I dojebałem setkę czystej. Może trochę więcej. Trochę mnie poskładało. Bo, jak to mówią, kto nie pije, ten ma w głowie żmije.
Igor nie skomentował. Podszedł bliżej.
– Wstań.
Mężczyzna zrobił to, choć miał pewne obawy. Przytrzymał się ściany. Pomieszczenie było małe, zbyt małe, by czuć się w nim swobodnie.
– Posłuchaj mnie uważnie. Bardzo uważnie. Bo ja nigdy nie powtarzam.
Mężczyzna skinął głową i przyjrzał się wściekłym oczom policjanta.
– Skoro nie masz odwagi mi przyjebać, to jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci na myśl, żeby choć raz, jeden, kurwa, raz tknąć swoją dziewczynę, wyżyć się na niej, przysięgam ci, że przyjadę do tej twojej psiej nory, wyciągnę cię na środek ulicy, krzyknę tak głośno, żeby do okien zbiegli się wszyscy sąsiedzi tej oszczanej kamienicy, a potem narobię ci takiego wstydu, że przez tydzień będą się z ciebie śmiali. Przypierdolę ci nie raz, ale kilka. Wybiję ci te popsute zęby, które od co najmniej czterdziestu lat nie widziały ani pasty, ani dentysty. A potem, gdy już wszystkie będą leżały na asfalcie, przeciągnę cię za te tłuste kudły po jezdni. I gdy już uznam, że ci narobiłem wystarczającego syfu wokół dupy, to przywlekę cię do aresztu, wsadzę do moich ziomali, którzy są mi winni przysługę. Powiem im, że rozbierałeś się pod przedszkolem, pokazując swojego pomarszczonego siuraka, i zaczepiałeś małe dzieci. Przeorają ci dupsko tak, że przez miesiąc będziesz chodził jak kowboj po przejażdżce na koniu przez całą Arizonę w środku lata.
Mężczyzna zbladł jeszcze bardziej.
– Zrozumiałeś?
Facet potaknął gorliwie. Zadrgała mu szczęka.
– Potraktuj to jak ostrzeżenie. A teraz podpisz mi ten dokument – powiedział, przesuwając w jego kierunku kartkę – i wypierdalaj stąd. I módl się, żebyśmy się więcej nie spotkali.
Igor poszedł do sekretariatu załatwić formalności. Nie było go w biurze kilkanaście minut. Gdy wrócił z kubkiem kawy w ręku, Filip siedział przy laptopie. Cieszył się jak małe dziecko, które jeszcze nigdy nie widziało tak cudownej zabawki. Usiał obok niego.
– Cholera, też bym taki chciał. Może sprzedam auto.
– A czym będziesz do pracy jeździł?
– Mój dobry kolega ma ładny zabytkowy samochód. Mógłby po mnie przyjeżdżać. – Mrugnął porozumiewawczo.
– I potem jeszcze odwozić, co?
– Czytasz w moich myślach.
– Sorry, ale nie znam nikogo takiego.
– Dobra, nie pieprz, tylko się suń. Robimy rundę na zmianę, ja pierwszy.
Nim zdążyli uruchomić grę, otworzyły się drzwi i znowu stanął w nich naczelnik. W zębach ściskał dopalonego do połowy papierosa. Wyjął go i strzepnął popiół na podłogę.
– A tu wciąż jebie. Wietrzycie tu czasami?
– Nigdy.
– Domyśliłem się. Gdzie Schwarzenegger?
– Coś ma na mieście do zrobienia.
– To źle, bo siłą grawitacji spadło to na was.
– Co?
– Robota. Ktoś na was czeka w pokoju przesłuchań. Uwińcie się z tym szybko.
– Już się tym zajęliśmy, naczelniku. Mamy nowy status sprawy. Zakończona.
– Nie mówię o tym gościu.ROZDZIAŁ 7
7
Czarne sylwetki. Majaczą mi przed oczami, machają do mnie, kołyszą się na jasnym tle.
Ale kim są?
Czy chcą mi pomóc?
Czy skrzywdzić?
