- W empik go
Potwór z Damanor - ebook
Potwór z Damanor - ebook
„Potwór z Damanor” to pierwszy tom cyklu pt. „Wędrowcy Mestyrii”. Poznajcie zielarkę Irvette, wojownika Wallace’a i samotnika Namira. Tajemnicza choroba dziewczyny łączy tych troje w walce o to, co słuszne. Czeka ich trudna, doprawdy zawiła droga… Witajcie wśród malowniczych miast i wiosek, szeroko rozplanowanych struktur społecznych, skomplikowanych relacji i nieoczywistych powinności. Przeżyjcie niezwykłą przygodę w quasi-średniowiecznym świecie fantasy!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-688-7 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drodzy Czytelnicy i Czytelniczki,
zanim zanurzycie się w lekturę powieści, proszę — pochylcie się nad tymi kilkoma zdaniami. Nie mogłabym bowiem przekazać tego tekstu w Wasze ręce i nie wspomnieć o osobach, które do wydania tej książki się przyczyniły, pośrednio lub też bezpośrednio.
Po pierwsze chciałam podziękować mojej redaktorce, Justynie Karolak, która pomogła mi doprowadzić ten tekst do stanu, w jakim obecnie go widzicie. Współpraca z Justyną była dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Od razu znalazłyśmy wspólny język, jakbyśmy znały się od lat. Wiele się dzięki niej nauczyłam i każdemu pisarzowi życzę tak wspaniałego redaktora: wnikliwego, sumiennego i niezwykle życzliwego. Sobie zaś życzę, by moja współpraca z Justyną trwała tak długo, jak to możliwe, a nasza znajomość utrzymywała się przez całe lata.
Po drugie: w przedmowie nie mogłabym pominąć moich bliskich, którzy być może nawet nie wiedzą, ile im zawdzięczam. Trzeba Wam, drodzy Czytelnicy i Czytelniczki, wiedzieć, że ten pierwszy tom cyklu o Potworze z Damanor powstawał w bardzo trudnym dla mnie czasie, którego nie przetrwałabym bez moich rodziców oraz siostry. Ich wsparcie było dla mnie nieocenione.
Po trzecie i najważniejsze: dedykacja. W moim życiu nie ma drugiego człowieka, który zasługiwałby na tę dedykację tak bardzo jak mój tata. Jestem przekonana, że gdyby nie on, nigdy nie napisałabym żadnego tekstu. To on zaszczepił mi miłość do książek, gdy jako dziecku czytał _Hobbita_ do snu, tym samym wprowadzając mnie w niezwykły, pełen magii świat fantastyki. To wieczorne czytanie wspominam wielokrotnie, choć odbywało się lata temu. Dlatego też sądzę, że zarówno ta, jak i każda kolejna książka, jaką jeszcze napiszę, powstaje w pewnym sensie właśnie dzięki mojemu tacie.
_Mojemu tacie_
Rozdział I
_1365_
Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy dwójka wędrowców wjechała konno na rozległe wzniesienie. Wiatr targał połami ich płaszczy. Warkocz kasztanowych włosów podskakiwał za plecami dziewczyny jadącej na białym wierzchowcu. Obejrzała się przez ramię: szachownica łąk i pól ginęła już przy horyzoncie. Cirem — miasto, w którym oboje się wychowali — jeszcze wczoraj znaczyło swoje położenie zarysem strzelistej wieży świątyni Mestyrii, a dziś przestało być widoczne. Dziewczyna westchnęła cicho. Opuszczała Vaspern z ciężkim sercem.
Kątem oka zerknęła na towarzysza. Chłopak poklepał gniadego wierzchowca po grzbiecie, po czym podrapał się po rzadkim zaroście. Spojrzeniem piwnych oczu potoczył po malującym się w oddali gęstym borze porastającym granicę Caelterry. Znad królestwa tenare napływały ciemne, skłębione chmury, które przysłaniały oblewające się czerwienią słońce. Młodzieniec raptem zamrugał i przeniósł wzrok na dziewczynę.
— Irvette? Jak twoja ręka?
Uspokoiła konia, po czym podwinęła prawy rękaw jasnej bawełnianej koszuli. Opatrunek z nasiąkniętej olejkami tkaniny ciasno otaczał jej przedramię, poczynając od łokcia, a kończąc na nadgarstku.
— Bez zmian — odrzekła obojętnie i spojrzała na ciągnące się przed nimi tereny. — Bardziej obawiam się tego, jak potraktuje nas pan Silvaru.
— Przecież mówiłem ci już, że…
— Od wielu cykli utrzymuje bardzo dobre stosunki z twoim ojcem. Wiem, Wallace. Co nie znaczy, że przyjmie nas z otwartymi ramionami.
— Przyjmie — zapewnił ją towarzysz. — To nasza ostatnia deska ratunku.
Irvette dotknęła zabandażowanej ręki.
— Tenare nienawidzą czarnej magii.
— Może właśnie dlatego będą wiedzieć, jak jej zaradzić. Iv, czy mój ojciec kiedykolwiek cię zawiódł? Nie wysyłałby cię do pana Silvaru, gdyby nie wierzył, że otrzymasz od niego pomoc.
— Próbowaliśmy już wszędzie. — Wzdrygnęła się od zimnego podmuchu wiatru.
— Nie tutaj. Pospieszmy się, Iv. Nie mamy czasu do stracenia.
Wallace spiął konia i popędził w dół łagodnego zbocza.
Irvette opuściła rękaw, narzuciła kaptur na głowę i wzięła głęboki wdech. Bolesne ukłucie sprawiło, że zacisnęła zęby. Nie wyznała przyjacielowi, że coraz trudniej jej się oddycha. Nie wspomniała o palącym bólu promieniującym spod bandaża na całe ramię i dłoń, którą z wielkim wysiłkiem utrzymywała wodze. Odczekała chwilę, cmoknęła na wierzchowca i podążyła za towarzyszem.
***
Na skraj gęstego lasu dotarli, gdy zapadł zmierzch. Księżyc wyjrzał zza gęstych chmur, dzięki czemu nie przemieszczali się w całkowitej ciemności. Zsiedli z koni i prowadzili je borem, wytężając wzrok. W półmroku poruszali się gnuśnie, a konary utrudniały dopływ księżycowego, srebrzystego blasku, lecz po niedługiej wędrówce wkroczyli na obszar, gdzie drzewa stopniowo ustępowały miejsca szerokiej polanie. Na jej skraju, na wzniesieniu ujrzeli wielkie zabudowanie.
Fort tenare — postawiony na planie kilku połączonych prostokątów, wyposażony w szeroką wieżę i otoczony murem — był surowym kompleksem z masywnych kamiennych bloków. Wysokich, idealnie gładkich i pokrytych mozaiką różnych odcieni szarości, o których Irvette wiedziała, że powstały w niezwykłym procesie. Tenare za pomocą magii potrafili zmieniać konsystencję kamieni i skał, i przeistaczać je w gęstą masę, by potem na nowo ją utwardzać — w oczekiwanych już kształtach. Sama nie miała jeszcze okazji takich kształtów zobaczyć, lecz słyszała opowieści o budowlach, które całe formowano z tej podatnej miazgi — bez konieczności odlewania i stawiania tradycyjnych bloków, przez co wyglądały jak starannie wykute w skałach.
Dwóch strażników właśnie zamykało wysokie wrota. Jeden z nich dzierżył pochodnię.
— Stójcie!
Dziewczyna skrzywiła się, usłyszawszy rozkazujący ton Wallace’a. W ten sposób nie mógł wywrzeć dobrego wrażenia. Chociaż w miarę upływu czasu ludzie i tenare darzyli się coraz większym szacunkiem, nadal dochodziło do napiętych sytuacji pomiędzy nimi. Irvette rzadko doświadczała ze strony długowiecznej rasy spojrzeń innych niż podejrzliwe lub oceniające. Kupców pojawiających się w Cirem łączyły z ludźmi raczej chłodne stosunki.
Strażnicy czekający przy wrotach nie byli wyjątkiem. Dwaj wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni patrzyli z jawną niechęcią na nią i Wallace’a. Odziani w skórzane zbroje ze stalowymi elementami, z halabardami w rękach prezentowali się nieprzystępnie, by nie powiedzieć, że wrogo. Trójkątne twarze barwiły się na pomarańczowo w świetle pochodni, chociaż naturalnie ich skóra miała szarawy odcień.
— Kto idzie?! — warknął jeden ze strażników, podczas gdy drugi zrobił kilka kroków do przodu i wyciągnął przed siebie pochodnię.
Irvette nie miała problemu ze zrozumieniem prostego tenarskiego, choć nauki języka, jakich doświadczyła podczas terminu u babki zielarki, koncentrowały się — zgodnie z wytycznymi starszyzny cechu — głównie na zapisie i odczycie receptur.
— Wallace Bernett i Irvette Castire — oznajmił chłopak. — Jesteśmy tu z posłannictwa Connella Bernetta, rajcy wolnego miasta Cirem, mojego ojca. Chcemy się widzieć z naczelnikiem.
Jej przyjaciel przemawiał z idealnym akcentem. Jako syn rajcy miejskiego i bankiera, jednego z najbogatszych przedstawicieli mieszczaństwa zachodniej części Vaspern, miał szczęście, bo kształcono go w sztuce zarówno pisania i czytania, jak i rachowania czy właśnie języka obcego. Ojciec zatrudniał najlepszych nauczycieli, chcąc przygotować Wallace’a do prowadzenia interesu, przy którym ten już od dłuższego czasu mu pomagał.
Strażnicy milczeli chwilę, przybrawszy kamienne wyrazy twarzy. Ten stojący bliżej pochylił się nieznacznie i przypatrzył obliczu niższego od siebie Wallace’a. Chłopak zdjął kaptur i sięgnął za płaszcz, by z przypiętej przy biodrze niedużej sakwy wydobyć zwinięty pergamin. Tenare podał pochodnię drugiemu strażnikowi, odebrał od chłopaka papier i rozwinął go długimi palcami. Kiedy przestudiował treść dokumentu, powoli skinął głową.
— Możecie wejść.
— Masz nas zabrać do…
— Za mną! — zawarczał tenare.
Irvette zmierzyła przyjaciela wzrokiem. Od dawna uważała, że pod wpływem ojca Wallace stał się nieznośnie apodyktyczny.
Tenare zamknęli za nimi wrota i poprowadzili przez cichy dziedziniec. W małych okienkach wieży migotały światła wewnętrznych pochodni, jakiś przemykający w półmroku tenare spoglądał podejrzliwie w kierunku przybyszy. Uwiązali konie u wejścia głównej budowli, a worki z niedużym ekwipunkiem i bardzo skromnymi zapasami zabrali ze sobą. Dostali się do długiego korytarza zwieńczonego po obu krańcach wysokimi drzwiami, zza których dobiegały stłumione głosy. Jednak większą jego część zajmowały schody z gładko uformowanego kamienia. Strażnik poprowadził ich na górę, do kolejnych drzwi, w które uderzył kilka razy wierzchem dłoni. Otrzymawszy pozwolenie, wprowadził gości do środka.
Nieduży, kwadratowy pokój wypełniało niewiele mebli. W kącie stało łóżko na nogach ze splecionych grubych gałęzi. Wykonane w podobny sposób biurko, jednak o gładkim blacie, znajdowało się zaraz przy wejściu. Tuż przy łóżku mieściła się skrzynia, a przy ścianie z małym oknem — stół i dwa krzesła.
Za biurkiem siedział kolejny tenare. Opromieniał go blask świec bijący z kinkietu, jednak oblicze zachowało lekko siny koloryt. Miał smukłe ramiona, ubrany był w szatę z wysoko postawionym kołnierzem, utkaną z materiału zabarwionego na fioletowo. W obwisłych uszach tkwiły wbite ciężkie obręcze. Duże oczy mrużyły się, kiedy lustrował gości.
Strażnik przedstawił ich i pozostawił pergamin na biurku, po chwili wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Ten, który — jak domyślała się Irvette — był naczelnikiem fortu, szybko przestudiował treść dokumentu, po czym zmierzył Wallace’a badawczo.
Między Cirem a O’rior, które spajały szlak handlowy biegnący przez tereny Caelterry i dużą część Vaspern, nierzadko krążyli posłowie. Na skutek swego dogodnego położenia Cirem rozwijało się prężnie, aż zyskało niezależność od prowincji Umbros oraz jej diuka i przeistoczyło się w wolne, suwerenne miasto.
— Jako posłannik rady miejskiej i reprezentant Cirem proszę o udzielenie nam na tę noc odpowiedniego schronienia — zażądał chłopak.
Naczelnik wykrzywił usta w nieładnym grymasie.
— Kim jest twoja towarzyszka?
Irvette przełknęła niepokój. Wyprostowała się. Chociaż cisnęło jej się na usta kilka zdań, uznała, że bezpieczniej będzie się nie odzywać. Akurat jej wymowa tenarskiego pozostawiała wiele do życzenia. Przekonała się o tym nieraz w czasie sporadycznych kontaktów z kupcami.
— Ma do pana Silvaru wiadomość, którą może przekazać mu tylko osobiście — odparł Wallace.
— Czyżby? — Tenare uśmiechnął się pod nosem. — Wydaje mi się, że rozumiem. Niestety muszę cię zmartwić, pani — zwrócił się do Irvette. — Nie mamy tu odpowiednich warunków dla kobiety.
Wallace odchrząknął, a Irvette zdusiła pragnienie zapytania, co tenare miał na myśli.
— Nic innego nie mogę wam zaoferować — kontynuował naczelnik. — Prześpicie się w kwaterze na dole wschodniej wieży. Tej nocy powinna być pusta. Chyba że panienka ma coś przeciwko zalatującym potem siennikom.
Tym razem dziewczyna potrzebowała chwili skupienia. Naczelnik mówił szybko i za dużo naraz. Kiedy jednak dotarł do niej sens jego wypowiedzi, obdarzyła go chłodnym spojrzeniem i pokręciła głową.
Zostali przekazani pod pieczę strażnika — tego samego co wcześniej. Zabrał ich do ustalonego miejsca. Mrok na dziedzińcu zgęstniał, księżyc schował się za chmurami.
Na dole wieży znajdował się ciasny pokoik. Z ledwością mieściły się w nim dwie wysłużone prycze, choć upchnięto doń jeszcze skrzynię, a do ściany przytwierdzono drewniany wieszak na broń. Strażnik zapalił dla nich pojedynczą pochodnię, następnie zostawił ich samych, rzuciwszy jeszcze przed wyjściem, że oporządzi ich konie, by rano były gotowe do drogi.
Irvette odetchnęła, gdy wreszcie zostali we dwoje. Rzuciła na ziemię ekwipunek i zdjęła płaszcz. Usiadła na skraju łóżka. Potworny odór potu unoszący się w całym pomieszczeniu nie był jej straszny. W swojej zielarskiej karierze leczyła niejedną cuchnącą, ropiejącą ranę. Podejrzewała, że Wallace znosi te warunki z większym od niej trudem. W zamyśleniu obserwowała, jak chłopak sprawdza zapasy.
— O co tu chodzi? — zapytała wreszcie. — Raptem zmienili swoje nastawienie.
Twarz chłopaka przybrała ciepły odcień, ale Irvette nie była pewna, czy to pąs, czy tylko poświata pochodni.
— Widzisz, wśród tenare panuje pewien zwyczaj — podjął, nie patrząc na nią. — Zwierzchnicy sąsiadujących ze sobą prowincji czasami przekazują sobie pewnego rodzaju prezenty. Gdy powiedziałem, że chcesz się spotkać z panem Silvaru osobiście, naczelnik musiał uznać…
— Że jestem pewnego rodzaju prezentem?
— Wcale nie miałem zamiaru nic takiego sugerować. — Wallace odwrócił się do niej; na jego twarzy malowało się zakłopotanie. — A jednak to nieporozumienie okazało się dla nas korzystne.
Kiedy usiadł na drugim łóżku, naprzeciwko niej, spojrzała na niego poważnie.
— Czemu którykolwiek tenare chciałby posiąść ludzką kobietę? Minęło ponad sto cykli od Wielkiej Wojny, lecz wielu nadal nami gardzi.
— Z tego samego powodu, dla którego strażnicy Cirem opowiadają o przygodach z kobietami tej rasy. To nie uwielbienie. To oznaka największej pogardy.
Ta odpowiedź wywołała nieprzyjemne obrazy w jej głowie. Natychmiast je odgoniła.
Wallace zdjął buty i brokatową kamizelkę — przykurzoną, ale nadal prezentującą się wyśmienicie.
— Naczelnik zapewne przyjął, że skoro przestrzegamy ich obyczajów, to chcemy okazać im wielki szacunek.
— A zwierzchnik? — zapytała dziewczyna. Szybko ściągnęła wełniane spodnie, a zostawszy w samych pantalonach przed kolano, wsunęła nogi pod drapiący koc. — Jesteś pewien, że jeśli będzie w stanie udzielić mi pomocy, nie zażąda pewnego rodzaju zapłaty?
Chłopak skromnie odwrócił wzrok. Bez zawstydzenia więc zdjęła koszulę, pod którą miała już tylko halkę. Nakryła się kocem pod ramiona i spojrzała w kąt, kiedy Wallace również zaczął rozbierać się do snu.
— Mój ojciec zna się z panem Silvaru od dawna. Sam spotkałem go tylko kilka razy, ale i ja odniosłem wrażenie, że jest godny zaufania. Nie musisz się obawiać, z jego strony nie spotka cię żadna krzywda.
Zanim położył się do łóżka, wygasił pochodnię. Oboje przez pewien czas milczeli, aż w końcu dziewczyna przerwała ciszę:
— Czy myślisz, że gdyby zobaczyli moje skażenie, zabiliby nas?
Dotknęła owiniętego zastygniętą tkaniną przedramienia. Patrzyła w ciemność. Minęła chwila, nim chłopak zdobył się na odpowiedź:
— Nie wiem.
— Z pewnością nie wpuściliby na swoje ziemie kogoś takiego jak ja. Nie dość, że człowiek, to jeszcze naznaczony czarną magią.
— Irvette, dopadło cię coś niedobrego, ale nie jesteś czarnym magiem — pospieszył z odpowiedzią, mocno ściszając głos. — Nie masz tego typu zdolności, nie jesteś niebezpieczna dla innych.
— Tego ostatniego nie możemy wiedzieć — odparła sucho, po czym przewróciła się na bok. — Powinniśmy się przespać. Dobrej nocy, Wallace.
***
Collen, Najwyższy Kapłan Caitriony, mocniej naciągnął kaptur, by osłonić się przed oślepiającym srebrzystym blaskiem. Bijące zza oszklonej niszy światło pochłaniało całe prezbiterium. Proste kolumny i ołtarz z marmuru o złotym żyłkowaniu mieniły się w odblaskach. Kryjące się w pozostałych niszach posągi przedstawiały różne etapy walki kobiety ze smokiem. Raz w ludzkiej postaci, raz jako tenare, odziana w misternie wyrzeźbioną szatę, dzierżyła w dłoniach piękny kostur zakończony szlachetnym kamieniem, który tkwił pośrodku półkola odwzorowującego sierp księżyca. Wykuta w marmurze broń została wyobrażona tak samo w przypadku każdego posągu, lecz kryształy miały różne odcienie.
Collen cofnął się o krok. Próbował dostrzec prawdziwą broń spoczywającą za szkłem. Przed jego oczami pojawiły się czarne plamy. Za długo patrzył w centrum blasku. Złożony na złotej poduszce oręż nie był już tak piękny jak jego odpowiedniki z marmuru. Uległ zniszczeniu ponad tysiąc cykli temu, na początku ery. Ukośne rozcięcie — płaskie, jakby ktoś przepołowił kostur szybkim ruchem miecza — dzieliło broń na dwie nierówne części. Jedna z nich, dłuższa, zakończona była kryształem otoczonym przez sierp księżyca wyszczerbiony na brzegach. Druga stanowiła jedynie odłamek uchwytu, który mógł służyć za rękojeść korda, gdyby przytwierdzić do niego odpowiednie ostrze. Obie wykonano z szarego, pokrytego ciemniejszymi plamkami tworzywa o śliskiej, odbijającej światło powierzchni.
Collen zamknął oczy i zamyślił się. Blask pochodził od krótszej części przełamanej broni, podczas gdy dłuższa nie dawała żadnych oznak przebudzenia mocy. Zjawisko to zaczęło się już ponad fazę temu. Od tamtej pory fragment kostura na przemian jarzył się jasnym lśnieniem i gasł na kilka dni.
Kapłan usłyszał kroki. Odwrócił się od blasku. Przez nawę wypełnioną dwoma rzędami mahoniowych ławek zmierzał ku niemu akolita. Zbliżywszy się do ołtarza, klęknął na jedno kolano i pochylił głowę, po czym wyprostował się szybko, z wyraźnym zniecierpliwieniem na twarzy.
— Drinel Nigrasval już czeka — oznajmił.
— Wyruszy za dwa dni. Musimy przygotować replikę, zanim zabierze stąd prawdziwą broń.
— Czy wierni nie zasługują na to, by znać prawdę?
Collen z naganą zmierzył młodego akolitę.
— Chłopcze, czy zdajesz sobie sprawę, czego świadkiem jesteś? Uśpiony na ponad tysiąc cykli oręż samej Caitriony na nowo budzi się do życia. Budzi się tylko w jednym celu: by znaleźć następcę godnego dzierżenia tak wspaniałej broni. Niepotrzebne nam zamieszanie, jakie mogłaby uczynić taka wiedza, przynajmniej dopóki broń nie trafi w ręce wybrańca.
Młodzieniec pokornie pochylił głowę, a kapłan spojrzał ku wyjściu ze świątyni. Wrót strzegły dwa posągi Mestyrii — bogini wszechrzeczy; tej, która pobłogosławiła Caitrionę bronią zesłaną z Księżyca. Surowym wzrokiem spoglądały na każdego, kto opuszczał budynek, by wydostać się na rozległe skaliste tereny ciągnące się u podnóży Szkarłatnych Gór. Pierwszy z posągów przedstawiał boginię jako piękną kobietę o smukłych mięśniach i długich włosach, odzianą w zwiewne szaty, drugi zaś jako istotę, która odpowiadała wyobrażeniom tenare — była to postać niepodobna żadnej znanej rasie, pozbawiona uszu i niemal bez nosa, a jednak kobieca i atrakcyjna, o wielkich oczach oraz perfekcyjnych kształtach twarzy i ciała. Świątynię przygotowano bowiem w taki sposób, by wierni czuli się w niej dobrze bez względu na swoją przynależność rasową. Jedynie Luxanie nie przybywali tu z pielgrzymkami. Wszelkie oblicza Mestyrii ich raziły — nie czcili tej bogini — broń uznawali zaś za fałszywą, zresztą nawet pośród wyznawców Mestyrii zdarzali się tacy, którzy podawali w wątpliwość autentyczność jej oręża.
— Wyrocznia z Teglur pomoże mu znaleźć następcę — oznajmił po chwili Collen.
— Czcigodny, jaką mamy pewność, że broń powierzy się w odpowiednie ręce?
— Tylko odpowiednie ręce mogą nią władać. — Poklepał akolitę pokrzepiająco po ramieniu i wyprowadził go poza bijący od ołtarza krąg światła. — Jak tylko Drinel ją stąd wyniesie, ponownie otworzę świątynię dla pielgrzymek.
***
Wallace i Irvette zostali odprawieni w sposób, który sobie cenili — już przed świtem konie były gotowe do podróży, czyste, napojone i nakarmione, objuczone w sakwy z jedzeniem i dodatkowe koce — ale i wzdrygali się na myśl o tym, dlaczego są tu aż tak dobrze traktowani. Naczelnik przez cały czas dwuznacznie się uśmiechał, co Irvette przyjmowała na zimno, ale z trudem. Wpadła nawet na pomysł, by pod pretekstem podzięki za gościnę przygotować mu mocny napar z liści senesu. Napój ten potrafił wywołać silną biegunkę. Jednak Wallace wybił jej ten niecny zamiar z głowy.
Opuścili fort o świcie, tak jak zaplanowali. Trzecia faza pory deszczowej nie była okresem odpowiednim do podróżowania. Gdy podążali piaskową drogą ciągnącą się przez równiny — otoczone, a czasami przecinane borem — wielokrotnie musieli szukać schronienia przed deszczem czy zimnym wiatrem. Dotarcie do celu zajęło im więcej czasu, niż początkowo zakładali.
Późnym popołudniem, dwie świece od pierwszego postoju, ich oczom ukazała się ogromna pieczara. W łagodnym wzniesieniu na skraju lasu wydrążone było wejście do zwieńczonego owalnym sklepieniem tunelu. Wlot jaskini okalały splecione ze sobą gałęzie, jak gdyby sama natura zdecydowała się ułożyć je w określony wzór. Kolumny po obu stronach, podobnie do ścian tamtego fortu, były podłużnymi blokami z kamiennej masy pokrytej mozaiką szarości. Wyryte zostały na nich tenarskie słowa.
Irvette widziała tunele tenare jeszcze jako dziecko, kiedy to często podróżowała z rodzicami kupcami. Jednak po ich śmierci, gdy miała jedenaście cykli i trafiła na termin do babki, osiadła w Cirem. Potem przez bardzo długi czas nie wystawiała nosa poza miasto, chyba że w celach zbieractwa. Teraz, kiedy prowadząc wierzchowce, wkraczali do wnętrza groty, ogarnęła ją melancholia. Wspomnienia o rodzicach, dawno już pogrzebane, właśnie powróciły, by ścisnąć jej żołądek.
Zaraz po wkroczeniu do podziemnego przejścia natknęli się na wartownię. W kamieniach i ziemi po obu stronach tunelu zostały wydrążone dwie siedziby. Przy wejściach do tych siedzib kręcili się tenare, jedni odziani w skórzane zbroje ze stalowymi elementami, inni zaś w barwione na różne odcienie fioletu kaftany z wysokimi kołnierzami. Z podróży z czasów dzieciństwa Irvette zapamiętała wartownie nieco inaczej. Nie zajmowały tak wiele przestrzeni i przebywało w nich znacznie mniej strażników. Jednak wtedy przemierzała tunelami podziemia Vaspern, a teraz przebywała na terenie Caelterry — rozległego królestwa tenare.
Wyszedł im naprzeciw jeden ze strażników odzianych w fioletowe szaty. Pozostali, niby zajęci swoimi sprawami, obserwowali. Irvette zerknęła na rękaw koszuli, by sprawdzić, czy szczelnie zakrywa zabandażowaną rękę, coraz bardziej dającą się we znaki.
Tenare wymienił z Wallace’em kilka podstawowych zdań — chciał wiedzieć, kim oni są oraz dokąd i w jakim celu zmierzają. Chłopak odpowiadał z uniesioną wysoko brodą, co, jak zauważyła Irvette, z chwili na chwilę coraz bardziej drażniło strażnika. Obawiała się, że ich prosta rozmowa przerodzi się w ostrą kłótnię, jednak wtedy Wallace przekazał rozmówcy dwa dokumenty. Jeden z nich był tą samą wiadomością, którą wcześniej przedstawił w forcie, z podpisem i pieczęcią jego ojca. Treść drugiego pergaminu pozostawała dla Irvette tajemnicą, chociaż domyślała się, czego może dotyczyć. Nakreślił ją naczelnik fortu, a Wallace nie zgodził się, by ją przeczytała. Na początku był tylko zakłopotany, ale im bardziej nalegała, tym mocniej się sprzeciwiał. Miała mu za złe, że traktuje ją jak dziecko, jednak ustąpiła. Uznała, że nie mają czasu na roztrząsanie tak błahych problemów.
Nabrała przekonania co do treści dokumentu, gdy tylko rozmawiający z Wallace’em tenare skończył go czytać i przeniósł na nią badawcze spojrzenie. Zmierzył ją jak handlarz oceniający bydło i uśmiechnął się wąskimi szarymi ustami. Zacisnęła zęby, by nie rzucić w jego stronę steku przekleństw. Splunęłaby mu pod nogi, ale taki pokaz pogardy wywołałby tylko niepotrzebny konflikt. Na ten czas musiała zaakceptować, jak ją odbierano, tym bardziej że niosło to ze sobą pewne korzyści.
Przepuszczono ich dalej, wyposażono w pochodnie oraz starannie wyrysowaną na pergaminie mapę podziemi. Wydrążone w ziemi tunele wzmacniane były łukami z kamiennej masy, zdobionymi w surowe, symetryczne wzory. Podłoże wyściełano gładkimi płytami, a w ścianach co pewien czas ujawniały się nisze, w których płonęły pochodnie lub otoczone kamiennymi konstrukcjami paleniska. Tam, gdzie nisz brakowało, światło dawały zwisające ze sklepienia lampiony. Na początku podróży nie korzystali więc z własnych pochodni, jednak im dalej w głąb, tym bardziej ściany przeistaczały się w lite skały, a źródła światła występowały coraz rzadziej.
Konie robiły się niespokojne, chociaż strop wisiał wysoko, a szerokość tuneli przywodziła na myśl aleje miasta królewskiego Vaspern, zdolne pomieścić trzy wozy kupieckie jadące obok siebie. Irvette zmartwiła się, że przerażone zwierzęta w końcu nie będą w stanie iść dalej. Wallace zapewnił ją jednak, że na ich podróż wybrał specjalne wierzchowce, nie pierwszy raz pokonujące podobne trasy.
Po długim odcinku drogi jedyne oświetlenie stanowił już tylko blask ich pochodni, które przezornie zapalili przy jednym z palenisk. Irvette była pod wrażeniem, że nawet w takich ciemnościach tenare nie zapomnieli o dekoracjach, które mimo że prymitywne, nadawały miejscu charakteru. Natykali się na liczne kolumny, wydrążone w skałach toporne płaskorzeźby, nisze z prostokątnymi ławkami i miejscami na rozbicie obozu, a od czasu do czasu podziwiali ołtarzyki z figurkami tenarskiej Mestyrii.
Stracili poczucie czasu i nie wiedzieli, po upływie ilu świec zdecydowali się na postój. Zatrzymali się w jednej z obszernych nisz, bardziej przypominającej pieczarę. Wokół przygotowanego na ognisko kręgu stały trzy kamienne ławki. Obok jednej z nich czekało usypisko z drew.
Pozostawili wierzchowce u wylotu niszy, po czym rozpalili ognisko. Na stojaku w głębi pieczary wisiało kilka świeżych pochodni, więc gdy tylko posłużyli się starymi do wzniecenia ognia, porzucili je z zamiarem wymiany na nowe. Irvette usiadła na ławce i poruszyła zdrętwiałymi palcami. Nie wiedziała, ile jeszcze wytrzyma, i lękała się zajrzeć pod bandaż. Wallace szperał w jukach przy koniu, sprawdzając zapasy, jakie podarowali im tenare z fortu. Wtem do ich uszu dotarło odległe stukanie kopyt i ciche skrzypienie drewnianych kół.
Spojrzeli po sobie znacząco. Chłopak wsunął dłoń pod płaszcz i zacisnął palce na rękojeści szabli uczepionej skórzanego pasa na biodrach. Irvette pokręciła głową.
— Założę się, że to jacyś kupcy. Pamiętaj, że jesteśmy na szlaku handlowym. I tak dziwię się, że do tej pory było tak pusto.
Okazało się, że miała rację. Po niedługim czasie wyłonił się konny wóz przykryty płócienną płachtą. Na koźle siedział ciemnoskóry mężczyzna ubrany w barwne szaty z bufiastymi rękawami. Miał przekrzywiony kapelusz. Czarny jak noc koń z oczami przesłoniętymi klapkami był znacznie spokojniejszy od ich wierzchowców. Na solidnej belce nad kozłem, w klatce lampionu tańczył płomień.
Irvette przywołała wspomnienia podróży z rodzicami. Ludzie na podziemnych szlakach zwykle byli wobec siebie bardzo życzliwi i pomocni. Nawet w tunelach poza królestwem tenare czuli się wyobcowani, dlatego dodawali sobie wzajemnie otuchy, jak tylko mogli.
Dziewczyna wyszła więc kupcowi naprzeciw, zapytała go, dokąd zmierza, i zaproponowała, by zjadł razem z nimi. Wallace niechętnie przystał na jej pomysł. Mężczyzna musiał to zauważyć, lecz zdecydował się do nich dołączyć. Okazało się, że również podążał w kierunku O’rior, chociaż nie planował się w nim zatrzymywać. Po kolorze skóry, nieco spłaszczonym nosie oraz akcencie Irvette wywnioskowała, że kupiec pochodzi z Cesarstwa Luxy, choć z niezwykłą łatwością posługiwał się językiem trzech królestw: Vaspern, Nivelos i Aestos. Wóz miał zapełniony towarami o rozmaitej wartości. Irvette podpytała go ostrożnie, czy nie obawia się napaści bandytów, podróżując w pojedynkę. Odpowiedział jej uprzejmie, że ta część szlaku handlowego na terenach Caelterry jest raczej bezpieczna, jedynie na pewnych odcinkach wymaga od podróżnego wynurzenia się na powierzchnię, czyli poza nadzorowane przez tenare tunele. Dodał jednak, że pod granicą Aestos planuje dla bezpieczeństwa przyłączyć się do kupieckiej karawany strzeżonej przez oddziały gildii. Irvette nie wspomniała o rodzicach, którzy nie posiedli wystarczającego bogactwa i wpływów, by do jakiejkolwiek należeć. Wolała nie zastanawiać się nad tym, czy ich losy potoczyłyby się inaczej, gdyby mieli taką możliwość.
Z wrzuconego między towary ekwipunku kupiec wyszperał imbryk, cynowe kubeczki i ususzone liście. Wkrótce wszyscy troje popijali przy ognisku herbatę, a mężczyzna dodatkowo poczęstował ich słodkimi miodowymi bułeczkami — przysmakiem tenare, którego Irvette rzadko miała okazję próbować.
Oczywiście nie obyło się również bez uporczywych prób sprzedania im czegoś kosztownego. Dziewczyna z rosnącym zniecierpliwieniem przyglądała się Wallace’owi, który niestrudzenie opierał się nachalnym namowom. Kupiec właśnie pokazywał mu bransoletę o splocie ze srebrnych oczek i błyszczących szmaragdów.
— Śmiem zasugerować, że będzie wspaniale wyglądać na pańskiej towarzyszce. — Mężczyzna posłał dziewczynie uprzejmy uśmiech, lecz po tym, jak patrzyli na nią tenare, w odpowiedzi umiała tylko skrzywić usta w dziwnym grymasie.
Wallace tymczasem wyraźnie się rozpromienił.
— Spójrz, Irvette, szmaragdy będą ci idealnie pasowały do oczu. Jeśli tylko się zgodzisz, bym wręczył ci podarek…
Westchnęła przeciągle.
— Gdy będę potrzebować błyskotek, sama się nimi obdaruję. Nie chcę niczego za twoje pieniądze.
Jej przyjaciel zrobił urażoną minę, a kupiec odchrząknął, skrywając uśmiech.
— Pomyślałem, że mały prezent podniesie cię na duchu. I chciałem wynagrodzić ci… No dobrze już, dobrze. — Odpuścił pod naporem jej ostrego spojrzenia i z rezygnacją oddał bransoletę kupcowi.
Raptem Irvette zgiął niemiłosierny ból… Świat zawirował jej przed oczami i nim się zorientowała, leżała na twardej ziemi. Sapnęła, przewróciła się na plecy i chwyciła za przedramię — paliło tak, jakby włożyła je w ogień. Przycisnęła je do siebie i poczuła łzy w oczach. Zamrugała, by się ich pozbyć, ale nadal nie odzyskała pełnej ostrości widzenia. Bardziej usłyszała, niż zobaczyła, że Wallace padł obok niej na kolano. Podczas gdy jedną dłonią przytrzymał jej głowę, drugą szybko podwinął rękaw jej koszuli.
— Nie… — jęknęła, lecz było już za późno.
Zdezorientowany kupiec zerwał się na równe nogi i wciągnął powietrze w krótkim okrzyku zdumienia. Irvette ponownie zamrugała, a gdy spojrzała w dół, na swą rękę, przeraziła się równie srogo co on. Czarne niczym smoła place, które przemieszczały się tuż pod skórą jak przelewająca się woda, wychylały zza bandaży. Teraz pochłaniały również sporą część dłoni i pełzły po łokciu w górę…
— Wallace, mój worek. Maść… — wysapała.
Chłopak zignorował osłupiałego kupca i rżące niespokojnie konie. Złapał za porzucony przy jednej z ławek worek, rozsznurował go i z cichymi przekleństwami na ustach zaczął grzebać w nim gorączkowo.
— Pomóż jej chociaż usiąść! — wrzasnął do kupca.
Mężczyzna drgnął na rozkazujący ton Wallace’a, jednak nie spełnił polecenia. Gapił się tylko bezmyślnie szeroko otwartymi oczami. Irvette ani trochę się temu nie dziwiła.
— Poradzę sobie — szepnęła.
Ale wcale nie czuła, by miała sobie poradzić. Atak piekącego bólu był silniejszy niż kiedykolwiek. Po raz pierwszy powalił ją na ziemię i niemal wycisnął łzy na policzki. Zgrzytając zębami, z trudem uniosła się na ramionach i oparła o ławkę.
Wallace wydobył z worka niewielkie puzderko oraz fiolkę z olejkiem. Zanim ponownie kucnął u boku dziewczyny, rzucił kupcowi karcące spojrzenie. Mężczyzna tym razem ruszył się z miejsca, ale tylko po to, by zacząć się w pośpiechu pakować.
Irvette próbowała rozwiązać bandaż, lecz ręce za bardzo jej się trzęsły i teraz to ona spotkała się z ganiącym wzrokiem Wallace’a.
— Ja to zrobię — oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, przyciągając jej chore ramię w swoją stronę. — To nic wielkiego. Widziałem twoje skażenie wiele razy.
Nie odpowiedziała, wypuściła tylko przez nos świszczący oddech. Czoło chłopaka zrosiły krople potu. Gdy już poradził sobie z bandażem, usłyszeli, jak kupiec gramoli się na wóz, by po chwili popędzić konia.
Irvette zrobiło się zimno, kiedy zobaczyła, w jakim stanie jest jej przedramię. Całe pochłonięte przez czarne place, o suchej i nagrzanej skórze, w którą dawno już wsiąkła łagodząca wilgoć olejków i uprzednio nałożonej maści.
Wallace głośno przełknął ślinę, ale nic nie powiedział. Choć jego oblicze przepełniał strach, zaczął nakładać pachnącą lawendą maź ziołową o gładkiej konsystencji. Irvette stosowała ją zazwyczaj na poparzenia. Do tej pory sprawdzała się — do pewnego stopnia zwalczała nieprzyjemne odczucia rodzące się w obrębie dziwnego skażenia. Tym razem również, niemal natychmiast, zadziałała kojąco. Piekący ból, chociaż powoli, ustępował. Czarne place nie zmniejszały się jednak.
Przestali już słyszeć skrzypienie wozu i uderzenia kopyt o skalne podłoże. Kupiec zostawił ich bez pożegnania. Jego kubek z nadal parującą herbatą stał na ławce. Płomienie pełgające w kamiennym kręgu ogniska rzucały na ściany tańczące cienie.
Wallace delikatnie masował rękę dziewczyny, wcierając i wklepując maść. Ona patrzyła na zmarszczkę między jego oczami — wyraźnie wskazującą na to, że jest zdenerwowany. Wiedziała, że wcale nie miał ochoty dotykać jej skażonej skóry, chociaż tak bardzo starał się tego nie okazywać.
— Już wystarczy — oznajmiła słabo.
Jego ręce drgnęły.
— Na pewno?
Ledwo skinęła głową, a Wallace zabrał dłonie i wytarł je o spodnie. Kiedy zorientował się, co zrobił, zakłopotany odwrócił wzrok. Irvette nic nie powiedziała. Jeszcze trochę wirowało jej w głowie, więc starała się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Wallace podał jej fiolkę z olejkiem i poszukał w worku płótna nadającego się na nowy bandaż.
Kiedy rękę Irvette otoczyła świeża, nasączona tkanina, oboje umilkli. Nie mieli ochoty komentować tego, co się stało. Nie był to pierwszy raz, kiedy choroba Irvette, czymkolwiek była, odstraszyła kogoś. Nie bez przyczyny kojarzone z czarną magią place pojawiły się na jej ręce ponad fazę temu. Szukali już porady u dwóch magów mieszkających w Cirem, jednak wypchnięto ich za drzwi. Connell, ojciec Wallace’a, wysłał korespondencję do magów z jednej z akademii, z którymi utrzymywał sporadyczny kontakt, lecz odpowiedzieli mu krótką i znaczącą wiadomością. Polecili, by do czasu, aż się zjawią, trzymać Irvette w zamknięciu, w odizolowaniu. Pomimo że ojciec przyjaciela dokładnie opisał jej przypadek i zaznaczył, że nie tylko nie jest czarnym magiem, ale i nie posiada żadnych magicznych mocy, nie uwierzyli. Irvette nie miała ochoty dowiadywać się, co zamierzają z nią zrobić. Zbyt wiele słyszała plotek na temat wyspy Belagos i prowadzonych tam eksperymentów.
Wallace, dorzucając drewek do ogniska, zerkał na nią przelotnie. Irvette odszukała na ławce kubek, który zostawił po sobie kupiec, i pociągnęła kilka łyków ciepłego płynu. Jej herbata wylała się wcześniej na skały. Dziewczyna powiodła wzrokiem wokoło i spostrzegła leżącą u stóp ławki bransoletę ze szmaragdów. Kupiec musiał ją w emocjach upuścić. Podniosła błyskotkę i obracając ją w palcach, wgramoliła się na siedzenie.
— Hmm. Może przynajmniej ją sprzedam.Rozdział V
Irvette nie mogła uwierzyć, że Wallace jakoś dał się namówić na ten szaleńczy pomysł. Sama miała wątpliwości, czy postępują słusznie, lecz zwierzchnik Silvaru wyjaśnił jej, że przez jakiś czas musi być pod obserwacją, na wypadek gdyby jej choroba — czymkolwiek była, a to nadal pozostawało tajemnicą — miała powrócić. Początkowo Irvette zaproponowała, by w takim razie Wallace został razem z nią, ale to wznieciło w oczach czarnego maga taki gniew, że straciła ochotę na forsowanie swojego pomysłu. Ten mężczyzna nie chciał na terenie swojej pustelni nikogo obcego. Jej również.
Wallace miał wybrać się ze zwierzchnikiem Silvaru do O’rior — miasta leżącego dzień jazdy od tego lasu. Tam miał czekać, aż tenare zdecyduje, że mogą już po nią wrócić. Nie było innego wyboru — oboje musieli zaufać osądowi długowiecznego, tak jak zrobili to wcześniej.
Wallace przyprowadził do pustelni białego wierzchowca Irvette, z grzbietu zdjął mu worek z jej skromnym ekwipunkiem i zaniósł go do chaty. Kiedy zostali znów sami, wyściskał ją za wszystkie czasy, kazał na siebie uważać i podarował jej swój sztylet. Poradził, by schowała go pod poduszką i nie przyznawała się, że posiada broń. Choć w obu butach miała specjalne kieszonki — w jednym na mały, zakrzywiony nożyk do ziół, w drugim zaś na dłuższe i szersze ostrze — nie mogła wykorzystać ich do przechowania broni od przyjaciela, jako że rękojeść sztyletu Wallace’a częściowo wystawałaby z tych niepozornych schowków. Obuwie to wykonał dla niej znakomity szewc z Cirem, który brał od niej za swe usługi połowę ceny, odkąd podniosła jego żonę praktycznie z łoża śmierci, ale i tak posłuchała rady Wallace’a i ukryła sztylet pod poduszką.
Kiedy odjechali, zapadał już zmrok. Do tego czasu raz jeszcze nasmarowała podrażnioną skórę śmierdzącą maścią. Czuła się znacznie lepiej i mogła poruszać się bez zawrotów głowy. Zniknęło też odrętwienie palców. A jednak nie spieszyło jej się do wstawania z łóżka — w nim czuła się najbezpieczniej, otoczona kocem i blaskiem bijącym z kominka.
Do tej pory nie poznała imienia czarnego maga, o ile w ogóle jakieś nosił. On sam okazał się inny od jej wcześniejszych wyobrażeń na jego temat. Nie mogła się nadziwić, że mężczyzna, który tak sprawnie prowadził kąśliwą dyskusję ze zwierzchnikiem Silvaru, nagle stał się lodową górą — niewydającą z siebie prawie żadnych odgłosów. Nie narzekała z tego powodu, przeciwnie nawet: w tej chwili nie miała ochoty na rozmowy z jego udziałem i była wdzięczna, że zostawił ją w chacie samą. Dzięki temu otrzymała szansę oswojenia się z nową sytuacją.
Wrócił nie wiadomo skąd, kiedy już przysypiała. Wtargnął do chaty bez pukania, wyrywając ją z półsnu i wzmagając bicie serca. Spojrzała na niego z wyrzutem spod koców, co umiejętnie zignorował. Wśród tańczących po izbie cieni jego wysoka, odziana w czerń postać wyglądała jeszcze upiorniej. Jasne oczy błyszczały w otworach zasłony jak ślepia bestii z najstraszniejszych koszmarów.
Na stole postawił miskę pełną parującej zupy pachnącej mięsem, po czym ulotnił się z pomieszczenia. Zsunęła nogi z łóżka i przez moment zastanawiała się, czy miał motywy, by ją otruć — po tym, kiedy dopiero co ją uratował. Nie mogła wiedzieć, czy nie zmienił zdania odnośnie do jej pobytu w pustelni. Dlatego gdy już usiadła na wysokim taborecie przy stole — ledwo sięgała posadzki czubkami palców — ostrożnie nabrała łyżkę strawy i najpierw powąchała intensywny zapach. Następnie zamoczyła jedynie usta w zupie i oblizała je, by poszukać podejrzanych smaków. Nie odkryła nic, co mogłoby wzbudzić niepokój. Powoli zabrała się więc za jedzenie. Spojrzała na kolekcję sztućców wiszącą na ścianie, na najróżniejsze kształty, kolory i tworzywa, i pomyślała o srokach gromadzących przedziwne rupiecie, a zaraz potem o smokach pilnujących błyszczących skarbów.
Prędko pochłonęła całą zawartość miski, nawet wypiła resztki z dna. Zupa pięknie wypełniła pusty żołądek i ku jej zadowoleniu — nie wywołała nowych mdłości.
Irvette włożyła świeżą koszulę, którą wygrzebała ze swojego podróżnego worka. Poprzednią spaliła w kominku — nie wiedziała, kiedy miałaby okazję ją wyprać, a niemiłosiernie cuchnęła rzygowinami. Do spania udała się w ubraniach wierzchnich. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zabarykadować drzwi, ale zrezygnowała z tego pomysłu — zastanowienie to trwało nie dłużej od mgnienia oka.
Sen przyszedł szybciej, niż się spodziewała — zmęczenie wygrało z niepokojem.
***
Ocknęła się o świcie, nieco obolała i z szumem w uszach. Podwinęła rękaw koszuli i zobaczyła, że skóra wygląda dużo lepiej: już nie było na niej śladów jak po wielu ukąszeniach. Czerwone place ładnie zróżowiały — oceniła, że chyba nazajutrz powinny zniknąć. Dotknęła twarzy, następnie szyi. Nie wyczuła żadnego obrzęku czy mrowienia, ale i tak sięgnęła do trzymanego przy łóżku worka, by wyciągnąć z niego małe lusterko. Obejrzała się w nim — na widok swojego oblicza lekko zmarszczyła czoło. Oczy miała podkrążone, a prawą część szczęki jeszcze lekko zaczerwienioną. Wygrzebała z worka grzebyk i rozczesała roztrzepane włosy, ale zostawiła je rozpuszczone.
Wygramoliła się spod koca i wzdrygnęła na widok posiłku już czekającego na nią na stole. Potwór z Damanor przygotowuje mi strawę — pomyślała z nieco histerycznym rozbawieniem. Nadal potrzebowała czasu, by odnaleźć się wśród tylu nowości. W ciągu ostatniej fazy została wielokrotnie wzgardzona i wyrzucona za drzwi, gdy szukała pomocy. Udała się do królestwa, którego mieszkańcy od setek cykli trwali w uprzedzeniu do ludzi, otarła się o śmierć i ostatecznie uzyskała pomoc u czarnego maga — osoby takiej samej jak ta, która władała mocą odpowiadającą za jej chorobę.
W misce z posrebrzanej zastawy odkryła gęstą owsiankę, słodką od miodu. Nie powstrzymała głupowatego uśmiechu, a kiedy zjadła, schowała twarz w dłoniach, by zapanować nad cisnącymi się do oczu łzami. Była na siebie zła, że poddaje się takiemu rozemocjonowaniu — zdecydowała się wyjść na zewnątrz, aby nieco ochłonąć.
Miała w końcu sposobność rozejrzeć się po okolicy. Polana — otoczona gęstniejącym stopniowo borem w oddali zlewającym się w czarną ścianę drzew — była gdzieniegdzie usiana karłowatą roślinnością. Konary odstające od pni porastających skraj samotni układały się w kopułę odsłoniętą pośrodku, więc promienie słońca dostawały się przez nią swobodnie i docierały do całej polany. Chata, w której dotąd przebywała Irvette, była utrzymana w charakterystycznym tenarskim stylu, uformowana w pokrytej mozaiką szarości skalnej masie — niczym odlana idealnie forma kanciastej bryły. Druga, mniejsza budowla składała się z dużych gładkich bloków. Na jej tyłach wybudowano piec — niezbędny dla każdego zielarza niemal tak samo jak dla kowala. Ten tutaj miał szerokie palenisko, nad którym Irvette mogłaby warzyć wiele specyfików jednocześnie. Oba budynki, choć z wyglądu surowe i solidne, miały w sobie również jakieś hipnotyzujące piękno. Na podwórcu znajdowały się także spore usypisko z drzwiami skrywającymi jakieś pomieszczenie i ogródek z wieloma grządkami. Dostrzegła tam niemało wschodzących dopiero ziół, ale już rozpoczynających walkę z silniejszymi chwastami. Być może gdyby nie roztaczający się dokoła mroczny las, miejsce nie wydawałoby się nawet w połowie tak nieprzyjazne.
Czarnego maga nie było nigdzie w pobliżu. Irvette nie miała pewności, czy chce wiedzieć, gdzie on jest i czym się zajmuje. Postanowiła wykorzystać sytuację, by dokładniej się rozejrzeć.
W skrzyniach stojących przy opartym o drugi budynek stole — zdecydowanie za wysokim, żeby mogła przy nim wygodnie pracować — znalazła pokaźne zapasy mikstur i wypełnione różnobarwnymi substancjami oraz fragmentami roślin słoje. Na ścianie budynku wisiało trochę suszonych ziół, a jeszcze więcej dostrzegła wewnątrz — zostały rozwieszone nad zagraconą fiolkami i płóciennymi woreczkami ławą, niższą niż stół na zewnątrz. Znajdowała się tu również długa prycza zasłana kocami oraz skórami, a wokół niej zbiorowisko przeróżnych, mniej i bardziej cennych rzeczy. Naczynia, luxańskie dywany, pękate sakiewki — wypchane najpewniej monetami. Jeszcze więcej szczelnie pozamykanych słoi i skrzyń, kosze przykryte chustami — w środku odkryła kolejne składowiska przedmiotów o rozbieżnej wartości i zastosowaniu — oraz zwisające ze stropu talizmany i łapacze snów. Do ściany przyciśnięty był regał zastawiony grubymi tomiskami, cienkimi książeczkami i następną stertą pojemników i różności. Przez cały ten bałagan ciągnęła się jedynie wąska ścieżka, której jedna odnoga prowadziła do pryczy, druga zaś do ławy.
Po wycofaniu się z izby raz jeszcze zbadała wzrokiem polanę, po czym skierowała się do usypiska. Zatrzymała się w otwartych drzwiach, przy których wisiała pochodnia, lecz nie było jej jak zapalić. Odczekała chwilę, a gdy uznała, że nikt jej nie obserwuje, zeszła do środka po kilku kamiennych schodkach. Poruszała się w snopie światła słonecznego, który wpadał przez otwarte drzwi. Nie widziała, co znajduje się w głębi pomieszczenia, lecz zainteresowały ją półki wydrążone w ziemistej ścianie przy wejściu i wysoki strop umocniony solidną konstrukcją z konarów i gałęzi. Na półkach stały skrzynie i słoje, bił od nich chłód, niektóre pokrywała warstewka lodu. Znalazła w skrzyniach zarówno mięso, jak i nabiał. Po tych oględzinach wyszła na zewnątrz tak zamyślona, że niemal wpadła na wysoką postać.
Nie bez trudu złapała równowagę i wstrzymała oddech, przeszyta wrogim spojrzeniem. Nie wiedząc, co powiedzieć, wyminęła mężczyznę i wróciła do chaty. Zamknąwszy za sobą drzwi, oparła się o nie i spróbowała przegonić obawy, bo w jej obecnym położeniu mogłyby ją przyprawić o postradanie zmysłów…
***
Randis i Wallace wyruszyli z kryjówki potwora, kiedy zapadał już zmrok, musieli więc zrobić postój w gęstwinie mrocznego boru. Wallace nie pamiętał koszmarów, jakie nawiedziły go tej nocy, ale obudził się spocony i z szumem w głowie. Z lasu wydostali się nazajutrz — zaraz po wschodzie słońca.
Całą drogę do fortu chłopakowi towarzyszyły myśli o Irvette. Przemierzając jard za jardem, coraz bardziej żałował, że przystał na propozycję potwora. Zwierzchnik namawiał go prawie świecę, tłumacząc, że jest to rozwiązanie konieczne, jeśli wszyscy chcą zyskać pewność, że skażenie Iv nie powróci. Ale ani zwierzchnik, ani zamaskowany nie potrafili mu powiedzieć, czym ono właściwie jest. To napawało go jeszcze większym niepokojem, a w myślach ciągle widział te upiorne oczy. Modlił się do Mestyrii i pomniejszych bogów, by trzymali jego przyjaciółkę w opiece. Wielokrotnie dopytywał pana Silvaru, czy na pewno można wierzyć, że Namir nie zachowa się wobec dziewczyny jak najgorszy rodzaj bestii. Tenare robił wtedy dziwną minę i odpowiadał, że akurat o to Wallace nie musi się martwić.
Dotarcie do O’rior zajęło im niemal cały dzień. Do zmierzchu zostały jakieś dwie świece, kiedy leśną drogą dostali się na trakt wychodzący na rozległą dolinę. Za zielonym trawiastym terenem zaczynała się następna część szerokiego na setki stóp boru, a na jego skraju rysowały się wysokie mury miasta.
Zabudowania były otoczone przez głębokie rowy, z których sterczały ostre jak kolce korzenie wyrastające z głębi ziemi. Do bramy puszczony był zwodzony most, a mury zdawały się niknąć pomiędzy drzewami. Wśród koron rozpościerały się platformy łączące się między sobą linowymi mostami. Kręcili się tam strażnicy wyposażeni w łuki i Wallace zgadywał, że w istocie jest ich dużo więcej, niż był w stanie zaobserwować. Kryli się między gałęziami — w przyklejonych do pni posterunkach.
W dole miasto prezentowało się surowo, chociaż pomiędzy domami uformowanymi z kamiennych bloków i skalnej masy nie brakowało roślinności. Wśród alejek panował porządek, tenare zajmowali się swoimi sprawami w ciszy z rzadka przerywanej rozmowami. Chociaż miasto nie należało do małych, ulice nie były zatłoczone. Spotkali w nim niewielu ludzi, w przewadze kupców.
Tak jak w Cirem poszczególne alejki zamieszkiwane były przez konkretnych rzemieślników, tak i w O’rior można było doszukać się pewnego schematu. Najpotężniejsze budowle, przeznaczone dla żołnierzy oraz magów specjalizujących się w walce, znajdowały się w centrum miasta, skąd stopniowo rozchodził się pierścień mniejszych, piętrowych domów, sklepów i warsztatów rzemieślniczych. Jeszcze dalej sytuowały się drewniane chaty, ogrody i sady. Wszystko to, czego Wallace dowiedział się od ojca i nauczyciela sprowadzanego do domu, teraz mógł odkrywać sam, a w razie wątpliwości podpytywał zwierzchnika.
Najwięcej kobiet przebywało w ostatnich kręgach miejskiego pierścienia. Pracowały przy roślinach i zwierzętach, z którymi miały szczególną więź dzięki wrodzonemu talentowi do posługiwania się żywiołem ziemi. Te, które nie posiadały magicznych umiejętności, służyły pozostałym kobietom pomocą lub zajmowały się swoimi interesami. Wśród mężczyzn — magowie okupowali każde możliwe stanowisko: nie tylko w O’rior, ale i w całym królestwie. Byli naczelnikami fortów, dyplomatami i doradcami, budowniczymi, a także zwykłymi strażnikami czy rzemieślnikami. Spora ich część wstępowała do Strzegących — oddziałów pilnujących najgłębszych podziemnych tuneli, których odnogi, jak wierzono, prowadziły do ukrytego we wnętrzu ziemi legowiska smoczycy Varanside. Tymczasem ludzcy magowie oddawali się głównie nauce i badaniom. Wojsku królestwa służyli tylko w wyjątkowych sytuacjach, a nieliczni zasiadali wśród doradców królów i diuków.
To, co jeszcze rzucało się Wallace’owi w oczy, to rozsypane po mieście kapliczki Mestyrii, przedstawionej oczywiście na tenarski sposób. Wysokie i smukłe kolumny z wyrzeźbionym na nich wizerunkiem dziwnej, acz pięknej bogini piętrzyły się po same korony drzew. Obok nich mieściły się czasami mniejsze pomniki Caitriony — ukazanej jako tenare. Rasa tej legendarnej kobiety od zawsze stanowiła kwestię sporną.