- W empik go
Powiastki filozoficzne - ebook
Powiastki filozoficzne - ebook
„Powiastki filozoficzne” to zbiór wybitnych filozoficznych powiastek autorstwa Voltaire’a.
Spis treści
„KANDYD CZYLI OPTYMIZM”
„ZADIG czyli LOS”
„TAK TOCZY SIĘ ŚWIATEK…”
„HISTORYA DOBREGO BRAMINA.”
„MIKROMEGAS.”
„MEMNON CZYLI MĄDROŚĆ LUDZKA.”
„HISTORYA PODRÓŻY SKARMENTADA.”
„BIAŁE I CZARNE.”
„JEANNOT I COLIN.”
„PROSTACZEK.”
„CZŁOWIEK O CZTERDZIESTU TALARACH.”
„BIAŁY BYK.”
„USZY HRABIEGO CHESTERFIELD I KAPELAN GUDMAN”
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65810-89-2 |
Rozmiar pliku: | 894 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pierwszej epoce swojej długiej i bogatej twórczości, Wolter nietyle troszczył się o to, aby społeczeństwo reformować i ulepszać; ile aby, w takiem jak jest, zająć możliwie najpocześniejsze miejsce. Prowadziły wówczas do tego celu trzy drogi: talent, majątek i szlachectwo. Pierwszego ma poddostatkiem i szafuje nim zręcznie, nie wahając się rozmieniać go w potrzebie na drobną monetę salonowej galanteryi i igraszki; drugi osiąga rychło, obracając przezornie schedą ojcowską, wykorzystując koneksye i stosunki, i zdobywając, już za młodu, trwałe podstawy materyalne, które mu zapewnią na całe życie niezależność, a nawet znaczne bogactwo. Trzeci atut, szlachectwo, zanim je później nabędzie za gotówkę, uzurpuje sobie, sposobem naówczas dość powszechnym, zmieniając mieszczańskie nazwisko Arouet na fikcyjno-szlacheckie de Voltaire. Uzbrojony tym potrójnym rynsztunkiem, Wolter wchodzi śmiało w najlepsze towarzystwa Paryża i dociera niebawem aż do sfer najwyższych, aż do dworu. Dowcipem swoim, ciętością epigramu i łatwością wierszowania opłacał Arouet bez trudu prawo obywatelstwa w tym błyszczącym, żądnym wesela i łatwej uciechy światku Regencyi; ale ambicye poety sięgały wyżej. Wśród zabaw i rozprószenia, pracuje nad tragedyą w stylu klasycznym, Edyp, która, wystawiona w r. 1718, jedna 24-letniemu autorowi laury godnego — zdaniem współczesnych — następcy Corneille’a i Racine’a. Epopeja narodowa, której bohaterem jest najpopularniejszy z królów Francyi Henryk IV — Hemyada — opromienia nowym blaskiem imię poety, a w ślad za rozgłosem sypią się i pensye, ze szkatuły ks. Orleanu (1718), króla (1722) i królowej (1725). Jedenaście miesięcy, spędzonych w więzieniu, w osławionej Bastylii (Maj 1717 — Kwiecień 1718) za utwór p. t. Widziałem, którego nie napisał, oraz za pamflet Puero reqnante, którego Wolter istotnie był autorem, uzupełniają obraz życia wziętego literata pierwszej połowy XVIII wieku. Słowem, w latach tych, Wolter żyje w upojeniu sławy, blasku, obcowania na równej — na pozór — stopie z najmożniejszymi panami, słowem, tryumfu na całej linii.
Wśród tego, krzyżuje życie jego wypadek, który ściąga poetę z obłoków na ziemię. Kawaler de Rohan, z którym miał nieszczęście przemówić się w teatrze, wywołał go z pałacu ks. Sully, gdzie Wolter obiadował, i poprostu kazał oćwiczyć go lokajom, podczas gdy sam kawaler, siedząc w karocy, czuwał nad sumiennem wykonaniem zlecenia. Wolter pieni się w bezsilnej wściekłości, tem bardziej, że widzi, iż jego najbliżsi „przyjaciele“, książęta i margrabiowie, uważają całe zajście za przygodę nawskróś zabawną, naturalną i — bez znaczenia. Mimo iż z natury niezbyt rycerski, Wolter chce się bić, domaga się pojedynku; ale rodzina kawalera de Rohan kieruje sprawą inaczej: poeta dostaje się znowuż do Bastylii (1726), skąd, po miesiącu, wychodzi, pod warunkiem iż uda się na jakiś czas do Anglii. Tym razem, Wolter miał wszelkie przyczyny zauważyć, iż nie wszystko jest doskonałe „na tym najlepszym ze światów“.
Przybywa do Anglii, dobrze zaopatrzony w czeki i w skuteczne rekomendacye, nawet z samego ministerstwa, zawstydzonego nieco swą rolą w tej sprawie. Spędza tu półtrzecia roku, chłoniąc w siebie atmosferę życia umysłowego Anglii, która, dla ówczesnego francuzkiego przybysza, musiała się wydać rajem wolności osobistej, politycznej i intelektualnej. W ciągu tych lat, Wolter buduje silne podstawy własnej kultury duchowej; z ciekawością bada to nowe dlań społeczeństwo, jego idee, obyczajowość, instytucye, sekty; zapoznaje się z literaturą angielską, z obcym wówczas zupełnie dla Francyi Szekspirem; odnajduje żywe powinowactwo z własną umysłowością w racyonalistycznej filozofii Locke’a; nabiera gruntownego wykształcenia i zamiłowania przyrodniczego, zwłaszcza w nauce fizyki. Rezultatem pobytu są Szkice, oraz Listy filozoficzne, które ukazały się najpierw po angielsku (1733), następnie po francuzku; zaraz w pierwszym roku wyjścia (1734) uzyskały 5 wydań, wywołały żywą polemikę i silne zaniepokojenie sfer duchownych i rządowych Francyi. Listy filozoficzne zawierają, w zarodku, już cały „wolteryanizm“.
Mimo formalnego pozwolenia na powrót do Paryża, Wolter uważał za bezpieczniejsze usunąć się nieco z widoku. Osiada niedaleko granicy, w Cirey, w zamku, z którego panią, margrabiną du Châtelet, łączyły go tkliwe stosunki. Lata spędzone w Cirey są dla Woltera latami wytrwałej i owocnej pracy. Wraz z margrabiną, zapamiętałą fizyczką, tłómaczką dzieł Newtona, zagłębia się w nauki przyrodnicze, eksperymentuje. Dla przyjaciółki swej, zmierżonej błahością i nienaukowością historyi, takiej jak ją pojmowano wówczas, pisze kapitalne swoje dzieło: Essai sur les moeurs — szeroko zakreśloną i własnym duchem ożywioną kompilacyę — jak również znakomite, jak na swój czas, prace historyczne: Historyę Karola XII, oraz Wiek Ludwika XIV (dokończony znacznie później, w czasie pobytu na dworze pruskiego Fryderyka). Wśród tego, częste wycieczki w sferę literatury pięknej; żartobliwy i wyuzdany poemacik La Pucelle (dziś dla nas mało smaczny i zabawny, wówczas cieszący się olbrzymiem powodzeniem, mimo iż krążył na razie tylko w odpisach); silnie antyklerykalna tragedya Mahomet, która, chłoszcząc rzekomo fanatyzm muzułmański, mierzy bardzo wyraźnie w katolicyzm (Wolter, niby z głupia frant, ofiarował tragedyę papieżowi Benedyktowi XIV; papież, nie pozostając dłużny w koncepcie, przyjął dedykacyę i przesłał autorowi błogosławieństwo); prócz tego inne tragedye, które odgrywa się w Cirey, w teatryku urządzonym na strychu; wreszcie polemiki, madrygały, korespondencya, etc. W owym czasie, rozpoczyna się wymiana listów z Fryderykiem pruskim, wówczas jeszcze następcą tronu (nawiasem mówiąc, jeden z mniej apetycznych dokumentów ludzkości), która, przerwana na jakiś czas osobistemi nieporozumieniami, miała się ciągnąć przez całe życie pisarza.
Po dziesięciu latach względnej samotności, Wolter zatęsknił za gwarem Paryża. Dzięki poparciu pani de Pompadour, odzyskuje łaski dworu. W r. 1743, po świetnym sukcesie tragedyi Merope, król wyprawia pisarza w misyi dyplomatycznej do króla pruskiego; za powrotem, w zamian za widowisko dworskie sklecone z okazyi małżeństwa delfina, zostaje Wolter szambelanem królewskim i historyografem Francyi. W r. 1746, znowuż za poparciem pani de Pompadour, wchodzi do Akademii Francuzkiej. W tych latach, Wolter znowu skłonny był mniemać, iż wszystko na tym świecie toczy się dosyć znośnie; skreślony w tym czasie drobiazg Widzenie Babuka oddycha tym zadowolonym z siebie i z drugich optymizmem.
W r. 1749, Wolter stracił wierną przyjaciółkę, panią du Châtelet. Margrabina, serdecznie opłakiwana, zmarła wskutek ciąży, której sprawcą okazał się — młody oficer i poeta, de Saint-Lambert. Wydarzenie to stało się sensacyą Paryża i Europy, a Saint-Lambert, jak głoszą współcześni światowi kronikarze, zdobył dzięki niemu ostrogi pisarskie.
Złośliwy język i dość trudny charakter nie pozwoliły Wolterowi długo zachować łask dworu. Niebawem, zrażony do Francyi, dał się nakłonić pochlebnym propozycyom króla pruskiego, Fryderyka, i, w r. 1750, przybył do Poczdamu. Otrzymał pensyę 20.000 fr., wysoki order, tytuł szambelana i mieszkanie w pałacu, z jedynym obowiązkiem poprawiania francuskich wierszy Fryderyka. Pierwszy okres pobytu spłynął rozkosznie, na zabawach, gawędach filozoficznych, wzajemnej admiracyi. Z czasem, dwa charaktery, mające zanadto wiele cech podobnych, zaczęły się ścierać; z obu stron padały słówka, trudne do zapomnienia a powtarzane przez usłużnych dworaków; stosunki stały się naprężone, aż w końcu nastąpiła konieczność zerwania. W r. 1753, Wolter, zrzekłszy się pensyi, zwróciwszy klucz szambelański, opuszcza Prusy, rozczarowany, rozgoryczony, nękany jeszcze na granicy państwa szykanami i dokuczliwościami króla. To była jego ostatnia szkoła życia; nie chce już odtąd żadnych, choćby najbardziej złoconych kajdanów, chce żyć wyłącznie u siebie i dla siebie. Osiedla się zrazu w Szwajcaryi, w pobliżu Genewy; później, kiedy mu dokuczył nieco purytanizm szwajcarski, nabywa piękne dobra Ferney, położone w pasie granicznym, częścią we Francyi, częścią w Szwajcaryi. Na gruncie francuzkim może kultywować u siebie ulubione widowiska teatralne, które były kamieniem obrazy dla surowych Genewczyków; na wolną zaś ziemię szwajcarską może schronić się w każdej chwili, w razie niebezpiecznego podmuchu że sfer francuzkiego rządu. Na własnym tedy „dworze“ pewnego rodzaju, w słynnych Délices, a potem w Ferney, spędzi ostatnie dwadzieścia parę lat życia, te z których utrwali się dla przyszłych pokoleń wizerunek i legenda Woltera.
Istotnie, osobliwem jest zjawiskiem żywotność, jaką rozwija Wolter w tej ostatniej fazie, pomiędzy sześćdziesiątym a ośmdziesiątym z górą rokiem. Jestto, w całem jego życiu, epoka najbardziej może czynna, najbujniejsza, w której cały kapitał nagromadzonej wiedzy, myśli, poglądów, doświadczeń, spożytkowuje dla celów doraźnej działalności i agitacyi. Przez lat dwadzieścia, zdoła ten niespożyty starzec utrzymać wpół-rozbawioną, wpół-zgorszoną Europę w ciągłem napięciu, dając jej co dnia coś nowego, a zawsze związanego z najbardziej współczesnem życiem. Prócz olbrzymiej korespondencyi, która w owym czasie miała znaczenie daleko wybiegające poza prywatną wymianę myśli, idą w świat z siedziby filozofa niezliczone ilości t. zw. pasztecików Woltera, broszurek, dyalogów, powiastek, katechizmów filozoficznych, kolportowanych oczywiście bezimiennie, ale poza któremi cała Europa domyślała się ręki autora. W tym pościgu, można powiedzieć nałogu sensacyi, Wolter nie gardził żadnym środkiem; cieszyły go i obiegające plotki z drobnych wydarzeń jego domowego życia, nie cofał się też przed ohydną nieraz polemiką z ladajakim przeciwnikiem, z której obie strony wychodziły umazane błotem. Niewyczerpany tem jeszcze, Wolter rozwija żywą działalność praktyczną, stwarza dokoła siebie cały dwór, kolonie, fabryki, buduje dobrobyt otaczającej go ludności, rzuca się wszędzie gdzie mu się nadarza sposobność bronić prześladowanych, zwłaszcza gdy chodzi o fanatyzm religijny. Wrodzona skłonność do pieniactwa dodaje mu zapału i wytrwałości w tych kampaniach, z pomiędzy których najgłośniejsza sprawa Calasów napełnia przez kilka lat entuzyazmem całą Europę. Ta działalność ostatnich lat życia zdobywa Wolterowi poniekąd to, czego, przy całym rozgłosie, brakło mu potrosze zawsze, t. j. szacunek publiczny. Podróż jego do Paryża, w r. 1778, jest olbrzymią apoteozą za życia; ale ośmdziesięcioletni starzec nie podołał tym wzruszeniom, zbyt mocnym na zwątlone siły; umiera, do ostatnich chwil przed zgonem zajęty jeszcze pracą nad historycznym słownikiem języka francuzkiego, którego projekt przedkłada Akademii.
Po Wolterze pozostał rozgłos jego imienia, które stało się godłem pewnego typu i kierunku umysłowości; natomiast, z ogromnej puścizny piśmienniczej, żywego pozostało niewiele. Jak często się zdarza, te dzieła, do których największą przywiązywał wagę i najwięcej w nie włożył twórczego wysiłku, najmniej mu się wypłaciły; bardziej przetrwały inne, kreślone od niechcenia, w weselu ducha i beztrosce. Martwą jest dzisiaj Henryada; jego tragedye znaczą raczej upadek niż wyżynę francuzkiego teatru. Z poglądów historycznych i filozoficznych, wiele, bardzo wiele weszło w krew pokoleń, przyczyniając się potężnie do dalszej ewolucyi myśli ludzkiej; same jednak dotyczące dzieła postarzały się i zblakły. W Wolterze było zbyt mało artysty; a tylko zamknięta w poświęcanem naczyniu sztuki, myśl staje się nieśmiertelna. Nawskróś czytelną pozostała do dziś olbrzymia korespondencya Woltera, jak również te oto Powiastki filozoficzne, ujawniające, w żywym swoim toku, artyzm bardzo odrębny i swoisty.
Jeżeli Balzac nazwał swój olbrzymi cykl powieściowy Komedyę ludzką, to temu mniejszemu cyklowi powiastek Woltera możnaby snadnie nadąć miano Teatru maryonetek. Życie wewnętrzne wszystkich występujących w nim figur sprowadzone jest rozmyślnie do kilku automatycznych poruszeń, niemal tic’ów; mechanizm sznureczków, które niemi poruszają, jest dziecinnie prosty, a z poza maleńkiej scenki wychyla się, bez ceremonii, ironicznie uśmiechnięta twarz wpół-rozbawionego, wpół-zgorzkniałego starca, pociągającego kolejno te nitki. Takiej właśnie a nie innej metody wymagał snadź przeważający tutaj — jak w całem dziele XVIII w. — dydaktyzm Woltera; pisarzowi nietyle tu chodzi o malowanie życia w jego bogactwie i różnorodności kształtów, ile o zestawienie szeregu faktów drobnych i celowo wyłuskanych z wszelkiej obsłonki, w ten sposób, aby z nich wynikało jasno, nawet dla najbardziej uprzedzonych i ślepych, do jakiego stopnia ludzkością rządzi niedorzeczność, szaleństwo i PRZESĄD (przesąd: oto powszechne hasło dnia!). Wolter nie jest nazbyt oryginalnym myślicielem; większość myśli jego, to obiegowa moneta filozofii t. zw. encyklopedystów; ale celuje on, jak nikt inny, w sztuce ładowania pojęć łopatą do głowy, i to do głów nawet najtwardszych zazwyczaj, bo koronowanych. Kogokolwiek raziłaby owa; dziecinna nieraz dla nas symplifikacya jaką posługują się pisarze XVIII w., ten niech pamięta, że „filozofia“ była w owej epoce, we Francyi, kościołem wojującym, żądnym nawracania i zdobywania prozelitów, że, tem samem, musiała szukać metod najsposobniejszych do praktycznego, doraźnego działania; dalej, że zwracała się przedewszystkiem do możnych panów, zawsze niezbyt pohopnych do mózgowego wysiłku, oraz do kobiet (olbrzymia rola kobiet i ich salonów w umysłowości ówczesnej!). Znalazła, nad własne spodziewanie, trzeciego, również nad spodziewanie wdzięcznego czytelnika i odbiorcę: t. j. masy ludu, które, właśnie dzięki temu niezmiernemu uproszczeniu, chłonęły chciwie nową naukę i niebawem wyciągnęły z niej najdalej idące, nawskróś praktyczne konsekwencye. Czytamy dziś te drobne pisemka jak niewinne gawędy dla dorastającej młodzieży; ale pamiętajmy, że, w swoim czasie, one były tym dynamitem, który wywołał eksplozyę jedną z największych w dziejach świata; że autor, pod grozą wygnania lub turmy, nie ważył się położyć na nich swego imienia, a niejeden drukarz i kolporter przypłacił głową ich rozpowszechnianie.
Twórczym jest Wolter w zakresie stylu i języka. Ten tok opowiadania wartki, zwinny, przejrzysty; to zwięzłe przedstawienie kolei faktów, napozór suche, w istocie bardzo soczyste; to zdanie, krótkie, jasne, wolne od tak nużących nieraz zakrętasów XVIII w. — to zdobycz Woltera, i przejście do dobrej prozy dziewiętnastowiecznej. Wielu wybornych późniejszych pisarzy, jak Merimée, Anatol France, nasunie nieraz na pamięć styl Woltera.
Powiastek napisał Wolter kilkanaście; wszystkie przypadają na późny okres jego życia; niektóre kreślił jako starzec z górą ośmdziesięcioletni. Czytając zwłaszcza te ostatnie, niepodobna oprzeć się uczuciu podziwu dla żywotności tego umysłu, dla gorącej miłości ludzkości, jaką czuć nawet pod najbardziej gorzkimi sarkazmami tego starca. W wielu z tych powiastek przeważa agitacyjna i wroga inwektywa przeciw dogmatom i metodom katolicyzmu, w myśl osławionego okrzyku: Ecrasons l’infâme! Tendencyę tę można odnaleźć u Woliera wszędzie, jest ona jego obsesyą, i w niektórych pismach brzmi ona może zbyt napastliwie, wyłącznie i ciasno. Ale znowuż pamiętajmy, że niepodobna o tych sprawach sądzić wedle naszych czasów; że Wolter widział jeszcze dokoła rzeczy na które wzdrygała się jego dusza i jego nerwy nowożytnego człowieka, i że takie sprawy jak owa słynna „sprawa Calasa“, niewinnie straconego i łamanego kołem, stanowią wiekuistą hańbę ludzkości. Obok tego piekącego wówczas problemu, obok niemniej krzyczącej o reformy kwestyi ekonomicznej, w powiastkach tych przeważa nuta ogólno-filozoficzna, i te zagadnienia, które, prawdopodobnie, po wieczne czasy będą zaprzątały myślącą ludzkość. Interesującą jest u Woltera nietyle odpowiedź na te zagadnienia, ile sposób w jaki je stawia: żywy, ciekawy, zabawny. A jeżeli, z tego „chaosu jasnych myśli“ (chaos d’idées claires), jakim nazywa Woltera jeden z krytyków, zechcemy wyłowić jego najszczerszą, najbardziej osobistą konkluzyę, to będzie nią może owo zakończenie Kandyda, głoszące, dość zgodnie z ostatnią fazą życia samego pisarza, iż ostateczną, prawdziwą mądrością jest — „uprawiać swój ogródek“...
Boy.
Kraków, w sierpniu, 1917.KANDYD CZYLI OPTYMIZM.
I. Jak Kandyd chował się w pięknym zamku i jak go stamtąd wygnano.
W Westfalii, w zamku barona de Thunder-ten-tronckh, żył młody chłopiec, którego natura obdarzyła charakterem najłagodniejszym w świecie. Fizyognomia odbijała jego duszę. Posiadał dość zdrowy sąd o rzeczach, przy dowcipie wszelako niezmiernie prostym; mniemam, iż dla tej przyczyny dano mu imię Kandyda. Starzy słudzy podejrzewali że jest on synem siostry barona, oraz pewnego zacnego i godnego szlachcica z sąsiedztwa, którego ta panna uparcie wzbraniała się zaślubić, ponieważ mógł się wywieść zaledwie z siedmdziesięciu jeden pokoleń, reszta zaś drzewa genealogicznego gubiła się gdzieś w odmęcie czasów
Baron był jednym z najpotężniejszych panów w Westfalii, zamek jego bowiem posiadał drzwi i okna. Główna komnata ozdobiona była nawet dywanami. Zebrawszy wszystkie psy z obejścia, można było, w potrzebie, utworzyć coś nakształt sfory; chłopcy stajenni byli masztalerzami, miejscowy wikary wielkim jałmużnikiem. Wszyscy. tytułowali barona „Jego Dostojnością“ i śmiali się z jego konceptów.
Pani baronowa, która ważyła około trzystu pięćdziesięciu funtów, zażywała z tej przyczyny wielkiego poważania; czyniła zaś honory domu z godnością jednającą jej tem większy szacunek. Córka, Kunegunda, licząca siedmnaście wiosen, była rumiana, świeża, pulchna i apetyczna. Syn okazywał się we wszystkiem godny ojca. Preceptor Pangloss był wyrocznią domu, a mały Kandyd słuchał jego nauk z dobrą wiarą właściwą jego wiekowi i naturze.
Pangloss wykładał tajniki metafizyko-teologokosmolo-nigologii. Dowodził wprost cudownie, że niema skutku bez przyczyny i że, na tym najlepszym z możliwych światów, zamek JW. Pana barona jest najpiękniejszym z zamków, pani baronowa zaś najlepszą z możliwych kasztelanek.
„Dowiedzione jest, powiadał, że nic nie może być inaczej; ponieważ bowiem wszystko istnieje dla jakiegoś celu, wszystko, z konieczności, musi istnieć dla najlepszego celu. Zważcie dobrze, iż nosy są stworzone do okularów; dlatego też mamy okulary. Nogi są wyraźnie utworzone po to, aby były obute, dlatego też mamy obuwie. Kamienie są na to, aby je ciosano i budowano zamki; dlatego Jego Dostojność pan baron ma bardzo piękny zamek: największy baron w okolicy musi mieć najlepsze mieszkanie. Świnie są na to aby je zjadać; dlatego mamy wieprzowinę przez cały rok. Z tego wynika, iż ci, którzy twierdzili że wszystko jest dobre, powiedzieli głupstwo; trzeba było rzec, iż wszystko jest najlepsze“.
Kandyd słuchał uważnie i wierzył w prostocie ducha; panna Kunegunda wydawała mu się bowiem bardzo urodziwa, mimo iż nigdy nie odważył się jej tego wyznać. Wnioskował, iż, po szczęściu urodzenia się baronem de Thunder-ten-tronckh, drugim stopniem szczęścia jest być panną Kunegundą; trzecim, widywać ją codziennie; czwartym zaś słuchać mistrza Panglossa, największego filozofa w okolicy, a tem samem na całej ziemi.
Jednego dnia, Kunegunda, przechadzając się wpodle zamku po małym lasku który nazywano parkiem, ujrzała, w gęstwinie, doktora Panglossa, jak dawał lekcyę eksperymentalnej fizyki pokojówce jej matki, fertycznej brunetce, bardzo ładnej i przystępnej. Ponieważ panna Kunegunda miała z natury wielką ciekawość do nauk, przyglądała się, z zapartym oddechem, owym kilkakroć ponawianym doświadczeniom; ujrzała jasno przekonywującą argumentacyę doktora, przyczyny i skutki, i wróciła do domu wzruszona, zadumana, wskróś przenikniona chęcią poświęcenia się naukom. Myślała przytem, że ona mogłaby snadnie być skutecznym argumentem dla młodego Kandyda, on zaś nawzajem dla niej.
Spotkała Kandyda wracając do zamku i poczerwieniała; Kandyd poczerwieniał również. Rzekła mu, przerywanym głosem, dzień dobry; Kandyd odpowiedział, nie wiedząc sam co mówi. Nazajutrz, po obiedzie, kiedy wstawano od stołu, Kunegunda i Kandyd znaleźli się za parawanem; Kunegunda upuściła chusteczkę, Kandyd podniósł; wzięła go niewinnie za rękę; chłopiec ucałował niewinnie rękę panienki, z żywością, uczuciem, wdziękiem nie do opisania; usta ich się spotkały, oczy zapłonęły, kolana zaczęły drżeć, ręce zabłąkały się. Baron Thunder-ten-tronckh przechodził koło parawanu, i, widząc tę przyczynę i skutek, wypędził Kandyda z zamku paroma kopnięciami w pośladki. Kunegunda zemdlała; kiedy przyszła do siebie, otrzymała silny policzek od baronowej; tak wszystko zamąciło się w najpiękniejszym i najmilszym z możebnych zamków.
II. Jak Kandyd dostał się między Bułgarów.
Kandyd, wypędzony z raju ziemskiego, szedł długo, nie wiedząc dokąd, płacząc, podnosząc oczy ku niebu, obracając je często ku najpiękniejszemu z zamków, który zawierał najpiękniejszą z baronówien. Położył się, bez wieczerzy, w szczerem polu, w bruździe między zagonami; śnieg padał wielkimi płatami z nieba. Nazajutrz, przemarznięty do szpiku, Kandyd zawlókł się do sąsiedniej wsi, noszącej miano Valberghoff-trarbk-dikdorff, bez pieniędzy, umierając z głodu i znużenia. Zatrzymał się smutno u wrót gospody. Dwaj ludzie, błękitno ubrani, zwrócili nań oko. „Patrz, kamracie, rzekł jeden, oto doskonale zbudowany chłopak; ręczę, że ma przepisaną miarę“. Podeszli i zaprosili bardzo uprzejmie Kandyda na obiad. „Panowie, rzeki Kandyd z uroczą skromnością, świadczycie mi wiele zaszczytu, ale nie mam czem zapłacić cechy“. — Och, panie, rzekł jeden z błękitnych, osoby pańskiej powierzchowności i zalet nie płacą nigdy za nic: czyż nie posiadasz pięciu stóp i pięciu cali wzrostu? — Tak, panowie, w istocie, to moja miara, odparł z ukłonem. — Och, drogi panie, siadaj z nami; nietylko wyrównamy za ciebie rachunek, ale nigdy nie ścierpimy aby człowiekowi takiemu jak pan miało kiedykolwiek braknąć pieniędzy; toć pierwszym obowiązkiem ludzi jest pomagać sobie wzajem. — Macie słuszność, odparł Kandyd; toż samo powiadał zawsze mistrz Pangloss: widzę, że, w istocie, wszystko jest jak najlepiej“. Proszą go aby przyjął kilka talarów; bierze i chce wystawić oblig; nie przyjmują, siadają wraz z nim do stołu. „Powiedz, czy kochasz tkliwie...? — Och, tak, odpowiedział, kocham tkliwie pannę Kunegundę. — Nie, odparł jeden z nieznajomych; pytamy, czy kochasz tkliwie króla Bułgarów? — Ani trochę, odpowiedział; nie widziałem go na oczy. — Jakto! ależ to czarujący monarcha; trzeba wypić jego zdrowie. — Och, bardzo chętnie, owszem“. Pije. “Wystarczy; powiadają mu, oto jesteś ostoją, podporą, obrońcą, bohaterem Bułgarów; los twój zapewniony, sława niezawodna“. Wkładają mu natychmiast kajdany na nogi i prowadzą do pułku. Każą mu się obracać w prawo, w lewo, brać broń na ramię, zdejmować, mierzyć, strzelać, podwajać krok, i sypią mu trzydzieści kijów; nazajutrz wykonywa to samo mniej niezdarnie i dostaje tylko dwadzieścia; trzeciego dnia rzepią mu tylko dziesięć, a towarzysze patrzą nań jak na młody fenomen.
Kandyd, oszołomiony, nie pojmował jeszcze zbyt dobrze profesyi bohatera. Pewnego pięknego dnia wiosennego, wpadło mu do głowy puścić się na przechadzkę. Kroczył swobodno przed siebie, w mniemaniu, iż jestto przywilejem rodzaju ludzkiego, jak i bydlęcego, posługiwać się własnemi nogami wedle upodobania. Nie uczynił ani dwóch mil, kiedy oto dopadło go czterech innych sześciostopowych bohaterów: wiążą go i prowadzą do więzienia. Zapytano go, wedle form prawnych, czy woli przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi przez cały pułk, czy też otrzymać naraz dwanaście kul w mózgownicę. Próżno przedkładał, iż każdy człowiek posiada wolną wolę, i że on, osobiście, nie życzy sobie ani tego ani tego; trzeba było wybierać. Owóż, mocą owego daru boskiego, który nazywa się wolnością, namyślił się przejść trzydzieści sześć razy przez rózgi: odbył dwie takie przechadzki. Pułk liczył dwa tysiące ludzi; to wyniosło cztery tysiące rózeg, które, od karku aż do pośladków, obnażyły mu wszystkie mięśnie i nerwy. Gdy przyszła chwila trzeciej przechadzki, Kandyd, przywiedziony do ostateczności, poprosił, jako o łaskę, aby mu raczono strzelić w łeb; uzyskał ten fawor; zawiązują mu oczy i każą uklęknąć. W tejże chwili, przejeżdza król Bułgarów, pyta o zbrodnię delinkwenta; że zaś był to król obdarzony niepospolitym geniuszem, zrozumiał, ze wszystkiego co usłyszał o Kandydzie, że młody ten metafizyk bardzo jest nieświadomy spraw tego świata; jakoż ułaskawił go, ze wspaniałomyślnością, którą będą wysławiać wszystkie dzienniki i po wszystkie wieki. Dzielny chirurg uleczył Kandyda w trzy tygodnie, zapomocą maści przepisanych przez Dioskorydesa. Miał już nieco skóry i mógł chodzić, kiedy król Bułgarów wydał bitwę królowi Abarów.
III. Jak Kandyd umknął z pomiędzy Bułgarów i co mu się przytrafiło.
Nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, sprawnego, świetnego, równie dobrze wyćwiczonego jak obie armie. Trąby, piszczałki, oboje, bębny, armaty, tworzyły harmonię, jakiej nie słyszano ani w piekle. Zrazu, armaty obaliły po sześć tysięcy ludzi z każdej strony; następnie, strzelanina uprzątnęła z najlepszego ze światów dziewięć do dziesięciu tysięcy hultajów, którzy zanieczyszczali jego powierzchnię. Bagnet również uporał się z paroma tysiącami: wszystko razem mogło sięgać jakich trzydziestu tysięcy dusz. W czasie tych heroicznych jatek, Kandyd, który trząsł się jak szczery filozof, ukrył się jak mógł najtroskliwiej. Wreszcie, podczas gdy obaj królowie kazali śpiewać, każdy w swoim obozie, Te Deum, powziął postanowienie aby udać się gdzieindziej roztrząsać problemy przyczyn i skutków. Okraczając całe sterty trupów i umierających, dotarł do sąsiedniej wioski; zastał kupę popiołów; była to wieś arabska, którą Bułgarzy spalili, wedle ustaw prawa publicznego. Tu, pokłuci ranami starcy patrzyli, jak żony ich, pozarzynane, konały w męczarniach, tuląc dzieci do zakrwawionych piersi; tam, dziewczyny z porozpruwanymi brzuchami, nasyciwszy naturalne popędy bohaterów, wydawały ostatnie tchnienie; inne, wpół spalone, krzyczały aby je dobito. Mózgi walały się po ziemi, obok. poucinanych rąk i nóg.
Kandyd umknął, co miał tchu, do dalszej wioski: należała do Bułgarów, i bohaterowie abarscy obeszli się z nią tak samo. Ciągle stąpając po drgających członkach lub po zwęglonych zgliszczach, wydostał się wreszcie poza teatr wojny, niosąc w tornistrze nieco zapasów i nie zapominając ani na chwilę o pannie Kunegundzie. Wiwenda skończyła się właśnie kiedy dotarł do Holandyi; ale, ponieważ słyszał iż jestto kraj bogaty i chrześcijański, nie wątpił że znajdzie przyjęcie równie dobre jak ongi w zamku barona, zanim go stamtąd wygnano za sprawą pięknych oczu Kunegundy.
Zwrócił się do kilku poważnych obywateli z prośbą o jałmużnę; odpowiedzieli jednomyślnie, iż, jeżeli będzie dalej uprawiał to rzemiosło, będą zniewoleni oddać go do domu poprawy, iżby się nauczył przyzwoitości.
Zwrócił się następnie do człowieka, który, dopiero co, wobec wielkiego zgromadzenia, rozprawiał przez godzinę o miłosierdziu. Ów spojrzał nań z ukosa i rzekł: „Co ty tu robisz? czy bawisz tu dla dobrej przyczyny? — Niema skutku bez przyczyny, odparł skromnie Kandyd; wszystko wiąże się łańcuchem konieczności, i dąży do najlepszego celu. Trzeba było, aby mnie wygnano z pobliża panny Kunegundy, i abym przeszedł dwa razy przez rózgi; tak samo trzeba bym prosił o chleb, póki nie będę mógł nań zapracować; nie mogło być inaczej. — Mój przyjacielu, rzekł mowca, czy wierzysz że papież jest antychrystem? — Nie słyszałem jeszcze o tem, odparł Kandyd; ale, czy jest czy nie jest, ja nie mam chleba. — Nie wart go jesteś, rzekł tamten: precz, nędzniku, precz, łotrze, nie zbliżaj się do mnie póki życia“. Żona mowcy wystawiła głowę przez okno, i, na widok człowieka który wątpi iż papież jest antychrystem, wypróżniła mu na łeb pełny... O nieba! do jakichż wybryków posuwa się żarliwość religijna u dam!
Pewien człowiek, który nie był ochrzczony, poczciwy anababtysta, imieniem Jakób, ujrzał w jaki okrutny i haniebny sposób potraktowano jednego z jego braci, istotę o dwóch nogach bez pierza, obdarzoną duszą; zaprowadził go do siebie, ochędożył, dał mu chleba i piwa, obdarował dwoma florenami, ofiarował się nawet zatrudnić go w swoich fabrykach perskich tkanin, które wyrabia się w Holandyi. Kandyd, padając niemal na twarz przed dobroczyńcą, wykrzyknął: „Dobrze powiadał mistrz Pangloss, że wszystko w świecie dzieje się najlepiej; pańska wspaniałomyślność bowiem poruszyła mnie o wiele więcej, niż okrucieństwo jegomości w czarnym płaszczu i jego małżonki“.
Nazajutrz, przechadzając się, spotkał nędzarza, całego okrytego wrzodami, z martwemi oczyma, stoczonym końcem nosa, wykrzywioną gębą, czarnymi zębami, ochrypłym głosie, dręczonego okrutnym kaszlem i wypluwającego po jednym zębie przy każdym napadzie.
IV. Jak Kandyd spotkał swego dawnego mistrza filozofii, doktora Panglossa i co z tego wynikło.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
V. Burza, rozbicie, trzęsienie ziemi, jakoteż inne przygody doktora Panglossa, Kandyda i anababtysty Jakóba.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VI. Jak uczyniono piękne „autodafé“ aby zapobiedz trzęsieniom zielni i jak Kandydowi wychłostano siedzenie.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VII. Jak pewna staruszka zaopiekowała się Kandydem i jak odnalazł przedmiot swojego kochania.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
VIII. Historya Kunegundy.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
IX. Co się przygodziło Kunegundzie, Kandydowi, wielkiemu Inkwizytorowi oraz Żydowinowi.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
X. O tem, w jakiej niedoli Kandyd, Kunegunda i siara przybyli do Kadyksu i jak wsiedli na okręt.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XI. Historya starej.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XII. Dalszy ciąg nieszczęść staruszki.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIII. Jako Kandyd zmuszony był rozstać się z piękną Kunegundą i staruszką.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIV. Jakie przyjęcie znaleźli Kandyd i Kakambo u Ojców Jezuitów w Paragwaju.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XV. Jako Kandyd zabił brata Kunegundy.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVI. Co przygodziło się wędrowcom z dwoma dziewczętami, dwiema małpami oraz dzikiem plemieniem noszącem miano Uszaków.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVII. Jako Kandyd i jego sługa przybyli do kraju Eldorado i co tam ujrzeli.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XVIII. Co ujrzeli w krainie Eldorado.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XIX. Co im się zdarzyło w Surinam i w jaki sposób Kandyd zawarł znajomość z Marcinem.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XX. Co się zdarzyło Kandydowi i Marcinowi na morzu.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXI. Kandyd i Marcin zbliżają się do wybrzeży Francyi i rozumują.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXII. Co się zdarzyło Kandydowi i Marcinowi we Francyi.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXIII. Jak Kandyd i Marcin przybijają do brzegów Anglii i co tam widzą.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXIV. O Pakicie i bracie Żyrofli.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXV. Odwiedziny u pana Prokuranta, szlachcica weneckiego.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXVI. Jak Kandyd i Marcin spożyli wieczerzę z sześcioma cudzoziemcami i kim byli owi cudzoziemcy.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXVII. Podróż Kandyda do Konstantynopola.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXVIII. Co się zdarzyło Kandydowi, Kunegundzie, Panglossowi, Marcinowi etc.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXIX. Jak Kandyd odnalazł Kunegundę i staruszkę.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.
XXX. Zakończenie.
DOSTĘPNE W PEŁNEJ WERSJI.