Powierzchnia - ebook
Powierzchnia - ebook
Czterdziestoletnia Kinga znów wkracza na szlak cudów. Opuszcza Krościenko, w którym przed pięciu laty znalazła wiarę, nadzieję i miłość, by wraz z mężem ruszyć do Międzyzdrojów w upragnioną podróż poślubną. Choć czuje się szczęśliwa i spełniona, w jej sercu od jakiegoś czasu tkwi niezrozumiały niepokój. Czy rzeczywiście w jej życiu wszystko jest tak idealne, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, i czy wymarzona wyprawa nad morze pomoże jej poznać prawdę? Powierzchnia to kontynuacja znakomicie przyjętego przez czytelników Szlaku Kingi. Do bohaterki poprzedniej książki dołączają dwie nowe postaci – dziewiętnastoletnia Skylar i znana pisarka Ksenia Liśkowiak. Obie kobiety, tak jak kiedyś Kinga, znajdują się w przełomowym momencie swojego życia. Jeszcze nie wiedzą, że aby odnaleźć szczęście, trzeba przyjąć łaskę wiary, zaufać nadziei i otworzyć się na prawdziwą miłość… Czy Kinga pomoże im odkryć to, co znajduje się pod skrywającą ich serca powierzchnią? Katarzyna Targosz jak zwykle zaskakuje i jak zwykle porywa czytelników w świat inny niż ten znany z popularnych seriali czy powieści dla kobiet – świat, w którym prawda, dobro i piękno zawsze zwyciężają i w którym każdy z nas chciałby się choć na chwilę znaleźć. Katarzyna Targosz – autorka bestsellerowych powieści Szlak Kingi i Sanatorium doktora Kramera, a także bajek dla dzieci Aniołek Gabryś i Szymek rozrabiaka oraz Aniołek Gabryś i Szymek starszy brat. Prowadzi bloga Matka na Szczycie. Mieszka w Bukowinie Tatrzańskiej.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8201-119-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Krościenko nad Dunajcem, Pieniny_
Październik rozpoczął się od morza mgły. Biały całun przykrył krajobraz, szczelnie otulił domy, ulice i nieodległe górskie zbocza. Wyglądając za okno, można było odnieść wrażenie, że świat przestał istnieć, a zostały jedynie kłęby pary, unoszące się w nicości.
Kinga mimo to stała przy oknie. Dziś nie mogła podziwiać znajdującego się za nim pejzażu, ale nie musiała go mieć przed oczami, żeby wiedzieć, jak jest uroczy. Znała go doskonale. Z pamięci mogła przywołać każdy domek, pagórek i drzewo. W końcu przez ostatnie pięć lat oglądała ten widok codziennie.
Pięć lat.
Tak pięknych, tak błogosławionych! To był wspaniały czas, na który – miała wrażenie – nie zasłużyła. Tyle dobra ją spotkało! Więcej, niż kiedykolwiek mogła zamarzyć. Tyle szczęścia mieszkało w tym domu, tyle łask spłynęło na jego mieszkańców!
Nie umiała dokładnie określić momentu, w którym zaczęło ją to przerażać.
Może to było tej wiosny, kiedy skończyła czterdzieści lat?
Nie martwiło jej starzenie się – naturalna kolej losu, nieoszczędzana nikomu. Wręcz przeciwnie, Kinga im była starsza, tym stawała się szczęśliwsza. Młodość przyniosła jej jedynie troski i cierpienia, więc z radością witała każdy kolejny rok spędzany wśród ukochanych osób w tej upragnionej przystani, o której przez większość życia marzyła.
W szybie, przed którą stała, majaczyło jej słabe odbicie. Drobna sylwetka, blond włosy do ramion, ładna twarz i intensywnie błękitne oczy – Kinga nadal wyglądała zaskakująco młodo i wciąż była atrakcyjna. Te kwestie, z pewnością istotne dla większości kobiet, nie miały jednak dla niej większego znaczenia. To nie pojawiające się zmarszczki były źródłem jej niepokoju.
Czterdzieste urodziny były dla niej podwójnym jubileuszem. Nie tylko stanowiły okrągłą rocznicę narodzin, lecz także piątą ogromnych zmian w jej życiu.
Kiedy miała trzydzieści pięć lat i sądziła, że już nic dobrego jej nie czeka, Pan Bóg odsłonił przed nią swój idealny plan, odkrywając nie tylko swoją uzdrawiającą moc, ale i całkiem nowy świat. Świat, w którym czekały na nią wiara, nadzieja i miłość.
Kinga niemal z dnia na dzień stała się matką, babcią i żoną. Odzyskała syna, a także ukochanego sprzed lat, ojca jej dziecka. Błyskawicznie zyskała również synową i przybraną wnuczkę, a po czasie i wnuka. Ale szczęśliwa rodzina to nie jedyne, co zostało jej dane z ogromnej obfitości Bożych błogosławieństw. Kinga spełniła również swoje zawodowe marzenia, zostając jedną z najbardziej poczytnych dziennikarek katolickich w kraju, a także osobiste, prowadząc ośrodek dla samotnych matek i niosąc pomoc wielu kobietom w trudnej sytuacji.
Dom, w którym mieszkała, był pełen miłości i radości, choć nie omijały go codzienne problemy. W drugiej ciąży Gracji, jej synowej, pojawiły się poważne komplikacje i obawy, czy dziecko urodzi się zdrowe. Wspólnie jednak wymodlili i tę łaskę, że mały Józio przyszedł na świat w pełni sił. Teść Kingi Antoni z każdym rokiem coraz bardziej podupadał na zdrowiu i od jakiegoś czasu wymagał już stałej opieki. Za to Cecylia, mieszkająca z nimi babcia serdecznego przyjaciela Kingi Szymona, wciąż była pełna życiowej energii, tak samo jak wtedy, kiedy poznały się pięć lat temu.
Jak w każdej rodzinie zdarzały im się drobne spory, kłopoty i kłody, które życie czasem rzucało pod nogi, jednak bilans zysków i strat był oszałamiająco dodatni.
Przerażająco dodatni.
I właśnie dlatego Kinga zaczęła się bać.
Trudno byłoby zliczyć, jak wiele razy dziękowała Panu przez ostatnie lata, jednak wciąż wydawało się jej to za mało. I czy to nie było zuchwałe z jej strony, że tak łapczywie chwytała to swoje szczęście, podczas gdy tak wiele cierpień było na tym świecie?
Za oknem stała niewzruszona mgła. Nie słabła, nie przepływała, po prostu trwała niczym biała ściana. Kinga miała wrażenie, że ta mgła dostała się również do jej serca, otępiając je i przygaszając.
Kolejny raz zaczęła się zastanawiać, kiedy zamieszkał w niej niepokój. Kiedy – najpierw nieświadomie, a później coraz bardziej namacalnie – zaczęła oczekiwać, że stanie się coś złego? To było głupie, a jednak w jakimś sensie wydawało się logiczne – nikt bowiem nie zasługiwał na tyle szczęścia, ile ona otrzymała. Miała dług, który starała się spłacać swą pracą dla innych – „na chwałę Bożą, na pomyślność ludu”, jak głosił napis na starej kapliczce świętej Kingi przy drodze do Krasu – miejscu dla Kingi najważniejszym. Ilekolwiek by jednak robiła, wciąż miała wrażenie, że to za mało.
Brakowało jej Szymona.
Może gdyby mogła jak dawniej porozmawiać ze swym drogim przyjacielem, czarne myśli by się rozwiały. Szymon zawsze wiedział, co powiedzieć. Nigdy nie spotkała drugiej takiej osoby jak on, tak napełnionej Duchem Świętym, będącej tak wspaniałym Bożym narzędziem na ziemi. Szymon był jednak daleko. Dzieliły ich tysiące kilometrów i choć mówiono, że dzisiejszy świat jest globalną wioską, było to powiedzenie tych, którzy w wielkich miastach oglądali go zza biurek ogromnych korporacji, wyposażeni w smartfony i szerokopasmowy internet.
Kinga codziennie modliła się za Szymona i o jego bezpieczeństwo. Modliła się za każdego z członków swojej rodziny. Modliła się za lokatorki Domu Samotnej Matki, przyjaciół i sąsiadów, a nawet czasami za nieznajomych, kiedy słyszała sygnał przejeżdżającej karetki lub widziała płaczące dziecko.
Intencji było tak wiele! Wstyd jej było przyznać się przed samą sobą, że ostatnio czuła się tym przytłoczona. I może dlatego modlitwa za siebie samą jakoś jej nie wychodziła. Wiedziała doskonale, że gdyby tylko potrafiła wszystkie swoje troski w pełni oddać Bogu, odzyskałaby spokój. Tymczasem w jej serce wkradł się chaos.
I była taka zmęczona... Zmęczona codziennymi obowiązkami. Opieką nad wnukami, odkąd Gracja zaczęła studia, a Sebastian wyjeżdżał na turnusy rehabilitacyjne. Opieką nad teściem, odkąd zdrowie zaczęło mu poważnie szwankować. Opieką nad wszystkimi mieszkankami Domu Samotnej Matki i ich dziećmi. W każdej chwili musiała być gotowa służyć im nie tylko radą, wsparciem i modlitwą, ale i konkretnym działaniem. A pojawiały się różne problemy. Przez cztery lata prowadzenia ośrodka musiała zmierzyć się z ucieczkami podopiecznych, z ich nałogami, a nawet z próbami samobójczymi. Dzieci chorowały, matki miewały załamania nerwowe. Wciąż coś się działo.
I przez cały ten czas Kinga dawała im wsparcie. Podnosiła na duchu, załatwiała terapie, ściągała specjalistów, podcierała zasmarkane nosy i leczyła złamane serca. Była kotwicą, na której można polegać, i drogowskazem wskazującym właściwy szlak.
To było niewiarygodnie ciężkie brzemię.
Nie mogła pozwolić sobie na gorszy dzień czy okazywanie słabości. Zbyt wielu ludzi na nią liczyło. Zbyt wielu podziwiało jej niezłomność i pogodę ducha. Zbyt wielu widziało w niej wzór do naśladowania. Nie mogła ich zawieść!
I utrzymywaniem tej swojej perfekcyjnej „powierzchni” była zmęczona najbardziej.2.
_Gdzieś w Ameryce Południowej_
– _Help, please!!! Ayudar, padre!!!_ – krzyczała kobieta.
Mówili do niego „_padre_”, choć nie był księdzem. Właściwie sam nie wiedział już, kim jest.
Kobieta wciąż krzyczała, trzymając na rękach zakrwawione dziecko, które w lesie trafiło na wymianę ognia okolicznych watażków.
Nie miał pojęcia, co powinien zrobić. Nie był lekarzem. Po co go tu przysłali, skoro nie potrafił pomóc?! Lepiej było dać tym ludziom wykwalifikowanego ratownika...
Kiedy podszedł bliżej i zobaczył ilość krwi, z przerażeniem zorientował się, że dziecko jest już martwe.
– _Mi hijo!!! Padre!!!_ – lamentowała kobieta, patrząc na niego z rozpaczą, ale i nadzieją, jakby _padre_ mógł uczynić cud.
Zawsze był mocny wiarą, pełen ufności i dobroci. Zawsze gotów nieść pomoc całemu światu. Zawsze też wiedział, co powinien robić. Zawsze... do tej pory.