Otwieram oczy. Sufit, ściana, poświata, którą pozostawiają światła pobliskich latarni i domów. Jest już pewnie druga, może trzecia w nocy. Przecieram oczy, wstaję z łóżka, podchodzę do okna. Patrzę w nieprzeniknioną czerń, która nie ma końca. Dopiero gdzieś w oddali, której nie potrafię oszacować, pojawia się niewielki pas światła. Uchylam okno, by wpuścić świeże, choć nieco chłodne powietrze, które oczyści atmosferę koszmarnej nocy i przegoni potworne sny.
Wychodzę z sypialni. Zaglądam do każdego pokoju i pomieszczenia, nawet do kuchni i łazienki, by się tylko upewnić, że wszystko jest na swoim miejscu, a noc nie nakryła domu cząstką zła, którego nie będę w stanie się pozbyć.
Przechodzę przez korytarz, patrzę na pary butów. Staram się wszystko zapamiętać, każdy szczegół. Upewniam się, że nic się nie zmieniło, nikt do niego nie zaglądał. Z wpółprzymkniętymi oczami kroczę jak lunatyczka po domu, szukam kogoś, kogo nie ma. Oglądam się za siebie, by znaleźć coś, co da mi odpowiedź na wiele dręczących mnie pytań.
Szukam telefonu, aż wreszcie go znajduję, leży na kanapie, tej, na której tak cudownie się kochałyśmy, aż do utraty tchu. Niemal każdego dnia, każdego wieczoru.
Żadnych nowych wiadomości, połączeń ani powiadomień. Świat o mnie zapomniał, jakbym przestała istnieć. Jakbym pozostała już tylko we wspomnieniach.
Gaszę ekran, pokój znów tonie w ciemności, w której czają się demony. Być może wśród nich znajduje się ten, który wie, gdzie ona jest.
Ona.
No właśnie.
Kim właściwie jest?
Dlaczego nie zadałam tych oczywistych pytań?
Dlaczego byłam tak naiwna?
Dlaczego dałam się skrzywdzić?
Nagle słyszę szelest.
Dreszcz, moje ręce stają się bezwładne.
Czuję, że ktoś jest na podwórzu, choć nie mogę tego wiedzieć. Nie mam pewności. Wyrywam się z odrętwienia, powoli przesuwam się w kierunku włączników światła i oświetlam całe podwórze. Dziesiątki mocnych punktowych lamp rozjaśniają ciemność. Mrok za oknem nie ma już dla mnie tajemnic. Widzę taras, chwiejący się leniwie hamak, krzewy, duże donice, trawnik, zraszacze, oczko wodne, basen, plac zabaw. Widzę każdy centymetr podwórka.
Wszystko jest na swoim miejscu. Nie ma tam nikogo.
Podchodzę do kolejnego okna, tego, z którego widać wjazd na podwórze.
Powoli przekręcam żaluzję, obawiając się tego, co zobaczę.
Odchylam ją, ale nie dostrzegam niczego niepokojącego.
Boże, co tu się dzieje?
Jeszcze chwila i zwariuję.
Co ją zmusiło do tego, by to wszystko porzucić? Rower, telefon. Naszą miłość.
Jeśli uciekła, to dlaczego bez słowa?
Patrzę na miejsce, w którym stworzyliśmy swój bezpieczny raj.
Upewniam się jeszcze raz. Nikogo nie ma.
A mimo to wciąż się czuję tak, jakby ktoś był w pobliżu.ROZDZIAŁ 9
9
Usłyszał piskliwy dźwięk dzwonka. Otworzył oczy. Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Ciężko dyszał. Serce waliło mu jak młotem. Spał kamiennym snem i zapomniał wyłączyć dzwonek. Rozejrzał się po sypialni. Był sam. Weronika musiała być na dole.
Po powrocie z Głuszczyc Filip pojechał na komendę, a on do domu, tłumacząc się złym samopoczuciem. Oczywiście ściemnił. Po prostu musiał odpocząć. Październikowe popołudnie robiło ze środka dnia niemal wieczór, szarość spowijała miasto szybciej, niż się tego spodziewał, dlatego czuł się senny.
– Nawijasz – powiedział, oddychając ciężko. Miał zamknięte oczy i umysł. Nie docierało do niego, co się działo, chwilowo stracił poczucie rzeczywistości.
– Tu Krzysiek, prosiłeś, żebym dał znać w tej sprawie, no wiesz…
– Aaa, tak… Sorry, spałem, ledwo żyję – wyjaśnił, przeciągając słowa. – Co się dzieje?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki