Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Powiedz życiu tak, Lili - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
18 czerwca 2025
3192 pkt
punktów Virtualo

Powiedz życiu tak, Lili - ebook

Aby życie było piękne, trzeba mówić „tak”. Być elastycznym na to, co nam przynosi, i wierzyć, że kocha nas takimi, jacy jesteśmy. Bo jesteśmy cudem!

Lilianna Berg to niepoprawna poszukiwaczka szczęścia bez powodu. Głęboko wierzy, że przyszła na świat po to, aby czerpać radość pełnymi garściami i obdarowywać nią innych. Mimo codziennych trosk w każdym doświadczeniu potrafi odnaleźć coś wartościowego. Nie buntuje się przeciwko temu, czego doświadcza, lecz wartko płynie z prądem życia.

Znajomość z radosną i pogodną Lili dodaje odwagi, energii i mocy do tego, aby wreszcie wyjść z cienia. Bo życie jest tylko jedno i to od nas zależy, czy przyjmiemy dary, jakie chce nam ofiarować.

Przestań się buntować. Powiedz „TAK” i żyj pięknie. Tak jak Lili i jej barwni przyjaciele.

W książce znajdziesz 52 iluminacje – sugestie nowych zachowań, postaw i działań, które wprowadzone w życie, znacznie wpłyną na jego jakość.

Ukochana przez tysiące kobiet druga część historii o Liliannie Berg w nowym wydaniu.

Kategoria: Poezja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68381-53-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

Nie cze­kaj na lep­szy mo­ment.
Re­ali­zuj plan swo­jego ży­cia już te­raz

Wy­bór mię­dzy ży­ciem pięk­nym a ni­ja­kim na­leży wy­łącz­nie do nas. Każ­dego dnia, gdy tylko otwo­rzymy oczy, roz­po­ściera się przed nami pa­leta nie­ogra­ni­czo­nych i opty­mi­stycz­nych moż­li­wo­ści. Cho­ciaż wia­domo – ła­twiej jest na­rze­kać. A już naj­ła­twiej na po­godę. Za zimno – źle, za go­rąco – jesz­cze go­rzej. Mgli­ście – nie­do­brze, desz­czowo – istna ka­ta­strofa! Dla­czego nie mo­żemy wziąć przy­kładu z Niem­ców, któ­rzy twier­dzą, że nie ma złej po­gody, są tylko nie­od­po­wied­nie ubra­nia?

Po­dra­pa­łam się po gło­wie, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że w za­sa­dzie to nie mu­szę znać od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. Prze­cież zwol­ni­łam sie­bie z ko­niecz­no­ści po­sia­da­nia wie­dzy na każdy te­mat i zdą­ży­łam już za­uwa­żyć, że od tam­tej chwili żyje mi się zde­cy­do­wa­nie ła­twiej. Z po­sia­da­nia ra­cji też zre­zy­gno­wa­łam. Ku zdro­wot­no­ści! Ci­śnie­nie prze­stało pła­tać mi fi­gle i by­łam za to na­prawdę wdzięczna. Unio­słam ra­miona, splo­tłam dło­nie za głową i od­chy­li­łam się na krze­śle, za­cią­ga­jąc rześ­kim je­sien­nym po­wie­trzem. Mój brzuch na­tych­miast zmie­nił się w ba­lo­nik; po­chwa­li­łam się za to w my­ślach, bo ozna­czało to, że od­dy­cham pra­wi­dłowo. Moja bab­cia Ró­zia, spe­cja­listka od pra­wi­dło­wego od­dy­cha­nia, z pew­no­ścią rów­nież by mnie po­chwa­liła.

Uśmiech­nę­łam się do nieco znie­cier­pli­wio­nej kel­nerki, która po raz trzeci po­de­szła i mnie za­py­tała, czy może już przy­jąć za­mó­wie­nie, a ja po raz trzeci naj­uprzej­miej, jak to tylko moż­liwe, od­po­wie­dzia­łam jej, że jesz­cze nie, po­nie­waż cze­kam na przy­ja­ciółkę. Za­nim od­da­liła się zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, zdą­ży­łam wy­czy­tać z wy­razu jej twa­rzy: „Te­raz to so­bie po­cze­kasz, bo nie mam za­miaru co chwilę tu przy­ła­zić”.

Zi­gno­ro­wa­łam ten nie­wer­balny ko­mu­ni­kat i po­now­nie za­głę­bi­łam się w cze­lu­ści wła­snych my­śli.

Mo­żemy mieć wy­mówki albo mo­żemy mieć ży­cie: do­bre, spo­kojne, en­tu­zja­styczne, we­sołe, speł­nione, szczę­śliwe i ubo­gie w ocze­ki­wa­nia, ja­kie wy­my­śliło na­sze roz­bu­chane, spra­gnione po­dziwu ego. Za­wsze mamy wy­bór mię­dzy ży­ciem na po­kaz a ży­ciem na­prawdę. Mo­żemy dużo mó­wić albo wię­cej słu­chać. Mo­żemy być spięci albo mo­żemy po­lu­zo­wać szelki i po pro­stu za­ufać pro­ce­sowi ży­cia. Ży­cie nas ko­cha. Za­wsze chce dla nas do­brze i ni­gdy się nie myli.

Jesz­cze raz wzię­łam głę­boki wdech, po­now­nie za­cią­ga­jąc się świe­żym po­wie­trzem, które oprócz za­pa­chu opa­da­ją­cych z drzew li­ści nio­sło orien­talną woń dro­gich per­fum. „Do­lce vita”! Po­zna­ła­bym je wszę­dzie!

Roz­chy­li­łam do­tych­czas przy­mknięte po­wieki i uj­rza­łam ją. Po­wie­dzieć, że wy­glą­dała zja­wi­skowo, to zde­cy­do­wa­nie za mało. Wy­glą­dała tak, że chyba po raz pierw­szy w ży­ciu mój za­gra­cony mno­go­ścią słów dzien­ni­kar­ski umysł nie po­tra­fił wy­brać spo­śród nich tego jed­nego, które by ją opi­sało. Się­ga­jąca do ko­stek su­kienka, czarna jak matka zie­mia, z gę­sto wy­ma­lo­wa­nymi czer­wo­nymi ma­kami, fa­lo­wała ta­necz­nie, roz­bi­ja­jąc się o nogi w zie­lo­nych la­kie­ro­wa­nych czó­łen­kach przy­ozdo­bio­nych ma­leńką ko­kardką. Moją uwagę zwró­ciła też to­rebka. Była tak samo zie­lona i błysz­cząca jak buty. Coś mnie za­kłuło w środku i gdy­bym sie­bie nie znała, po­my­śla­ła­bym, że to za­zdrość. Zbli­ża­jąca się do mnie po­stać roz­ma­wiała przez te­le­fon, po­ta­ku­jąco po­trzą­sa­jąc głową. Wpra­wiało to w ruch bu­rzę jej pięk­nych, za­dba­nych blond wło­sów. Ode­brało mi mowę. Gdy­bym była męż­czy­zną, mu­sia­ła­bym ze sobą wal­czyć, by się nie za­ko­chać. Spoj­rza­łam wy­mow­nie na ze­ga­rek, stu­ka­jąc pal­cem wska­zu­ją­cym w tar­czę.

– Bła­gam cię, Lili. Tylko nie rób tych swo­ich min. Nie mu­szę ci chyba przy­po­mi­nać, od kogo na­uczy­łaś się tej punk­tu­al­no­ści, prawda? – po­wie­działa Bry­dzia i cmok­nęła po­wie­trze przy moim po­liczku, a na­stęp­nie po­sa­dziła swoje cztery li­tery na wi­kli­no­wym krze­śle.

Za­ma­szy­stym ru­chem zdjęła z opar­cia pled i otu­liła nim ra­miona, po czym za­py­tała, dla­czego wła­ści­wie sie­dzimy na dwo­rze. Nie ra­cząc jej od­po­wie­dzią, unio­słam dłoń, żeby przy­wo­łać nie­cier­pliwą kel­nerkę.

– Mam na­dzieję, że dają tu ja­kieś do­bre cia­sta. Od­kąd za­czę­łam bie­gać, mam ta­kie ssa­nie na słod­kie, że nie masz po­ję­cia.

Moja przy­ja­ciółka wer­to­wała kartę, nie da­jąc mi naj­mniej­szej szansy na to, bym mo­gła przyj­rzeć się do­kład­niej na­ma­lo­wa­nym ze szcze­gólną sta­ran­no­ścią mo­ty­lom na jej pa­znok­ciach. Prze­nio­słam wzrok na swoje, po­cią­gnięte je­dy­nie bez­barw­nym la­kie­rem, i marsz­cząc czoło, sap­nę­łam z dez­apro­batą.

– Prze­stań już sa­pać. Prze­cież prze­pro­si­łam za to spóź­nie­nie. – Prze­wró­ciła oczami, za­my­ka­jąc szyb­kim ru­chem kartę, po czym pod­nio­sła głowę i za­py­tała kel­nerkę, co ta ma do za­ofe­ro­wa­nia.

Pu­szy­sta dziew­czyna roz­chy­liła usta, aby od­po­wie­dzieć, lecz nim wy­brzmiał z nich ja­ki­kol­wiek dźwięk, Bry­dzia po­pro­siła o szar­lotkę.

– Wielką szar­lotkę. Naj­le­piej na cie­pło – uści­śliła. – Do tego oczy­wi­ście cze­ko­lada na go­rąco.

– Po­le­cam z do­dat­kiem bi­tej śmie­tany i ba­ka­lii. Sma­kuje do­prawdy wy­bor­nie.

– Nie wąt­pię – burk­nę­łam pod no­sem. – Już czuję ten ga­lo­pu­jący w stronę mo­ich ud cel­lu­lit – do­da­łam, nie sta­ra­jąc się szcze­gól­nie o życz­liwy ton.

– A niech pani da, co ma się zmar­no­wać, prawda? – za­świer­go­tała Bry­dzia. – Prze­cież raz się żyje! Ostat­nio prze­czy­ta­łam w in­ter­ne­tach, że ko­biety na łożu śmierci naj­bar­dziej ża­łują tego, że od­ma­wiały so­bie ulu­bio­nego je­dze­nia. Nie za­mie­rzam być jedną z nich. Nie-ma-mo-wy. Ab­so­lut­nie. – Wy­ko­nała zde­cy­do­wany ruch dło­nią, który miał pod­kre­ślać sta­now­czość jej de­cy­zji. Mina mi zrze­dła, kiedy usły­sza­łam tę ar­gu­men­ta­cję. Do­kład­nie pa­mię­ta­łam, ile pracy wło­żyła w to, aby po­zbyć się nad­pro­gra­mo­wych ki­lo­gra­mów.

– A dla pani?

Od­chrząk­nę­łam, prze­łknę­łam ślinę i po­pro­si­łam o roz­grze­wa­jącą her­batę im­bi­rową.

– Moja przy­ja­ciółka bę­dzie kie­dyś ża­ło­wać tej de­cy­zji. Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. – Bry­dzia pu­ściła oko do kel­nerki, a ta z nie­ukry­waną sa­tys­fak­cją wresz­cie od­da­liła się od na­szego sto­lika.

Po­pra­wi­łam się na krze­śle, wy­pro­sto­wa­łam plecy i zna­cząco unio­słam pod­bró­dek, przy­go­to­wu­jąc się do umo­ral­nia­ją­cej gadki. Czu­łam się zo­bo­wią­zana, by prze­mó­wić Bry­dzi do ro­zumu. Nie cho­dziło o to, że mia­łam coś prze­ciwko szar­lotce. Raz na ja­kiś czas – dla­czego nie? Do­bra szar­lotka nie jest zła. Sama pie­kłam taką bez cu­kru, z do­dat­kiem płat­ków or­ki­szo­wych. Po­tra­fi­łam za­ja­dać się nią na śnia­da­nie. Ale cze­ko­lada? Z bitą śmie­taną? Z ba­ka­liami? Z gi­gan­tyczną ilo­ścią ba­ka­lii? Przed oczami sta­nęły mi dzie­siątki go­dzin spę­dzo­nych na wspól­nych tre­nin­gach. Czy Bry­dzia na­prawdę za­po­mniała, ile mu­siała po­świę­cić, by po­zbyć się ba­la­stu, który unie­moż­li­wiał jej swo­bodne wią­za­nie sznu­ró­wek?

– Wiem, wiem, wiem, wiem... Wiem, co chcesz po­wie­dzieć. Prze­stań na mnie pa­trzeć, jak­bym ci ojca sie­kierką dziab­nęła – wy­pa­liła nie­prze­my­śla­nie, wy­bi­ja­jąc mnie tym tek­stem z roz­my­ślań. Gdy zo­rien­to­wała się, ja­kie po­peł­niła faux pas, na­tych­miast za­sło­niła usta dło­nią. – O kur­czę – wy­sy­czała ci­cho. – Ca­łym ser­cem cię prze­pra­szam. Wiem, że twój tata... że on... że...

