- W empik go
Powieść o Udałym Walgierzu - ebook
Powieść o Udałym Walgierzu - ebook
„ Powieść o Udałym Walgierzu ” przedstawia historię legendarnego bohatera Walgierza Udałego. Był komesem w Tyńcu, pochodził z rodu króla Popiela. Pojął za żonę piękną Helgundę, przywiezioną z Francji. Zabił ją oraz jej kochanka Wisława za zdradę małżeńską. Stefan Żeromski - polski prozaik, publicysta i dramaturg. Jest autorem kilku powieści oraz licznych nowel i opowiadań. Wielokrotnie, podejmując tematykę historyczną, nawiązywał do problemów współczesności. Wielkim zainteresowaniem cieszyły się jego powieści społeczno-obyczajowe „Syzyfowe prace” i „Ludzie bezdomni” oraz powieść polityczna „Przedwiośnie”. Wydarzeniem stała się też wielka powieść historyczna z okresu wojen napoleońskich „Popioły” oraz „klechda” z czasów powstania styczniowego „Wierna rzeka”.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-896-1 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na progu wyniosłym morza, gdzie sosny rumiane cień błękitnawy na jasne piaski rzucają – oparły się wozy królewskie. Ustały zgonione konie, zarżnęły się w piasku skrzypiące koła.
Każe król rozbić szkarłatny namiot swój. Zwisła ciężka, złota frędzla zasłony, na wiotki piasek opadła. A przed zasłoną, na żerdzi głęboko wkopanej szeleści plemienna stanica, królów wojenny proporzec. Czterdzieści wnet stanęło stołów. Siadła pospołu drużyna bojowa. Siadł i najemnych gości tłum: Pieczeniagi i Waregi, Czechy i Morawy, za złoto żołdu zdradzające swój ród Nemety, Sasy, Bawary.
Na siedzisku wyniosłym rozparł się król. Szkarłat rodowy Piastowski obleka jego tron i ziemię szeroko – daleko. Po prawicy i po lewicy ma król wiciądze swe, ojczyce ziemi.
Cieszy się król.
Pierwszy to raz od tylu czasów wielki roztruchan podnosi. Bezcenne migają kamionce, lśni złoto, gdy do ust niesie wino zza gór, zza światów.
Na cześć drużyny pije. Krzyczy mu w ląd i w morze drużyna wieczną cześć.
Haw – białe morze. Pod sinym, dalekim niebem chluszcze bryzgami fal, na niskie piaski dumne wełny wyrzuca.
Władacz wciąga nozdrzami wiater słony, w siwą dalekość morskich potoków oczy zanurza.
– Na twoją cześć, głębokie morze! Na twoją wieczną sławę, święta, jedyna moja! – woła w płaszczyznę ziemi.
– Pieśni! – wzywa drużyna.
Wyjdzie z tłumu, gdzie czeladnicy, pachoły i posługacze wojenni, spomiędzy chorągwi chłopskich – starców kudłatych zgraja. Siwy tłum. Zasiądą w okrąg. Nastroją liry.
Śpiewają panu słowiańską, przedwieczną, wojnopamiętną pieśń. A pieśń jasnego pana za nogi obłapia, czołem mu bije.
A pieśń go woła...
Wsparł na mieczu łokieć, na pięści wielką głowę, niezwyciężony. Obrócił jasne oczy na dziady grające. Słucha. Słucha, jako ta pieśń uderza w krzyk, pomstą pomstuje. Dym kłębami siwymi, ogień drżącymi jęzory wybucha z niej. Ku niemu leci, ku jego sercu z żelaza, ku piersiom szlochającym tajemnie pod kolczą zbroją, co płaczu, jako żyw, nie zaznały. Krzemienie proc furczą, cięciwy w pieśni tej brzęczą i brzechwy lotnych strzał świszczą. Słychać w niej płacz śmiertelny dzieciąt bezsilnych i dziewek ledwie podrosłych. Hańba z niej woła ojczyców za siwe kudły wleczonych ze siół przez długie mosty w kajdany żelazne, w plenice.
Czarna się dymi krew, co wypłynęła bez pomsty z żył mocnych chłopów nieznanymi broniami pobitych w paliszczach, kamienną ongi ciosanych siekierą, w warownych grodach pośrodku bagien i w tynach nad słodkimi wodami, gdy się z najeźdźcą piersią gołą o jego żelazną pierś siepali.
Wzdycha król. Ręką szarpie głownię mieczową. Krwawymi oczyma, w których ogień bucha i dym się kłębi, wodzi po ludziach.
Nagle się uczta przerwie. Jeden drugiego pyta: „Czemuż to władacz sposępniał?”
Postrzegł król ich milczenie i skinął ręką na grajki:
– Milczeć!
Porwie w lewą dłoń czarę, a prawą uściśnie jelca straszliwego koncerza. Wstaje olbrzymi.
Ciało jego obleczone od stóp do głów w kolczugi sieć stalową. Kuta koszula pancerna lśni na ramionach, a płach jej mieni się i drży na wielkich piersiach. Stolica pod stopą żelazną trzeszczy. A w pięści zwartej sieczysty brzeszczot raz w raz szczęka.
I słowo wieszcze pada w tłum:
– Słuchajta!
Wodze, namiestnicy i wy, chorągwie! Na śmierć piję Sasom, którz y na nasze ziemie przedwieczne idą. Abym ich, póki mego żywota, tym mieczem i waszym mieczem wyrąbał, zdradzieckim żegadłem wyźgał, żeleźcem grotów przebódł, garścią zemściwą po ciemku wydusił. Ziemią, nagłym pożarów zagonem wiecznie za nimi chodźmy, rzekami będziewa tajemnie brodzić, w morze na łodziach zbiegniemy i na wałach bezdennych pod próg uśpiony podpłyniem. Złupimy miasta i sioła, spalimy siedliszcza do ostatniej przyciesi...
Okrzyk:
– Na śmierć Sasom!
– To wam zapowiadam wszem wobec: nie pozwolę grzebać trupów pobitych, gdziekolwiek Niemców dopadnę – w kraju Dziadoszan czy na piaskach lutyckich. Niechaj z nich korazuny i gugelhauby, nabiodra i plechy nagolenne łupi ciura, trupy ich niechaj wilcy roznoszą po puszczach, sępy po skał grzebieniach. Niechaj nagi między zasiekami leśnymi leży pfalcgraf Burkhard i margraf Gero.
Nie zazna czci ani rozkoszy spoczynku w ziemi, która jest moja, Frydrych, mąż żelazny, Widredy i graf Folkmar z dwiestą zwalonych rycerzy! Niech gniją u wierzchu bagna w potokach krwawych i w pyle! Na wieczną rzeczy pamiątkę zostaną niepogrzebani Adelhajd, Ira, Thietmar, Doda i Ludolf. Tak rozkazuję. A kto by się woli mojej sprzeciwił, przez Boga wiecznie żywego – biada mu!
Wołanie:
– Biada mu!
A skoro siadł, każe czeladnikom odpasać sprzączki skórzanych tł umoków i wywalić przed bracią wojenną zgarniony za Odrą łup. Sam rzuca w ciżbę głębokie czary i kruże ze złota, rogi i kielichy, sadzone parangonami bezcennej wody, dzbany z kryształu przejrzystego jak woda, greckie amfory i szkatuły niemieckich majstrów, cudnie w metalu kowane. Między srogie zastępy w krzywoślepą hordę Pieczeniagów każe nieść w darze italskie arbalety, cisowe kusze, zaciągane lewarem z żelaza, hiszpańskie tarcze i krótkie piki. Pieszym chorągwiom chłopów, odzianym jeno w serdaki a czuje, w szłyki z rogami i kły uczynione z obłupionych łbów dzików i turów, wilków i lisów, uzbrojonym jeno w oszczepy z osękami, w rogaciny, w kamienne oksze na długich styliskach a wielkie na chłopa pawęże, szczodrze rozdaje czekany, barty i obuchy z żelaza, cepy kolczaste, smycze i arkany z surowego rzemienia. Konnym swym wojom każe nieść wielkie, obosieczne koncerze, radość serca męskiego, i cudne kapaliny z połyskliwego żelaza, miedziane nagłowne myśnice, czepki kolczate, rękawice, piachy przedsobne i zasobne pancerzów. Rotom drabów najemnych sypie bez liku, garściami, srebro i złoto denarów kupieckich.
A gdy tak szczodrze król wręcza dary każdemu ze swych rycerzy, każdemu ze swych sług, do ostatniego pacholęcia, słychać od czat dalekich wrzaskliwe hasło rogu. Wszystkie się oczy w tę stronę zwróciły i jako czujne ogary pomknęły w las. Oto wyszedł z brodów orszak konny pod czatowniczą strażą i ku namiotowi pańskiemu podąża. Przysłonił wódz dłonią oczy i wilcze miota spojrzenie.
Aż z nagła wstał. Ciężko po stopniach idzie z tronu. Zmierzały wprost ku królewskiemu stołkowi wielkie rycerze niemieckie, zakute w żelazo. Forgi wielobarwnych piór jakoby obłoki na czubach krzesanic chwiały się na wierzchołkach obłych szyszaków. Nieustraszone ślepia patrzały zuchwale z widzierów hełmowych. Każdy miał prawicę żelazną na klindze miecza, a lewicą ściskał rękojeść mizerykordii. Ze środka ich, jak gdyby z zamczystego łona zastępu, wyszedł człowiek chudy, z kaprawymi oczyma, z twarzą wykrzywioną od boleści. Nogi miał bose i nagie aż do kolan, ręce nagie aż do ramienia. A nagość jego kości kryła kapa wytarta, z nędznego sukna żałoby uszyta. Pod nią wisiały strzępy mniszego habitu. Na głowie miał czapkę biskupią, w ręku biskupią krzywulę. Ujrzawszy w oddali majestat stanął skulony, stopa przy stopie, kolano przy kolanie. Podniósł rękę i pokazał w niej krzyż.
Wnet blada trwoga skupiła dookoła wodza drużynę. Opat-doradca przysunął się do pańskiego boku i szepce:
– Panie!... Bacz... Święty człowiek idzie przeciwko tobie.
– Tenże to z Myśny?
– On. Patrz, płacze.
– Czegóż płacze?
– Płaczek on Boży. Kaprawy, patrz, z płakania. Bosy. Bez koszuli i bez nogawic zimie i lecie. A zamiast łoża pień ma bukowy, który był sobie wydłubał w tajemnicy przed ludźmi. A obwiedziony jest pień-łoże płotem z tarniny, żeby go kolce wyrywały ze snu. Głowę zaś, panie, układa na poduszce z badylów róży dzikiej. Za dnia, gdy nań nie patrzy nikt, wdziewa na głowę mitrę biskupią z pnia drzewnego uciosaną, na której ze wszech stron ciężkie zawiesza kamienie.
– Czemuż to czyni, powiedz?
– Zęby go, panie, biły po głowie, gdyby się o sprawach żywota ziemskiego zadumał. Patrz, wielki królu – na tobie zbroja złocona z łusek stalowych na skórę nieprzebitą naszytych, pod stopą twoją szkarłat bezcenny. A na nim gałgan zetlały! Wiedz o tym, panie. Zanim posłuszny woli cesarskiej po stopniach stolicy biskupiej poszedł, gdy w puszczy, w bratnim eremie przebywał, widzieli bracia na zemdlonym od twardej pracy, że przepasany jest łańcuchem żelaznym z kolcami, który mu w biodra wrósł, a skórę brzucha przetarł i w otwartych wieczyście ranach gołych wnętrzności dotykał.
Duma król. Z głębi potężnych piersi wzdycha. Aż oto woła ku biskupowi:
– Wydam ci ciała poległych w boju, jeno tu nie płacz przede mną.
Szepce opat do ucha monarchy:
– Panie, ach, panie!...
Patrzy król pod przyłbice, w zawarte maski onego towarzyszów lwimi oczyma. W oczy ich patrzy ze straszliwym uśmiechem, jak między żelazy goreją.
– Wydam ci ciała poległych; z chwałą je chowaj w tej ziemi.
Pomruk złowrogi w drużynie. Spinają sprzączki żupie pancernych. Mocno przypasują obojczyki i blachownice, zarękawia i fartuchy kolczate. Nisko spuszczają przyłbice, żeby ocienić lica nanośnikami. Trzask słychać mieczów i pobrzęk cięciw. Pomruk głośniejszy w drużynie. Gwar.
Schyla się biskup, podnosi krzyż i błogosławi nim króla.
Postąpił król ku biskupowi. Ujął dłoń i powiódł w pokorze bosego ku złotej zasłonie namiotu. Orszak niemiecki za królem. A gdy komornik spuścił za nimi zasłonę, rozejdzie się w obóz drużyna z gwarem złowrogim, z szeptem zemściwym. Zostali jeno na placu czterej.
Stoją w hełmiech zawartych. Jeden ma kamail na głowie, szyszak z nanośnikiem spadającym aż do brody, drugi i trzeci mają lambrekiny frankońskie. Paiże dzierżą na lewym ramieniu. Na wielkich mieczach się wsparli. Cierpliwie stoją. Długo czekają milczący. Aż ów na czele, którego głowę okrywa olbrzymi gocki szłom, Walgierz o dłoniach potężnych, o udach z żelaza a kolanach z miedzi, uderzy głośno mieczem w puklerz.
Raz, drugi.
Cisza.
Uderzy Walgierz po wtóre, z łoskotem.
Rozdzieliła się złota zasłona. Komornik.
Uderzy Walgierz Udały mieczem w puklerz po trzecie.
Rozdzieliła się złota zasłona.
Król.
Stoi między zasłonami z głową odkrytą, jasnowłosy. Ręka jego za pasem. W oczach zaduma. Patrzy ku czterem.
– Udały... – cicho wyszepta. Milczą rycerze.
– Słuchasz, patrzysz, mierzysz chytrymi ślepiami me sprawy. Wciąż mrok na twojej twarzy, a chmura na twoim czole.
– Wciąż chmura na moim sercu!
– Wciąż cię pycha na rumaku oszalałym unosi. Wciąż ci strzyga o jednym zamku dalekim szepce po nocach.
– Dusza się moja wydziera do Tyńca, praojcowego dworzyszcza, do stolicy mej ziemi.
– Milcz o stolicy twej ziemi!
– Dawno, dawno już milczę. Nazbyt dawno już milczę.
– Bylebyś nigdy nie zaczął przemawiać o tym, co na wieki minęło. Goście w moim obozie...
– Dziś będę mówił.
– Nie mów dziś nic, koniądzu!
– Dziś będę mówił pierwszy raz i ostatni.
– Pilnujże dobrze głowy!
– Oto me słowo: idę ze stanu z towarzyszami. Niech słyszą Niemce, że z obozu twojego wychodzę! W dziedzinę moją, w żupy wiślańskie powracam. Przed chwilą piłeś, wodzu, w dłonie nasze puchar rycerski na zgubę rodu Sasów. Zaprzysięgałeś zemstę żywym i trupom. A ledwie się pokazał bosy wróż, jużeś się przeląkł haniebnie.
– Sądzisz moje uczynki! Ja wasz jedyny sędzia i wódz! Ja życia i śmierci pan! Śmieje się hardo Walgierz Udały. Spojrzą po sobie z żelaznych oknisk wściekłe oczy czterech rycerzy. Milczą żelazne ich usta.
Król rozkazuje:
– Zdejmijcie zbroje. Odpaszcie pasy. Złożycie na ziemi paiże, a na nich miecze i włócznie w krzyż.
Spojrzą po sobie po wtóre z żelaznych jam okrutne oczy. Milczą żelazne usta. Rozkaz królewski nie spełniony.
Szarpie król pas. Porwie miecz. Klasnął w ręce.
Biegnie ku niemu komorzych tłum.
Rozkazał:
– Trąbić!
Zawrzasną rogi. Biegnie rycerstwo. Trzepie się ręka królewska ze stopni tronu nad głowami zuchwałej czwórcy.
Rozkazał:
– Sąd! Szarpajcie ich w sztuki mieczami. Oburącz!
Walcie w zdradzieckie piersi obuchy młotów!
Rozruch i zgiełk w drużynie. A porwać za koncerz, za młot nikt nie ma siły.
Nie zadrżał Walgierz Udały i nie uchylił głowy ni jeden z towarzyszów: Mściw ani Wydrzyoko, ni Nosal wielkoramienny. Stali czterej przeciwko wojsku. Wokoło żelazny mur rycerskich ludzi. Na silnych koniach kiryśnicy w zbroi zupełnej. Paiże na ich ramieniu rozsiały wszechmocną zgrozę, a drzewa włóczni pod pachami – czyhają.
Daleko stanęły seciny pieszych chorągwi. Jasno srebrzone pawęże, wielkie na chłopa, stworzyły równy, śmiercią błyszczący tyn, co idzie daleko, daleko, aż do fal pienistych morza.
Glewie dobyte z pochwy czeka na rozkaz, na cios. W słońcu glewie połyska. Napięte są cięciwy samostrzałów.
I rzekł w koło wojenne i w ulicę rycerską gromowym głosem Walgierz Udały:
– Drużyno polska, drużyno bojowa! Schodziłem z tobą, drużyno bojowa, ziemie saskie i ziemie lutyckie. Paliłem z tobą zamczyska i miasta. Tym oto mieczem rąbałem za dnia w boju męże w żelazo okute. Tą oto dagą przeszywałem po nocy serca śpiących. A teraz, słuchaj, drużyno bojowa, szarpie mię słowy król, który me ziemie w szpony porwał. Szarpie mię w sztuki jakoby mieczem, przeszywa uśmiechy piersi moje jakoby puinałem. Znieważa król mnie, wiślańskiego koniądza, władcę na Tyńcu i ponad całym światem rzecznym, od niezmierzonych gór po łyse góry, pana wszech puszcz jodłowych aż po mazowszańskich piasków sosny. Bije król słowem twardszym od obucha okszy w piersi Nosala zza Dunajca, Wydrzyoka zza Pilicy i Mściwa z puszczy, gdzie się poczyna w ciemnościach bożych Czarna Nida.
Słuchaj mię, królu polski! Mnie, wiślańskiego władacza...
– Nie słucham cię, rycerzu Udały. Nie znam twej władzy i zakazuję ci zwać się panem świata wodnego, ziemii świętej, przez którą biała Wisła idzie. Zakazuję ci zwać się władaczem puszcz. Obie oce moje sięgają za łyse i za niezmierzone góry, a ręce moje sięgają w dalekie morawy. Moje są dunaje – wody bystre – głębokie, co ze śniegów się rodzą, i moje są strumienie, co z puszczy jodłowej płyną niskimi łąkami. Wziąłem ziemie, które swymi nazywasz, żelazną dłonią. Jam jest jedyny ich odzierżyciel. Wydarłem cię z morawskiej pięści, ja, wolny i niezwalczony. A przygarnąłem cię pod mój proporzec, żebyś nie leżał u cudzego progu i żebyś chodaka krzywoślepej dziczy węgierskiej nie całował. Uczyniłem cię rycerzem polskim, pozwałem cię i powiodłem na zwycięstwa przeciwko Niemcom, którzy są wrogowie na wieki wieków mego i twego plemienia. Ziemiom twym kazałem wrosnąć na wieki w moje ziemie. Siłom twym kazałem wrosnąć w moje siły, w moje ręce żel azne, w głos mego rogu, w połysk mojego pancerza. Moje siły są z waszych pancerzów i szczytów, pióra mego szyszaka wzdyma wicher waszego krzyku przed bitwą. Moje siły nie są moje i nie są wasze, jeno są nasze. A siły nasze zrosły się w naszą rzecz wiekuistą, rzecz pospolitą... Woła zuchwale Wal gierz Udały:
– Królu polski! wychodzę z twojego koła, gdyż nie chcę służyć pod twoją stanicą. Jestem ci równy i władzy twojej już nie chcę dźwigać. Dotąd dźwigałem, a teraz nie chcę. Wracam na zamek, gdzie ojce moje od początku czasów władały. Ze mną Wydrzyoko, Nosal i Mściw.
Każ mię porąbać mieczami, walić w me piersi młoty, bić w moje oczy z kusz. Nie chcę już Niemców wojować pospołu z tobą, któryś jest twardy samowładca, któryś jest straszny najeźdźca, a bosego się Niemców wróżą boisz. Nie chcę z tobą wojować, bo mi się wojować z tobą nie podoba! Jak grom spada z wysokości słowo królewskie:
– Znam ja cię, władco drewnianego zamczyska, hardy ojcowicu nędznej dziedziny! Widzę na wylot twe myśli. Chodziłeś pod moją sprawą i w cieniu mego proporca na Sasy i na lutyckie sioła. Łakome twoje ręce czerpały moje mienie, a oczy zdradzieckie wypatrywały moc moją. A teraz chcesz moc moją w swoim zawrzeć zamczysku, za tynem ją przyczaić i przeciwko mojej pięści wykręcić. Wziąłem cię za gardziel tą pięścią, gdyś był w broni skórzanej, którą ci z turze j skóry ciura uszył, a kowal żelaznymi nabił gwoździami. Teraz odziany jesteś kolczugą z niemieckiej stali, którą z ramienia swego zwlokłem i tobiem z łaski dał. Ale przetnie miecz mój łuski...
– Na głowie mojej szłom pradziadów!
– A ty, Mściw! Ty, Wydrzyoko! Ty, Nosal! Dałem wam miasto wilczych szłyków zbroje rycerskie. Otworzę ja te zbroje na nowo! Znam ja nienasycone wasze gardziele! Znam piersi pełne szału kłótni, a ślepia chciwe jak u sępów!
Ponuro goreją oczy towarzyszów Walgierza. Ręce ich na głowniach mieczów, na toporzyskach złożone – czekają. Zawarte milczą usta.Rozdział II
Uciekł w noc ciemną Walgierz Udały z obozowiska polskiego króla. Z nim Wydrzyoko towarzysz, z nim Nosal, a także Mściw. Puściła ich straż dodana (rzekomo zmorzona snem), a otworzyła im między hufcami drogę wolną drużyna bojowa (rzekomo otumaniona czarami).
Po mostach zrazu mknęli zbiegowie drewnianych, polską sztuką rzuconych na błota i sitowia, na trzciny, łąki i bagno. Gdy wyszli z obszaru wodzisk Kaszubskiego Pojezierza, w pierwszych na suszy siedliskach wyprowadzili zza zawór rosłe wierzchowe konie. Odtąd już dniami – nocami pędzili w cwał. Ku Ostrowcowi łysych gór, z mazowszańskich równin wyrastającemu, była ich droga. Przeszyli leśne sosnowe puszcze, suche bory i światy piachów, minęli widnie jeziorne, przebrnęli w bród słoneczne rzeki i przesadzili strumienie. Aż ujrzał Mściw i pokazał daleko sine pasma na niebie. Wparli żeleżca w boki biegunów. Dopadli w skok jodłowych kniej. O ciemnej nocy weszli w nie szlakiem-bezdrożem. Kamień rudy, od wody stoczony z wysoka, zgrzytał pod kpńskim kopytem w suchym łożysku ruczaja, kiedy się darli pod górę. Drzewa wielkoliściaste, buki i klony, dęby i jarząby, stanęły kołem. Kosmate, czarne ręce jodłowe przywitały strudzone ciała i zgonione dusze zbiegów.
– Teraz – rzecze jeden – już my na wiślańskiej, na ziemi. Niechże ta naju szuka polski król.
– Ha-ha!
– Niechże ta szuka pilnie.
Zstąpili nad ranem w nizinę, ku łąkom zawiłgłym od niecieczy a utajonym w jodłowym pustkowiu. Rumiany kwiat górski przed oczyma ich po nadrzeczu strumienia. Zapach niewysłowiony płynie powietrzem. Ptaszęcy śpiew...
Ujrzą z leśnego pobrzeża dolinę rozległą między puszczami. Góry nad nią z północnej strony wielobarwnym lasem odziane, góry z południa. Zachodnie wiatry odgania od doliny niskiej zasłona, jakoby sworzeń górski, a ode wschodu czernieje wyniosła macierz łańcuchów, wszystka w tumanie, we mgle.
Stanęli mężowie w strzemionach, nakryli dłońmi oczy od blasku rannego słońca, co się w wodach dalekich nurzało. Patrzą w dół. Góry przed nimi strome, góry okrągłe i pochyłe. Cudne błamy lasów, bezgraniczny ciąg puszcz, jakoby dym z ziemi wybuchły, płynie z jednego szczytu na drugi. Tam i sam osłoniona jest ziemia jeno pawłoką brzozowych bugajów, co zstępują ku dolinie uroczej tworząc widok piękności nieporównanej. A jeśli ma być widok jej przyrównany, to jedynie do widoku piękności piersi dziewiczych, gdy się przed stęsknionymi oczyma nagle odsłonią. Aż zakołyszą się od szlochania żelazne bary Mściwowe. Upadł w szeroką dolinę olbrzymi jego krzyk:
– Dolino moja... Da-dana!... Spyta Nosal:
– Powiadaj, bracie, miana gór, boć miejsce to nama obce.
– Tam, widzisz, bracie, macierz tych gór, Łysica, w której ciemności bogi mieszkają i skąd czarna woda, Nida, płynie. A idzie woda Nida stela aż do Wiślice, gdzie koniądz Wiślimir włada.
– Koniądz Wiślimir... – śmieje się cicho Walgierz Udały.
– Tamta, widzisz, bracie, siostrzyca – to Strawczana Góra, a za nią idzie Bukowa, a za nią idzie Klonowa. Nad siołem moim włodyczym i nad jeziorzyskiem wielka i święta góra, którą czcili ojcowie, miejsc tych osadźcę – Radgostowa. Strumienie tam płyną z wąwozów leśnych dołami niskimi w kalinach, w cierniach, w głogach. Słońce ranne szuka tam gwaru wód w głębokich trawach. A w środku owo, co lśni pod słońcem – woda moja.
– Teraz – rzecze Nosal – domowy próg...
– Teraz – rzecze Wydrzyoko – zwleczesz, człeku, z ramion, z bioder a z nóg żelazne blachy, zawiesisz na kołku ciężki szczyt, odpaszesz długi miecz od siodła i drzewo sulicy w kącie postawisz.
– Teraz się – rzecze Mściw – obleczesz, bracie, w ochopnię domową albo się w kaftan skórzany odziejesz i pójdziesz w pachnący las na łów swobodny, na wesoły...
– Albo się w komorze zamkniesz żoninej...
– Każdy o dziedzinę się swoją przecie zatroska, co na łasce byl e czyjej została, gdy my światami gonili, żeby w Sasa rogacinę ciskać, mieczem go w sztuki rąbać.
– Ej, dzieci! Podrosły... świat! Jako też... dzieci?... Jako też to ze świergoleniem na kolana z żelaza rozzute leźć będą, a wieszać się po ramionach, a włóczyć z kąta w kąt koncerz, co krwi tyle wylał...
Stał Mściwa stary dom, gniazdo pograniczne ziemi, na kamienistym wzgóreczku, przy brzegu wielkiego stawiska. Cztery wielowłeczne lipy osłaniały jego czarny gontowy dach. A z lewej strony skłaniała się ku ścianom przychylnymi konary wielka i bardzo stara grusza.
Pień jej był rozsadzony, spękany. Widły konarów osnute małymi liśćmi. W dole ogrodu wyrastał modrzew osobny, uroczy, jasny. Przy drodze dwie wierzby splecione korzeniami, dwa obumarłe kadłuby, dwa puste wewnątrz korzyska, choć toczyły od lat z trzewiów swoich rude próchno na ziemię, to przecie ze ściętych czubów puszczały strzeliste badyle, żeby zaś chłopcom na wiosnę nie zabrakło piszczałek. Nad brzegiem wody wznosiły się niezmierne pnie bez gałęzi. To czarne olchy patrzyły wiecznie w przeczystą wodę. Wi elka woda leżała w miękkości pobrzeżnego sitowia, w zielonym łożu rozkoszy, które sama sobie stworzyła. Ku niej to biegły z gór parowy i dolinki, o których mówił Mściw. Smugi wysłane były cudnością traw, a w nich szemrały ciekoty leśnych strumieni i łąkowych poników. Tam to nie płoszone ptactwo śpiewało dokoła wiosennych gniazd... Białe wodne lilie otwierały to tu, to tam kielichy na płani jeziornej. Wyniosłe pędy sitowisk schylały się nad ciemnym nurtem rzeki, która w płaszczyznę stawiska wlewała bystre wody. Błękitne ważki na przezroczystych skrzydłach snuły się nad tą ruchomą, wiecznie żywą, nieustanną wodą. Zdyszane od polotów nad głębiami, padały nadobnice piersiami na obły badyl sitowia i bujały pospołu z nim, pracą rannego wiatru kołysane. Mgły wstawały z topieli.
Mściw stanął pierwszy nad brzegiem. Zapatrzył się, zadumał... Odpasał rzemień szyszaka i odkrył kudłatą głowę. Ponurym spojrzeniem ogarnął towarzysze. Wzniósł dłoń na znak, żeby się żaden nie ruszał. Szepnął z pogańską trwogą:
– Cichajta! Wodnice ze spania wstają... Wstawały z fal lekkie, śniadobiałe zwoje. Nogi ich i powłoki szat jeszcze się kryły w topieli, jasne kędziory cudnych głów dźwigał pachnący wiatr ponad kępy lękliwej trzciny. W głębokim cieniu, pod urwistymi brzegami, znać było przezroczyste ich ciała, ich zmienne lica i oczy bławe, a już za mgnienie źrenicy stawał się z nich jeno przejrzysty dym – i nic. Śniło się wojom, że z nich to, z mgieł stają się ważki błękitne...
Cofnęli uzdy rumaków i poszli stela w cwał, pełni dumania i czci. W pobliżu Mściwa dom czerniał na wzgórzu. Ogromny jego dach i ściany stare stwarzały obraz swój żywy w porannej wodzie. Tyn z wielkich kłód bitych na pal, a od wnętrza mocno spojonych płatwami, otaczał go ze wszech stron. Gdy mocno wiązane wrota obróciły się na biegunowych wierciejach i przed jadącym zastępem rozwarły, ujrzeli dwór. Stał przed nimi dawny, przedawny, zbity na moc, na siłę, z bierwion kładzionych w węgły, na wieniec i na zamek. Przyciesie i same płazy były szerokie na cztery i trzy piędzie, utkane w szparach mchem. Słoty jesienne i zadmy zimowe okryły je rudą polewą.
Zsiadł z konia Mściw. Uderzył radosnym ciosem we drzwi. Wnet się usunął zębaty wrzeciądz bukowy i uchyliły skrzypiące dżwirza, nabite jesionowymi kołkami. Zsiedli z koni przybysze i przekroczyli wysoki próg schylając głowy pod niskim okapem dżwirzowym. Stanęli w izbie czarnej czuprynami sięgając dymu, co wałem w górze stał grubym. Schylili głowy w niskim pokłonie przed ogniem pośrodku płonącym. Skłonili się po wtóre z radością i wielką czcią przed ogniem błogosławionym, co na wielkim palisku z gliny między szczepami smolnymi połyskał. Skłonili się po trzecie przed ogniem wiecznie radosnym...
Obrócił oczy Mściw ku światłu padającemu przez dym z dziury szczytowej – i szeptał po zdrowienie domowemu bogu. A pozdrowiwszy domowego boga starł połą niskie dookolne ławy z balów cisowych i prosił gości pokornie, żeby zasiedli.
Zdjęli rycerze kołpaki, ściągnęli z ramion blachy ciężkie, odpasali pasy i odsunęli broń. A skoro oczy do mroku domowego przywykły, ujrzeli z radością na ścianach ze smolnego drzewa, które był powlókł dym pokostem ciemnobursztynowym, starą praszczurów broń.
Szerokie siekiery z brązu i krótkie zamorskie miecze, wielkie rogaciny bukowe i osęki, maczugi – bunkosze, śliskie od wielu dłoni, co nimi władały, szczyt y olbrzymie, powleczone skórą zwierzęcą... Przedwieczne tam młoty na styliskach dębowych, uczynione nie wiedzieć przez kogo, za ojców, z głazu twardego kamienia, przeborowane pracą krwawą... Wielkie tam łuki i kołczany pełne strzał o bełtach krzemiennych i brązowych, zaprawnych śmiercionośnym ciemierem. Na wbitych w szpary kłach odyńców i na rogach turzych, na wielkich widłach jelenich wyświechtane rzemienie, uzdy zeschłe od słot i upałów, siodła, popręgi, kańczugi plecione, pętle i arkany z kręconej skóry, a pieśń śmierci świszczące proce.
Poczną się z komór wychylać głowy nałożnych Mściwa żon, dziewek. Radosny krzyk...
Dzieci... Nie szedł ich witać Mściw, gdyż gości gościł. Wnet każe wynieść z lochu miodylipce, dymione połcie sarnie i dzicze, wnet każe dawać chleby przecudne, słodkie kołacze ze zboża w żarnach mielonego, co się na niwie przywodnej łońskiego urodziło roku, gdy on daleko wojował.
Hucznie ucztują rycerze. Róg turzy, pełen miodu, z rąk do rąk idzie.
Hucznie ucztują rycerze.
Piją koniądza Walgierza przezdrowie, co ich z obozu, z żelaznej garści królewskiej wydarł.
Do dom ich wrócił, do komór żoninych, do kolebek... Chwalą rycerze koniądza Walgierza moc, mądrość, czyn i słowo. Wynoszą go krzykiem pospólnym ponad króla polskiego...
Tęgo a bez rachuby pije Walgierz. Chwali Mściwową dziedzinę. Wysławia ciche dolinki i jeziorzysko, pochyłe, zadumane góry, pole zorane i cichy sad, gdzie białe kwitną wiśnie. Wysławia Walgierz ojce Mściwa i czci ich świętą broń.
Długo trwa uczta, do ciemne ] trwa nocy. Aż runął koniądz Walgierz na skóry niedźwiedzie, warstwami w kącie izby usłane. Kamiennym zasnął snem. A o północku, o pierwszych kurach, padnie zmora na jego chrapiące piersi. Przydusi mu zmora potężne barki jakoby zbója kolany, a gardziel ściśnie kleszczami. Śni się sen.
Wypływa z pustki nocnej mgła – ważka, łąteczka błękitna, co nad wodami w poranek się unasza, co na badylach nocuje, na liliach wodnych śpi boginka cudnej postaci, dziwnej urody. Spojrzał w nią nagle rycerz Walgierz oczyma widzącymi i poznał ją w krzyku radości.
Cudki to żony twarz!
Oczy jej bławe jak głębokość nieba i jak rozdoły królowego morza. Oczy jej żywe jak źródlana woda. Rumiane śmieją się usta. Senna rozkosz objęła głowę i otoczyła szyję. Rozkosz, której słowo nie wypowie, a śpiew nie wyda. Wyciągnął rycerz ręce przez sen ku pochyłym narcyzom, co we włosach odmieńki tkwią, ku róży nieśmiałej na młodych piersiach. Aliści ręce jego wrośnięte są w głębokość ziemi jak góry ciężkie, jak skały nieporuszone. Wołać na nią, krzykiem wołać!... Brak tchu. Padła na piersi wieszczyca błękitna, ważka ulotna, w to miejsce, gdzie serce wzburzone huczy. A padła jakoby złom strzelistej w Tatrzech góry. Poczuł koniądz ból przeraźliwy, bardziej nieznośny niż od przeszycia na wskroś cienkim italskim puinałem. Pochwycić chce rękę, co mu zadała cios, pochwycić dłonią wojacką, ale jej ująć nie zdoła. Ma ją i nie ma jej wcale. Chwyta ją skurczem śmiertelnym, jakby nadwodną mgłę chwytał. Miota się w męce i strasznie walczy, niby pod nożem skrytobójcy a pod zegadłem siepacza. Aż oto słyszy błękitnej ważki tajny-tajny, do duszy mówiący szept:
– Walgierzu, Walgierzu...
– Cudna...
– Jam jest.
– Żono!
– Jużem nie twoja – mówi – żona. Krew w żyłach krzepnie, a serce staje w biegu. Słowa się wymkną spomiędzy skostniałych warg:
– Któżeś ty jest, umiłowana?
– Wróć się, wróć...
– Dokąd mam wrócić?
– Wróć się, wróć...
– Czemu tak mówisz, żono moja?
– Jużem nie twoja, rycerzu, żona.
– Któżeś ty jest, jasnowłosa?
– Walgierzu, Walgierzu...
– Cudna...
– Jam to jest dusza twoja.
– Ty jesteś dusza moja...
Dusza twoja...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.