Powieść naturalna - ebook
Powieść naturalna - ebook
Przewrotna proza laureata Międzynarodowej Nagrody Bookera, w której słychać echa autobiografii.
Debiutancka powieść autora Fizyki smutku i Schronu przeciwczasowego!
Historia wielu początków, których stawką jest uchwycenie życia i nadanie mu sensu.
Główny bohater, imiennik autora, wraz z żoną decydują się na rozwód z powodu ciąży „obcego autorstwa”. Chociaż świat Georgiego się załamuje, a on sam popada w kryzys bezdomności, mężczyzna niespodziewanie staje się zbieraczem banalnych tematów, które próbuje przekształcić w opowieść. Jego wysiłki w złożony sposób łączą się z losami redaktora, również Gospodinowa, oraz tajemniczego ogrodnika naukowca. Tylko w tej powieści encyklopedyczne porządki mogły stać się zalążkiem dla pulsującej historii o procesie twórczym.
Znany z ironii i pełnego dygresji stylu Georgi Gospodinow w niedościgniony sposób zgłębia temat pustki i tego, że słowa nie zawsze są wystarczające. Pisarz kreuje świat zdefiniowany poprzez rozpad, jednocześnie wciąż wytrwale próbując zacząć od nowa. To historia o porażce, która daje wolność.
Książka, która skupia w sobie najlepsze cechy współczesnej literatury bułgarskiej.
„Czy możliwe jest napisanie powieści, która trzymałaby się, jak marzył Flaubert, sama z siebie, dzięki wewnętrznej sile stylu, tak jak ptak trzyma się w powietrzu bez żadnej podpory, dzięki sile skrzydeł? Czy byłaby to powieść naturalna, czyli taka, która nazywa to, co widzialne, samą oczywistość rzeczy?
Sprawdźmy, podążając za Georgim Gospodinowem w labiryncie tej mistrzowskiej, niepowtarzalnej prozy”.
Olga Tokarczuk
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07893-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W każdej chwili na świecie istnieje długi szereg ludzi płaczących i krótszy, śmiejących się. Ale jest i trzeci: są w nim tacy, którzy już nie potrafią ani płakać, ani się śmiać. Ten jest z nich wszystkich najsmutniejszy. O nich chcę mówić.
Rozstajemy się. We śnie rozstanie to tylko opuszczanie domu. W pokoju wszystko spakowane, pudła sięgają sufitu, a mimo to jest dużo pustej przestrzeni. W korytarzu i w całym mieszkaniu mnóstwo krewnych – moich i Emy. Coś szepczą, szemrzą, czekają na to, co się wydarzy. Stoimy z Emą przy oknie. Do podziału pozostał tylko stos płyt gramofonowych. Nagle bierze leżącą najwyżej, wyciąga z obwoluty i ciska z rozmachem przez okno. To moja, mówi. Chociaż okno jest zamknięte, płyta przechodzi przez nie jak przez powietrze. Machinalnie biorę następną i też ją rzucam. Latający talerz. Kręci się wokół własnej osi, jakby leżała na adapterze, tyle że szybciej. Słychać jej świst.
Na wysokości śmietnika skręca nagle w kierunku zafajdanego lecącego nisko gołębia. W pierwszym momencie wydaje się, że nie dojdzie do wypadku, ale po chwili z przerażeniem obserwuję, jak ostry kant płyty miękko wchodzi w jego tłustą szyję. To wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie i tym samym potęguje grozę. Gdy kość gołębiej krtani styka się z powierzchnią płyty, słychać przez chwilę, całkiem wyraźnie, kilka krótkich dźwięków. Sam początek melodii. Jakiś szanson. Nie pamiętam. Może _Parasolki z Cherbourga, À Paris, Le Café des trois colombes._ Nie pamiętam. Ale słyszałem melodię. Odcięta głowa leci bezwładnie jeszcze kilka metrów, a tułów miękko wpada obok kubłów w błoto. Nie ma krwi.
Wszystko we śnie jest niezwykle czyste. Ema wychyla się i rzuca następną płytę. Potem ja. Ona. Ja. Ona. Każda płyta powtarza to samo, co pierwsza. Chodnik pod oknem zapełnia się ptasimi głowami. Siwymi, jednakowymi, z oczami pokrytymi błoną. Stojący za nami krewni klaszczą przy każdej upadającej głowie. Siedząca na parapecie Mica drapieżnie się oblizuje.
Obudził mnie ból gardła. W pierwszej chwili chciałem opowiedzieć o śnie Emie, ale zrezygnowałem. To tylko sen.2
Apokalipsa może dotknąć także jeden wybrany kraj.
Którejś soboty na początku stycznia 1997 roku kupiłem bujany fotel. Właśnie odebrałem wypłatę i fotel pochłonął połowę. To była ostatnia sztuka jeszcze po starej, nieco niższej cenie. Wobec inflacji szalejącej tamtej zimy mój zakup wyglądał na bardzo nierozsądny. Fotel był wiklinowy, imitacja bambusa, niezbyt ciężki, lecz robił wrażenie ogromnego i niewygodnego do niesienia. Przez myśl by mi nie przeszło, żeby drugą połowę wypłaty wydać na taksówkę, więc wziąłem się w garść, zarzuciłem go na plecy i ruszyłem. Niosłem fotel jak jakiś sprzedawca koszyków i wyłapywałem karcące spojrzenia przechodniów, że niby na taki zbytek sobie pozwoliłem. Ktoś powinien opisać nędzę zimy dziewięćdziesiątego siódmego, jak i wszystkie inne okresy mizerii, zimę w dziewięćdziesiątym, w dziewięćdziesiątym drugim. Pamiętam, jak pewna starsza kobieta, która stała w ogonku przede mną, prosiła o odkrojenie połówki cytryny. Inni krążyli wieczorem wokół pustych straganów w poszukiwaniu choćby jednego przypadkowo upuszczonego ziemniaka. Coraz więcej przyzwoicie ubranych ludzi przełamywało wstyd i przetrząsało śmietniki. Głodne psy albo wyły na uboczu, albo puszczały się watahą za spóźnionymi przechodniami. Kiedy piszę te nieuporządkowane zdania, wyobrażam sobie wielkie tytuły prasowe wydrukowane wytłuszczoną czcionką.
Pewnego wieczoru wróciłem do domu i zobaczyłem ślady włamania. Ukradli tylko telewizor. Nie wiadomo dlaczego, natychmiast pomyślałem o bujanym fotelu. Stał na swoim miejscu. Pewnie nie udało im się go przepchnąć przez drzwi, był zbyt szeroki, sam wnosiłem go przez okno. Spędziłem cały wieczór w fotelu. Ema, gdy wróciła do domu, natychmiast zaczęła wydzwaniać na policję. To nie miało sensu. Nikt już nie reagował na zgłoszenia o włamaniu. Do diabła z taką policją. Siedziałem w plecionym fotelu, głaskałem dwa przestraszone bałaganem koty (gdzie się skryły podczas włamania?) i urażony w resztki mojej męskiej godności paliłem papierosa. Nawet Emy i kotów nie potrafiłem obronić. Napisałem opowiadanie.
Włamują się do mieszkania jakiejś rodziny. W chwili napadu w domu jest tylko kobieta, ma około czterdziestki, na twarzy pierwsze oznaki przekwitania, ogląda serial. Wdzierając się do mieszkania, młodzi, całkiem normalnie wyglądający chłopcy nie spodziewają się, że zastaną o tej porze kogokolwiek, ale szybko dostosowują się do sytuacji. Kobieta jest nieźle wystraszona. Sama wyciąga z szafy pieniądze. Nie sprzeciwia się, gdy zmuszają ją do ściągnięcia pierścionków i kolczyków. Obrączkę też? Też. Zdejmuje ją z trudem, prawie zrosła się z palcem. I nagle, gdy tamci zabierają się do wyniesienia telewizora – nawiasem mówiąc, serial jeszcze trwa – kobieta mocno obejmuje go rękami. Po raz pierwszy podnosi głos i prosi, żeby wzięli, co im się podoba, ale zostawili telewizor. Stoi z piersiami przyciśniętymi do ekranu, odwrócona plecami do złodziei, gotowa na wszystko. Z łatwością mogliby ją odepchnąć, ale są zaskoczeni jej reakcją. Ona, wyczuwając ich wahanie, rzuca dwuznacznie, że mogą z nią zrobić, co chcą, byleby nie brali telewizora. Umowa zostaje zawarta. Będziemy cię pieprzyć, mówi jeden z nich. Ona ani drgnie. Zamaszyście zarzucają jej na plecy spódnicę. Żadnego oporu. Pierwszy kończy szybko. Drugiemu zabiera to trochę więcej czasu. Kobieta ściska telewizor i nadal się nie rusza. W pewnym momencie prosi ich tylko, żeby się pospieszyli, bo dzieci zaraz wrócą ze szkoły. To odbiera ochotę drugiemu, przerywa i wychodzą. Serial też dobiegł końca. Kobieta z ulgą wypuszcza z ramion telewizor i idzie do łazienki.
Jakie będzie zakończenie lat dziewięćdziesiątych? Jak w thrillerze, gangsterskim filmie, czarnej komedii czy telenoweli?
.
NOTATKA REDAKTORSKA
Oto historia tej historii.
Jako redaktor stołecznego literackiego pisma otrzymałem pewien zeszyt. Przysłano go w ogromnej ręcznie zrobionej kopercie zaadresowanej do redakcji na moje nazwisko. Adresu zwrotnego nie było, tylko klej wylazł na wierzch i zasechł. Przyznaję, że otworzyłem kopertę z lekkim obrzydzeniem, które nie minęło, gdy wyciągnąłem ze środka zawartość – około osiemdziesięciokartkowy, dość niechlujny, zapisany z obu stron drobnym maczkiem zeszyt. Tego rodzaju rękopisy nigdy nie wróżą redaktorowi niczego dobrego. Ich autorzy, zazwyczaj namolni staruszkowie, pojawiają się kilka dni później z pytaniem, czy ich dzieło zostanie opublikowane, oczywiście dzieło ich życia. Z doświadczenia wiedziałem, że jeżeli nie utniesz sprawy od razu i zakłopotany ich wiekiem szlachetnie odpowiesz, że nie przeczytałeś całości, będą cię nachodzić co tydzień, jak niezmordowani żołnierze, którzy postanowili walczyć do końca. I chociaż ich koniec nie był zbyt odległy, stukot lasek na redakcyjnych schodach doprowadzał mnie do szewskiej pasji.
W tym przypadku dziwne było to, że nigdzie nie znalazłem ani tytułu, ani nazwiska autora. Schowałem zeszyt do teczki, bo jednak chciałem przejrzeć tekst w domu. Zawsze mogę oddać, mówiąc, że przyjmujemy tylko teksty drukowane, i w ten sposób odwlec sprawę o kilka miesięcy. W domu, rzecz jasna, zapomniałem o zeszycie, ale też nikt nie zgłosił się w następnych dniach. Zajrzałem do niego dopiero po tygodniu. Trudno było uwierzyć, lecz czytałem jeden z najlepszych tekstów, jakie kiedykolwiek przyszły do redakcji. Ktoś próbował opowiedzieć o swoim rozpadającym się małżeństwie i ta powieść (nie wiem dlaczego uznałem, że jest to właśnie powieść) krążyła wokół tematu niemożności opowiedzenia o tej klęsce. Właściwie... fabułę tej powieści też trudno opowiedzieć. Od razu opublikowałem fragment tekstu w piśmie i czekałem na pojawienie się autora. Dodałem krótką notatkę, że rękopis przyszedł do redakcji niepodpisany, najprawdopodobniej przez niedopatrzenie autora, ale czekamy, żeby się ujawnił. Minął miesiąc od chwili publikacji. Nic. Puściłem drugi fragment. I pewnego dnia w redakcji pojawiła się dosyć młoda kobieta. Była oburzona, że pismo zajmuje się jej prywatnym życiem. Co prawda nie czytuje go regularnie, ale przyjaciółka pokazała jej numery z opublikowanymi fragmentami. Kobieta twierdziła, że napisał to jej były mąż, który chciał przedstawić ją w złym świetle. I że wszyscy w tych tekstach występują pod prawdziwymi imionami, za co, jak powiedziała jej przyjaciółka, może nas podać do sądu. A potem nagle zaczęła płakać, cała jej złość gdzieś się ulotniła i przez chwilę wydała mi się sympatyczna. Nieskładnie zaczęła opowiadać o swoim mężu, który ponoć był kiedyś porządnym człowiekiem, pisał, a nawet publikował opowiadania. Przyznała, że ich nie czytała. Po rozwodzie coś mu odbiło. Stoczył się i teraz żyje jak menel, łazi po dzielnicy, przystaje często na skwerze przed blokiem, dokładnie naprzeciw jej okien. A wszystko po to, żeby ją zadręczyć i skompromitować w oczach sąsiadów.
– Pokaże mi go pani?
– A niech go pan sobie sam znajdzie. Włóczy się z bujanym fotelem po dzielnicowym bazarze. Rozpozna go pan. I proszę, niech pan więcej nie publikuje, nie mam już na to siły. – Te ostatnie słowa wypowiedziała bardzo cicho i wyszła.
Utrzymywał się z tego, co wszyscy menele, ale nie całkiem. Nie przetrząsał śmietników w poszukiwaniu jedzenia, w każdym razie nikt go przy tym nie widział. Sprzedawał makulaturę. Był z tych spokojnych pomyleńców. Kręcił się przy bazarze, najmował do drobnych prac, wieczorem pilnował towaru, za co dostawał pomidory, papryki, arbuzy: to, co w sezonie najtańsze. Opowiedzieli mi o tym sprzedawcy, przy czym kilkakrotnie pytali, czy nie jestem z policji. Wiedzieli o nim niewiele.
Znalazłem go na skwerze obok bloku. Kiwał się rytmicznie w bujanym fotelu, jakby był w transie. Zlepione w strąki włosy, podkoszulek, który dawno stracił kolor, dżinsy i rozdziawione z przodu adidasy. A tak, jeszcze na jego kolanach leżał zwinięty niemrawy bezpański kot. Kota też głaskał odruchowo. Nie miał więcej niż czterdzieści–czterdzieści pięć lat. Uprzedzono mnie, że prawie się nie odzywa, ale bądź co bądź, szedłem do niego z dobrą nowiną. Przedstawiłem się. Nie spojrzał na mnie, tylko lekko się uśmiechnął. Miałem przy sobie dwa numery z jego tekstami. Na moje pytanie, czy jest ich autorem, kiwnął głową, nie wychodząc ze stanu nirwany. Próbowałem powiedzieć, jak świetny jest ten jego tekst, gadałem o możliwościach publikacji, pytałem, czy jeszcze coś napisał. Na próżno. W końcu wyciągnąłem wszystkie pieniądze, jakie miałem przy sobie, i dałem mu, mówiąc, że to honorarium. Widać było, że nie przywykł do otrzymywania pieniędzy. Speszył się. Dopiero teraz wyszedł z letargu, spojrzał na mnie.
– Rozwodzisz się człowieku, co? – powiedział jak kumpel, ze współczuciem.
Cholera, nie przypuszczałem, że tak to po mnie widać. W każdym razie wyglądałem lepiej niż on. Jeszcze żaden z moich przyjaciół o tym nie wiedział. Pozew o rozwód złożyliśmy z żoną przed paroma dniami. Jeszcze raz, czerpiąc nadzieję z tego, że w ogóle się odezwał, zapytałem, jak się nazywa.
– Georgi Gospodinow.
– To ja się tak nazywam – prawie wrzasnąłem.
– Wiem. – Wzruszył obojętnie ramionami. – Czytałem kiedyś twoje pismo. Znam jeszcze siedmiu ludzi o tym nazwisku.
Więcej już nic nie powiedział. Zostawiłem go i czym prędzej się stamtąd ulotniłem. Wszystko układało się jak w brukowej powieści. Wpadłem na pomysł, że mogę zadzwonić do jego żony i zapytać, jak się nazywa. Nim skręciłem za róg ulicy, nie wytrzymałem, obejrzałem się. Siedział jak przedtem, rytmicznie kiwając się w wiklinowym fotelu. Jak te plastikowe rączki, które kiedyś przymocowywano do tylnej szyby samochodu.
Ponownie zacząłem szukać go po roku. Wcześniej znalazłem wydawnictwo, które zgodziło się opublikować rękopis. Teraz musiałem tylko odnaleźć jego, żeby podpisał umowę. Szczerze mówiąc, wątpiłem, że pozwoli się doprowadzić do wydawnictwa, więc miałem umowę przy sobie. Kończyła się wiosna. Dzięki jego żonie wiedziałem już, jak się nazywa, i trzeba było przełknąć ów zbieg okoliczności. Czułem się wobec faceta winny, jakbym się brzydził, że ktoś taki może nazywać się tak samo jak ja. Umowa z wydawnictwem przewidywała przyzwoite honorarium, które na pewno by mu się przydało. Obszedłem skwer w dzielnicy, ale go nie znalazłem. Zajrzałem na bazar. Spytałem jednego ze sprzedawców, z którym, jak mi się wydawało, wcześniej rozmawiałem. Nic nie wiedział. Ostatni raz widział go pod koniec zeszłej jesieni, w październiku, nie, chyba na początku listopada. Od tego czasu się nie pojawił. Sprzedawca machnął ręką i dorzucił niby od niechcenia, że tej zimy był cholerny ziąb, a Wahadło (tak go nazywali) chciał ją przeżyć na swojej huśtawce, to znaczy na swoim bujanym fotelu. Facet, opowiadając mi o tym, sprzedał kilogram pomidorów, dwa kilogramy ogórków i kilka pęczków świeżej pietruszki, a jeszcze zdążył zachwalić mi swój towar. Gadał obojętnym, trochę piskliwym głosem. Miałem wielką ochotę podeptać wszystkie pomidory, jeden po drugim, potem oskubać listek po listku świeżą pietruszkę i na koniec wepchnąć do tej mazi jego łeb. Dlaczego tak się stało, że żaden ze sprzedawców, a zdaje się, że tylko z nimi rozmawiał, nic dla niego nie zrobił? Czy ja wiem co? Może mógł załatwić jakiś pokoik na zimę albo przynajmniej piwnicę... Jednak mój gniew powoli mijał, a pojawiało się nieuniknione pytanie: dlaczego ja nic nie zrobiłem dla tego nieszczęśnika? Wyniosłem się z bazaru, na skwerze znalazłem ławkę, która stała w pobliżu miejsca, gdzie przed rokiem pierwszy i chyba ostatni raz rozmawiałem z człowiekiem na bujanym fotelu. Na dodatek przez ten niezwykły zbieg okoliczności, diabli wiedzą dlaczego przypadkowe zbieżności wydają nam się zawsze dziwne, nosiliśmy to samo imię i nazwisko.
Może wszystko ułożyło się inaczej, pomyślałem. Może człowiek nagle wziął się w garść, publikacja w piśmie podniosła go ze słynnego fotela i teraz gdzieś pracuje, a nawet pisze, wynajął lokum, znalazł inną kobietę. Przez chwilę próbowałem wyobrazić go sobie w mieszkaniu z wielkiej płyty, przed telewizorem, w kapciach, w czystych spodniach z demobilu, w grubym swetrze, siedzącego w bujanym fotelu. A na jego kolanach tego samego bezpańskiego kota, którego wtedy głaskał. Jednak im bardziej dopracowywałem w wyobraźni ten obraz, tym bardziej wydawał mi się nierealny. W końcu wyciągnąłem umowę i zrobiłem ostatnią rzecz, jaką mogłem zrobić dla człowieka, który nazywał się tak samo jak ja, podpisałem ją.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------