Powiedz życiu tak, Lili - ebook
Aby życie było piękne, trzeba mówić „tak”. Być elastycznym na to, co nam przynosi, i wierzyć, że kocha nas takimi, jacy jesteśmy. Bo jesteśmy cudem!
Lilianna Berg to niepoprawna poszukiwaczka szczęścia bez powodu. Głęboko wierzy, że przyszła na świat po to, aby czerpać radość pełnymi garściami i obdarowywać nią innych. Mimo codziennych trosk w każdym doświadczeniu potrafi odnaleźć coś wartościowego. Nie buntuje się przeciwko temu, czego doświadcza, lecz wartko płynie z prądem życia.
Znajomość z radosną i pogodną Lili dodaje odwagi, energii i mocy do tego, aby wreszcie wyjść z cienia. Bo życie jest tylko jedno i to od nas zależy, czy przyjmiemy dary, jakie chce nam ofiarować.
Przestań się buntować. Powiedz „TAK” i żyj pięknie. Tak jak Lili i jej barwni przyjaciele.
W książce znajdziesz 52 iluminacje – sugestie nowych zachowań, postaw i działań, które wprowadzone w życie, znacznie wpłyną na jego jakość.
Ukochana przez tysiące kobiet druga część historii o Liliannie Berg w nowym wydaniu.
| Kategoria: | Poezja |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68381-53-5 |
| Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie czekaj na lepszy moment.
Realizuj plan swojego życia już teraz
Wybór między życiem pięknym a nijakim należy wyłącznie do nas. Każdego dnia, gdy tylko otworzymy oczy, rozpościera się przed nami paleta nieograniczonych i optymistycznych możliwości. Chociaż wiadomo – łatwiej jest narzekać. A już najłatwiej na pogodę. Za zimno – źle, za gorąco – jeszcze gorzej. Mgliście – niedobrze, deszczowo – istna katastrofa! Dlaczego nie możemy wziąć przykładu z Niemców, którzy twierdzą, że nie ma złej pogody, są tylko nieodpowiednie ubrania?
Podrapałam się po głowie, przypominając sobie, że w zasadzie to nie muszę znać odpowiedzi na to pytanie. Przecież zwolniłam siebie z konieczności posiadania wiedzy na każdy temat i zdążyłam już zauważyć, że od tamtej chwili żyje mi się zdecydowanie łatwiej. Z posiadania racji też zrezygnowałam. Ku zdrowotności! Ciśnienie przestało płatać mi figle i byłam za to naprawdę wdzięczna. Uniosłam ramiona, splotłam dłonie za głową i odchyliłam się na krześle, zaciągając rześkim jesiennym powietrzem. Mój brzuch natychmiast zmienił się w balonik; pochwaliłam się za to w myślach, bo oznaczało to, że oddycham prawidłowo. Moja babcia Rózia, specjalistka od prawidłowego oddychania, z pewnością również by mnie pochwaliła.
Uśmiechnęłam się do nieco zniecierpliwionej kelnerki, która po raz trzeci podeszła i mnie zapytała, czy może już przyjąć zamówienie, a ja po raz trzeci najuprzejmiej, jak to tylko możliwe, odpowiedziałam jej, że jeszcze nie, ponieważ czekam na przyjaciółkę. Zanim oddaliła się zdecydowanym krokiem, zdążyłam wyczytać z wyrazu jej twarzy: „Teraz to sobie poczekasz, bo nie mam zamiaru co chwilę tu przyłazić”.
Zignorowałam ten niewerbalny komunikat i ponownie zagłębiłam się w czeluści własnych myśli.
Możemy mieć wymówki albo możemy mieć życie: dobre, spokojne, entuzjastyczne, wesołe, spełnione, szczęśliwe i ubogie w oczekiwania, jakie wymyśliło nasze rozbuchane, spragnione podziwu ego. Zawsze mamy wybór między życiem na pokaz a życiem naprawdę. Możemy dużo mówić albo więcej słuchać. Możemy być spięci albo możemy poluzować szelki i po prostu zaufać procesowi życia. Życie nas kocha. Zawsze chce dla nas dobrze i nigdy się nie myli.
