- W empik go
Powiedzcie swoim - ebook
Powiedzcie swoim - ebook
Książka Wojciecha Pestki POWIEDZCIE SWOIM otwiera nową serię literatury współczesnej w naszym wydawnictwie, nazwaliśmy ją SUMA ZNAKÓW. POWIEDZCIE SWOIM to powieść polityczna, której tłem jest ogarnięty robotniczymi protestami Radom (czerwiec 1976).Do głównego bohatera nie da się poczuć sympatii - Mistrzo (Ferdynand, Frycek) - to były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Pozbawiony skrupułów, cyniczny rozmówca, skutecznie manipulujący otaczającymi go ludźmi. Kat, sędzia, ofiara – autor szuka odpowiedzi na pytanie o metody funkcjonowania tajnej służby działającej w imieniu państwa, o granicę, za którą zaczyna się ideologiczna manipulacja i bezprawie…Pisarstwo Pestki jest twarde, męskie, dosadne. Ta książka nie wszystkim się spodoba, ale na pewno dla nikogo nie pozostanie obojętna.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-936117-6-8 |
Rozmiar pliku: | 592 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
------------------------------------------------------------------------
Rozdział I
Psie głosy
„Pątnicy-78”
– To będzie na dobry początek. Zachęta dla czytelników.
– Ustalmy reguły. Zasada numer jeden: nie pytaj. Departament IV, zajmujący się Kościołem, Komórka „D”, czyli dezinformacja. To powinno ci wystarczyć. Nie wiem, co było przed i po, mogę opowiedzieć o tej jednej, dwieście sześćdziesiątej siódmej pieszej pielgrzymce warszawskiej. Rok 1978, dwa lata po Czerwcu, w tle Radom. Oczywiście wszystko to możesz sprawdzić, nie we wszystko musisz wierzyć.
W słowach, które wypowiadał Mistrzo, pobrzmiewała rzeczowość i pewność siebie. Jasne było, czego chcę ja, wiedział, że chodzi o wspomnienia z czasów jego pracy w Służbie Bezpieczeństwa; martwiło mnie, że nie znam ceny, jaką przyjdzie mi zapłacić, ani celu, do którego zmierza. Na pewno nie popularność była powodem, dla którego łamał swoje zasady i zdradzał tajemnice, prędzej bezczynność i nuda. Jedno było pewne: że ma w tym jakiś ukryty cel i wykorzystuje mnie, by go osiągnąć; byłem jak marionetka tańcząca przed oczami widzów, poruszana raz w lewo, raz w prawo, która nie wie, w jakiej grze uczestniczy ani komu służy.
– Akcja pod kryptonimem „Pątnicy-78”, w archiwum IPN powinien być dokument z lipca mniej więcej takiej treści, że w porozumieniu z Wydziałem VI Departamentu IV MSW i Komendą Wojewódzką Milicji Obywatelskiej w czasie przemarszu grup pielgrzymkowych przez teren województwa radomskiego zostaną przeprowadzone działania dezintegracyjne siłami własnymi Wydziału IV KWMO w Radomiu. Organizacyjnie zabezpieczaliśmy tylko dwa etapy pielgrzymki: drugi z Tarczyna do Mogielnicy, liczący mniej więcej trzydzieści sześć kilometrów, i trzeci, trochę krótszy, bo trzydziestokilometrowy – do Studzianny.
– Jaki był mój udział w tym pielgrzymkowym cyrku? Serio? Do moich zadań należała ocena skuteczności działań operacyjnych wśród pielgrzymów. Ograniczam zatem swoją relację do grup radomskich: złotej i fioletowej. Grupy radomskie wyruszały 6 sierpnia, liczyły łącznie około dwóch tysięcy trzystu osób – to szacunek według stanu z ostatniego etapu – w tym dwanaścioro dzieci poniżej lat trzech. Fioletowa wychodziła z kościoła pod wezwaniem św. Jana; złotą organizowali filipini, miała wyruszać z kaplicy przy ulicy Siennej. Trasa wiodła przez Zakrzów, Przytyk, Wrzeszczów, Potworów, Klwów, Odrzywół, Ossę, Brudzewice. Cztery kilometry przed Studzianną, około godziny siedemnastej, przewidziane było połączenie z „grupą główną 15” idącą z Warszawy. Rzecz miała cholernie drażliwy charakter. Zatwierdzałem rozliczenia wydatków operacyjnych z tak zwanego funduszu „O”. Nie spytasz, jakie to były wydatki? Zestaw był mniej więcej taki: trzy kostki smalcu, siedem butelek wina, trzy paczki podpasek, cztery rolki papieru śniadaniowego, powiedzmy dwie butelki oleju jadalnego, cztery paczki ligniny, dwieście paczek prezerwatyw (po trzy sztuki w paczce), to razem tworzy oryginalną całość. Dodaj do tego, powiedzmy, czterdzieści pustych butelek po tanim winie i taką samą liczbę białych plastikowych korków, dwa kilogramy petów z papierosów, litr krwi zwierzęcej, resztki jedzenia, w tym duże ilości zeschłego chleba, kości kurczaków, odpadki z ryb, skorupki z jajek, puszki po konserwach… Zapomniałem o farbie nitro; farby mieli używać do pisania obraźliwych słów, obscenicznych haseł na płotach, ścianach budynków; podaję przykład czysto teoretyczny, powiedzmy: „wsiowe chuje”, „jebane świętoszki”… – Machnął ręką, jakby oganiał się od osy. – Wszyscy się na to nabierali!!! Bogu ducha winni dobrzy ludzie, którzy przyjmowali pielgrzymów, znajdowali w ogródkach, na polach namiotowych, wokół kościoła butelki po winie, niedopałki, puszki po konserwach, podpaski umazane krwią, prezerwatywy, resztki jedzenia. Jaki krzyk się we wsi podnosił, wyobrażasz to sobie? Komórka „W”, zajmująca się kontrolowaniem korespondencji, dostarczała nam zdjęcia listów z miejscowości, przez które szła pielgrzymka. Jakiś proboszcz groził nawet kurii, że do kardynała Wyszyńskiego napisze! To wszystko później szło do teczki ewidencji operacyjnej „na parafię” albo teczki operacyjnej „na księdza”.
– Przechodzę do konkretów: drugi nocleg radomskich grup pielgrzymkowych wypadał w Odrzywole. W każdej grupie mieliśmy dwóch albo trzech tajnych współpracowników. Na wieczór przewidziana była konferencja i ognisko nad rzeką. Niestety, deszcz zepsuł zabawę, dlatego około dwudziestej drugiej wszystko się zakończyło, chłopcy mieli czas, by popracować. Posłuchaj, notatka służbowa posterunkowego z Odrzywołu:
W dniu 8 sierpnia 1978 roku udałem się na miejsce ogniska – w tym celu, aby sprawdzić porządek, jaki zostawili pątnicy. Stwierdziłem ogólny bałagan. Było bardzo dużo rozrzuconych papierów oraz leżało tam osiem butelek po winie. Miejsce to sfotografowałem. Kilkadziesiąt metrów od ogniska w krzakach napotkałem leżące prezerwatywy. Jak wspomniałem, fakty te sfotografowałem. Błonę fotograficzną przesłałem pracownikowi Wydziału IV KWMO w Radomiu.