Nie uła­twia­łam jej za­da­nia, mil­cząc jak za­klęta. Przy­znaję, że to, iż za­lała się ru­mień­cem, przez chwilę spra­wiło mi na­wet sa­tys­fak­cję. Za­wsze by­łam do­brym i wraż­li­wym czło­wie­kiem, ale ni­gdy nie by­łam Bo­giem! Co to, to nie! Bo­ska wy­ro­zu­mia­łość to nie moja naj­moc­niej­sza strona. Te­atral­nie od­wró­ci­łam głowę i wle­pi­łam spoj­rze­nie w ro­snące nie­opo­dal drzewo. Po­czu­łam cie­pło mięk­kiej dłoni gła­dzą­cej mój po­li­czek.

– No już, już. Nie gnie­waj się, ko­chana moja. Wiem, że twój tata... – ści­szyła głos – że za­gi­nął krótko po śmierci two­jej mamy. Durny to był żart. Przy­znaję. Ten mój ję­zor nie­wy­pa­rzony. Od ja­kie­goś czasu zu­peł­nie brak mi ogłady! – ka­jała się. – A wła­ści­wie to nie za­sta­na­wia­łaś się ni­gdy, gdzie on jest? – Klep­nęła się w czoło, wy­raź­nie zde­gu­sto­wana roz­wią­zło­ścią wła­snego apa­ratu mowy.

– Mo­żemy zmie­nić te­mat?

– Ja­sne, ja­sne. Tylko bła­gam cię. Nie każ mi za­ma­wiać her­baty im­bi­ro­wej.

Zło­żyła dło­nie jak do mo­dli­twy, roz­ba­wia­jąc mnie tym ge­stem. Ro­ze­śmia­łam się, a mo­jej przy­ja­ciółce wy­raź­nie ulżyło. Roz­ło­żyła sze­roko ra­miona.

– Tak bar­dzo cię ko­cham, Lila. Ty wiesz, że zmie­ni­łaś moje ży­cie, prawda? – wy­dzie­rała się, przez co przy­cią­gała spoj­rze­nia po­zo­sta­łych go­ści. – Mam ci tyle do opo­wie­dze­nia. Mam na­dzieję, że za­re­zer­wo­wa­łaś dla mnie czas?

Kiw­nę­łam głową. W tym sa­mym mo­men­cie przy sto­liku po­ja­wiła się kel­nerka z na­szym za­mó­wie­niem. Za­cią­gnę­łam się za­pa­chem osza­ła­mia­jąco pysz­nie wy­glą­da­ją­cej szar­lotki. Bry­dzia spoj­rzała na mnie spod wa­chla­rza dłu­gich, wy­tu­szo­wa­nych na nie­bie­sko rzęs.

– To jak, sku­sisz się na ka­wa­łe­czek? Tyci, tyci. Po­dobno je­sienne jabłka za­wsze idą w cycki. A wiesz, Lila, że w tym przy­padku to aku­rat od przy­bytku głowa nie boli.

– Niech pani przy­nie­sie tę szar­lotkę, pro­szę – zwró­ci­łam się do kel­nerki.

– Już się robi – za­sa­lu­to­wała, czym nas roz­ba­wiła. – Na pewno nie bę­dzie pani ża­ło­wać. Cze­ko­ladę też po­dać? Ze śmie­tanką i ba­ka­liami? Nasz ku­charz...

– Do­brze, niech pani poda. Nie za­silę tych... in­ter­ne­to­wych sta­ty­styk.

– I bar­dzo do­brze! – przy­kla­snęła Bry­dzia. – Mam ci ty­y­y­y­yle do opo­wie­dze­nia. Nie bę­dziemy prze­cież sie­działy o su­chym py­sku, prawda? Prze­cież to nie­zdrowo.

– Za­mie­niam się w słuch, ko­chana, i... je­śli tylko mo­gła­bym coś wtrą­cić... – Unio­słam pa­lec wska­zu­jący. Chcia­łam po­wie­dzieć coś po­praw­nego, coś w stylu „po­tem to wy­bie­gamy”, ale... za­sty­głam w tym ge­ście na dłuż­szą chwilkę i nim zdą­ży­łam wy­my­ślić ja­kieś gład­kie mo­ra­li­za­tor­skie po­wie­dzonko, na stół wje­chała moja szar­lotka. Nie po­zo­stało mi więc nic in­nego, jak za­brać się do je­dze­nia.