Łatwo było zachowywać niezachwiany optymizm, kiedy o tragediach tylko się słyszało, kiedy nie patrzyło się w twarz brutalnej śmierci, która przyszła po niewinne dziecko. Nie pierwszy raz tutaj.
Tak często modlił się za tych ludzi i za pokój w tym regionie, ale jego modlitwy jakby pozostawały bez echa.
Krew, śmierć, lament...
Szymon padł na kolana w pył unoszący się znad spieczonej słońcem ziemi.
– Boże mój, Boże mój, czemuś nas opuścił?! – zawył.3.
_Wybrzeże Bałtyku, okolice Świnoujścia_
Morze falowało spokojnie w niestrudzonym i nieustannym ruchu. Fale były niewielkie i leniwie zalewały piaszczysty brzeg. Choć było wyjątkowo ciepło jak na poranek początku października, słońce skryło się za nisko wiszącymi szarymi chmurami. W tym mdłym świetle morska woda przybrała barwę stali.
To, jak kolor wody zmieniał się w zależności od oświetlenia, wciąż ją fascynowało. Łagodny róż przed zachodem i płynne złoto, kiedy słońce kryło się za horyzont, turkus i błękit w pogodne dni, szarozielone bałwany podczas sztormu – morze było jak kameleon, wciąż pokazujący swe inne barwy i oblicza.
Siedzieli obok siebie na wielkim głazie, patrząc na falujący ogrom wód. To było ich miejsce. Dzikie, nieznane, na pozór trudno dostępne. Nikt inny tu nie przychodził. Tutaj byli wolni, tutaj byli sobą.
Jedno miejsce, krótkie chwile spędzane na rozmowach lub wspólnym milczeniu – to wszystko, co mieli. Ale kiedy byli razem, niczego więcej nie potrzebowali.
Nie chciała się nad tym zastanawiać, ale nawet gdyby spróbowała, nie umiałaby wytłumaczyć tego, co było między nimi. Nie wierzyła w żadne głupie teorie o połówkach jabłka czy kosmicznym braterstwie dusz. A jednak, on istniał na tym świecie dla niej.
A ona nie mogła istnieć dla niego...
Jej życie dzieliło się na dwa etapy – spotkania z nim i czekanie na nie. Czekanie wypełnione świadomością, że jest tak bardzo nie na swoim miejscu. Spotkania pełne gorzkiej słodyczy i poczucia winy, bo doskonale wiedziała, że nie powinna na nie przychodzić.
To był obłęd.
To było najprawdziwsze, co miała.
Kiedy go poznała, raczej ją denerwował. Oczywiście od razu zauważyła, że jest bardzo w jej typie... Ale przy tym wydał jej się cwaniakiem i niechcianym natrętem. Miał jej pomóc w jednej zawodowej sprawie, a pomógł jej odnaleźć samą siebie. A może siebie zagubić? Czasami sama nie wiedziała...
Choć w jakimś sensie był dla niej zgubą, za żadne skarby nie cofnęłaby czasu, by go nie spotkać.
Tak szybko stał się jej przyjacielem. Jedynym powiernikiem i wsparciem. Sama siebie zaskoczyła, gdy odkrywała, jak inna jest w jego towarzystwie. Wolna, pełna życia – taka, jaka była naprawdę.
Tylko jemu mogła zwierzyć się z najskrytszych myśli, z tego całego galimatiasu emocji, z którym wciąż musiała się zmagać i którego nikt wcześniej nie był w stanie pojąć. To, co było między nimi, stale ewoluowało, i doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Zbliżali się do niebezpiecznej krawędzi. Do granicy, zza której nie było już powrotu. To on był w tej relacji strażnikiem rozsądku. Choć może to wcale nie był rozsądek, a jedynie zdrowy instynkt samozachowawczy. Wiedzieli przecież, że to, co jest między nimi, może ich zniszczyć.
Oparła głowę na jego ramieniu. Jej szaroblond loki spłynęły na jego czarną koszulkę. Z kieszeni skórzanych spodenek wyjęła telefon.
– Jedno zdjęcie – powiedziała, włączając przednią kamerę i wyciągając dłoń tak, by obiektyw objął ich oboje. – Chcę mieć to jedno zdjęcie.
Obrócił twarz od morza i na chwilę spojrzał w kierunku telefonu, posyłając w obiektyw to swoje poważne spojrzenie ciemnych oczu, które sprawiało, że cała się w nim zatracała.
Wiedziała, że to najwyższy moment, by zakończyć spotkanie. Czekało na nią jej zwyczajne życie.
Życie polegające na dbaniu o swoją „powierzchnię”.4.
_Krościenko nad Dunajcem, Pieniny_
Minuty mijały. Świat wciąż tkwił za białą zasłoną, straciwszy kontury i kolory. Patrząc na mglisty całun, można było odnieść wrażenie, że już na zawsze pochłonął on otoczenie, że na zewnątrz nie ma nic prócz niego.
Odbicie w szybie, mimo że łaskawe, ukazywało również pewne niepokojące sygnały. Kinga nigdy przesadnie nie dbała o urodę. Owszem, jako nastolatka, jak wiele dziewczyn w tym wieku, eksperymentowała z kosmetykami i farbami do włosów, ale szybko porzuciła te pomysły, stawiając na naturalność. W dorosłym życiu wykonywała jedynie delikatny makijaż. Nie biegała do kosmetyczek i salonów urody. Choć jakiś czas temu skróciła włosy, nadal przeważnie wiązała je w kucyk lub zostawiała swobodnie rozpuszczone. Ostatnio jednak włosy straciły blask, bo dawno nie widziały odżywki, a twarz wyglądała blado i mizernie, bo Kindze brakowało czasu nawet na niezbędne minimum dbania o swą kobiecość.
A może inaczej – nie pozwalała sobie na ten czas. Tak wiele obowiązków się spiętrzyło, że byłoby jej zwyczajnie wstyd, gdyby ktoś przyłapał ją na nakładaniu maseczki czy malowaniu paznokci. Właściwie czuła się nieswojo nawet wtedy, kiedy siedziała nad jakimś artykułem. Mimo że była to jej praca, wydawała się niczym fanaberia, kiedy tyle ważniejszych i bardziej naglących spraw czekało na załatwienie.
Z początku wszystkie swe obowiązki wypełniała z ogromną radością i zapałem, ale pragnieniem doskonałości sama nałożyła sobie na ręce kajdany. Podniosła poprzeczkę, wyśrubowała standardy, a kiedy czynności do wykonania przybywało, coraz trudniej było im sprostać.
Oczywiście w miarę rozwoju Domu Samotnej Matki i pojawiania się w nim coraz większej liczby lokatorek przybywało też personelu, ale zawsze to ona była pierwszą osobą do rozwiązywania problemów, wysłuchiwania zwierzeń i gaszenia pożarów. Do tego na głowie miała wielopokoleniowy dom z dwojgiem małych dzieci, dwojgiem staruszków, pracującym mężem, studiującą synową i synem na wózku inwalidzkim.
I nie chodzi o to, że nikt nie pomagał jej w tym nawale pracy. Wręcz przeciwnie, każdy robił, co mógł, jednak ostatecznie i tak większość spraw spadała na jej barki. I nie mogła mieć o to żadnych pretensji. Sama przyklasnęła pomysłowi Gracji, gdy ta zdecydowała się na rozpoczęcie studiów. Wzięła na siebie opiekę nad wnukami, kiedy synowa wyjeżdżała na wykłady do Nowego Targu lub siedziała nad książkami. Przez to straciła również jej pomoc przy prowadzeniu ośrodka. Podobnie było z Sebastianem, który niedawno rozpoczął nową terapię, dającą – mimo wcześniejszych diagnoz – nadzieję na to, że choć częściowo odzyska władzę w nogach. Nie mogła nie zachęcać go do jej spróbowania, choć wiązało się to z jego częstymi wyjazdami do ośrodków rehabilitacyjnych. Sama też namawiała swego męża do rozwoju firmy, kiedy nadarzyła się okazja, by otworzyć nowy oddział. Teraz jednak Michał znacznie więcej pracował i znacznie rzadziej bywał w domu.
Jak wszyscy...
Jej nowe życie, rozpoczęte pięć lat temu, było tak ściśle związane z tymi ludźmi, którzy obecnie tworzyli jej rodzinę, że Kindze trudno było odnaleźć się bez ich nieustannej obecności. Przez długi czas byli niemal nierozłączną drużyną – operacje Sebastiana, organizacja jego ślubu z Gracją, a potem jej ślubu z Michałem, remont domu, tworzenie ośrodka – to wszystko robili razem. Ramię w ramię organizowali swój kawałek raju na ziemi przy ulicy Pienińskiej.
Ale z czasem każdy skupił się na własnej drodze, bo życie to ciągła zmiana. Nie ma w nim zdania: „A potem żyli długo i szczęśliwie”. Wciąż przychodzą nowe radości i nowe problemy, wyzwania, ku którym prowadzi każdy szlak aż do ostatniego kroku na nim postawionego.
I dobrze, bo życie oferuje ciągły rozwój, a stagnacja, choćby najpiękniejsza i pełna szczęścia, nie jest niczym dobrym. Kinga to rozumiała. I nic jej to zrozumienie nie dawało. Nie było jej dzięki niemu łatwiej odnaleźć się wśród wszystkich zmian. Czasami miała dość bycia taką rozsądną i uduchowioną. Niekiedy chciałaby móc zapomnieć, co jest dobre i słuszne, po prostu się wkurzyć i wykrzyczeć, że...
No właśnie, że co?
Że nie zna drugiej osoby na świecie, która otrzymała tak wiele łask jak ona?
Że jej syn został cudem ocalony od śmierci?
Że ma wspanialszą rodzinę, niż mogła sobie kiedykolwiek wymarzyć?
Że doświadczyła ogromu Bożego miłosierdzia?
Że... Że nie wie, o co jej chodzi?
Nawet wdzięczność bywała męcząca...
Za to niewdzięczność, którą w takich chwilach przejawiała, była niczym chłoszczący bicz. Zaraz ogarnęło ją ogromne poczucie winy.
– Co się ze mną dzieje?! – wyszeptała sama do siebie.
Westchnęła głęboko, odwróciła się od morza mgły rozpościerającego się za oknem i omiotła wzrokiem swą sypialnię. Małżeńskie łóżko, szafa, toaletka. Proste, skromne, ale praktyczne wnętrze, w którym od kilku lat była nieziemsko szczęśliwa, teraz wydało się jej zawieszone w martwym bezruchu niczym zalany mgłą krajobraz za oknami.
Michał wyszedł, kiedy jeszcze spała. Miał wprawdzie mnóstwo pracy przy otwieraniu nowej filii swej firmy przewozowej, jednak Kinga odnosiła wrażenie, że nie tylko to było powodem jego znikania w ostatnim czasie. Od kilku dni wyczuwała w mężu jakieś napięcie, a on – jakby zdając sobie sprawę, że nie ukryje przed żoną swego odmiennego zachowania – starał się jej unikać. Tłumaczył się nawałem obowiązków i być może faktycznie tylko taka była przyczyna jego zamyślenia. Ona zaś popadała w paranoję z powodu dręczącego ją od pewnego czasu niepokoju.
Nie, nie pojawiły się w jej głowie przypuszczenia, jakie zrodziłyby się pewnie w wielu kobietach będących na jej miejscu – nawet przez chwilę nie podejrzewała Michała o zdradę. Była go pewna jak nikogo na świecie. No, może oprócz Szymona, który słusznie nosił imię po świętym Szymonie Piotrze, bo był prawdziwą opoką w świecie niestałości.
Kinga martwiła się jednak, czy Michał nie dowiedział się o czymś strasznym albo czy nie zachorował na jakąś nieuleczalną chorobę, co potwierdziłoby dręczące ją przeświadczenie, że po tak wspaniałych latach musi przyjść rachunek do zapłaty.5.
_Wybrzeże Bałtyku, okolice Świnoujścia_
Siedziała w swoim wielkim, drogim samochodzie. Dokładnie takim, o jakim kiedyś marzyła. Z głośników dobiegała jej ulubiona muzyka, ale prawie jej nie słyszała. Przez lekko przyciemnioną szybę, paląc papierosa, patrzyła na szare chmury kłębiące się na niebie. Stojące obok sosny szumiały złowrogo w nasilającym się wietrze.
Scenariusz był zawsze taki sam – po spotkaniu miała ogromne poczucie winy, a ono napędzało ją do jeszcze lepszego odgrywania swojej roli. Żeby odkupić swoje grzechy, starała się dwa razy bardziej i wkładała dwa razy więcej wysiłku w bycie najlepszą wersją samej siebie. Bliscy mogli liczyć na jej promienne uśmiechy i szczodrze poświęcany im czas. Była to jednak wymagająca rola, która szybko doprowadziła ją do wyciągnięcia wniosku, że żyje w klatce, sfrustrowana i rozdarta.
Rozdarcie. To było odpowiednie słowo. Odkąd go poznała, żyła w nieustannym rozdarciu. Ileż razy myślała o tym, że dla dobra wszystkich należy zakończyć tę znajomość. Ale to właśnie ona była najpiękniejszym i najprawdziwszym, co miała, więc jak mogła z niej zrezygnować?
Nie chodziło o szczęście. W życiu wiele go miała, ilość wręcz niewiarygodną. Posiadała wszystko, o czym inni marzą, ale czasami myślała, że może właśnie przez to się pogubiła. Zbyt wiele dóbr materialnych i zbyt wiele sukcesów sprawiło, że nie było już o co walczyć. I nie można było być nieszczęśliwym. Nie miała do tego nawet cienia podstaw. Nie miała do tego prawa.
A jednak okazało się, że pewnego rodzaju głodu nie da się nasycić ani powodzeniem, ani bogactwem, ani nawet miłością. Tak, nawet miłością!
Och, ileż to powstało na świecie wierszy i piosenek o tym, że miłość jest wszystkim, czego trzeba, że miłość wszystko zwycięża, że miłość wszystko uzdrawia!
Guzik prawda!
W geście frustracji dłońmi o długich, czarno-złotych paznokciach uderzyła o kierownicę. Potem nerwowo przeczesała swe gęste włosy w odcieniu szaroblond.
Kochała i była kochana. I co z tego? I tak brakowało jej tego czegoś nieokreślonego, co znajdowała tylko na swych potajemnych spotkaniach. Jakiegoś nasycenia na poziomie duszy i najskrytszych emocji.
Może nie potrafiła kochać tak, jak powinna? Może była zbyt zagubiona w swoich uczuciach? Zawsze miała problem z emocjami, ale powtarzała (sobie i innym), że to domena artystów. Cierpienie za miliony, rozdzieranie duszy... Nie da się tworzyć poruszających dzieł, będąc uosobieniem równowagi psychicznej. Nie da się wkładać serca w swoją twórczość i jednocześnie zachować je nienaruszone. Nie da się nie błądzić, nie upadać, nie popełniać błędów, jeśli wciąż się poszukuje, jeśli jest się niespokojnym duchem.
Ona wcale nie chciała nie popełniać błędów. Owszem, na jakiś czas zachłysnęła się spokojnym, opływającym w luksusy życiem. Ale w tej bańce szczęścia szybko zaczęła się dusić. Niekiedy tak bardzo tęskniła za tym czasem, kiedy była jak barwny ptak, który leci tam, dokąd chce, nawet do słońca, by się sparzyć. Potem długo liże rany, by znów wyruszyć w kolejny szalony lot.
To było prawdziwe.
Oczywiście to, co miała teraz, większości ludzi wydawałoby się jeszcze prawdziwsze, jednak ona oglądała świat oczami artystki – nagłe porywy serca, bolesne ukłucia, zwariowane wzloty i spektakularne upadki, karuzela emocji. Wolność, wolność, wolność...
Obecnie tak czuła się tylko przy nim, a wiedziała, że nie ma do tego prawa. Nie chodziło tylko o ich relację. Chodziło również o to, że to nie był już ten czas. Czas uciekał, co tak trudno było jej zaakceptować. Tak często miała wrażenie, jakby dopiero wczoraj miała dwadzieścia lat, kiedy towarzyszyło jej to ekscytujące uczucie, że wszystkie decyzje są dopiero przed nią, a życie jest fantastyczną przygodą prowadzącą w fascynujące nieznane.
Teraz wszystkie decyzje były już dawno podjęte. Obojętnie, czego chciała, te decyzje określały resztę jej życia. Wiedziała, że choćby nie wiadomo, co się działo, będzie się ich trzymać. Bo tak musiało być. Bo nie było innej opcji. Bo tego pragnęła. Bo dbała. Bo kochała.
Rozdarcie.
Sprzeczności.
Pragnienie i poczucie winy.
Zdawała sobie sprawę, że jest w pułapce własnych uczuć, ale nie chciała się z niej wydostać.
Jeszcze nie teraz.