– A tu mam coś ekstra, analizę materiałów sprawy obiektowej:
W związku z wytycznymi Dyrektora Departamentu IV MSW, pracownicy Wydziału IV siłami własnymi przeprowadzili działania „D”, które polegały na zaśmiecaniu wybranych miejsc (miejsca odpoczynków i noclegów) odpadami, resztkami artykułów spożywczych, niedopałkami papierosów i butelkami po alkoholu. Celem tych działań było:
a) ugruntowanie przekonania wśród osób nie biorących udziału w pielgrzymce o jej niereligijnym charakterze i spowodowanie dyskusji o jej dalszej celowości, a także ośmieszenie organizatorów i uczestników tej imprezy;
b) spowodowanie odruchu niechęci tak u księży – administratorów parafii, przez teren których przechodziła pielgrzymka, a także osób udostępniających pątnikom swe tereny pod pola namiotowe, udzielających im noclegów i wyżywienia.
– Tak zupełnie na marginesie: wiesz, jak wejdę w gówno, to od razu wiem, kiedy trafia mi się gówno księdza albo ubeka: podobnie pachną.
Mapa drogowa (jeśli mamy serio rozmawiać)
– Te, kolego, jeśli mamy rozmawiać serio, to musimy coś uzgodnić, opracować sobie mapę, taki kodeks poruszania się po wspólnych drogach, określić zasady ruchu.
– Po pierwsze: żadnych imion, nazwisk, stopni i innych informacji pozwalających na identyfikację na podstawie przebiegu służby i przywołanych zdarzeń z tego okresu w cytowanych materiałach.
– Po drugie: żadnych szczegółów anatomicznych typu wiek, kolor oczu, włosów, opisów sylwetki, szczegółów garderoby, sposobu poruszania się, przyzwyczajeń, nawyków, skłonności i upodobań, niczego, co by pozwoliło na odszukanie rozmówcy.
– Po trzecie: zero informacji na temat rodzinnych powiązań, miejsca zamieszkania czy pobytu, otoczenia, szczegółów tła takich jak krajobraz, usytuowanie.
– Po czwarte i bezwzględnie przestrzegane: autoryzacja każdego fragmentu z osobna i tekstu jako całości przed publikacją z jednostronnym prawem do wykreśleń bez potrzeby podawania powodów i uciekania się do wyjaśnień. Nie interesuje mnie tekst, mam twoje pisanie w dupie. Interesuje mnie moje bezpieczeństwo.
– Po piąte: całkowita poufność, anonimowość w odniesieniu do miejsca spotkań. – Z jego słów leciało arktycznym chłodem i jakąś kodeksową, właściwą prawnikom obojętnością. – Takie są moje warunki. Inaczej goodbye, kochanie, nie spotkamy się więcej. Ja nie wybaczam.
Tak w mojej pamięci zapisała się nasza pierwsza poważna rozmowa.
– Czy coś zostanie po takim czyszczeniu? – Byłem bardzo ciekaw, co odpowie. – Bo w to wchodzę.
– To, kurwa, twoja sprawa, coś wymyślisz.
Inwokacja… (z utworem biesiadnym w tle)
– Jesteś naiwny? Może jednak – pauza – nawet to zdaje się bardziej prawdopodobne, tylko głupi.
– Na co ci to?! Kręcisz bat z gówna na swoją głowę!
– Nie widzisz różnicy?
– Mam to przyjąć do wiadomości, potraktować jak odpowiedź?
– Nie wiem, czy warto podejmować cały ten wysiłek, do ciebie nic nie dociera – w tym momencie odwraca głowę, jakby dostrzegł obok coś interesującego – chyba szkoda na to czasu.
– To sprawa z wczoraj, żyją ludzie, którzy wszystko pamiętają. Oni nie przebaczą. Bez względu na to, co zrobisz, staniesz się wrogiem.
– Beznadziejny brak wyobraźni. Boże, i ty na to pozwalasz. – Tym razem wznosi oczy do nieba. – Głupich nie sieją, nie orzą, oni sami się mnożą!
– Mam to w dupie, powiem krótko: mogę wziąć sprawę na klatę, wyznać wszystko jak na spowiedzi. To tylko mętna, brudna woda. Nie ma młyna, nie będzie mąki.
– Ale ty! Nie jesteś w grze. Nic nie możesz! Po drugiej stronie, tam obowiązują inne reguły.
– Żeby nie było żalu: każdy odpowiada za siebie. Srał to pies.
– Cip, cip, cip… – Wyciągnął w moją stronę rękę, jakby kruszył kurom chleb, i pogardliwie splunął, wzruszył ramionami. – Ty mi powiedz, wszystkie rybki coś tam mają, tralala, tralala… – zanucił.
Ferdynand Wspaniały (inaczej Mistrzo)
„Nudy na pudy, teczki z aktami liczone na kilogramy”. Liczone: w rozumieniu odnoszącym się do słowa ważyć – postanowiłem wyłożyć wszystko od początku. To nie błazenada: podnoszę rękę jak do przysięgi.
Nie będę się już wymądrzał, obiecuję poprawę, później, po tych wszystkich wstępach i niezbędnych wyjaśnieniach, rzecz nabierze rumieńców.
O istnieniu Ferdynanda Świdra, syna Józefa, dowiedziałem się przypadkowo. W oddziale IPN złożyłem wniosek o udostępnienie akt w zupełnie innej sprawie. Kiedy zamawiałem dokumenty u archiwisty, starszy mężczyzna o siwych włosach, podsłuchujący naszą rozmowę (tak mi się przynajmniej wtedy wydawało) nagle zerwał się z krzesła. Mało brakowało, a czytnik, na którym przeglądał jakiś mikrofilm, wylądowałby na podłodze.
– Mam status pokrzywdzonego, a ten skurwysyn w twarz mi się śmieje! Z boku na bok przewraca na szpitalnym łóżku, dupa mu mało nie pęknie z tej sytości. A ja pół roku czekam, żeby zapisali mnie do lekarza. – Jego twarz wykrzywiała wściekłość. – O tym niech pan napisze, a nie liże lody z gówna, jak tylko ci z telewizji potrafią – z agresją wyrzucił z siebie, jakbym to ja ponosił odpowiedzialność za jego krzywdy i niepowodzenia.
Nie wiedziałem, jak zareagować, chociaż taka niczym nieuzasadniona agresja bywa teraz dość częstym zjawiskiem i każdy powinien umieć sobie z nią radzić. Schyliłem się jedynie, by pozbierać rozrzucone wokół stolika z czytnikiem dokumenty. Pod moimi nogami leżał – nie mogłem tego wówczas z całą pewnością stwierdzić – przesłany dalekopisem dokument, przypominający donos z jakąś dziwną treścią.
W kwestii poruszonej przez siwowłosego mężczyznę, jak później się zorientowałem, wszyscy decydenci, od których zależał los Ferdynanda Świdra, byli wyjątkowo zgodni. Mistrzo, złośliwie Ferdynand Wspaniały, dla przyjaciół, pod warunkiem że takowych posiadał, Frycek albo Fryco, nie zasługiwał na wolność. Problem tkwił w odpowiedzi na pytanie, jaki rodzaj ograniczenia wolności był dla niego najbardziej odpowiedni. Tym bardziej że wobec wszystkiego manifestacyjnie okazywał pogardę. Pole manewru ograniczało się do więzienia albo szpitala psychiatrycznego.
– To rzecz kompletnie pozbawiona znaczenia, i tu, i tam jestem u siebie – powiedział, wybuchając śmiechem, podczas któregoś ze spotkań, kiedy wydawało się, że zaczynamy się nareszcie rozumieć i znajdujemy wspólny język. Wtedy jednak, na początku, nic o nim nie wiedziałem i wiedzieć nie chciałem. Po prostu miałem swoje plany, lubię chodzić własnymi ścieżkami.
Młody archiwista porozumiewawczo mrugnął lewym okiem, kiedy zdawałem dokumenty i zbierałem się do wyjścia.
– Jak się panu podobała ta teatralna scenka tak brawurowo odegrana przez sędziego? – Uśmiechnął się ironicznie. – On zawsze robi takie numery, kiedy widzi kogoś nowego. Chyba to jakaś mania prześladowcza.
– Kto? Sędzia? – Nie mogłem połapać się w sytuacji.
– No, tak go tu nazywamy. Jeśli chodzi o ścisłość, jest tylko ławnikiem. Ale o wszystkim mówi z takim namaszczeniem, jakby co najmniej orzekał w Sądzie Najwyższym. No ten, co tak rzucał dokumentami w czytelni – przypomniał mi poranne zajście. – Tylko brakowało śmiertelnego zejścia emeryta uzurpującego sobie prawo do sądzenia świata – dodał z kpiną. – Mamy tu już dość różnych niewyjaśnionych precedensów i komunistycznych zbrodni.
– Chciałbym zamówić na poniedziałek akta, które spadły wtedy na podłogę. – Przypomniał mi się tamten dziwny dokument przesłany dalekopisem.
Donos milicjanta z Lublina(Wiedzą sąsiedzi, kto na czym siedzi)
Sierżant Zenon Ryjek, dzielnicowy KMMO Lublin odnośnie kierowcy samochodu ciężarowego marki Steyr nr rej 2487 – CB, który zabrał go okazyjnie, w dniu 25.07.1976 roku około 7.10 z Radomia do Kielc:
„Strasznie przeklinał on na rząd, na PZPR, na Milicję Obywatelską.
Najbardziej zemścił on funkcjonariuszy MO. Mówił, że te skurwysyny to banda gestapowców, zabijaków, oprawców. Twierdził, że «bili oni kogo się dało a potem wywozili ludzi w nieznanym kierunku». Wydawało mi się, że człowiek ten musiał być blisko zdarzenia kiedy mówił, że «skurwysyny pałkarze zawozili ludzi do komendy, tam bili do utraty przytomności a następnie wywozili karetkami pogotowia w nieznanym kierunku». Ja się nie odzywałem słuchając jedynie jego monologu. W pewnej chwili stwierdził on, że nadejdzie jeszcze pora sprawiedliwości i wówczas będziemy gliniarzy ciąć i solić po kawałku.
Wydaje mi się, że taka postawa obywatela PRL jest co najmniej zastanawiająca. Nie dziwię się też dlaczego w Radomiu doszło do burd ulicznych. Jeśli takich osób jak w/w kierowca jest tam więcej wnioski nasuwają się same”.
Wiśta, wio! Skok na bungee
– Wiśta, wio. Z drogi tam… Ludzie, ludzie, cuda w tej budzie, Wielki Ferdynand na głowę upada, bajki o tajnych służbach opowiada. – Przytupując raz po raz, Mistrzo obracał się wokół własnej osi i wymachiwał nad głową ręką jak jarmarczny handlarz zwołujący krzykiem klientów. Nie zaskoczył mnie ten rymowany prolog, byłem oswojony z wygłupami, które mi serwował od dłuższego czasu.
– Niech wiedzą, że mi odbija, że świruję. – Zagwizdał na dwóch palcach, zakręcił ręką, jakby poganiał gołębie krążące nad nami. – Nie ma się z czego, kurwa, cieszyć. Nie jest dobrze.
– Zbiera mi się na wymioty, kiedy przypominam sobie tego błazna „taniego Jakuba”. Dostał, co mu się należało, ktoś go ukatrupił. Krążył jak gówno w przeręblu, zapuszczał się na osiedle pomiędzy bloki, pchał przed sobą ten pieprzony drewniany wózek z odpustową tandetą, kram dla ubogich. I na co mu przyszło? „Dla higieny miednica blaszana, dla dzieciów lalka szmaciana, do tego pończoch ciepłych trzy komplety i paka igieł dla zręcznej kobity” – darł się jak opętany pod oknami ochrypłym głosem. Wszyscy wiedzieli, że donosi, z byle jaką sprawą trzeba było się przed nim kryć, czego nie wyszpiegował, to zmyślił, skurwysyn, po nim następnego dnia przychodzili tajniacy; no nie jest dobrze. – Dziwnie to zabrzmiało, przecież nie był od niego lepszy.
– Nie jest wyjątkiem. – Jakby czytał w moich myślach. – O czym tu mówić, przelewać z pustego w próżne, tylko amator się tak zachowuje. Robi wokół siebie wielkanocną szopkę. A świat należy do profesjonalistów. Amatorzy robią dużo hałasu i mało szkody, niebezpieczeństwo to zawodowcy. Prawdziwi zawodowcy, a nie tacy z filmu albo książki. Co udają nadludzi, cyborgów, strzelają spod pachy z półobrotu i obnoszą się z pokerową twarzą.
– Dużo wody upłynie, zanim kupi to, kto głupi. – Potarł brodę. – Co mnie zresztą to obchodzi, może ludzie chcą wierzyć w takie bzdury.
– Ty, kurwa, pewnie słyszałeś o Mędrcach Syjonu – niespodziewanie zmienił temat, jakby coś nagle mogło wzbudzić z trudem hamowaną wesołość. – Ty, posłuchaj, do czego dochodzi, całkiem niedawno sąd okręgowy w Moskwie musiał wydać orzeczenie, że „Protokoły Mędrców Syjonu” zostały sfałszowane. Rzecz jasna tych, którzy widzieli w nich prawdę objawioną, wyrok nie przekonał. Bo to ludzie nie do przekonania – jak śpiewał Jacek Kaczmarski, „mądremu to na nic, głupi nie uwierzy”. Produkcja zrobiona pod obstalunek Mikołaja II, a tu takie bigbity. Cara wyprawili na tamten świat bolszewicy, a to wszystko wciąż żyje i dobrze się ma. I do tego produkcja kiepska, plagiat z Rozmów w piekle między Machiavellim i Monteskiuszem Maurycego Joly’ego. Przerżnięte po chamsku na żywca, nie popisał się ten Matwiej Gołowiński, sprawca całego zamieszania, tak między nami: tajny współpracownik carskiej policji politycznej. Wszystko zrzucił na Żydów, niepowodzenia, cały ten kryzys władzy. – Mistrzo z łatwością zmieniał rejestry, grał na różnych poziomach w różnym stylu, jakby te nagłe przejścia pomiędzy prostactwem a wyrafinowanym intelektualizmem miały oszołomić rozmówcę. – Nie zrobi się takiego makaronu nawet z dwóch jaj.
– No tak, ale, do cholery, o czym tu mówimy? – Nie zamierzałem Mistrzowi przerywać, tym bardziej że tło jego występu: pozbawione klamek drzwi, szpitalna pidżama z naszytym czerwonym numerem ewidencyjnym, szpitalne sandały – wszystko wokół podkreślało niezwykłość sytuacji, dodawało specyficznego znaczenia jego słowom, tworzyło nową jakość. Gdyby odrzucić telewizor, usunąć jeszcze kilka rekwizytów, dodać mu spiczastą czapkę na głowę albo przedwojenną szlafmycę używaną podczas snu – myślałem – scena zyskałaby uniwersalny charakter, zamieniła się w obraz dotykający kondycji człowieka. Symboliczny, przejmujący grozą, pozbawiony odniesień do czasu i miejsca. Kapłan, przywódca sekty, kabareciarz, który posiadł rozumy, nauczyciel, duchowy przewodnik czy Mędrzec Syjonu?
– Śpisz, kurwa, lecim na Szczecin, bo na Radom kurwy jadą. – Potrząsnął moim ramieniem. – „Radomskie panienki słodkie jak wisienki”. Co ty sobie wyobrażasz, to radomska tradycja, idzie za tym sława od Augusta III, to radomska znakomitość. Wiesz, jak skoczy ciśnienie w Radomiu, kiedy o tym napiszesz? Że panienki trudniące się nierządem do tego mieszasz?
– Mówisz: „Radom” i opadasz z sił momentalnie, jak koń ciągnący pod górę wóz z węglem. Żeby to było na Księżycu albo na Marsie. A tak – na jakiej planecie żyjemy? Może Wielki Syf i Malaria? W mieście prowincjonalnym o nazwie Burdel. Albo Burdello, bo to brzmi lepiej dla ucha. Co by tu było bez przedwojennych inwestycji, bez przemysłu zbrojeniowego, bez Centralnego Okręgu Przemysłowego. To się dopiero nazywa ucieranie gówna, ta krytyka sanacji, jaką uprawiali komuniści. Może założysz stronę w Internecie www.japierdole.radommawszystko.com.pl. Radom ma wszystko, tu nie trzeba inwestować! Po wojnie dla ludowej władzy to było oczywiste jak rewolucja światowa i przewodnia rola klasy robotniczej. – Mistrzo aż się zaczerwienił z podniecenia.
– Człowieku! Zbiorowe wychodki na podwórzach, smród, szczury, przerdzewiałe rury. Kurwa! Jedna wielka katastrofa budowlana: pleśń, gnijące cegły, kuchnie na węgiel, cieknące dachy – tak to wyglądało, a może wciąż jeszcze wygląda w ścisłym centrum, w okolicach radomskiego rynku. W 1975 roku było zarejestrowanych w Radomiu sześćdziesiąt jeden konnych wozów, w tym dwa do przewozów pasażerów. Rzecz z kosmosu: taksówka na owies na postoju zaprzężona w dwa konie. Kurs: Wałowa–dworzec PKP. Panie wielki literacie, jeśli się nie wierzy, to można se zajrzeć do Kroniki Radomia 1976–1985. – W jego słowach pojawiła się agresja.
– To masz na to cytat:
Miasto było zaniedbane, zniszczone ściany domów, niechlujne podwórka obudowane starymi komórkami, ulice wyboiste, popękane i rozkopane chodniki. Zniszczona infrastruktura ujawniała się z całą mocą wybuchów gazu i przeżartych rdzą wodociągów. To efekty rzeźbienia przez stulecia wodą, wiatrem, słońcem i ludzi, którzy osiedlali się tu od wieków. Tu przeżywali swoje życie na wędrówkach: praca i dom, chowając dzieci marzyli o lepszym życiu.
(Janusz Prokopiak, Radomski czerwiec ’76. Wspomnienia partyjnego sekretarza, Warszawa–Radom 2001).
– Więc kiedy pomyślisz: „Radom”, nie zapominaj o furmankach na postoju! – Wyglądało na to, że zamierza się pożegnać.
– Gwoli prawdy, tak do bólu może o Radomiu mówić tylko ten, kto ma go tu. – Wskazał na lewą stronę klatki piersiowej, żachnął się po tych słowach; miałem wrażenie, że się wstydzi tego gestu.
– A nie, kurwa, tu! – Odwrócił się tyłem i wypiął w skłonie w moją stronę pośladki. – W dupie!
– Radom nie obchodzi swoich, czemu ma ruszać obcych? Mało jest tych desperatów, skoczków na bungee, którzy w życiu szukają adrenaliny? Fruwają z kąta w kąt, bo pachnie im rządzenie. Guma trzasła, majtki w dół, ręce na stół. Pękła, bo towar był byle jaki, mało rozciągliwy, i spadli na łeb na szyję. Z wyżyn bezchmurnego nieba prosto w błoto. Jak pestka ze śliwki w ciepłe gówno. Jeden z Kielc, drugi z Lublina, trzeci z Warszawy. Decyzją Komitetu Centralnego PZPR i ludowej władzy. Bo władza zawsze dba tylko o swoich.
– Mówię ci: gdybyś tam był, tobyś dziś inaczej na wszystko spojrzał. Nie ma czym się podniecać. A tak: „Bolszoje spasiba, druzja! Do swidania!”.
– I czytaj dalej, verte!
Radom – Kronika Ziemi Radomskiej
Zrealizowano z inicjatywy Komitetu Wojewódzkiego PZPR i Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu
W ramach nowego podziału administracyjnego kraju Radom stał się stolicą województwa. Główna promenada, ulica Żeromskiego, handlowe city. Radom żyje z przemysłu, osiemdziesiąt tysięcy obywateli tego miasta pracuje w „Radoskórze”, „Walterze”, „Telefonach” i innych zakładach. W butach „Radoskóru” chodzi co druga Polka. Zgodnie z obowiązującą modą produkuje się tu obuwie na wysokich poliuretanowych spodach o bajecznych kolorowych wierzchach. Zakład wyróżniono wieloma medalami na licznych targach i wystawach. A oto drugi tytuł do sławy: co dziesięć sekund opuszcza taśmę kolorowy telefon znany pod nazwą „Aster”, a ostatnio „Tulipan”. Fabryka opracowała już kilkadziesiąt wzorów aparatów telefonicznych. I wreszcie Zakłady Metalowe imienia Generała „Waltera” – dziesięć tysięcy fachowców wysokiej klasy. Opanowali produkcję licencyjnych maszyn Singera, a także maszyn do pisania według szwedzkiej technologii „Facita”. To kolejny atut Radomia do sławy. Miasto dzięki tym zakładom od lat zajmuje pierwsze miejsce na liście eksporterów.
Dla pełnego portretu miasta dodajmy budownictwo mieszkaniowe, ciągle coś rośnie. Buduje się osiedle „Ustronie” według technologii „W 70” z mieszkaniami o wyższym standardzie. Przeprowadzki to codzienny obrazek, jeszcze jednej rodzinie będzie się lepiej mieszkało. Na wszystkich osiedlach mieszkaniowych Radomia nie zapomniano o infrastrukturze: sklepach i usługach, a także o potrzebach rodzącej się motoryzacji. Pamiętamy o kwiatach, są wszędzie: w kioskach, kwiaciarniach, na balkonach, cieszą podobnie jak bujny rozwój gospodarnego i pięknego miasta – miasta roku 1975, pierwszego roku od chwili utworzenia województwa radomskiego.
(Zdjęcia i realizacja: Bronisław Duda, podsumowanie 1975 roku).
Pokaz żonglowania teczką (a capella)
Cienka teczka z brązowej tektury, którą w poniedziałek położył na moim biurku pracownik archiwum, zawierała jakieś zupełnie inne dokumenty. Odłożona na brzeg biurka pozostawała przez cały dzień w zasięgu mojego wzroku. Drażniła oczy przesadnie wytłuszczonym nadrukiem: „MINISTERSTWO SPRAW WEWNĘTRZNYCH – Departament Kadr” i czarną pieczątką: „Tajne” po prawej stronie. Mniej więcej na wysokości połowy okładki, czarnym tuszem, starannie wykaligrafowano redisówką: „Ob. Świder Ferdynand s. Józefa”. Takie nazwisko i imię oraz imię ojca zdecydował się podać czytelnikom, za moim pośrednictwem, Mistrzo. Nie wiem, może miało zamydlić oczy albo, co bardziej prawdopodobne, uwiarygodnić jego relacje w myśl zasady: kto wie, dlaczego takie, będzie milczał, pytał będzie ten, co nie wie. Jak magnes przyciągała wzrok czerwienią kolejna pieczątka: „Kat. A”. Całość zamykała, niczym siódme wrota piekło, pieczęć w kształcie prostokąta obwiedzionego ramką, odbita czerwonym tuszem na samym dole: „ARCHIWUM 3305/S”. Gdzieś słyszałem, że tekturę na potrzeby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych produkowano w Witulinie, papierni, którą ojciec Gombrowicza zbudował z myślą o najmłodszym synu, Witoldzie. Podobno po wojnie ubecja niszczyła tam swoje tajne dokumenty, robiąc z nich ścier, pulpę papierową w młynach do rozdrabniania celulozy.
Zajrzałem wtedy do teczki, nie tyle z ciekawości, co dla świętego spokoju, jak to się czasami mówi. Teraz, kiedy poznałem towarzyszące sprawie okoliczności, wracam do tamtej chwili. Zamierzam w miarę dokładnie opisać dokumenty zgromadzone w tej teczce, podzielonej zielonymi tekturowymi przekładkami. W żargonie urzędniczym dla jej nazwania posłużono by się słowami: „teczka akt osobowych”. Jej właściciel został potraktowany z niezwykłą powściągliwością, przywodzącą na myśl ascezę. Albo, co bardziej prawdopodobne, teczka została wyczyszczona z jakichś innych, niezrozumiałych, niemożliwych dziś do wyjaśnienia powodów.
– W końcu coś za coś, jakkolwiek by było, kurwa, okrągłe trzydzieści lat, kawał życia – pozwolę sobie na wierne przytoczenie słów, które padły w odpowiedzi na pytanie o teczkę. Zwracam uwagę czytelników na dziwny upór, odcień niezrozumiałej dumy pojawiający się czasami w relacjach, których autorem jest Mistrzo.
Pierwsza część, nosząca tytuł Rozdział I – personalia pracownika, została chyba nazwana tak przez jakiegoś technokratę o wybujałych ambicjach, rozpisującego życie wedle z góry narzuconych kryteriów na ponumerowane rozdziały. A może bardziej chodziło o porównanie ludzkiego losu do nieudolnie napisanej powieści? W środku znajdowało się kilka opatrzonych kolejnymi numerami dokumentów. Trzy pierwsze to: odręcznie napisane przez Frycka podanie o przyjęcie do Służby, zgodny z wymaganiami formalnymi, sporządzony własnoręcznie życiorys, typowa dla wszystkich pracowników sektora państwowego ankieta ogólna. Dopiero kolejny druk, zwany ankietą specjalną, z nałożonym obowiązkiem aktualizacji w pięcioletnich odstępach, budził zaciekawienie. Zaczynał się pytaniami o narodowość, wyznanie (pytany o to Mistrzo reagował śmiechem – jak jeden mąż wszyscy pisali: bezwyznaniowy), majątek, karalność, kontakty towarzyskie i zawodowe, członków rodziny, w tym szczególnie tych przebywających za granicą albo działających na rzecz organizacji kościelnych i związków wyznaniowych. Ten rozdział teczki, a pewnie i w miarę normalne życie, zamykało ślubowanie, wydrukowane na grubym kredowym papierze, oznaczone cyfrą „5” i poprzedzające druczek zobowiązania do zachowania tajemnicy. Na palcach czy w pamięci, jakkolwiek by liczyć, sześć pozycji.
Pozostając przy stosowanej terminologii: kolejna część, nosząca nazwę Rozdział II – materiały opiniodawcze, składała się z zaledwie dwu dokumentów. Z wystukanej na maszynie do pisania skromnej notatki z jednostki, w której odbywał obowiązkowa służbę wojskową, w stylu: koleżeński i uczynny, świadomy politycznie, oraz wywiadu środowiskowego. Dzielnicowy odręcznie, na papierze podaniowym w kratkę, napisał, że matka w miejscu zamieszkania odznacza się uczciwością i cieszy poważaniem, ojciec wyjechał na ziemie odzyskane i nie wrócił, sąsiedzi określają ich jako spokojnych, życzliwie odnoszących się do ludowej władzy obywateli, którzy nie dopuścili się obyczajowych i karnych naruszeń prawa. To wszystko w świetle uzyskanych później informacji mogło nabrać nowego znaczenia. Niestety, nie nabrało. Miałem wrażenie, że zawartość tego rozdziału została odpowiednio skorygowana, ale Mistrzo uparł się, by wyprowadzić mnie z błędu.
– Byłem, byłem… jak cnotliwa panienka przed zamążpójściem. – Akcentując słowo „byłem”, bił się w piersi, od czasu do czasu podejrzliwie podnosząc wzrok, by sprawdzić moją reakcję. – W dupie szeroka, w talii wąska, żadnych grzechów. Zajrzyj do innych teczek, masz przesrane, same „komprmateriały”: dziadek folksdojcz, ciotka głucha, więc na pełny regulator słucha „Wolnej Europy”, mięsem handluje, brat teścia w podziemiu w AK, ojciec żony z baldachimem na procesji w Boże Ciało, stryj z armią Andersa, teraz we Francji. A wtedy bez końca napierdalasz, wyjaśnienia piszesz, prośby, odbywasz trudne rozmowy: „Jak mamy to rozumieć, myśmy wam ufali, ale wy nasze zaufanie żeście zawiedli”.
W błędzie jest ten, kto sądzi, że ten cały pozbawiony życia, teczkowy, nierealny świat jest martwy. O nie! Wręcz przeciwnie! Te zapisy przypominają przepowiednie z księgi przeznaczenia, ich pozornie jałowe, pozbawione znaczenia frazy odciskają swoje piętno na losach osób postronnych. Na uwagę zasługuje zwłaszcza Rozdział III – przebieg pracy. Wzrok przyciąga różowa karta, „wzór P-16a”, z odnotowanymi okresami służby. Ten kolor przypomina bieliznę damską w czasach socjalizmu, którą produkowano wyłącznie w białym albo różowym kolorze. Podobno czerwony kojarzył się władzy z rozwiązłością, obrażał godność kobiety, czarny dowodził jej skłonności ku dewiacji, zatem też nie był do przyjęcia. Na tym surrealistycznym tle rubryki: „nr rozkazu, data rozkazu, TREŚĆ – wpisać funkcje, wydz., sekcję, grupę uposaż. oraz datę, z którą został zatwierdzony, w jakim urzędzie, potwierdzenie wpisu”.
– Możesz pójść na całość, puścić wodze fantazji, przypierdolić coś z grubej rury, opleść, udupić, oślinić – kusił, podpowiadał Mistrzo. – Więcej czadu! Żeby rzecz była mocna, bo ci tego, kurwa, nikt nie kupi, nikt nie zechce przeczytać. Na górze róże, a na dole burze… Więcej tlenku węgla! Widzisz, wyszła z tego, kurwa, mapa pogody, Iwaszkiewicz. To dobre dla pensjonarek.
Ten niemodny dziś róż, rozbudzający wyobraźnię, poprzedzał typowe, szare druki, wystukane jednym palcem na maszynie, o zaszeregowaniu, uposażeniu, przeniesieniu, odbytym szkoleniu, przeszeregowaniu, zmianie uposażenia, ukończonych kursach, awansie. Wszystkie zostały wystawione przez Dział Kadr Komendy Wojewódzkiej MO, o czym zaświadczała podłużna pieczątka, bo tam, wśród organów porządkowych, Służba uwiła sobie kukułcze gniazdko.
Zamykała ten zbiór urzędowych dokumentów lakonicznie brzmiąca informacja o wydaleniu z powodu naruszenia dyscypliny pracy, zawierająca odręczną adnotację: „Rozważyć możliwość współpracy w stosownym zakresie”. W sumie, gdyby rzecz potraktować z należyta powagą – nic poruszającego wyobraźnię, może z wyjątkiem Świadectwa Ukończenia Szkoły Oficerskiej Obserwacji Zewnętrznej Służby Bezpieczeństwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Wynik ogólny: bardzo dobry, oceny z pozostałych, brzmiących trochę groteskowo dla przeciętnego obywatela przedmiotów:
1. Obserwacja Zewnętrzna – bardzo dobry,
2. Fotografia Operacyjna – dobry,
3. Łączność Radiowa – bardzo dobry,
4. Operacyjny – dobry,
5. Prawo i Kryminalistyka – dobry,
6. Najnowsza Historia Polski – bardzo dobry.
Nawet świadectwo ukończenia Kursu Specjalnego w odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru Wyższej Szkole Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego przy RM ZSRR imienia Feliksa Dzierżyńskiego tak nie prowokowało wyobraźni. Zaniepokojenie wzbudzał jedynie mały, więc nie diabeł, a diabełek, który tkwi w szczegółach, nierzucający się w oczy druczek „Zobowiązanie zwolnionego”, zamykający ten rozdział:
Zobowiązuję się utrzymać w ścisłej tajemnicy wszystko, co jest mnie wiadome w związku z czynnościami służbowymi w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych (Milicji Obywatelskiej) i w żadnych okolicznościach tajemnicy tej nie zdradzę, chyba że na ujawnienie jej zostanie mnie udzielone zezwolenie Ministra Spraw Wewnętrznych. Oświadczam niniejszym, że znana mi jest treść art. 260–264 Kodeksu Karnego oraz art. 100 § 2 pkt 6 Kodeksu Pracy.
Z dopisanym odręcznie zdaniem: „Z wyjątkiem wiadomości dot. popełnionych przestępstw przez niektórych b. funkcjonariuszy MO i obecnych, będących w służbie”.
Miałem wrażenie, że to zapowiada kłopoty.
– Dajesz dupy, puszczasz nosem bańki, jest powiedziane przecież: nie lękajcie się, sytuacja jest pod kontrolą. – Mistrzo poklepał mnie po kolanie, wykazując niezrozumiały optymizm. – Ustawiasz się dolną częścią ciała do wiatru jak jakiś czubek; pomyśl, jak to, kurwa, patetycznie brzmi w ustach pensjonariusza szpitala psychiatrycznego. Skończ z tym pieprzeniem, teczka to teczka, liczy się sztuka żonglowania, tworzenia iluzji.
Nic – pomyślałem – ale jednak coś, bo wszyscy, łącznie z dzielnicowym i tymi nieczytelnie, odręcznym pismem wymienionymi sąsiadami, nieczytelnie podpisanymi obok pieczątek urzędnikami Działu Kadr, kierownikami komórek, naczelnikami wydziałów (tu pojawiają się także stopnie oficerskie), komend, nagle zyskują materialny kształt, oblicza z liter, dat, miejsc (najczęściej jest to Radom), numerów dziennika, paragrafów i regulaminów, na które się powołują. Jeszcze bez twarzy, koloru włosów, oczu, wzrostu i wagi, znaków szczególnych, jak wtedy pisano w dokumentach tożsamości, na razie dwuwymiarowo, płasko, w stylu retro, na pożółkłym papierze, mało zróżnicowani, ale już wstępnie przygotowani pod przywołanie do życia, zmartwychwstanie, które nie wiadomo jakie zatoczy kręgi, kogo ewentualnie obejmie, jeśli miałoby ono jednak nastąpić. Na razie nic, słowa, papiery, daty, nawet w najdrobniejszym wymiarze nic szokującego, prowokującego, wzbudzającego niewinne zaciekawienie.
Niestety, jak to mogłem naocznie stwierdzić, teczka nie zawierała żadnych dokumentów dotyczących procesu Mistrza. Tylko kiedyś nieopatrznie ktoś rzucił, że prowadząc samochód w stanie nietrzeźwym, zabił kobietę w zaawansowanej ciąży. Próbowałem dowiedzieć się więcej. Nigdy nie udało mi się niczego ustalić. Nawet trudno powiedzieć, czy to była zmowa milczenia. Raczej brak zainteresowania. Życie zmusza nas do koncentracji uwagi na dniu dzisiejszym, na sobie.
Natomiast na dalekopisowy donos, o którym wspominałem, trafiłem dopiero trzy tygodnie później w kolejnym zespole akt.
Zaproszenie na „Teleexpress”
– Nie myślałeś chyba, że zapraszam cię na oglądanie telewizji, media mam w dupie, mącą w głowach. – Mistrzo z pogardą kiwnął w kierunku przenośnego odbiornika z małą anteną przypominającą wojskowy radar i zręcznie, niczym doświadczony kelner, rozlał do szklanek zawartość butelki po winie.
– Jedna trzecia spirytusu, dwie trzecie ziołowego, słodkiego wina. „Teleexpress”.
– Dla zdrowotności! – wzniósł toast.
– Kurwa, z kronikarskiego obowiązku, premiera telewizyjnego „Teleexpressu” na antenie miała miejsce 26 czerwca 1986 roku, równo dziesięć lat po radomskim Czerwcu.
Pogłoski
Pojawiły się również pogłoski, że Gierek zamierza przywrócić i samemu objąć stanowisko prezydenta, umacniając w ten sposób kontrolę nad partią i aparatem państwowym, co było rzeczą niespotykaną od czasów Bieruta w latach pięćdziesiątych.
(David Morgan, Konflikt pamięci. Narracje radomskiego Czerwca 1976, Warszawa 2004).
Zdjęcia z pamiątkowego albumu (prowincjonalnej polityki)
Widok ogólny – woda, łóżka i entuzjazm: O Radomiu pisano wówczas mało, no bo co dobrego – w czasach propagandy sukcesu – można napisać o mieście liczącym 180 tys. mieszkańców (dane z 1976 r.), w którym tylko połowa domów miała doprowadzoną bieżącą wodę, a na 10 tys. mieszkańców przypadało zaledwie 29,4 łóżka szpitalnego (średnia krajowa wynosiła 53,1). I to właśnie Radom, zasługujący co najwyżej na miano miasta prowincjonalnego, w wyniku reformy administracyjnej z 1975 r. stał się siedzibą województwa. Wzbudziło to entuzjazm mieszkańców, nadzieje na intensywny rozwój i poprawę warunków życia robotniczego Radomia z infrastrukturą i zabudową pamiętającą XIX wiek. (Cytat z „Polityki”).
Fotografia z sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR: „Od początku nie lubiłem tego miasta, źle się tu czułem i tak naprawdę nie wiem dlaczego” – napisał Janusz Prokopiak we wspomnieniach. Obejmując stanowisko pierwszego sekretarza Komitetu Wojewódzkiego, miał 42 lata, doświadczenie w zarządzaniu przedsiębiorstwami budowlanymi, był ambitny, pełen energii i wiary. Jego pierwszym błędem było przekonanie, że da się rządzić Radomiem z doskoku, zachowując komfort mieszkania w stolicy. (Cytat z „Polityki”).
W Internecie lakoniczna informacja: „urodzony w 1933, mgr inż. budownictwa lądowego, poseł VII i VIII kadencji” (http://pl.wikipedia.org/wiki/Janusz_Prokopiak).
„Byłem energiczny i pracowity. Miałem wiele pomysłów, umiałem pracować z ludźmi. Zawsze byłem niespokojnym duchem. W szkole byłem prowodyrem różnych działań. Kiedy byłem ministrantem u oo. Jezuitów na Rakowieckiej, to musiałem zostać prezesem koła. Ojciec wielokrotnie był wzywany do szkoły” – wspominał o sobie w wydanej wiele lat później książce Radomski czerwiec ’76. Wspomnienia partyjnego sekretarza (Warszawa–Radom 2001).
Fotografia z komendantem wojewódzkim Milicji Obywatelskiej: „Osobą numer dwa w Radomiu był płk Marian Mozgawa. Wielu członków PZPR wspominało, że Mozgawa często zachowywał się, jakby to on rządził w Radomiu, wywierając silny wpływ na Prokopiaka i stale mieszając się do spraw politycznych” (David Morgan, Konflikt pamięci. Narracje radomskiego Czerwca 1976, Warszawa 2004). Starszy o dziesięć lat, związany z bezpieką od momentu jej powstania, czyli sierpnia 1944 r., należał Mozgawa do wytrawnych, doświadczonych funkcjonariuszy starej sowieckiej szkoły. Na okładce katalogu IPN Twarze radomskiej bezpieki pojawia się w białym, niezgodnym z regulaminem, uszytym specjalnie na pochody pierwszomajowe i oficjalne święta mundurze. (Cytat z „Polityki”).
„Dyrektor generalny w MSW 1981–1983, komendant wojewódzki Milicji Obywatelskiej w Radomiu w 1975, I zastępca komendanta wojewódzkiego MO do spraw SB w Lublinie w 1967 i zastępca lubelskiego komendanta MO ds. SB w 1966. Był również pracownikiem KW PZPR w Lublinie w 1961, naczelnikiem Wydziału II WUdsBP w Lublinie w 1955, naczelnikiem Wydziału I Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie i szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łukowie w 1953. Był szefem PUBP w Tomaszowie Lubelskim w 1950 oraz funkcjonariuszem PUBP w Kraśniku i WUBP w Lublinie 1944–1950” – napisano o nim w Internecie (http://pl.wikipedia.org/wiki/Marian_Mozgawa).
(Będą nas nazywali narodem warchołów, Polityka, nr 25, 2011).
Pokłon trzech króli (początki zawsze są trudne)
– „Proszę nie wstawać, proszę siedzieć” – tymi słowami, wypowiedzianymi z przesadną powagą, oddziałowy pielęgniarz zapowiedział obchód.
– Więc nie wstaję, siedzę na szpitalnym wózku, którego prawe koło przy każdym poruszeniu ze skrzypieniem przechyla się w bok, jakby chciało odpaść. Czy to się trzyma kupy? Brązowa cerata na siedzeniu wózka, imitująca kiepsko wyprawioną skórę, jest wytarta, pewnie straciła swoją elastyczność po latach i zaczęła się kruszyć, przez pęknięcia wydostają się na zewnątrz kłaczki pożółkłej, tapicerskiej gąbki, którą kiedyś wypełniano siedziska szpitalnych taboretów. Słyszałem, jakoby była hipoalergiczna, może zatem robi się to w dalszym ciągu. Lewy podłokietnik oklapł, chyba pozbawiono go życia, wybebeszony z gąbki lepi się do ręki jak posmarowany klejem. Ilu ludzi siedziało tu przede mną? Ilu z nich wstało, widząc w drzwiach biały orszak z trzema królami na przedzie? – Mistrzo bawił się znakomicie, opowiadając o swoim przybyciu, pierwszej wizycie lekarskiej, szpitalnym cyrku.
– Spieprzać, śledzie, bo król jedzie! – taki podświadomy, utrwalony przez lata służby odruch na widok przedstawicieli władzy.
– Ordynator nawet nie mrugnął okiem na mój widok, wyobraź sobie. Kiedyś znaliśmy się bardzo dobrze, nie tylko z racji służbowych obowiązków, czasami postronnemu obserwatorowi mogło to wyglądać na przyjaźń. Pojeb, po pijanemu ronił krokodyle łzy na moim ramieniu. Wszyscy wiedzieli, że to seksualny maniak, rżnie wszystko, co się rusza i nie potrafi uciec przed nim na drzewo. Dorobił się dwojga dzieci z nieletnimi pacjentkami; inna sprawa, że pacjentkom to wyszło na dobre, można powiedzieć: odniesiono terapeutyczny sukces. Uwierz, nawet nie drgnęła mu powieka, tylko źrenice zalśniły dziwnym blaskiem, jak kotu na widok bezbronnej, przypartej do ściany myszki. Kutas pewnie pomyślał, że przyszedł czas na rewanż; gdyby chociaż wiedział, jak bardzo jest w błędzie.
– Pochylił głowę i zaczął napieprzać po swojemu: „Napiszemy historię życia, tylko prawdę, liczą się szczegóły, wpływ ojca, matki, od tego zależy wszystko, będziemy mogli pacjentowi pomóc, proszę wyciągnąć ręce, proszę zamknąć oczy, proszę palcem wskazującym lewej dłoni dotknąć czubka nosa, ale nie, nie, nie otwierać oczu, teraz to samo z drugą ręką, proszę, a teraz wyszczerzyć zęby…”. Bawił mnie ten poufały ton i ta bezosobowa forma, jakby mówił do ściany, żując pozbawione smaku i zapachu słowa zrobione z papierowych chusteczek do nosa, które w jednej chwili nasiąkają wilgocią i tracą jakąkolwiek przydatność, w związku z tym nie nadają się do powtórnego użycia; miał w tym przeżuwaniu białego gówna wprawę, robił to bez zastanowienia, jakby zapomniał, że zostałem skierowany na obserwację i ta wspomniana prawda mogła mi tylko zaszkodzić, a nie pomóc.
– „Mam ci przyjebać, wtedy mnie sobie przypomnisz?” – ściszyłem głos, kiedy nachylił głowę. Zaskoczony o mało nie uderzył czołem o podłokietnik; to był ten pierwszy pokłon.
– „To co, panie kolego?” – Odwrócił głowę do starszego mężczyzny o wygolonej na łyso czaszce, z krótkim zarostem, który miał udawać brodę, opartego ramieniem o futrynę i zajętego obracaniem w palcach żółtego długopisu, a może ołówka, wszystko jedno. Nie znałem go, ale dałbym sobie odrąbać chuja, że był to nasz człowiek. Podniósł wzrok, popatrzył uważnie, powściągliwie skłonił głowę; w tej sytuacji nie musiał nawet odpowiadać i to był ten pokłon drugiego króla.
– „Piszemy: godzina dziewiąta do jedenastej terapia indywidualna” – rzucił do stojącego obok asystenta w nienagannie wyprasowanym lekarskim fartuchu z jedwabną apaszką w niebieskie grochy, fantazyjnie niczym krawat zawiązaną na szyi. Długopis zgrabnie poruszał się w jego palcach, jakby zaznaczał pola, grając w kółko i krzyżyk. Znałem tego „młodzieńca” jako „doktora Mareczka”; kiedy jeszcze byłem w Służbie, przyszedł meldunek z Komendy Wojewódzkiej we Wrocławiu: został zatrzymany przez patrol w parku na gejowskiej pikiecie. Dobrze się skurwysyn maskował, na drugi koniec Polski jeździł na te pedalskie sabaty. Kiedy wszystko się wydało, podczas pierwszej rozmowy bez słowa sprzeciwu podpisał zobowiązanie do współpracy. Nie wiem, kto go prowadził, ale pieprzony donosił na wszystkich, nawet na swojego ojca i brata. Starał się i w końcu zapracował sobie na tę pozycję asystenta; kto by, kurwa, pomyślał, że teraz będzie się ubiegał o status pokrzywdzonego. A ten jebany doktoreczek, jakby nigdy nic, zgina się wpół, pochyla głowę i pieszczotliwie, z miną wygranego, głaszcze mnie po udach; i to już pokłon trzeciego króla.
– Siedzę na tym wózku tak jak należy, tak, jak tego wymaga się od pacjentów na obserwacji, przyjmuję te pokłony, zachowując powagę, nogi razem, podkurczone, dłonie na kolanach, poniżej linii oczu mam kieszeń pielęgniarza, naznaczoną rdzawymi plamkami. No cholera, wszystko, poczynając od fartuchów lekarskich, prześcieradeł… – próbowałem sobie przypomnieć coś jeszcze, ale nic mi nie przychodziło do głowy – na poszewkach poduszek i obrusach w stołówce kończąc, było upstrzone rdzą. Burdel, jakby był to problem, z którym nikt sobie nie może poradzić, dlaczego więc ja mam sobie z tego powodu zawracać głowę, chyba to, przepraszam, czy tu biją, to nie jest krew, a nawet jeśli… W duchu pękam ze śmiechu, myślę: nie odpuszczę, zbieram się w sobie, wciągam powietrze do płuc, oni już w półobrocie, już do drzwi…
– „A gdzie, kurwa, dary? Co jest, pokłon był, króli jest trzech, a darów, kurwa, nie ma!”
– Nie myślałem, że się tak wystraszą, miałem wrażenie, że w środku jakiegoś niezwykle intensywnego, pełnego kolorów filmu nagle wyłączyli prąd. Zrobiłem pstryk palcami i, kurwa, po królikach, zniknęli. Hokus-pokus! To dopiero skuteczność.
– Czytelniku, nie dziw się tak, potrafię czytać i pisać. – Mistrzo z powątpiewaniem popatrzył na mnie. – Spróbuj mnie złapać, jeśli chcesz ze mną się bawić w tę grę: „Mam dosyć ludzi umierających dla idei, nie wierzę w bohaterstwo, wiem, że jest łatwe, a teraz zrozumiałem, że było zabójcze”.
– Szkoda, że to się z niczym nie kojarzy, gdyby chociaż jakaś sugestia kto, kiedy, wielka szkoda, pomyśl o tym.
------------------------------------------------------------------------
Rozdział II
Tajemnica spowiedzi
Dostępne w wersji pełnej.
------------------------------------------------------------------------
Rozdział III
Szuflada Mistrza: teksty z teczki „Różowe majteczki”
Dostępne w wersji pełnej.------------------------------------------------------------------------
Rozdział VII
Reszta tekstów z teczki „Różowe majteczki”
Dostępne w wersji pełnej.
------------------------------------------------------------------------
Rozdział VIII
Grzmią trąby, lecą granaty łzawiące i bomby
Dostępne w wersji pełnej.
------------------------------------------------------------------------
Rozdział IX
Takie tam rzeczy
Dostępne w wersji pełnej.