Prze­gry­za­łam kęs za kę­sem i sta­ra­łam się nie my­śleć, ile cu­kru do­dano do tego cia­sta. Nie że­bym na­gle stała się jego za­go­rzałą prze­ciw­niczką, ale po pro­stu sta­ra­łam się go uni­kać. Bry­dzia na­to­miast zda­wała się nie przej­mo­wać po­chła­nia­nymi ka­lo­riami. I przez cały czas, nie zwa­ża­jąc na za­sady do­brego wy­cho­wa­nia, mó­wiła do mnie z pełną bu­zią. Bra­ko­wało tylko, aby ślinka ka­pała jej po bro­dzie.

– Lila, ja wresz­cie od­dy­cham pełną pier­sią! – Wcią­gnęła po­wie­trze tak głę­boko, aż jej ob­fity biust się uniósł. – Od kiedy prze­sta­łam pra­co­wać w re­dak­cji, na­prawdę od­ży­łam. Co­dzien­nie się uśmie­cham i mogę po­wie­dzieć, że je­stem pra­wie szczę­śliwa.

– Pra­wie?

Zdzi­wi­łam się. Czego mo­gło bra­ko­wać do szczę­ścia mo­jej przy­ja­ciółce, która jesz­cze do nie­dawna była rów­nież moją sze­fową? Miała zdro­wie, piękne miesz­ka­nie, pełne konto i z tego, co wie­dzia­łam, od ja­kie­goś czasu jej zwią­zek z Se­ba­stia­nem (na­szym ko­legą z dru­karni) osią­gał co­raz to wyż­sze stop­nie za­ży­ło­ści.

– Prze­cież wiesz, że do pełni szczę­ścia bra­kuje mi tylko miej­sca pracy. Nie że­bym na­rze­kała na tym moim bez­ro­bo­ciu. W końcu po­rząd­nie się wy­spa­łam, ale wiesz... bra­kuje mi ta­kiej, no, no... – Cmok­nęła.

– Ad­re­na­liny?

– O wła­śnie! Z ust mi to wy­ję­łaś. Ad­re­na­liny mi bra­kuje. No i chyba czas naj­wyż­szy, abym wresz­cie spo­żyt­ko­wała po­da­ro­wane przez mamę pie­nią­dze. Ko­niec z cze­ka­niem na od­po­wiedni mo­ment. Bo­ski plan mo­jego ży­cia re­ali­zuje się wła­śnie te­raz. Wy­star­cza­jąco długo od­wle­ka­łam re­ali­za­cję ma­rzeń. Ileż można, prawda, Lili? Wiesz, że to ty mnie tego na­uczy­łaś, prawda? Gdyby nie ty, to...

– Och, nie prze­sa­dzaj. – Mach­nę­łam ręką. – Wiesz, co mówi pewne arab­skie przy­sło­wie?

Bry­dzia za­prze­czyła.

– Można przy­pro­wa­dzić wiel­błąda do wo­do­poju, ale na­pić się wody to już musi on sam. Ja je­dy­nie do­pro­wa­dzi­łam cię do źró­dła mą­dro­ści, którą od dawna w so­bie mia­łaś. To, że zdo­by­łaś się na od­wagę, by po­słu­chać wresz­cie głosu serca, jest wy­łącz­nie twoją za­sługą, ko­chana.

Za­uwa­ży­łam do­łeczki w jej po­licz­kach. Ostat­nimi czasy mia­łam moż­li­wość oglą­da­nia ich bar­dzo czę­sto, co ogrom­nie mnie ra­do­wało. Cie­szy­łam się, gdy lu­dzie w moim oto­cze­niu byli szczę­śliwi. Im szczę­śliw­szy świat, tym wię­cej szczę­ścia dla mnie. Prze­cież to ta­kie pro­ste.

– Co z tą ad­re­na­liną? Do­my­ślam się, że nad­szedł czas ma­te­ria­li­za­cji ma­rzeń?

Przy­tak­nęła, zli­zu­jąc z wargi okruch cia­sta.

– Gdzie po­wsta­nie twoje mo­dowe ate­lier?

– W sa­miu­sień­kim cen­trum!