Jeszcze raz wzięłam głęboki wdech, ponownie zaciągając się świeżym powietrzem, które oprócz zapachu opadających z drzew liści niosło orientalną woń drogich perfum. „Dolce vita”! Poznałabym je wszędzie!
Rozchyliłam dotychczas przymknięte powieki i ujrzałam ją. Powiedzieć, że wyglądała zjawiskowo, to zdecydowanie za mało. Wyglądała tak, że chyba po raz pierwszy w życiu mój zagracony mnogością słów dziennikarski umysł nie potrafił wybrać spośród nich tego jednego, które by ją opisało. Sięgająca do kostek sukienka, czarna jak matka ziemia, z gęsto wymalowanymi czerwonymi makami, falowała tanecznie, rozbijając się o nogi w zielonych lakierowanych czółenkach przyozdobionych maleńką kokardką. Moją uwagę zwróciła też torebka. Była tak samo zielona i błyszcząca jak buty. Coś mnie zakłuło w środku i gdybym siebie nie znała, pomyślałabym, że to zazdrość. Zbliżająca się do mnie postać rozmawiała przez telefon, potakująco potrząsając głową. Wprawiało to w ruch burzę jej pięknych, zadbanych blond włosów. Odebrało mi mowę. Gdybym była mężczyzną, musiałabym ze sobą walczyć, by się nie zakochać. Spojrzałam wymownie na zegarek, stukając palcem wskazującym w tarczę.
– Błagam cię, Lili. Tylko nie rób tych swoich min. Nie muszę ci chyba przypominać, od kogo nauczyłaś się tej punktualności, prawda? – powiedziała Brydzia i cmoknęła powietrze przy moim policzku, a następnie posadziła swoje cztery litery na wiklinowym krześle.
Zamaszystym ruchem zdjęła z oparcia pled i otuliła nim ramiona, po czym zapytała, dlaczego właściwie siedzimy na dworze. Nie racząc jej odpowiedzią, uniosłam dłoń, żeby przywołać niecierpliwą kelnerkę.
– Mam nadzieję, że dają tu jakieś dobre ciasta. Odkąd zaczęłam biegać, mam takie ssanie na słodkie, że nie masz pojęcia.
Moja przyjaciółka wertowała kartę, nie dając mi najmniejszej szansy na to, bym mogła przyjrzeć się dokładniej namalowanym ze szczególną starannością motylom na jej paznokciach. Przeniosłam wzrok na swoje, pociągnięte jedynie bezbarwnym lakierem, i marszcząc czoło, sapnęłam z dezaprobatą.
– Przestań już sapać. Przecież przeprosiłam za to spóźnienie. – Przewróciła oczami, zamykając szybkim ruchem kartę, po czym podniosła głowę i zapytała kelnerkę, co ta ma do zaoferowania.
Puszysta dziewczyna rozchyliła usta, aby odpowiedzieć, lecz nim wybrzmiał z nich jakikolwiek dźwięk, Brydzia poprosiła o szarlotkę.
– Wielką szarlotkę. Najlepiej na ciepło – uściśliła. – Do tego oczywiście czekolada na gorąco.
– Polecam z dodatkiem bitej śmietany i bakalii. Smakuje doprawdy wybornie.
– Nie wątpię – burknęłam pod nosem. – Już czuję ten galopujący w stronę moich ud cellulit – dodałam, nie starając się szczególnie o życzliwy ton.
– A niech pani da, co ma się zmarnować, prawda? – zaświergotała Brydzia. – Przecież raz się żyje! Ostatnio przeczytałam w internetach, że kobiety na łożu śmierci najbardziej żałują tego, że odmawiały sobie ulubionego jedzenia. Nie zamierzam być jedną z nich. Nie-ma-mo-wy. Absolutnie. – Wykonała zdecydowany ruch dłonią, który miał podkreślać stanowczość jej decyzji. Mina mi zrzedła, kiedy usłyszałam tę argumentację. Dokładnie pamiętałam, ile pracy włożyła w to, aby pozbyć się nadprogramowych kilogramów.
– A dla pani?
Odchrząknęłam, przełknęłam ślinę i poprosiłam o rozgrzewającą herbatę imbirową.
– Moja przyjaciółka będzie kiedyś żałować tej decyzji. Nie mam co do tego wątpliwości. – Brydzia puściła oko do kelnerki, a ta z nieukrywaną satysfakcją wreszcie oddaliła się od naszego stolika.
Poprawiłam się na krześle, wyprostowałam plecy i znacząco uniosłam podbródek, przygotowując się do umoralniającej gadki. Czułam się zobowiązana, by przemówić Brydzi do rozumu. Nie chodziło o to, że miałam coś przeciwko szarlotce. Raz na jakiś czas – dlaczego nie? Dobra szarlotka nie jest zła. Sama piekłam taką bez cukru, z dodatkiem płatków orkiszowych. Potrafiłam zajadać się nią na śniadanie. Ale czekolada? Z bitą śmietaną? Z bakaliami? Z gigantyczną ilością bakalii? Przed oczami stanęły mi dziesiątki godzin spędzonych na wspólnych treningach. Czy Brydzia naprawdę zapomniała, ile musiała poświęcić, by pozbyć się balastu, który uniemożliwiał jej swobodne wiązanie sznurówek?
– Wiem, wiem, wiem, wiem... Wiem, co chcesz powiedzieć. Przestań na mnie patrzeć, jakbym ci ojca siekierką dziabnęła – wypaliła nieprzemyślanie, wybijając mnie tym tekstem z rozmyślań. Gdy zorientowała się, jakie popełniła faux pas, natychmiast zasłoniła usta dłonią. – O kurczę – wysyczała cicho. – Całym sercem cię przepraszam. Wiem, że twój tata... że on... że...
Nie ułatwiałam jej zadania, milcząc jak zaklęta. Przyznaję, że to, iż zalała się rumieńcem, przez chwilę sprawiło mi nawet satysfakcję. Zawsze byłam dobrym i wrażliwym człowiekiem, ale nigdy nie byłam Bogiem! Co to, to nie! Boska wyrozumiałość to nie moja najmocniejsza strona. Teatralnie odwróciłam głowę i wlepiłam spojrzenie w rosnące nieopodal drzewo. Poczułam ciepło miękkiej dłoni gładzącej mój policzek.
– No już, już. Nie gniewaj się, kochana moja. Wiem, że twój tata... – ściszyła głos – że zaginął krótko po śmierci twojej mamy. Durny to był żart. Przyznaję. Ten mój jęzor niewyparzony. Od jakiegoś czasu zupełnie brak mi ogłady! – kajała się. – A właściwie to nie zastanawiałaś się nigdy, gdzie on jest? – Klepnęła się w czoło, wyraźnie zdegustowana rozwiązłością własnego aparatu mowy.
– Możemy zmienić temat?
– Jasne, jasne. Tylko błagam cię. Nie każ mi zamawiać herbaty imbirowej.
Złożyła dłonie jak do modlitwy, rozbawiając mnie tym gestem. Roześmiałam się, a mojej przyjaciółce wyraźnie ulżyło. Rozłożyła szeroko ramiona.
– Tak bardzo cię kocham, Lila. Ty wiesz, że zmieniłaś moje życie, prawda? – wydzierała się, przez co przyciągała spojrzenia pozostałych gości. – Mam ci tyle do opowiedzenia. Mam nadzieję, że zarezerwowałaś dla mnie czas?
Kiwnęłam głową. W tym samym momencie przy stoliku pojawiła się kelnerka z naszym zamówieniem. Zaciągnęłam się zapachem oszałamiająco pysznie wyglądającej szarlotki. Brydzia spojrzała na mnie spod wachlarza długich, wytuszowanych na niebiesko rzęs.
– To jak, skusisz się na kawałeczek? Tyci, tyci. Podobno jesienne jabłka zawsze idą w cycki. A wiesz, Lila, że w tym przypadku to akurat od przybytku głowa nie boli.
– Niech pani przyniesie tę szarlotkę, proszę – zwróciłam się do kelnerki.
– Już się robi – zasalutowała, czym nas rozbawiła. – Na pewno nie będzie pani żałować. Czekoladę też podać? Ze śmietanką i bakaliami? Nasz kucharz...
– Dobrze, niech pani poda. Nie zasilę tych... internetowych statystyk.
– I bardzo dobrze! – przyklasnęła Brydzia. – Mam ci tyyyyyle do opowiedzenia. Nie będziemy przecież siedziały o suchym pysku, prawda? Przecież to niezdrowo.
– Zamieniam się w słuch, kochana, i... jeśli tylko mogłabym coś wtrącić... – Uniosłam palec wskazujący. Chciałam powiedzieć coś poprawnego, coś w stylu „potem to wybiegamy”, ale... zastygłam w tym geście na dłuższą chwilkę i nim zdążyłam wymyślić jakieś gładkie moralizatorskie powiedzonko, na stół wjechała moja szarlotka. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zabrać się do jedzenia.
Przegryzałam kęs za kęsem i starałam się nie myśleć, ile cukru dodano do tego ciasta. Nie żebym nagle stała się jego zagorzałą przeciwniczką, ale po prostu starałam się go unikać. Brydzia natomiast zdawała się nie przejmować pochłanianymi kaloriami. I przez cały czas, nie zważając na zasady dobrego wychowania, mówiła do mnie z pełną buzią. Brakowało tylko, aby ślinka kapała jej po brodzie.
– Lila, ja wreszcie oddycham pełną piersią! – Wciągnęła powietrze tak głęboko, aż jej obfity biust się uniósł. – Od kiedy przestałam pracować w redakcji, naprawdę odżyłam. Codziennie się uśmiecham i mogę powiedzieć, że jestem prawie szczęśliwa.
– Prawie?
Zdziwiłam się. Czego mogło brakować do szczęścia mojej przyjaciółce, która jeszcze do niedawna była również moją szefową? Miała zdrowie, piękne mieszkanie, pełne konto i z tego, co wiedziałam, od jakiegoś czasu jej związek z Sebastianem (naszym kolegą z drukarni) osiągał coraz to wyższe stopnie zażyłości.
– Przecież wiesz, że do pełni szczęścia brakuje mi tylko miejsca pracy. Nie żebym narzekała na tym moim bezrobociu. W końcu porządnie się wyspałam, ale wiesz... brakuje mi takiej, no, no... – Cmoknęła.
– Adrenaliny?
– O właśnie! Z ust mi to wyjęłaś. Adrenaliny mi brakuje. No i chyba czas najwyższy, abym wreszcie spożytkowała podarowane przez mamę pieniądze. Koniec z czekaniem na odpowiedni moment. Boski plan mojego życia realizuje się właśnie teraz. Wystarczająco długo odwlekałam realizację marzeń. Ileż można, prawda, Lili? Wiesz, że to ty mnie tego nauczyłaś, prawda? Gdyby nie ty, to...
– Och, nie przesadzaj. – Machnęłam ręką. – Wiesz, co mówi pewne arabskie przysłowie?
Brydzia zaprzeczyła.
– Można przyprowadzić wielbłąda do wodopoju, ale napić się wody to już musi on sam. Ja jedynie doprowadziłam cię do źródła mądrości, którą od dawna w sobie miałaś. To, że zdobyłaś się na odwagę, by posłuchać wreszcie głosu serca, jest wyłącznie twoją zasługą, kochana.
Zauważyłam dołeczki w jej policzkach. Ostatnimi czasy miałam możliwość oglądania ich bardzo często, co ogromnie mnie radowało. Cieszyłam się, gdy ludzie w moim otoczeniu byli szczęśliwi. Im szczęśliwszy świat, tym więcej szczęścia dla mnie. Przecież to takie proste.
– Co z tą adrenaliną? Domyślam się, że nadszedł czas materializacji marzeń?
Przytaknęła, zlizując z wargi okruch ciasta.
– Gdzie powstanie twoje modowe atelier?
– W samiusieńkim centrum!
– Niemożliwe.
– Niemożliwe? Niemożliwe nie istnieje. Przecież sama tak mówiłaś. Co? Już nie pamiętasz? Nie da się to tylko parasolki w dupie otworzyć! Chociaż znając ciebie, i na to znalazłabyś sposób. Już widzę, jak próbujesz to zrobić. Matko i córko! – Brydzia się przeżegnała, a ja, nieskutecznie tłumiąc rozbawienie, próbowałam ją uspokoić. – Przestań mnie uciszać. Przecież to twoje słowa. – Rozłożyła ramiona.
Aż się trzęsłam ze śmiechu. Czas spędzony z Brydzią bez wątpienia był doskonałą inwestycją w dobre samopoczucie. Stała się moją prawdziwą przyjaciółką. Powierniczką. Zawsze, kiedy tylko potrzebowałam, chętnie służyła mi radą. Zwłaszcza ostatnio, po tym jak przejęłam jej obowiązki i zostałam redaktor naczelną pisma dla kobiet.
– Jak ci się to udało? Jak znalazłaś lokal? – zarzuciłam ją pytaniami. – Zdobycie miejscówki w centrum graniczy przecież z cudem. Nie wspominając już, ile to może kosztować. Jesteś niesamowita! Jak tego dokonałaś?
Brydzia poprawiła się na krześle i zadarła dumnie brodę. Było widać, że moje pochwały jej schlebiają.
– Odkąd uświadomiłam sobie, że JESTEM CUDEM, cudowne rzeczy dzieją się same! – Zaśmiała się dźwięcznie. Jej oczy błyszczały. – A tak poważnie, to nie zrobiłam niczego szczególnego. Po prostu zadzwoniłam pod numer z ogłoszenia. Znalazłam je w internecie. Masz szczęście, bo właśnie dziś idę ten lokal zobaczyć. – Zerknęła na zegarek i wybałuszyła oczy, po czym zaczęła mnie poganiać, abym jadła szybciej.
Zdrętwiałam.
– Czegoś tu nie rozumiem. – Zmarszczyłam czoło. – Mówiłaś, że masz już ten lokal. Więc jak to: idziesz go zobaczyć? To nie widziałaś go jeszcze? Masz umowę czy nie?
– Coś ty się taka drobiazgowa zrobiła? Nie poznaję koleżanki. Zjadłaś już? Zjadłaś. To idziemy.
Wyciągnęła z portfela stuzłotowy banknot i wcisnęła go pod talerzyk, na którym kilka minut wcześniej mościła się szarlotka.
– Sto złotych? Nie za dużo? – odważyłam się wtrącić. – Nie żebym miała coś przeciwko napiwkom, ale za tyle to ja tydzień żyję.
– Właśnie widać, Lilunia.
Zlustrowała wzrokiem moją niemal chudą sylwetkę.
Zamilkłam.
– Pieniądze są energią, a to, co dajesz, wraca do ciebie po stokroć. Więc wiesz... – Puściła do mnie oko. – Robię to dla siebie.
Roześmiałyśmy się w głos i wyszłyśmy z kawiarnianego ogródka. Przyznam się, że rozpierało mnie podekscytowanie na myśl o tym, co mogą przynieść następne godziny. Wszak od jakiegoś czasu po Brydzi spodziewać się można było wszystkiego.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------