– „Ucz nas jak dbać i nie dbać/ Ucz nas jak siedzieć w ciszy”1 – wyszeptała do siebie ulubione słowa z poezji Eliota i odpaliła silnik.6.
_Krościenko nad Dunajcem, Pieniny_
Ktoś zapukał do drzwi.
– Proszę. – Kinga szczelniej owinęła się puszystym szlafrokiem.
W wejściu stanęła Gracja, tak promienna i pełna uroku jak zawsze, a jednak cienie pod jej oczami zdradzały oznaki zmęczenia.
– Cześć, kochana – przywitała ją Kinga. Widok tej dziewczyny niezmiennie ją cieszył. To, że właśnie ona stała się jej synową, było kolejnym ogromnym powodem do wdzięczności.
– Mamo, mam wielką prośbę...
Choć Gracja z Kingą znały się i były ze sobą po imieniu, zanim zostały rodziną, Gracja po ślubie z Sebastianem zaczęła mówić do teściowej „mamo”, zachęcając tym zachowaniem swego męża do zwracania się do Kingi w ten sam sposób. Trochę czasu zajęło, zanim Sebastian, który po dwudziestu latach życia dowiedział się, że kobieta, którą uważał za siostrę, jest w rzeczywistości jego matką, przekonał się do tego zwrotu, ale w końcu się udało, ku wielkiej uciesze Kingi i Michała.
– Słucham, co się dzieje?
– Czy mogłabyś wcześniej przejąć dzieci? – zapytała Gracja. – Wiem, że umawiałyśmy się dopiero na popołudnie, ale muszę jeszcze powtórzyć materiał do wystąpienia. Myślałam, że uda mi się to zrobić w nocy...
– Józio ci nie pozwolił? – Kinga domyśliła się od razu, co mogło być powodem braku snu u wnuka.
– Wyrzyna mu się kolejny ząbek i większość nocy przepłakał na moich rękach. W końcu tym płaczem obudził Klarę i oboje marudzili niemal do rana.
– Trzeba mnie było zbudzić, przecież bym pomogła!
– Daj spokój! To nic, z czym bym sobie nie poradziła – zapewniła Gracja, obdarzając Kingę swoim promiennym uśmiechem. – Ale wiesz, jeśli mam dziś dobrze wypaść...
– Nie masz się czym stresować! Najlepsza studentka wydziału nie może wypaść źle! – Kinga wpadła jej w słowo.
– Sama nie wiem... – Gracja nagle posmutniała. Przysiadła na łóżku i zapatrzyła się w okno, choć niczego nie było za nim widać.
– Co się dzieje? – Kinga przycupnęła obok, zaniepokojona.
– Czasami zastanawiam się, czy z tymi studiami to był dobry pomysł...
– Jak to?
– Znasz mnie. Zawsze lubiłam proste życie i skupiałam się na tym, co najważniejsze. Na Bogu, rodzinie, pięknie tego świata... Od kiedy stanęłaś na mojej drodze, zrozumiałam, że to nie wszystko, że trzeba jeszcze skupiać się na wnoszeniu piękna w ten świat, na szerzeniu dobra, na działaniu.
Kinga słuchała w milczeniu, jednocześnie wzruszona i zaniepokojona. Słowa brzmiały wzniośle, ale już wiedziała, że przez wzniosłe słowa i myśli można wziąć na swoje barki więcej, niż jest się w stanie unieść. Czy nie to samo przypadło w udziale Gracji?
– Studia miały mi w tym pomóc – kontynuowała dziewczyna. – Wykwalifikowany pracownik socjalny, interwent kryzysowy... Tyle wiedzy do zdobycia, która przydałaby nam się przy prowadzeniu ośrodka!
– Ale? – spytała Kinga, kiedy Gracja na jakiś czas zamilkła.
– Ale nie wiem, czy nie straciłam z oczu właściwego celu. Popatrz na mnie... Dziś martwię się, czy dobrze wypadnę podczas przemówienia!
– Nie dziwię się. To wielki zaszczyt zostać wybraną do wygłoszenia mowy na początek roku.
– No właśnie! – Gracja gwałtownie wstała. – Zaszczyt! To o to ma chodzić?! Sama siebie nie poznaję! Nie wiem, dlaczego nie odmówiłam?! Mamo, chyba dałam się zaślepić pychą...
Kinga podeszła do synowej i mocno ją przytuliła. Była, nie pierwszy zresztą raz, pod ogromnym wrażeniem zachowania Gracji. Choć ona sama w ostatnim czasie czuła się zagubiona i miała wrażenie, że spadła gdzieś w głąb siebie, gdzie uzdrawiające światło Jezusa docierało jakby słabiej, nie potrafiłaby się do tego przyznać. Nie potrafiłaby, bo zbyt wiele osób na nią liczyło, widząc w niej idealny przykład.
A może nie potrafiłaby dlatego, że się tego zwyczajnie wstydziła?
– Wiesz, że na szlaku zdarzają się wyboje, a nawet i wielkie głazy. Niektórych nie da się tak po prostu ominąć, trzeba je okrążyć, zbaczając na chwilę z właściwego traktu, a później namęczyć się nad odnalezieniem drogi powrotnej – powiedziała teraz do Gracji dokładnie to, co powinna była powiedzieć również sobie. – Musisz się pomodlić, kochanie. Poprosić Jezusa, żeby pomógł ci odnaleźć właściwy szlak.
– Trochę mi wstyd – wyszeptała Gracja. – Wstyd przed Nim, że się pogubiłam...
– A może wcale się nie zgubiłaś! – odparła Kinga, przełykając ślinę i zastanawiając się, jak to możliwe, że synowa tak dokładnie opisuje to, co ona sama czuje.
Położyła Gracji dłonie na ramionach i spojrzała w jej wielkie, brązowe oczy.
– Może wcale się nie zgubiłaś! – powtórzyła. – Bóg posyła nas do różnych czynności, aby wykorzystać towarzyszące im okoliczności na...
– Na swoją chwałę i pomyślność ludu – dokończyła dziewczyna, bo wszyscy w tym domu doskonale znali tę sentencję wypisaną na pobliskiej kapliczce.
– Tak! Może masz powiedzieć dziś coś, co odmieni serce kogoś siedzącego na sali! Czasami to jeden gest, jedno zdanie, które dla nas mogą być bez znaczenia, a dla innych są niczym kamień milowy. Opowiadałam ci o butach?
– O butach? – Gracja zmarszczyła ciemne brwi.
– Tych, które dostała Barbara Kret.
Barbara mieszkała w Krościenku nieopodal Rynku. Miała rozlatującą się chałupinkę i utrzymywała się jedynie ze skromnego zasiłku. Duża część z tych pieniędzy szła jednak na alkohol, gdyż kobieta lubiła zaglądać do kieliszka w towarzystwie swych szemranych znajomych. Wszyscy w okolicy mówili, że nie warto jej pomagać, bo Barbara jest gnuśna i żadnej szansy nie wykorzysta, wszystko zaś, co otrzyma, to przepali i przepije. Ludzie od niej stronili, bo ze swym brakiem kultury i zaniedbanym wyglądem nie była osobą, z którą chciałoby się przebywać.
I kiedyś Kinga dała jej buty.
Było to ubiegłej jesieni, kiedy wracała z Rynku z zakupów. Dzień był zimny i wilgotny, liście tańczyły na chodniku niesione gwałtownymi porywami wiatru, a szare chmury spowijały niebo i wierzchołki gór. Wokół czuć było zapach dymu, a ostre powietrze zapowiadało zbliżającą się zimę. Kinga z zadowoleniem pomyślała, że jest na nią gotowa. Chwilę wcześniej była na poczcie, gdzie odebrała przesyłkę – zamówione przez internet kozaki na płaskiej podeszwie, ocieplone miękkim futerkiem.
W Krościenku nie było zbyt wielu sklepów, a co za tym idzie, wybór towarów też był niewielki. Mieszkańcy po większe zakupy jeździli do odległego o trzydzieści kilometrów Nowego Targu lub nawet dalej – do Nowego Sącza lub Krakowa. Kinga nie miała na to czasu, więc zazwyczaj potrzebne jej rzeczy wyszukiwała w sklepach internetowych.
Nigdy przesadnie nie interesowała się modą i nie śledziła najnowszych trendów. Lubiła proste i wygodne ubrania, które długo jej służyły. Czasami pozwalała sobie co prawda na jakąś ekstrawagancję, ale ciepłe kozaki na pewno trudno byłoby tak określić. Stanowiły niezbędny element garderoby na srogą górską zimę, więc Kindze nie było szkoda pieniędzy, by w nie zainwestować, kiedy odkryła, że jej poprzednia para jest już nieco sfatygowana.
– I tak szłam sobie, bardzo zadowolona, z tym pudełkiem pod pachą, jakbym tam niosła nie wiadomo jakie skarby – opowiadała teraz Gracji, która nie znała tej historii. – Wiatr był przeraźliwie zimny i pomyślałam sobie, że te buty dotarły w ostatnim momencie, bo wyglądało na to, że zaraz sypnie śniegiem. I wtedy ją zobaczyłam.
– Barbarę?
– Tak. Zamiatała liście przed domem – wspominała Kinga. – Zdziwiłam się, bo ludzie mówili, że ona nic nie robi, że taka jest leniwa...
– A ty ludzkiemu gadaniu wierzyłaś?
– Racja! – Kinga się zaśmiała. – Zaraz wtedy sama siebie napomniałam za te myśli.
– I co z tymi butami?
– Zatrzymałam się i obserwowałam, jak Barbara zamiata liście. Ubrana była w za dużą kurtkę i dziurawe jeansy. A na nogach miała rozlatujące się sandały!
– To już chyba się domyślam, co było dalej...
– Zrobiło mi się strasznie głupio, że ja się tu cieszę z nowych, ślicznych, idealnie pasujących do płaszcza kozaków, a tamta kobieta nie ma żadnych.
– Nie musiało ci być głupio – zauważyła Gracja. – Porządne buty to nie jest zdrożna zachcianka. Oczywiście pod warunkiem, że to nie piąta czy dziesiąta para – dodała ze śmiechem.
– A jednak! Stanęłam jak wryta i pomyślałam sobie: „Kto ma dwie suknie, niech jedną da temu, który nie ma”2. A potem zapytałam ją, jaki rozmiar buta nosi.
– A ponieważ to była część pięknego Bożego planu, okazało się, że taki sam jak ty – domyśliła się Gracja.
– Tak, ale to nie koniec! – Kinga ożywiła się, bo dzięki wspominaniu tej historii poczuła tak bardzo jej potrzebną otuchę i radość serca.
– Zdziwiłabym się, gdyby tak było.
– Miałam jeszcze nowy sweter, który kupiłam wcześniej w jednym ze sklepów w Rynku. Żaden szał, ale skusiłam się na niego, bo był bardzo ciepły i miał śliczny ciemnozielony kolor.
– Twój ulubiony.
– Tak. Ale wiesz... Pomyślałam sobie wtedy, że te buty i sweter w zasadzie w żadnym stopniu nie zmienią mojego życia, natomiast mogą coś odmienić w życiu tej kobiety.
– A ona tak po prostu wzięła te rzeczy?
Kinga potarła czoło, jakby starając się przypomnieć sobie dokładnie tamten moment.
– Przyznam, że przez chwilę chyba rozważałam drobne kłamstewko – powiedziała. – Jednak szybko porzuciłam ten pomysł. Nawet dobry uczynek nie jest usprawiedliwieniem dla kłamstwa.
– A „cel uświęca środki” to jedno z ulubionych powiedzonek diabła – zauważyła Gracja.
– Zaraz po tym, że nie trzeba wierzyć w Boga, tylko wystarczy być dobrym człowiekiem.
– O tak, to musi być na pierwszym miejscu – zgodziła się dziewczyna.
– Nie mogę doczekać się tej książki!
– Jakiej książki? – Zaskoczona Gracja przesłała jej zdumione spojrzenie. – Myślałam, że rozmawiamy o butach.
– _Największe kłamstwo_. Nowa powieść mojej ulubionej autorki. Ale faktycznie, wróćmy do tych butów.
– Wiem już, że, co ci się chwali, nie skłamałaś – przypomniała z łobuzerskim uśmiechem Gracja.
– Tak. Po chwili wahania zapytałam ją po prostu, czy weźmie te rzeczy, bo chcę jej je dać. I wzięła. Ale to wszystko tylko wstęp, bo najważniejsze jest to, co było potem.
– Stopniujesz napięcie.
– Kilka dni później Barbara mnie odwiedziła i gdyby nie te buty i sweter, to chyba bym jej nie poznała! Ostrzygła włosy, była czysta, schludna i uśmiechnięta. Powiedziała mi... – Kinga wzięła głębszy oddech, ponownie wzruszona wspomnieniem tamtej rozmowy. – Powiedziała, że nigdy w życiu nie miała takich eleganckich butów i że kiedy je założyła, pomyślała, że musi im dorównać. Wyznała, że całe życie czuła się jak śmieć... To jej słowa – zaznaczyła Kinga. – A kiedy założyła te buty, pomyślała, że może być kimś. Kilka tygodni później znalazła pracę w Szczawnicy i podobno przestała spotykać się z miejscowymi pijaczkami. Teraz jest całkiem inną kobietą niż wtedy, kiedy zobaczyłam ją zamiatającą liście tamtej jesieni. Choć ma skromną pensję i nadal jej się nie przelewa, to myślę, że praca przyniosła jej coś znacznie ważniejszego niż pieniądze: poczucie własnej wartości i ludzką życzliwość.
– Uczyniłaś coś wielkiego! – Gracja klasnęła w dłonie.
– Nie. To Pan Bóg uczynił.
– Racja, ale ty byłaś częścią Jego planu! Gdybyś się wtedy nie zatrzymała i poszła dalej...
– To może znalazłby się ktoś inny... – zawstydzona Kinga starała się zbagatelizować sprawę, bo nagle wydało się jej, że wyszło tak, jakby chełpiła się swym dobrym uczynkiem, a przecież „niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”3. – W każdym razie ja też na tym zyskałam, bo teraz mogłam ci opowiedzieć tę historię. A opowiedziałam ci ją dlatego, że jest doskonałym przykładem na to, jak niewielka rzecz, tak banalna jak buty, może odmienić czyjeś życie. Tym bardziej może to zrobić mądre słowo.
– Tylko czy uda mi się je wygłosić?
– Jeśli poprosisz o pomoc Ducha Świętego, to na pewno – uspokoiła ją Kinga. – Pamiętaj, że zawsze i wszędzie jesteśmy przede wszystkim posłańcami Dobrej Nowiny.
Gracja westchnęła z uznaniem i obrzuciła Kingę pełnym podziwu spojrzeniem.
– Jak ty to robisz? – spytała.
– Co takiego?
– Jesteś taka dobra, mądra i pełna łaski!
– Nieprawda, to ty jesteś dobra i mądra. A już na pewno pełna łaski – odparła Kinga, odnosząc się nie tylko do imienia synowej.
– Nie, bo ty!
– A właśnie że ty!
Rozmowa zakończyła się chichotem, w którym teściowa i synowa przypominały dwie rozbawione dziewczynki.
– Zagadałyśmy się, a ja zostawiłam dzieci z babcią Cecylią! – Gracja poderwała się do wyjścia. – Mam nadzieję, że nadal śpią, bo inaczej to mogły dać jej nieźle popalić.
– Leć, leć, bo babcia jeszcze gotowa je nakarmić skwarkami! – Kinga zaśmiała się, przypominając synowej o znanym wszystkim domownikom zamiłowaniu babci Cecylii do smażonego boczku. – Ogarnę się i zaraz do was zejdę.
Podniesiona na duchu Gracja wyszła z sypialni, a Kinga z ciężkim sercem zaczęła się ubierać. W uszach wciąż dźwięczały jej słowa: „Jesteś taka dobra, mądra i pełna łaski”, które brzmiały w jej sercu niemal jak szyderstwo. Taka się wydawała innym, ale w jej wnętrzu czaił się niepokój, który rodził z kolei poczucie winy.
Bo jak mogła przejawiać choćby odrobinę niepokoju, mając wszechmogącego Ojca, od którego otrzymała tak wiele? I jak mogła choćby w niewielkim stopniu oddalić się od Boga, który dał jej nowe, pełne błogosławieństwa życie?
To było chyba sedno tego, co ją w ostatnim czasie dręczyło – utrata bliskiego kontaktu z Bogiem, choć przecież nie zrobiła niczego, co mogło to spowodować. Chodziła do kościoła i regularnie przyjmowała sakramenty, nie żyła w grzechu, dużo się modliła, z pokorą wypełniała swe powołanie. A jednak to światło łaski, którym cieszyła się przez ostatnie lata, jakby zgasło.
W jej głowie rozbrzmiały nagle słowa, zupełnie niechciane, zupełnie nieprzywoływane i zupełnie nieadekwatne do sytuacji – tak, jakby powiedział je ktoś inny: „Boże mój, Boże mój, czemuś nas opuścił?”.