– Nie­moż­liwe.

– Nie­moż­liwe? Nie­moż­liwe nie ist­nieje. Prze­cież sama tak mó­wi­łaś. Co? Już nie pa­mię­tasz? Nie da się to tylko pa­ra­solki w du­pie otwo­rzyć! Cho­ciaż zna­jąc cie­bie, i na to zna­la­zła­byś spo­sób. Już wi­dzę, jak pró­bu­jesz to zro­bić. Matko i córko! – Bry­dzia się prze­że­gnała, a ja, nie­sku­tecz­nie tłu­miąc roz­ba­wie­nie, pró­bo­wa­łam ją uspo­koić. – Prze­stań mnie uci­szać. Prze­cież to twoje słowa. – Roz­ło­żyła ra­miona.

Aż się trzę­słam ze śmie­chu. Czas spę­dzony z Bry­dzią bez wąt­pie­nia był do­sko­nałą in­we­sty­cją w do­bre sa­mo­po­czu­cie. Stała się moją praw­dziwą przy­ja­ciółką. Po­wier­niczką. Za­wsze, kiedy tylko po­trze­bo­wa­łam, chęt­nie słu­żyła mi radą. Zwłasz­cza ostat­nio, po tym jak prze­ję­łam jej obo­wiązki i zo­sta­łam re­dak­tor na­czelną pi­sma dla ko­biet.

– Jak ci się to udało? Jak zna­la­złaś lo­kal? – za­rzu­ci­łam ją py­ta­niami. – Zdo­by­cie miej­scówki w cen­trum gra­ni­czy prze­cież z cu­dem. Nie wspo­mi­na­jąc już, ile to może kosz­to­wać. Je­steś nie­sa­mo­wita! Jak tego do­ko­na­łaś?

Bry­dzia po­pra­wiła się na krze­śle i za­darła dum­nie brodę. Było wi­dać, że moje po­chwały jej schle­biają.

– Od­kąd uświa­do­mi­łam so­bie, że JE­STEM CU­DEM, cu­downe rze­czy dzieją się same! – Za­śmiała się dźwięcz­nie. Jej oczy błysz­czały. – A tak po­waż­nie, to nie zro­bi­łam ni­czego szcze­gól­nego. Po pro­stu za­dzwo­ni­łam pod nu­mer z ogło­sze­nia. Zna­la­złam je w in­ter­ne­cie. Masz szczę­ście, bo wła­śnie dziś idę ten lo­kal zo­ba­czyć. – Zer­k­nęła na ze­ga­rek i wy­ba­łu­szyła oczy, po czym za­częła mnie po­ga­niać, abym ja­dła szyb­ciej.

Zdrę­twia­łam.

– Cze­goś tu nie ro­zu­miem. – Zmarsz­czy­łam czoło. – Mó­wi­łaś, że masz już ten lo­kal. Więc jak to: idziesz go zo­ba­czyć? To nie wi­dzia­łaś go jesz­cze? Masz umowę czy nie?

– Coś ty się taka dro­bia­zgowa zro­biła? Nie po­znaję ko­le­żanki. Zja­dłaś już? Zja­dłaś. To idziemy.

Wy­cią­gnęła z port­fela stu­zło­towy bank­not i wci­snęła go pod ta­le­rzyk, na któ­rym kilka mi­nut wcze­śniej mo­ściła się szar­lotka.

– Sto zło­tych? Nie za dużo? – od­wa­ży­łam się wtrą­cić. – Nie że­bym miała coś prze­ciwko na­piw­kom, ale za tyle to ja ty­dzień żyję.

– Wła­śnie wi­dać, Li­lu­nia.

Zlu­stro­wała wzro­kiem moją nie­mal chudą syl­wetkę.

Za­mil­kłam.

– Pie­nią­dze są ener­gią, a to, co da­jesz, wraca do cie­bie po sto­kroć. Więc wiesz... – Pu­ściła do mnie oko. – Ro­bię to dla sie­bie.

Ro­ze­śmia­ły­śmy się w głos i wy­szły­śmy z ka­wiar­nia­nego ogródka. Przy­znam się, że roz­pie­rało mnie pod­eks­cy­to­wa­nie na myśl o tym, co mogą przy­nieść na­stępne go­dziny. Wszak od ja­kie­goś czasu po Bry­dzi spo­dzie­wać się można było wszyst­kiego.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij