Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 1 - ebook

"Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego – Tom I" to wyjątkowa kolekcja literatury jednego z najważniejszych polskich pisarzy XIX wieku. W tym tomie znajdziesz pięć fascynujących opowieści, które przeniosą Cię w różne epoki i światy, pełne intryg, emocji i historycznych odniesień:

- Barani Kożuszek – Opowieść historyczna z końca XVIII wieku, w której bohaterowie walczą o swoje miejsce w świecie pełnym burzliwych zmian politycznych.

- Bezimienna – Dwutomowa powieść, której akcja rozgrywa się w XVIII wieku, odkrywająca losy tajemniczej bohaterki uwikłanej w miłosne i życiowe dylematy.

- Bez serca – Realistyczne „Obrazy naszych czasów” ukazujące współczesne problemy społeczne i moralne.

- Boża czeladka – Opowieść w trzech częściach o ludziach, których losy kształtowane są przez wiarę i przekonania.

- Boża opieka – Powieść osnuta na podaniach XVIII wieku, przedstawiająca dramatyczne wydarzenia i boską interwencję w ludzkie życie. Książki Kraszewskiego to prawdziwe literackie perełki, które zabierają czytelników w podróż przez wieki, odkrywając zarówno osobiste dramaty bohaterów, jak i szersze tło historyczne.

Spis treści

Barani Kożuszek.

Opowiadanie Historyczne z końca XVIII wieku.

Bezimienna. Powieść z końca XVIII wieku w 2-ch tomach.

Bez serca. Obrazy naszych czasów.

Boża czeladka. Opowiadanie w trzech częściach.

Boża opieka. Powieść osnuta na podaniach XVIII wieku

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-704-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

BARANI KOŻUSZEK. OPOWIADANIE HISTORYCZNE Z KOŃCA XVIII WIEKU.

Przedmowa

Dopóki żył Józef Ignacy Kraszewski, wydawcy nie byli nigdy w kłopocie. Na każde zawołanie wyrzucał z siebie ten stary „wilk literacki,” jak z procy, powieść, nowellę, artykuł krytyczny, historyczny, estetyczny lub cobykolwiek od niego zażądano. Zawsze przy robocie, nadzwyczaj czynny i wrażliwy, odwalał niestrudzony oracz skibę po skibie na niwie piśmiennictwa ojczystego, mając jeszcze czas do prowadzenia rozległej korespondencyi.

Tak nadzwyczajna płodność nie mogła, oczywiście, tworzyć równo i rzeźbić starannie, wiedzą bowiem starsi pisarze z doświadczenia, iż choćby się rękopis sto razy odczytało, znajdzie się zawsze potrzeba jakiejś poprawki. Pośpiech w robocie szkodzi głównie stylowi i kompozycyi.

Lecz w olbrzymiej górze kart, zapisanych ręką Kraszewskiego, błyszczy tyle pereł artystycznych, iż można mu przebaczyć dzieło mniej udatne.

Mimo pośpiechu, pozostawił autor „Ulany” po sobie całą grządkę wonnych kwiatków, które nie zwiędną nigdy.

Oprócz płodności, zadziwia w Kraszewskim jego niezwykła różnostronność. Bo czego nie obejmowała ta głowa potężna? Powieściopisarz z talentu i upodobania był równocześnie rymotwórcą, publicystą, krytykiem, dramaturgiem, a nawet uczonym. Z cierpliwością średniowiecznego benedyktyna grzebał się w archeologii, wertował kroniki, przeglądał raptularze. Żadne pole wiedzy nie było mu zupełnie obce.

Do historyi czuł Kraszewski pociąg od samego początku swojej działalności autorskiej. Już w r. 1838 wydał pierwszy tom „Wilna od jego początków aż do roku 1750,” w którym dowiódł niepospolitej erudycyi. Jako bogaty zbiór materyałów, nieznanych dawniejszym historykom grodu gedyminowego, wydobytych z pyłów archiwalnych, ma dzieło to duże znaczenie. Tom II „Wilna” wyszedł w roku 1840, trzeci w r. 1841, czwarty w r. 1842. Do dziejów Litwy wrócił Kraszewski jeszcze raz w roku 1847 („Litwa, starożytne dzieje, ustawy, język, wiara, obyczaje, pieśni i t. d.”).

Nic dziwnego, że miłośnik historyi sięgał do niej od czasu do czasu po tematy do swoich powieści. Już w roku 1846 napisał Kraszewski „Zygmuntowskie Czasy,” a w r. 1852 „Kordeckiego.” Były to jednak dopiero pierwsze próby jego późniejszych powieści historycznych w rozumieniu szerszem.

Właściwą działalność Kraszewskiego w tym kierunku należy datować od jego powieści, osnutej na tle dziejów rzymskich „Caprea i Roma” (1859 r.).

Jak wielu autorów dawniejszych i współczesnych różnych narodowości, zajmowała i lotny umysł Kraszewskiego epoka, w której potop nowych prawd zalewał, podmywał świat grecko rzymski. Rozpatrzywszy się dokładnie w materyale teoretycznym, pojechał Kraszewski do Włoch, „aby na miejscu poczynione studya dopełnić.” Podróż ta wpłynęła bardzo dodatnio na wyobraźnię artysty, dojrzewającego pod chmurnem niebem strefy północnej. Powiały na niego wonie Italii, olśniły go błękity morza Śródziemnego, rozbudzając w nim zmysł piękna.

„Wśród najpiękniejszego morza na świecie — mówi Kraszewski, zachwycony urokiem krajobrazu włoskiego — jakby z roztopionych ulanego lazurów, pod najczystszem niebem południa, u brzegu, okrytego drzewy pomarańczowemi, na których świecą wiecznie złociste owoce, leży, jak olbrzymi sarkofag na grobowisku przeszłości, wyspa skalista. To Caprea — uroczy kątek ziemi oderwany od lądu rozmyślnie, aby swobodnej mógł dumać i sam być panem sobie.”

Lecz z tym uroczym kątkiem ziemi łączy się pamięć cezara Tyberyusza, pierwszego tyrana Rzymu. Jego to głównie i jego wychowańca, Kaligulę, upodobał sobie Kraszewski w powieści p. t. „Caprea i Roma.”

Do każdego rodzaju twórczości literackiej potrzeba wprawy. Tylko doświadczenie daje pewność ręki i miarę oka. Nawet bardzo utalentowani autorowie poruszają się zwykle z początku w nowym rodzaju z niezręcznością nowicyuszów.

„Caprea i Roma” nie zasługuje jeszcze na nazwę powieści historycznej. Jest to raczej szereg obrazów i obrazków, zestawionych obok siebie dość luźno, nie połączonych z sobą cementem jednolitej budowy.

Dopiero w „Rzymie za Nerona” (1864 r.) dowiódł Kraszewski, że nietylko wczuł się w ducha epoki, lecz umiał także wybraną chwilę dziejową doskonale oświetlić i artystycznie uwypuklić. W „Rzymie za Nerona” znikły wszystkie rozwlekłości i zbyteczne popisywanie się erudycyą, rażące w „Caprei.” Zwięzła kompozycya, wielkie bogactwo obrazów, wyrazistość charakterystyki i jędrny styl pozwalają zaliczyć „Rzym za Nerona” nietylko do najlepszych utworów Kraszewskiego, lecz do najlepszych dzieł polskich wogóle. Jeszcze dziś, mimo trzydziestu kilku lat, które rozdzielają nas od „Rzymu za Nerona,” czyta się tę powieść z prawdziwą przyjemnością i z wielkim pożytkiem.

Po „Caprei” i „Neronie” napisał Kraszewski kilka powieści, do których treść zaczerpnął z bogatej krynicy dziejów ojczystych („Żeliga,” „Sto djabłów” i t. d.). Zbyt wrażliwy, zbyt ulegający prądom i potrzebom danej chwili, nie był on nigdy systematycznym, nie pracował z pewnym z góry określonym planem. Chwytał tematy, które go pociągały, nie łącząc ich w całość przejrzystą. Dopiero, kiedy osiadł w Dreźnie na resztę życia, obmyślił w ciszy cichego miasta, w samotnej willi na Nordstrasse, pierwszy „cykl” powieści, dopełniających się nawzajem. Są to t. zw. powieści saskie.

Nasze „czasy saskie” znał Kraszewski już dawniej dość dobrze. We „Wspomnieniu o Franciszce Krasińskiej” (1856 r.) ilustrował życie królewiczównej wielkiem „mnóstwem” dokumentów, co byle dowodem, że się epoką tą dłużej zajmował; w „Starościnie Bełzkiej” (1857 roku) zobrazował stosunki, panujące na dworze saskim.

Przypatrzywszy się w Dreźnie bliżej i stolicy saskiej i sasom i licznym pamiątkom, przypominającym wspólne niegdyś losy Polski i Saksonii, napisał Kraszewski szereg powieści, tworzących jedną całość organiczną.

Pierwsze ogniwa tego łańcucha („Bratanki,” 1870 roku, „Herod Baba” 1872) nie zapowiadają jeszcze późniejszego znakomitego malarza epoki saskiej. Powodzenie Gaboriau’a i Posona du Terrail’a oddziaływało w owym czasie tak potężnie na ruchliwą umysłowość Kraszewskiego, że poświęcił malowidło historyczne dla ciekawej, „sensacyjnej” bajki.

Powieściopisarzem historycznym w stylu szerokim jest Kraszewski dopiero w „Hrabinie Cosel” (1873 r.), którą należy postawić obok „Rzymu za Nerona.” W dziele tem ujarzmił bogaty materyał ze świadomością dojrzałego artysty i sumiennego historyka i zapanował nad techniką. Czas i ludzi malują w „Hrabinie Cosel” nie uwagi osobiste autora i cytaty z kronik, lecz obrazy żywe, plastyczne, zawsze charakterystyczne. Powieść płynie równo, swobodnie; jedna scena wysnuwa się z drugiej naturalnie, logicznie, bez pomocy sztucznych środków technicznych. „Brühl” (1874 r.) i „Z siedmioletniej wojny” (1875 r.) dopełniają „Hrabiny Cosel.”

Kazimierz Jarochowski, znakomity znawca czasów saskich, wyraził się o tych powieściach: „Trzy te powieści, przetłómaczone na język niemiecki, mogłyby z zaszczytem figurować, jako prawdziwie piękne płody narodowej powieści dziejowej niemieckiej, robiąc niebezpieczną „konkurencyę Gustawowi Freytagowi.” — Światło-cień między cyniczną i sceptyczną, ale matematycznie środki swe obliczającą i praktycznie do celu sterującą osobistością Fryderyka a owym optymizmem Augustowo-Brühlowym, który niebezpieczeństwa do ostatniej chwili widzieć nie chce i nieprzyjaciela lekceważy, jest mistrzowsko uchwycony; występujące na tle jego osobistości z uderzającą scharakteryzowane są prawdą. Równie prawdziwym jest obraz dawniejszej społeczności saskiej, jej stosunku i postawy do wojennej burzy.”

Świadectwo historyka starczy za każdą inną pochwałę tła historycznego w tych głównych powieściach saskich Kraszewskiego.

Dalsze powieści saskie autora „Hrabiny Cosel” („Skrypt Fleminga,” „Pułkownikowa,” „Sąsiedzi,” „Wilczek i Wilczkowa,” „Na bialskim zamku,” „Starosta warszawski,” „Grzechy hetmańskie” i „Pan na czterech chłopach,” nie dorównywają ani pod względem treści, ani pod względem kompozycyi trzem poprzednim. Są to już tylko blade odbitki „Hrabiny Cosel,” „Brühla” i „Wojny Siedmioletniej.”

Pod koniec życia postanowił Kraszewski zobrazować całą naszą przeszłość w szeregu powieści. Rozpocząwszy to olbrzymie dzieło w r. 1866 „Starą Baśnią,” prowadził je systematyczniej, niż to zwykle czynił, prawie do śmierci. Lecz zużyte siły pracą wyczerpanego starca nie podołały już wdzięcznemu zadaniu. „Stara Baśń” olśniła wprawdzie jeszcze wielbicielów Kraszewskiego świeżością obrazowania, dalsze jednak powieści tego cyklu słabły z każdym tomem, witane coraz chłodniej przez publiczność.

Nie podobało się głównie obniżanie charakterów postaci historycznych, dziwnie pesymistyczne oświetlenie psychologii narodowej. Kraszewski jakby pomijał rozmyślnie jasne chwile i bohaterskich mężów naszej przeszłości, a wybierał same cienie i rozczarowania.

„Barani Kożuszek,” którego druk rozpoczynamy w tomie niniejszym, ukazuje się po raz pierwszy w formie książki. Ogłoszony w r. 1881 w „Tygodniku Ilustrowanym,” czekał dotąd na wydawcę.

Teodor Jeske-Choiński.II.

W tych latach lepsze towarzystwo w Warszawie i to, które albo się z niem łączyło, lub naśladować je pragnęło — nie wstawało rychło. Damy, które z balów, wieczerzy przedłużonych, lub od gry powracały nadedniem, sypiały do południa. Ranne wizyty, przy czekoladzie, niektóre z nich w łóżkach przyjmowały po pierwszej godzinie, niektóre i później. O dwunastej przedpokoje napełniali zwykle przekupnie, faktorowie i faktorki, bez których się nikt nie obchodził.

Pani Loiska, inaczej zwana piękną kasztelanicową, pilnie tego strzegła, aby jej dom zdawał się być na pańskiej stopie. I tu więc dopiero o południu dniało.

Lecz nazajutrz po bytności pana starosty i reducie Loiska wyjątkowo wstała wcześniej, włożyła turecki szlafroczek i do niego dobrane pantofelki cudnie haftowane i włosy śliczne przewiązała wstążką. Zdawała się oczekiwać na kogoś.

Otyła, ospowata, bardzo, mimo tuszy, fertyczna sługa faworyta, panna Brygita, Brysią poufale zwana, kręciła się już około pani, która nieustannie czegoś potrzebowała.

W stroju tym porannym Loisce było cudnie. Z pod szlafroczka rozpiętego widać było spódniczkę białą jak śnieg, całą naszywaną szlarkami i falbanami haftowanemi misternie. Z pod szerokich rękawów wystające rączki z paluszkami długiemi, jakby wytoczonemi, zdały się do całowania stworzone.

Przeglądała się w lustrze, zawieszonem naprzeciw berżerki, w której siedziała z tem zadowoleniem, jakiego doświadczają piękne panie, gdy zrana odświeży je sen, zarumieni i odmłodzi. A ona nie potrzebowała jeszcze odmłodzenia; wiek nie ośmielił się na tem obliczu marmurowem zapisać daty żadnej. Zdawała się jakby urodzoną wczoraj i na nieśmiertelność przeznaczoną. Patrząc na nią, niepodobna było przypuścić, aby kiedy zestarzeć się mogła.

Uśmiechała się do twarzyczki swej w lustrze, zdając się mówić do siebie: Któż ci się oprzeć potrafi?

Młodość tę i świeżość winną była może Loiska temu, że nigdy niczego nie brała mocno do serca. Nie umiała kochać i pocichu śmiała się z tych, co się kochali, zakochiwali, lub szaleli z miłości. Ale wiedziała bardzo dobrze, iż miłość jest doskonałem narzędziem do... robienia interesów. Pozwalała więc kochać się w sobie, grała, gdy było potrzeba, uczucie bardzo zręcznie i żyła tak, będąc pewną, że i piękność zachowa i celu dopnie.

Chociaż w domu pięknej kasztelanicowej swoboda była wielka i można było o nim mówić różnie, nikt nie mógł poszczycić się szczególną łaską pięknej Loiski. Domyślano się, szeptano, ale jawnych dowodów nie było. Amantów miała mnóstwo, preferowanego nie znano.

Hrabia W., który u niej grywał, już nie młody, obchodził się z nią protekcyonalnie i nie miał najmniejszego podobieństwa do zakochanego. Zimna galanterya jego nie była udawaną dla oczów ludzkich, ale najprawdziwszą. Wiedziano bardzo dobrze, iż u kogo innego z wielkiego świata był w łaskach. Tu tylko wygodnie mu czasem banczek trzymać było.

Loisce na wysoko położonych znajomościach, na protektorach u dworu, po ambasadach i t. p. nie zbywało, lecz wszyscy jej służyli w nadziei, która się nigdy nie iściła. Wzdychali biedacy, żalili się, a bogini i królowa, gdy już ich o apostazyę posądzała, umiała jednem wejrzeniem nanowo do siebie przywiązać.

Była tak śliczną...

Spodziewano się kogoś i pani zaczynała okazywać niecierpliwość pewną, gdyż godzina biła, w której i inni natrętni goście nadejść mogli, i przerwać konferencyę.

Dzwoniła parę razy na Brysię, stojącą na czatach u jakichś drzwi, dla posłuchań tajemnych przeznaczonych, przez które wchodzących nie widzieli ci, co w przedpokoju czekali.

Bronzowy zegar, przedstawiający jakąś świątynię, którą aniołkowie, a raczej amorki, wieńczyły kwiatami, wskazywał już południe; ciemne brwi Loiski coraz się mocniej ściągały, gdy zdyszana Brysia wpadła małemi drzwiczkami, wiodąc za sobą niezbyt młodego, pięknego jeszcze, a, jak na rano, wystrojonego bardzo starannie mężczyznę.

Wygolona twarz jego miała wyraz osobliwszy zalotności, melancholii, galanteryi; ale to była maska, z pod której dobywało się coś demonicznie chytrego, przebiegłego, zdradliwego.

Można było zadrżeć, wpatrzywszy się w tę słodycz. Oczki przymrużone może dlatego pod powiekami się kryły, aby nikt lisiego ich wejrzenia nie zbadał.

— Cóż moja królowa rozkaże? — rzekł z ukłonem niesłychanie wykrygowanym, całując rączkę, którą zatrzymał nieco i ta mu się nie opierała. — O! paluszki te! — zawołał z uniesieniem.

Loiska się uśmiechnęła.

— Siadaj-no, panie pułkowniku. Mam do pana prośbę, prośbę wielką!

Załamała rączki i te paluszki tak piękne pokazały się teraz posplatane cudownie, a że się podniosły, za niemi utoczona biała rączka wyszła z pod rękawów na świat.

— Królowo moja, rozkazuj! — zawołał pan pułkownik głosem jakimś bezbarwnym, który szeleściał dziwnie. — Trzebaż się zaklinać, iż twe rozkazy zostaną spełnione?

Królowa oparła się na rączce, może, aby ją na uwielbienie gościa wystawić, twarzyczka jej powlokła się smutkiem.

— Ja dla pułkownika nie mam sekretów — rzekła — zresztą, na coby się to zdało? Pan wiesz wszystko a wszystko, co się dzieje w mieście, lepiej niż ktokolwiekbądź inny.

Pułkownik palce położył na ustach i szepnął:

— Tst!

Pochyliła się, patrząc mu w oczy, królowa.

— Pułkowniku, zaklinam cię... niech to zostanie między nami. Byłam wczoraj na reducie. A! mój Boże, po co mnie tam moja ciekawość zapędziła? Ale któż się tego mógł spodziewać? Hrabia W. mi towarzyszył, powóz był najęty.

— Ale ja to wszystko wiem — przerwał pułkownik.

— No więc i to wiesz może, jaka mnie tam awania spotkała.

Ręce znów się załamały.

Pułkownik głową dał znak potakujący. Dwie łzy zbiegły z powiek Loisce, ale to były nie perły boleści, tylko dwa owoce gniewu!

— Na Boga, mój dobry, kochany, jedyny pułkowniku, dla mnie to uczyń... będę ci wdzięczną.

Tu rumieniec zdradliwy oblał jej twarz i więcej niż słowa powiedział. Zająknęła się.

— Kto jest ten łotr niepoczciwy, ten rozbójnik, ten Barani kożuszek?

Głos jej drżał. Były w nim jęk i złość, gniew i ból.

— Jemu to ktoś chyba podyktował — ciągnęła dalej — ale kto? Ja potrzebuję wiedzieć, co to za... człowiek i kto mu mógł włożyć to w usta. Tego niegodziwca potrzeba... potrzeba uwięzić, zamknąć, ochłostać, wziąć na tortury... niech wyzna!

Zapalała się troskliwie piękna Loiska. Pułkownik słuchał, zimny jak lód.

— W tem sęk, królowo moja — począł szeptać. — Powiadasz, że ja wszystko wiem. No tak, nie przeczę, wiem wiele, bardzo wiele. Mogę panu B. donieść, co się wczoraj pocichu w gabinecie króla uradzało; mogę powiedzieć, co pisał Lucchesini do króla pruskiego; mogę zgadnąć, co myśli ks. Kołłątaj — a nie wiem, co to za łotr ten Barani kożuszek... Nieraz już on okrutne na siebie ściągał gniewy... chciano go ścigać, starano się dośledzić, co pod tą skórą się kryje. Nadaremnie. Jest to zagadka. Ukazuje się, niknie, bluzga w oczy najpotężniejszym, a gdy go potrzeba schwycić, jakieś siły niewidzialne, jakieś protekcye tajemnicze go osłaniają.

Loiska słuchała zdumiona niezmiernie i drżąca.

— Jakto? — zawołała — jednego żebraka, włóczęgi, który jawnie się w ulicach codzień pokazuje i jakby wam urągał, występuje tam, gdzie ludzi najwięcej — nie możecie kazać pochwycić?

— Ba! — zawoła pułkownik. — To jest jakaś nierozwikłana zagadka, w tem coś jest niepojętego. Tego łotra w chwili niebezpieczeństwa jakieś niewidome siły osłaniają, bronią. Znika w kamienicach, w których go nawet szukać nie można... lud go bierze między siebie i — gdzieś się podziewa. Jest czasem w kilku miejscach razem, a nigdzie go pochwycić nie można.

Loiska śmiać się zaczęła.

— Ale cóż-bo za bajki mi prawisz, jak dziecku! proszę cię — zawołała. — To chyba wasze lenistwo, lub... nie wiem już co... Masz swych ludzi, ja naznaczę nagrodę temu, co go pochwyci... a wówczas... rozumiesz — dodała z gniewem w głosie — możecie osądzić go i zamknąć na wieki, możecie go kazać powiesić, bo to zbójca!

Z politowaniem, ale chłodnem, słuchał pułkownik.

— Królowo moja — odparł, cedząc — jakże-bo ci łatwo wszystko! Brać, wiązać, wieszać... Prawda, nawykłaś, śliczna despotko, robić, co ci się zamarzy, posłuszni ci wszyscy; ale... nam nie tak idzie, jak tobie. Są, na nieszczęście, prawa, klauzury... i — mówmy szczerze — to nie jest żaden taki Barani kożuszek, jak ci się zdaje, w tem się coś ukrywa.

— Tembardziej wam — dodała Loiska — potrzeba odsłonić tę czarną tajemnicę. Ja przychodzę w pomoc.

Szarpnęła szufladkę stoliczka, aż stojąca na niej filiżanka z niedopitą czekoladą zadzwoniła, dobyła rulonik i gwałtem go wcisnęła w rękę pułkownikowi.

— To dla tego, który pochwyci tego łajdaka. Pułkowniku, ja muszę wiedzieć, kto on jest i kto go na mnie nasadził.

— Królowo moja — cicho odpowiedział pułkownik, trzymając jeszcze rulon w ręku. — Wistocie dajesz mi polecenie, którego trudności nie oceniasz. Muszę ci się wytłómaczyć. Oto raz powracającemu do zamku marszałkowi Mniszkowi, który szedł pieszo i sam jeden, drogę zastąpił ten łotr. Prowadził go tak aż do bramy, prawiąc mu największe obelgi, poobwijane niby w komplimenta. Marszałek, napół żywy, doszedłszy wrót, natychmiast wysłał go łapać. Przepadł jak w wodę... Kilka dni szukano go po całem mieście. Jakby na złość, tam się pokazywał tegoż dnia, gdzie go nie ścigano... wyślizgnął się i na niczem się skończyło.

Loiska rzuciła się na siedzeniu zarumieniona.

— To wszystko dowodzi tylko, że u nas policyi niema i porządku! — zawołała.

— Królowo moja — przerwał pułkownik — chyba, że u nas są dwie policye... a to znaczy wistocie, jakby żadnej nie było.

Odetchnął nieco pułkownik i, napawając się widokiem królowej, po której rączkę białą sięgnął i otrzymał ją — dodał po namyśle.

— Bądź co bądź, królowo moja, przyrzekam święcie, że zrobię dla miłości waszej, co tylko się da uczynić. — L’impossible! Daję słowo! Wyprawię w tropy za nim wszystkie moje wyżły i psy gończe, a jeśli mi się uda pochwycić...

— Torturami z niego dobyć trzeba prawdy — zawołała Loiska.

— Bylebyśmy go mieli, to i bez tortur się obejdzie — rzekł pułkownik.

I mówiąc to, jakby od niechcenia wsunął rękę do kieszeni, w której rulon, dotąd trzymany, utonął.

— Kochany pułkowniku — dodała, znów się rumieniąc, Loiska — będę ci wdzięczną!

Spojrzała wyraziście.

— Ten człowiek... ten człowiek serce mi zranił. Nie mogę dotąd przyjść do siebie. W oczach ludzi rzucił mi obelgę, wystawił na urągowisko! Pragnę zemsty... i jak kobieta, zemsty okrutnej! My jesteśmy namiętne we wszystkiem, pułkowniku!

Gość już był wstał, trzymał przepiękną rączkę i patrzył w oczy królowej. Był jeśli nie wzruszony, to roznamiętniony. Loiska, która tego chciała, dobiła go wejrzeniem ognistem.

— Całą moją wdzięczność za zemstę! — szepnęła raz jeszcze.

Gdy za wychodzącym drzwi się zamknęły, siadła królowa, spojrzała w zwierciadło i postrzegłszy się zmienioną, natychmiast usiłowała spokój w sobie przywrócić. Zburzone uczucia na rozkaz jej skryły się i znikły, twarzyczka wypogodziła, uśmieszek wrócił na usta różowe.

Z przedpokoju szmer mnogich głosów dochodził; ale tam na straży była zręczna Brysia, która natrętnych wierzycieli odprawiała, innych wejrzeniem jakiemś i znakami uspakajała, od innych przyjmowała zlecenia... a dziś nikogo do słabej pani nie dopuszczała.

W przeciągu pół godziny cała ta ciżba lichwiarzy, przekupniów, faktorek powoli się porozchodziła. Brysia z obliczem tryumfującem weszła do pani.

— Arona, paniuńciu — rzekła — w jakikolwiek sposób zaspokoić potrzeba. Szmulowa...

Loiska mówić jej nie dała.

— Nie nudź mnie interesami; dziś co innego mam w głowie. Gdy nadejdzie Tytus — znasz go — wpuść do mnie.

Służący prawie w tejże chwili oznajmił pana Tytusa. Brysia się roześmiała.

Loiska przybrała minę poważną; Tytus wchodził z miną protekcyonalną, pańską i chłodną.

— Stawiam się na rozkazy — rzekł, zabierając miejsce, które przed chwilą pułkownik opuścił. — Domyślam się nawet, dlaczego zostałem powołany.

— Ażeby dostać burę — odpowiedziała żywo Loiska. — Jakżeś mi pan mógł starostę pierwszy raz do domu o tej godzinie przyprowadzić?

— Spodziewałem się za to podziękowania, nie bury — rzekł obojętnie Tytus.

— Ale to do niczego niepodobne — przerwała z udanym gniewem pani. — Jakie mieć będzie wyobrażenie o mnie...

— Jak najlepsze — mówił Tytus, gniewu i wymówek wcale nie biorąc do serca. — Widzisz, kochana pani, je connais mon monde. Przyniosłem jej klejnot, który mi się z rąk wyślizgnął i jutro możeby się dostał innej, bo mu nadzwyczaj pilno pójść w niewolę. Pani go już masz.

Loiska zdawała się uspokojoną.

— Cóż dalej? — zapytała.

— To już od kunsztu pani i od jej własnych starań zależeć będzie — rzekł Tytus. — Chłopak jest tak miękki, że w jej rączkach da się ulepić... na co go przeznaczysz.

Z tonu i toku, jaki przybrała rozmowa, pani Loiska wcale nie zdawała się rada. Raziło ją, że Tytus nadawał sobie i poufałość, do której nie miał prawa, i śmiał dwuznaczne dawać jej rady. Tego ona nie znosiła od nikogo.

Zamyśliła się, zagryzając usta, może nie wiedząc, jak odpowiadać miała.

— Przyznam się panu, że, pomimo tych świetnych nadziei, jakie mi czynisz, wprowadzając pana starostę, ja mu nie bardzo jestem wdzięczną za niego. Młodzików takich, zostających pod kuratelą rodzicielską, nie lubię. Wiesz pan, że się u mnie słuszni ludzie grą zabawiają. Młody chłopak może się zapalić, przegrać, a w moim domu, i tak na obmowę wystawionym, wcaleby to było nieprzyjemnem.

— Sądzę, że się tego niema co obawiać — rzekł Tytus, patrząc na nią zuchwale, co ją w zły humor wprawiało, bo śmiałość jego obrażała ją. — Starosta nie dla kart tu pewnie przybywa.

Loiska się skrzywiła.

— A więc w nadziei jakichś łatwych umizgów i przepędzenia czasu — odparła. — Wybij-że mu pan to z głowy; mnie to nie bawi.

— Pani dziś jesteś w złym humorze — odezwał się Tytus.

— Jak zwykle.

— Nie, w gorszym, a ja nawet przyczynę gotówem odgadnąć.

Gospodyni się zarumieniła.

— Ciekawam...

— To łatwo — rzekł Tytus — taka nieprzyjemna scena na reducie...

Loiska wyprostowała się, wstała z krzesła i oblana purpurą, ze zmarszczonemi brwiami krzyknęła:

— Cóż to znów?

Tytus śmiał się, nie poruszając z krzesła.

— Niechże się pani nie gniewa — odparł. — Jeżeli nie chciałaś być poznaną, potrzeba było ten śliczny pieprzyk zakryć na szyi. Zresztą, któż jej kibicią, płcią i wdziękiem postaci dorówna!

Gdy to mówił, Loiska z największym gniewem szarpała rękawy szlafroczka i oczy jej ciskały pioruny.

— Pan jesteś niegodziwy impertynent — zawołała. — Na reducie nie byłam... Słyszysz pan? mówię, żem nie była!

— Je le tiens pour dit! — rzekł z szyderstwem Tytus — i... ciągnę dalej, czy pani chcesz, czy nie chcesz słuchać. Zupełnie usprawiedliwiam to, że pani okazujesz się surową i starostę chcesz chłodem swym do rozpaczy przyprowadzić. To strategia znana i nieochybna. Lecz ponieważ ja go tu miałem honor zaprezentować, winienem dać o nim informacyę. Nie potrzebuję powtarzać, co wszyscy wiedzą, że będzie dziedzicem milionowej fortuny. Charakter szlachetny, unoszący się, zapalny, niedoświadczenie zupełne, wielkie pragnienie życia, serce żądne amorów... wspaniałomyślny i hojny. Tymczasowo mało ma, ale kredyt nieograniczony. Nie jest to więc gość do pogardzenia.

Loiska siadła i zdawała się nie słuchać, czekając końca tylko, lub myśląc o czem innem. Zdaje się, że te odwiedziny Tytusa, których się spodziewała i czekała na nie, nagle jej jakaś refleksya popsuła. Zlękła się takiego wspólnika w spisku i zbywała go milczeniem.

— Pani jesteś niewdzięczną — dodał Tytus, udając, że się zbiera wychodzić.

Loiska się namyślała. Nastąpiła pewna zmiana w jej usposobieniu; nie chciała ostatecznie zrażać Tytusa.

— Owszem — rzekła — jestem panu obowiązaną za jego dobre chęci dla mnie; widzę z tego, co mówisz, że sądzisz o mnie tak jak inni, co mnie nie znają. Byłam w życiu nieszczęśliwą, uznano mnie płochą, dlatego, że kłamać nie chcę i nie umiem. Zdaje się ludziom, że to, co widzą, dozwala się wiele więcej domyślać. Nie dbam o to, ale w nowych stosunkach muszę być ostrożną, bo druga omyłka w życiu byłaby zgubną. Pan starosta ożenić się ze mną nie może, a ja niczyją metresą być nie myślę.

Tytus słuchał i usta mu się ściągały tłumionemi uśmieszkami.

— Starosta... widzi pani — rzekł — il est capable de tout; ale trzeba umieć się wziąć. W ostatku, jeżeli nie może się żenić sam, to może... ożenić kogo.

Loiska piorunującem zmierzyła go wejrzeniem; nie powiedziała już nic.

— Żądałeś pan mówić ze mną — dodała. — Czy jeszcze mam co wysłuchać?

— Tylko prośby mojej, abyś pani starosty nie zrażała — rzekł Tytus z powagą przybraną. — Zaraz to pani wytłumaczę. Dostało mi się być jego mentorem; jest to zaszczytny, ale ciężki obowiązek. Boję się, aby nie wpadł w złe ręce, wolę go więc powierzyć pani, niż pozwolić, aby go opanowały...

Nie dokończył, bo Loiska dzwoniła na swą Brysię.

Tytus się domyślił, że się go pozbyć chciano.

— Żegnam panią — rzekł — i polecam się lepszemu jej humorowi.

Na tem skończyła się rozmowa, dosyć dla obojga niemiła.

Po wyjściu jego gospodyni radziła się zegarka, czy nie czasby było myśleć o fryzurze i toalecie, gdy Brysia przyszła jej coś szepnąć do ucha.

— Prosić — odparła Loiska.

Znów temi drzwiczkami, któremi wchodził pułkownik, wsunął się ogromnego wzrostu, twarzy polskiej, pięknej, ale wyżytej, zniszczonej, obrzękłej, jakby niewyspanej, mężczyzna w stroju francuskim, niedbale włożonym, niezmiernie pańsko, butno i zuchwale wyglądający. Niepospolite to były rysy tem, czem je uczyniła natura i czem je potem zrobiło życie. Najszlachetniejszy materyał z rąk Bożych wyszedł i został jakby przez nieudolnego kunsztmistrza w obrzydły sposób zeszpecony.

Wyraz rycerski mieszał się tu z cynicznym, rozum przeradzał w szyderstwo bezmyślne, męztwo przetworzyło się w zapalczywość ślepą. Piękne oczy niebieskie miały to spojrzenie, jakie im nadaje prawie zawsze nałóg upajania się... patrzyły szklisto.

Wszedł on tu, jakby do gospody, nie okazując wcale respektu dla gospodyni, z poufałem lekceważeniem. Kapelusz zdjął dopiero, zobaczywszy panią, uśmiechnął się, kiwając jej głową, i bez powitania prawie rzucił się całym ciężarem, dosyć już ciężkiego ciała, na krzesło, ukazując na drugie drzwi, aby ich od natrętów pilnowano.

Loiska zdawała się być zmuszoną do powolności dlań, chociaż ten sposób obejścia się z nią nie był jej przyjemny.

Poszła wydać rozkazy, wróciła i stanęła przed nim. Przybyły patrzył na jej piękność dosyć chłodnem okiem. Jednak wyrwało mu się:

— A, jaka ty zawsze śliczna bestyjka jesteś!

— Panie het...

— Proszę, bez tytułów — ja tu jestem, jeśli już koniecznie chcesz, panem hrabią.

Loiska siadła; hrabia pochylił się trochę ku niej.

— Cha! cha! — rzekł — musisz, kochana moja, dalej prowadzić swą poczętą karyerę dyplomatyczną. Wszyscy nasi agenci funta kłaków nie warci, siano wozić im za tobą, ma chérie, gdy tylko zechcesz. Komużbyś ty nie dobyła śmiertelnego grzechu z pod serca?

Być może, że misya dyplomatyczna uśmiechała się wistocie Loisce, albo, że ją do innych celów prowadziła. Rozpogodziła się na wzmiankę o niej.

— O cóż chodzi? — zapytała.

Hrabia dumał trochę. Widać, że to, z czem przychodził, było mu narzuconem i sam tego nie wymyślił. Przypominał sobie, co mu zlecono.

— Widzisz, moja śliczna — rzekł — jest rzecz taka. Knuje się jakiś spisek, coup d’état, do którego i króla wciągnięto. O tem wiemy, ale stanowi jego esencyę, w jaki sposób ma być wykonany... tego nie możemy pochwycić. Zrozumiej mnie dobrze! Ci, co do spisku należą, jak prości śmiertelnicy, bawić się i grać lubią. Twój dom niema żadnej barwy. Dobrzeby było ich tu ściągnąć i tybyś powoli coś podsłuchała i dobyła.

— Kogóż mianowicie? — zapytała nieśmiało Loiska.

— Ba! o koryfeuszach takich, jak ów purytanin Małachowski, ani myśleć, o Ignacym Potockim także... ale myślę, że naprzykład Niemcewicza, Weissenhofa, młodych deputowanych, z dyplomacyi Engeströma, a nawet Lucchesiniego mogłabyś ściągnąć. Zresztą spis ich ci damy.

Loiska pomyślała trochę.

— Dom otworzyć, to rzecz najłatwiejsza — odezwała się — ale przecie ja sama nie mogę do niego zapraszać i musiałabym mieć kogoś do pomocy.

— Tak, z mężczyzn — wtrącił hrabia — o tem pomyślimy. Wskażemy ci adjutanta. Idzie o to, abyś młodzież tę, która tajemnicę swoich podziemnych robót tak dotąd ukrywać umie, pozorem wielkiego liberalizmu doprowadziła do tego, żeby ci się wyspowiadała. Coś knują, to wiemy. Schodzą się po różnych kątach, dlaczegóżby nie mieli tu? Rozumiesz?

Trochę zakłopotana gospodyni zaprotestowała:

— Ależ mój dom!...

— Allons donc! allons donc! cóż to twój dom? Przecie go to nie zniesławi, owszem, podniesie. Wszystkie nasze baby politykują. Przy tej sposobności nawet możesz urosnąć, ba i za mąż się wydać.

Loiska miała oczy spuszczone.

— Cela s’entend — mówił dalej hrabia — że z tego powodu będzie wydatek większy i rozumie się, że na to fundusz damy.

Loiska odpowiadała milczeniem. Przeszłość zapewne zmuszała ją do posłuszeństwa rozkazom ludzi, z którymi ją dawne wiązały stosunki. Milczenie oznaczało zgodę.

Hrabia czekał na dobitniejszą odpowiedź, gdy gospodyni wczorajszy dzień i doznana boleść a chęć zemsty na pamięć przyszły. Podniosła żywo piękne swe oczy i poczęła:

— Dobrze, panie het... panie hrabio, zgoda; ale nawzajem i ja mam prośbę do niego. Być nie może, aby komu z panów nie dokuczył i nie dał się już we znaki ten jakiś waryat, czy także spiskowy, Barani kożuszek, co lata po ulicach, buntując ludzi i plwając na wszystkich. Musicie wiedzieć, kto on jest i niepodobna, abyście nie mieli środków do pochwycenia go i ukarania.

Hrabia słuchał, widocznie usiłując sobie przypomnieć rzecz, która na umyśle jego niewielkie uczyniła wrażenie.

— A! ten żebrak! — zawołał — ale cóż cię on obchodzi?

— Już i mnie także...

Nie dokończyła, hrabia ruszył ramionami.

— Moja śliczna — dodał — powiadasz, że my mamy sposoby dowiedzenia się, ukarania; ale na Boga, zapominasz, że w tej chwili my jesteśmy bezsilni, że tu z każdym dniem mocniej opanowuje wszystko spisek, że nas ścigają, szpiegują i prześladują. Zresztą to dzieciństwo!

— Dla pana może, ale dla kobiety bezbronnej być publicznie prześladowaną...

— Cóż ci zrobił? na co się ośmielił? — zapytał hrabia.

Loiska zamilkła, nie chcąc się przyznać, i usta do krwi prawie przygryzła.

Po krótkim przestanku, hrabia dorzucił:

— Mnie także raz przy wnijściu do teatru uczcił ten łotr jakimś przydomkiem i szyderską przemową; ale ja o to nie dbam!

Zadumał się trochę.

— Tak, tak — odezwał się, jakby sam do siebie — to być musi ich kreatura, podstawiona umyślnie, jeden z ich konjuratów... Postaramy się to zbadać lepiej.

Epizod ten w rozmowie uważając za wyczerpany, hrabia spojrzał na zegarek i żywiej kończył:

— A zatem c’est dit. Staraj się u siebie młodzież, którą ci wskażemy, gromadzić. Hrabia W., który u ciebie grywa, będzie jednym z wabików; zresztą twoje wdzięki, którym się żadna siła nie oprze, twoje kolacyjki, twój burgund...

— Panie hrabio, ale o introduktorze potrzeba myśleć — odezwała się gospodyni.

— Ba! ba! — zamyślił się, głową podrzucając, magnat. — Introduktor musi być z ich obozu, aby nie obudzać podejrzenia. Pomyśl o tem. Jeden z młodszych posłów... niepodobna, abyś ich nie znała.

Loiska miała już na końcu języka zapytanie we własnym interesie o starostę, lecz, że ten nie był posłem i na nic się nie mógł przydać, zamilkła.

Hrabia wybierał się odchodzić.

U drzwi zamieniono jeszcze słów kilka pocichu. Gość bez ceremonii włożył kapelusz na głowę, posłał gosposi od ust buziaka i, nucąc, wysunął się małemi drzwiczkami. Loiska dzwoniła już na Brysię.

— Na miłość Boga! — wołała z pośpiechem — Jeannot! czy jest Jeannot? czy w gabinecie gotowe wszystko? Ledwie mieć będę czas się ufryzować.

I znikła.

Wieczorem, jak zwykle, zjawił się hrabia W., a za nim ściągać się zaczęli miłośnicy gry, ci nałogowi szulerzy, którzy odsadzeni od stolika, chodzili jak błędni, nie słysząc, co do nich mówiono, nie widząc, co się na świecie działo, czekając, rychło-li bankier, strzepnąwszy talią kart, do życia ich powoła.

Tych ludzi zastygłych, zbydlęconych, obałwanionych nałogiem, nawet piękność gospodyni nie mogła z apatyi wyprowadzić.

Hrabia W., chociaż niemal gracz z profesyi, był zarazem człowiekiem światowym i więcej umiejącym panować na sobą. Nie śpieszył się z założeniem banku, wiedząc, że im dłużej czekać każe, tem zapalczywszych poniterów mieć będzie przed sobą.

Z powolnością obrachowaną dał się nareszcie skłonić do stolika, prawie mimowoli. C’etait une douce violence — wedle wyrażenia jednego z dowcipnisiów.

Zasiadano do gry, gdy w towarzystwie Tytusa zjawił się starosta. Loiska była pewną, iż dnia tego nie chybi. Ostatnia rozmowa z hrabią poddała jej myśl, że młody starosta może jej być do odkrycia owego spisku przydatnym. A że oprócz tego, mimo obojętności, jaką okazała w rozmowie z Tytusem, nie wyrzekła się pewnie nadziei przykucia tak znakomitego jeńca do wozu swojego, dosyć go uprzejmie powitała.

Znaczniejsza część przybyłych otaczała stolik gry. Tytus był także, ilekroć miał pieniądze, niepohamowanym graczem; złożyło się więc, że gospodyni została prawie samnasam na rozmowie ze starostą, który tem był uszczęśliwiony.

Lecz gdy on, po młodemu, usiłował rozmowę na ton romansowy nastroić, okrywająca się powagą, muskająca chłodem Loiska, wcale inny nadawała jej kierunek.

— Sądzę, że pan starosta ma już zapewne liczne znajomości między młodzieżą w Warszawie. Sejm ściągnął do stolicy wielu dystyngowanych posłów z prowincyi. Ja, choć kobieta, żywo się interesuję sejmem i tem, co się tam dzieje. Wielkie, piękne rzeczy gotują się dla kraju.

Starosta, dotąd cały zajęty czem innem, nie wiedział co odpowiedzieć. Ojciec jego należał do dawnej partyi króla i dworu, był przyjacielem prymasa. Stosunki familijne oddalały go od reformatorów.

Zaledwie obiło się o jego uszy, iż coś zamierzano, że chciano powiększyć wojsko, chłopów uwolnić, ze starostwami coś zrobić, podatki zwiększyć. Lecz co go to obchodziło?

Loiska z milczenia zakłopotanego wniosła, że trafiła na grunt niezasiany. Mogła więc łatwo skorzystać z tego i uczynić z chłopca posłuszne narzędzie.

— Widzę — rzekła, wdzięcząc się do niego — że pan jesteś jeszcze nieinicyowany. Bardzoby mi było przyjemnie dać mu wskazówki i objaśnić, gdybyś sobie tego życzył, kto tu w sejmnie gra ważniejszą rolę, boć pan nie możesz, raz tu będąc, w politykę patryotyczną się nie wmieszać.

Polityka nie była do smaku młodzieńcowi, lecz dla jej pięknych oczu gotów był i do piekła.

— A, pani! — zawołał wesoło. — Weź mnie w opiekę, proszę! Kieruj mną, będę jej chętnie posłusznym. Muszę się przyznać, że dotąd bardzo mnie to mało interesowało.

— To bardzo źle — przerwała Loiska. — Młody człowiek takiego imienia, jak pan, nie może obojętnie stać z boku i patrzyć, gdy tu wszystko goreje patryotyzmem.

Starosta zaprotestował znów, iż pójdzie za radą swej łaskawej nauczycielki.

Loiska skierowała zręcznie rozmowę na sejm, na głównych jego aktorów, o których wiedziała, że do najczynniejszych reformy popleczników należą, obudziła ciekawość starosty i niemal mu nakazała, aby się starał ich poznać i połączyć z nimi.

Zdawała się to tak brać do serca, iż coraz bardziej rozmiłowujący się starosta, dla przypodobania się jej, poprzysiągł od jutra wnijść we wskazane mu sfery.

Gospodyni przytem dała do zrozumienia, iż jej bardzo byłoby przyjemnie zbliżyć się do koryfeuszów ruchu i że rachuje na to, iż starosta, zabrawszy z nimi znajomość, pomoże jej także do zaznajomienia się z nimi.

Czegóżby był młody szaleniec nie przyrzekł i na coby się nie zgodził...

Zręczna intrygantka, z łatwością osiągnąwszy cel, w nagrodę potem dozwoliła mu i patrzeć w te oczy swe, które mówiły co chciała, i zacząć gawędkę o sentymencie.

Młodzieniec nie taił się, że choć miał szczęście dopiero po raz drugi ją widzieć, był w niej szalenie rozkochany. W owych czasach nader szybko rozgrywających się spraw miłosnych, nie było w tem nic nadzwyczajnego.

— Ja w te nagle wybuchające płomienie — odezwała się Loiska — nie wierzę. Jak za dawnych czasów, radabym zawsze miłość wypróbować wytrwałością i ofiarami. Najlepszym jej probierzem jest... czas!

— I najstraszniejszą dla niej torturą — westchnął chłopak.

— Miłość — dodała poważnie — jest rzeczą bardzo piękną, ale miłostki szkaradną. Ja ich nie cierpię.

— Ja też — odparł — nie rozumiem inaczej miłości, jak bardzo seryo i z zupełną ofiarą siebie; lecz pewien jestem, że wrażenie tak silne, jak to, którego doznałem, musi zwiastować uczucie, które się żadnych prób nie ulęknie.

— Za to ręczyć nie można — odpowiedziała gospodyni. — Pan jeszcze jesteś tak młody i tak mało znasz serce własne. Serca, zwłaszcza męzkie, są tak rozmaite... miękkie... kruche... wodniste!

Zaczęła się śmiać z własnego porównania, a starosta jej wtórować. Uszczęśliwionym był, że się mógł zbliżyć do niej i że pół godziny mówił z nią sam na sam, że mu dała rady, wskazała drogę, a nawet, jak mu się zdawało, pozwoliła mieć nadzieję.

Tymczasem Tytus, który miał tego dnia pożyczonych od przyjaciela kilkadziesiąt dukatów, przegrawszy je, odstąpił kwaśny od stolika. Gospodynię odwołano i starosta, jeszcze cały przejęty szczęściem, które go spotkało, zbliżył się do niego.

— Winszuję — rzekł Tytus. — Gdy ja się zgrywałem, pan lepszą sobie cząstkę obrawszy, zapoznałeś się z gospodynią.

— A! cudowna! boska kobieta! — zawołał starosta. — Co za urok! te usta! te oczy!

— I tam dalej, ja tę litanię umiem na pamięć — rzekł szydersko Tytus.

— I główka, rozum! — mówił młodzieniec — statystka.

— Ona?

— Spodziewam się! Prawie cały czas mówiła mi o polityce.

Tytus parsknął.

— O polityce? Zkądże jej to?

Stanął wśród salonu i zaciekawiony badać począł.

Starosta mu się wyspowiadał dosyć jasno, aby Tytus przeniknął, o co chodziło. Nie rozumiał jednak, dlaczego starostę napędzała w tę stronę, od której wprzódy sama się usuwała. Była-li to tylko próba?

Tytus nie miał żadnej barwy; jak hrabia Teofil, służył własnemu interesowi tylko, mając w pogardzie ludzi, którzy się zabawiali w politykę, w intrygi jakieś i t. p.

„Baba ma w tem jakiś interes, bo ona nic bez celu nie robi — rzekł w duchu. — Ale co mi tam do tego! Na starostę będę miał oko, aby go nadto nie eksploatowano.”

Za bardzo dobry znak wziął Tytus, że Loiska, która miała oko na młodego gościa, gdy ten objawił chętkę spróbowania gry, powiedziała mu z wielką powagą:

— Nie graj pan. Nie masz zwyczaju... Możesz się unieść. Zdaje mi się, że temperament jego do gry nie jest stworzony. Więcej do niej zimnej krwi potrzeba.

Starosta zapłonił się, ale opieka ta tak mu była miłą, że posłuchał. Tytus śmiał się.

Zbliżył się doń potem i powinszował pocichu.

— Ale to — rzekł — sukces niesłychany, prawdziwe: veni, vidi, vici! Nigdym jeszcze Loiski nie widział tak po macierzyńsku czuwającej nad nieopatrzną młodością.

Starosty miłość własna była połechtaną, a że wszystkie miłości sąsiadują z sobą, pierwsza powiększyła drugą.

Przy wieczerzy gospodyni była zmuszoną trochę się zająć hrabiną W. i innymi. Starosta tymczasem napawał nią oczy, a goście uśmiechali się, widząc, że zupełnie oszalał.

Przy stole przesiedziano czas dosyć długi i gry już, jak wczoraj, nie odnowiono z powodu spóźnionej godziny, pomimo nalegania tych, co przegrali.

Znalazłszy się samnasam w powozie z Tytusem, starosta rozpoczął od uściskania go.

— Jesteś moim dobroczyńcą! — zawołał. — Nie umiem ci wyrazić mej wdzięczności za to, żeś mnie zapoznał z nią. Jestem zachwycony, przejęty, szczęśliwy! To pierwsza miłość w życiu mojem.

Tytus, widząc go tam rozgorzałym, na wszelki wypadek potrzebował zawarować się na przyszłość.

— Kochany starosto — rzekł z przybraną surowością mentora. — Widzę cię tak jakoś bezmiernie, nagle rozkochanym, że muszę ostrzedz. Jest to niezaprzeczenie jedna z najmilszych istot w świecie, ale chłodna. Tym chłodem swym może cię doprowadzić daleko. Baw się, ale... ostrożnie. Nie zapominaj, że to zabawka jest tylko, która do niczego nie doprowadzi. Wolałem, żebyś tu wszedł w towarzystwo, niż gdzieindziej, gdyżby cię eksploatowano.

Puścił się tak pan Tytus w nauki moralne, zupełnie próżne, gdyż zatopiony w sobie starosta wspominał przez ten czas słówka czarodziejki, jej wejrzenia, i poddawał analizie pilnej uścisk lekki jej ręki, gdy się żegnała.

Zdawało mu się biednemu, że ten romans, pierwszy takiego znaczenia i rozmiarów w życiu, dawał mu patent dojrzałości; czuł się z dziecka urastającym na mężczyznę i ledwie wysypującego się wąsika pokręcił.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: