- W empik go
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 12 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 12 - ebook
Powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tom 12 to kolejny tom dzieł wybitnego polskiego pisarza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, którego twórczość stanowi niezwykłe połączenie realizmu, historii i refleksji nad ludzką naturą. Kraszewski, będący jednym z najbardziej płodnych autorów XIX wieku, zasłynął jako mistrz literatury obyczajowej i historycznej, tworząc powieści, które na stałe wpisały się w kanon literatury polskiej. Tom 12 zawiera pięć wyjątkowych utworów: 1. Maleparta – opowieść o losach tajemniczego bohatera, którego życie pełne jest intryg i zaskakujących zwrotów akcji. 2. Mayster Bartłomiey – powieść ukazująca życie mistrza rzemieślniczego, który wplątany zostaje w niecodzienne wydarzenia, odzwierciedlające realia epoki. 3. Metamorfozy – refleksyjna powieść o przemianach wewnętrznych i zewnętrznych bohaterów, które prowadzą do niespodziewanych wniosków o ich życiu. 4. Na wysokościach (cykl ‘Męczennicy’) – pierwsza część cyklu ‘Męczennicy’, skupiająca się na duchowych i moralnych dylematach postaci, walczących z przeciwnościami losu. 5. Marynka (cykl ‘Męczennicy’) – druga część cyklu, która ukazuje losy Marynki, młodej kobiety zmagającej się z trudami codzienności oraz miłosnymi i społecznymi zawirowaniami, jako znakomita śpiewaczka stając się w końcu męczennicą sztuki. Ten tom oferuje fascynującą podróż przez różnorodne tematy – od głębokich przemian psychologicznych bohaterów po historie pełne dramatyzmu, osadzone w tętniącej życiem rzeczywistości Kraszewskiego. To obowiązkowa lektura dla miłośników klasycznej polskiej literatury i fanów twórczości autora.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-715-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TOM I.
Mało dziś ludzi pozostało coby pamiętali świetne czasy tego Poleskiego kąta, między Rafałówką, Dąbrowicą, Horodzcem, Stepaniem, gdzie zamożne rodziny Platerów, Olizarów, Urbanowskich, Worcellów, Krasickich, — miały swe rezydencje. W jednej z nich u pp. Urbanowskich przebywał naówczas autor powieści, jako spowinowacony z tym domem. Anielska prawdziwie istota, pani domu, w zimie r. 1843 była chorą, potrzebowała rozrywki — książki nowe zostały wyczerpane, a choć ogromna i przepyszna biblioteka mogła dostarczyć tysiącami dawnych, wybór dla towarzystwa był trudny. Dla rozrywki chorej i jej otoczenia przedsięwziął autor pisać Malepartę, i co napisał we dnie to czytał zwykle wieczorem. Miłe to, dobre, spokojne były czasy i pełne najmilszych nadziei przyszłości. Dziś ten Horodec ruiną w rękach obcych, zbiory rozpierzchłe — pamięć ledwie żywa... a młody ów skrybent, co plądrował po bibliotece korzystając z niej chciwie, jest starym, połamanym wygnańcem na śmieciskach obcych... Sunt lachrimae rerum! Maleparta nam przypomniał stare dzieje — lepsze czasy. — Od roku 1843 do 1874 upłynęło lat trzydzieści i jeden — podanie niegdyś słyszane w Lublinie, w czasie pobytu w szkołach tutejszych, służyło za podstawę opowiadania.
Drezno 1874. Kwiecień.
J. I. Kraszewski.ROZDZIAŁ I.
Znacie zapewne Lublin? Któżby go nie znał dzisiaj, i komuż mile na myśl nie przychodzą wdzięczne jego okolice, stare kościoły, malownicze dwie stare bramy, czysty Kapucyński kościołek, smętna fara, ponury Dominikański, niesmacznie odnowione Jezuickie mury i zamek? Znacie go jakim dziś jest, spokojnym, czystym, odświeżającym się, jak podtatusiały staruszek co nową kładzie perukę i wygala siwą brodę, żeby się wydać młodszym; znacie go z nowemi jego gmachami, z pięknem krakowskiem przedmieściem, z czystemi placami, ogrodami, brukami i szosą. — Ale nie stary to Lublin trybunalski, nie stary to ów gród rokoszowy i jarmarkowy, sławny swemi piwnicami na Winiarach, norymberskiemi sklepami, błotem ulic, wrzawą żołdaków, palestrą z piórem za uchem i szerpetyną u pasa; nie stare to miasto, co się chlubiło kilkudziesiąt kościołami i wskazywało fundacje Leszka Czarnego, co się chlubiło zamkiem w którym Długosz ćwiczył Kazimierzowe dzieci, stołem na którym podpisano Unją, szczerbami w murach, jednemi po ruskich kniaziach, drugiemi po Mindowsie, jeszcze innemi po rokoszanach Zygmuntowskich.
Dzisiejszy Lublin, to jakem wam mówił, staruszek do niepoznania wygolony, wymuskany, wybielony i ani w nim znać jego burzliwej przeszłości. Cofnijmy się ku niej nieco; nie dalej jak ku przeszłemu wiekowi.
Stańmy przeciw głównej budowie, przeciw gmachowi trybunalskiemu, ratuszowi i spojrzyjmy do koła. Co za zgiełk, wrzawa, hałas i plątanina! Z Krakowskiego przedmieścia, z Grodzkiej ulicy, z Dominikańskiej ciągną na sądy karoce, kolasy, taradajki, konni i pieszaki. Deputaci, mecenasy, palestra, pisarkowie, klienci, arbitrowie, ciekawi, przekupnie, żydzi, mieszczanie, mieszczki, pachołcy trybunalscy i miejscy, kozactwo i rajtary panów sędziów, służba i dworzanie i Bóg wie jeszcze kto.
Godzina sądów; już JW. marszałek jaśnie oświeconego trybunału ruszył w poszóstnej karocy, z kwatery swej na Krakowskiem, podle kościółka świętego Ducha, ichmość deputaci, każdy spojrzawszy na zegarek dosiedli ten konia, ten kolasy, ten skromniejszej taradajki. Bo i między ichmość deputatami są ubodzy, są poczciwi, są skromni co nie widzą potrzeby substancji swej na dogodzenie próżności marnować. Każdy z p. deputatów, dworno; czy płatni czy tylko przyjaźni, towarzyszą mu panowie szlachta powietnicy, jedni konno, drudzy czepiając się kolasy, inni przemykając się pieszo ścieszkami pod kamienicami.
Słychać powitania i rozmowy, przekleństwa i śmiechy. Wśród ulicy szaraczkowa szlachta, co do izby dostąpić nie mogła, wstrzymuje tryumfalny pochód deputatów, cisnąc się z prośbami, do uszu i do stóp jaśnie wielmożnych. Służba rozpycha, woźnice krzyczą, szlachta głos podnosi — i karoca rusza dalej.
Największy ścisk u fórty trybunalskiej, u podnóża wschodów wiodących na górę: tu przecisnąć się nie można, młoda palestra zajmuje forpoczty, służba, dworscy! pacholiki wchodzą i schodzą; przekupnie z koszykami na plecach, obwołując swój towar wrzeszczą; powozy zajeżdżają — pachołcy rozpychają tłum. Cała przednia ściana kilko-piętrowego gmachu, oklejona do wysokości pierwszego piętra zapisanemi i zadrukowanemi ogłoszeniami, zawieszona namiotami handlarzy, zastawiona straganami przekupek. Za hałasem gawiedzi nie słychać dzwonów co biją u fary i Dominikanów na wotywę; niekiedy tylko z tego szumu wypłynie na wierzch wrzask jaki, przekleństwo, ogromny śmiech, stukot lub głos dzwonu. I znowu szumi, tętni, gwarzy, wre w tym tłumie, jak w kotle czarownic na sabbacie.
Trudno rozeznać postacie, taki ścisk, tak pełen placyk Bożego ludu, tylko po łbach poznać można z góry patrząc, z czego się składa ta ruchawa masa.
Nad nią wystają rogatywki karmazynowe i białe ichmość pp. deputatów, bobrowe czapki jezuitów, piórami strojne kołpaki wykwintnisiów i czarne aksamitne kapuzy i błyszczące szyszaki nielicznej siły zbrojnej. Niżej pomięszane lisie bramy żydowskich czapek i kapelusze ich czarne, czółka pań mieszczek, żółte stroiki żydowic, szaraczkowe, papuzie, białe, czerwone nakrycia łbów szlacheckich i gołe głowy z rozwianemi od wiatru włosami. Niekiedy po nad tę dziwaczną mozajkę wzniesie się ręka z papierem, ręka z szablą, z laską, z workiem i znowu utonie: niekiedy parskną łby końskie strojne w pióra i złocone trzęsidła, zamachnie bat stangreta, zaświecą gałki mosiężne u karety.
Na wschodach jak na placu, ciżba i zgiełk, ledwie środkiem zostało ciasne przejście na górę, co się rozszerza uszanowaniem dla ichmość deputatów, powolnie, wspaniale, dumnie dążących na sądy i znowu zwęża i zalewa. Ciągną tym przesmykiem po wyżłobionych wschodach sławni mecenasi, adwokaci, plenipotenci, aktorowie spraw, palestranci z tekami pod pachą.
Swawolna młodzież rozpiera się na balustradach i poręczach chichocząc, żartując, drwinki strojąc z mniej zacnych przechodzących, a zwłaszcza z poczciwych domatorów, co z pliką papierów i pokorną miną radziby się od nich czegoś dowiedzieć, w czem zainformować. — Na przejście tylko JW. prezesa i zacniejszych sędziów, ucicha palestra; ale zaledwie za czerwoną szubą zamknęły się drzwi górne, jużci znowu hałas rozpoczyna się w najlepsze.
Jedni rozprawiają o wczorajszych przygodach na Winiarach i Grodzkiej lub żydowskiem mieście, jak się tam powaśnili i pokiereszowali; drudzy z panów mecenasów podkpiwają, inni z mieszczan szydzą, tamci o paniach mieszczkach i kupcowych łaskawych na palestrę z uśmiechem wspominają. A wśród rozmowy to zakłady, to wyzwania, to umowy się zawiązują.
Niechno lisia kapuza żyda ukaże się tylko we drzwiach, jużci na niewiernego wszyscy jak psy na kota, i szczęśliwy jeźli bez guzów pójdzie z kwitkiem, niedowiedziawszy się nawet czego żądał.
Niżej palestry rozstawionej po wschodach, gwarzącej w sieniach, i na placu nawet pod samemi wielkiemi drzwiami, siedzą przekupki i przekupnie. Stary, niegdyś kuchmistrz Jmks. biskupa, przedaje pampuszki ciepłe i pierożki z serem; tłusta obok niego siedząca w czarnem wytartem czółku, wyszczekana baba na zydlu zawieszonym fartuchem, wystawiła bułeczki, pierniki, makagigi, jabłka i inne łakocie. Pani Kasprowej cała ta hałastra nie straszna, licha zjedzą żeby się czego zarumieniła i na co bądź nie odpowiedziała. Dalej za stolikiem zamkniętym na kłódkę, blady, wylękły, rzucający obłąkanemi oczyma nieustanny kozubales płacący, siedzi stary Abraham, lwowski wekslarz; a tak mu strach swego położenia, tak mu nie dobrze, ciasno, tak niebezpieczno, że pomimo kilkonastoletniego przywyknienia, jeszcze dziś jakby pierwszy raz siadł u wrót trybunału. Na jego twarzy czytasz wyryty na wieki, dręczący go niepokój. Nie śmie się odwrócić, boi się obejrzeć, ściska w garści worek, dusi stół nogami i truchleje, a siedzi.
Pod okapem wschodów w wytartym kontuszu, niegdy granatowym, i dawniej bramowanym szychową plecionką, siwy, wywiędły, z białemi prawie oczyma, które pływają w zaczerwienionych powiekach, ściśnionemi usty, brudno-siwym wąsem, wygoloną czupryną, w czarnych wykrzywionych butach, siedzi nad maleńkim stoliczkiem, czerwonego niegdyś sukna obrywkiem osłonionym, eks-mecenas Prozorowicz, dziś zajmujący się pod wschodami trybunalskiemi przepisywaniem potrzebnych na prędce skryptur, pisaniem próśb dla szlachty i t. p.
Dawniej był to wzięty prawnik, ale żona zbyt piękna, nadto młoda, potem trunek zgubili go na konsyderacji i fortunce. Sierota na starość, straciwszy fertyczną małżonkę, która w Warszawie in hospicio umarła zjedzona chorobą, bez sposobu do życia, wyżebrał sobie kątek pod wschodami i póki mu jeszcze oczy służą, pisze. A co napisze to przepije, i wytrzeźwiony pisze znowu, i napisawszy znowu pije. Palestranci go nie wiem czemu szanują; on ich po staremu przywykłszy trochę z góry traktuje. Czasem kiedy nie ma co pisać, a stanie pod wschodami i patrzy na przechodzących, to mu się nie jeden nawet z deputatów skłoni a nie jeden z bundziucznych czerwononosych mecenasów i patronów nizko choć niechętnie czapkuje. A Prozorowicz cicho pod nosem mruczy:
— O! o! patrzcie no go! Sajetowy kontusz, delja na nim rysiami podbita, a jak aplikował u mnie niedawno, to mu imość stare szarawary moje na Nowy Rok dawała i w nogi za to całował!
Na drugiego znowu:
— I to wyszło na ludzi. Panie Jezu Chryste. A miało to głowę jak ceber wielką, a jak ceber wywrócony próżną. I patronuje to teraz. I dmie się! A kiedym replikę mu raz dał przygotować, to djabeł wie co pomatał, pokręcił, żem w nią kazał jemu samemu świecę potem oprawiać!
P. Prozorowicz mruczał tak, póki go kto do stoliczka jego nie odwołał, tam jeźli szlachcic chciał dyktować i mięszać się w układ prośby, albo poprawiać starego wygę, gorzej jeszcze nałajał.
— Cóżto wasze myślicie, żeście lada jakiego złapali skrybenta i możecie znać lepiej odemnie jura consuetudines et formalitates! Nie słyszeliście o Prozorowiczu? hę?
Szlachcic się zacietrzewił, a Prozorowicz nuż na niego.
— Wiele tu jest mecenasów, prokuratorów, patronów, wszystko to aplikowało przy mnie! Nie uczcież mnie wasze rozumu, albo nie, to piszcie sobie sami!
Niedaleko od Prozorowicza stali zawsze kilku czerwononosych, lada jako odzianych, ale pod wyszarzaną suknią ukrywających starannie swoje ubóstwo, patronów niższego rzędu, onych to patronów, co wysługiwali się renomowanym mecenasom, nosili stołki za ichmość deputatami, ścierali połami błoto ze wschodów przed jaśnie wielmoż. marszałkiem, aby gdzie po drodze schwytać za ogón choć maleńką jaką sprawę. Byli to patronowie bez spraw et per consequens bez chleba. Ale niech no się im sprawa w ręce dostała! Wówczas z maleńkiej, malenieczkiej, nic nie znaczącej, rosła w olbrzymie proporcje, przybierała rozmiary nie widziane, przestraszające; rozpadała się na kategorje, rozciągała na mnogie lata, i klient nieszczęśliwy, uplatany, końca jej nie doczekał.
Ci ichmość patronowie czatowali tu na przesmyku na przechodzącą szlachtę ubogą, skąpą, bojaźliwą, co nie chciała lub nie umiała dobić się do wysokich progów sławnych i wziętych mecenasów lubelskich; a schwytawszy pastwę potrzebną, już się więcej nie ukazywali pod wschodami; miejsce ich było na górze. Nie jednego potem w rok, we dwa widziano ciągnącego za sobą długą delją amarantową, lub ogromną niedźwiednią karmazynem pokrytą! Natomiast biedny szlachciura co się w jego dostał łapy, wyciągał rękę po jałmużnę we drzwiach i opowiadał schrypłym głosem cierpliwym słuchaczom cały swój nieszczęśliwy proceder, co go osadził na bruku i z torbami wyprawił.
W ciemnem zagłębieniu framugi, kilku obrosłych, barczystych, posępnych twarzy, błyszczących oczu, stało ludzi. Mówili cicho, a źrenice ich blask jakiś złowrogi rzucające, zwracały się niespokojnie, to na wschody, to na drzwi, jakby kogoś wyglądali, jakby czekali na kogoś. Odzienie ich było barwą ubóstwa, co gorzej nierządu i rozpusty; całe w plamy, w dziury, w nieforemne łaty. Na jednym kubrak, opończa na drugim, giermak stary na innym.
Na przodzie jakby wódz tej garstki ludzi, z bezwstydnem wejrzeniem, ręką na szabli długiej i prawie prostej o żelaznej rękojeści, o pochwach czarnych skórzannych, z głową w górę zadartą, olbrzymim wąsem czarnym, zakręconym na obie strony twarzy, stał wysoki mężczyzna, w płaszczu cudzoziemskiego kroju na ramionach. Z jego twarzy zuchwalstwo i wzgarda ludzi, odwaga bezrozumna i bezwstyd patrzały. Na licu jeszcze nie starem, ślady były wydeptane namiętnościami, niepokojem, całem życiem burzliwem i nierządnem. Oczy krwią zabiegłe, pod oczyma sińce nabrzękłe, policzki blade i jakby nalane, usta sine, a warga ich wierzchnia nadęta, skrzywiona.
Był to wódz tej hałastry bez imienia, bez czci i wiary, hałastry co się zaprzedawała niepoczciwym, potrzebującym fałszywego świadectwa, fałszywej przysięgi, lub po prostu szabli do najazdu, siły do zemsty. Ci ludzie najmowali się za świadki, lub opłaceni za burdę, napadali z szablą na tych których im wskazywano. Garstka ich skryta w ciemnościach jakby się światła lękała, składała się z wywłoków z turmy, szui różnego pochodzenia i stanu. W niej byli i szlachta niegodna szlachty imienia, i mieszczanie i żydzi nawet. Przechrzta stał na jej czele. Gdzie tylko ludzkie namiętności zawołają o pomoc, wyciągając rękę nie próżną, znajdzie się podłość, co wezwaniu, podaniem brudnej swej ręki odpowie. Garstka ta pomnażała się i coraz zmieniała, naczelnik od dawna był jeden. On nią kierował tajemnie, on nią przewodził, chociaż sam nigdy nie występował w roli wodza widocznie. Egzystencja tej bandy mało komu wiadomą była, jakby z ziemi wyrastali ci ludzie i niepotrzebni jakby w ziemię się kryli, dziś inni, jutro inni. Domyślano się tego ohydnego związku, ale go namacać, wyszpiegować go i wskazać sprawiedliwości nie można było. Ci co znali go lepiej, bali się zaczepiać. Wezwani na świadków w sprawie, nagle się ukazywali gdy ich było potrzeba i położywszy rękę na świętej księdze, wyjąknąwszy wyrazy przysięgi, nie pokazywali się więcej. W dwóch, trzech sprawach jednej kadencji, czarny wódz posyłając swych podwładnych, coraz inszych ukazywał na przemiany, tak że nie widziano nigdy z kolei jednego z nich świadkiem w dwóch kategorjach.
Prozorowicz siedząc za swoim stoliczkiem i dmuchając w czerwone przemrożone, długie, brudne i atramentem powalane palce, raz i drugi rzucił okiem na tych ludzi; pokiwał głową, skrzywił usta i szepnął jednemu z patronów bez spraw co to stali niedaleko niego:
— Niechybnie dziś sądzić się musi jakaś sprawa szkaradna — jakieś mysterium iniquitatis wynijdzie na wierzch: patrz waćpan tych ludzi! to to mosanie jak wrony na słotę, nie jawią się chyba przed jakiemś djabelstwem. Są to cygańskie świadki!
Patron pokiwał głową i wnet zwyczajem swoim i towarzyszów, zwrócił oczy na drzwi, zkąd czatował przybycia upragnionej sprawy, i marzonego od lat dwóch klienta.
Ale miasto niego ukazało się wcale co innego. Ruch wielki na placyku przed gmachem ratuszowym, ruch u drzwi, ruch na wschodach, palestra się szykuje i ściska, zostawując szeroką drogę między sobą, ciżba rozstępuje, czapki zmiatują z głów, rozmowy ustają, hałas i wrzawa ucicha.
Marszałek trybunału przyjechał. Ciągnęła go karoca sześcią koni karych zaprzężona, cała malowana i złocona. Koło niego hajduki, kozaki, pachołkowie, pazie, dworzanie, przyjaciele, krewniaki, wojsko nadworne, czereda darmozjadów, słudzy. Zaledwie poważna landara przestawszy się na pasach kołysać, stanęła u drzwi, już oczyścili mu do przejścia zaklapaną błotem ścieszkę, już rozepchnęli lud. — Jaśnie wielmożny, pan z panów, możnej i sławnej rodziny potomek, jeden z senatorów Rzptej, ukazał się z powozu, podtrzymywany pod ręce przez dwóch barczystych hajduków. Na głowie jego chwiała się ogromna sobola czapka, z wierzchem aksamitnym: z pod niej ukazywała się twarz pięknych, szlachetnych, arystokratycznych rysów, ale blada i rozlana, ze zbyt pełnemi policzkami. Oczy jej, coby mogły jaśnieć blaskiem życia i zapałem szlachetnym, okryte były jakby mgłą, osłonione w pół przeźroczystym jakimeś płynem. Usta nabrzmiały, czoło się porysowało przedwcześnie, a silne ciało w miękkiem próżnowaniu i spoczynku gnuśnem, okryło się niezwyczajną na wiek otyłością. Jasno-bląd wąsik wymuskany na wierzchniej wieszający się wardze dodawał niemęzkiej twarzy, nieco charakteru. Trzydzieści i kilka lat tylko miał marszałek, a już tak był ciężki, tak stary i zużyty; tyle przeżył rozkoszy!
I nie dziw, pan wielkich włości, a sierota, w najbliższych coby go odwodzić od rozpusty mogli i wskazać mu surowy cel życia, znalazł podżegaczów do swawoli. Matka cudzoziemka, (bo Polka inaczej by przywiązanie swoje okazała dziecięciu) woziła go po obcych krajach, miękko wychowała i nauczyła szukać w życiu tylko rozkoszy, tylko nasycenia, a potem spoczynku. Dorosłszy, stawszy się panem swej woli, ciągnął dalej poczęte życie gnuśne. Wziętością krewnych otrzymał senatorskie krzesło, prawie dziedziczne w jego rodzie, bo rzadko z niego wychodzące, krewni wysadzili go teraz na pochlebiające dumie gnuśnika urzędowanie, z którego korzystać myśleli dla swych osobistych spraw, wiedząc jak łatwo przewodzić temu, co sobą rządzić nie umie, a choćby potrafił, nie chce. Marszałek był tylko twarzą, za którą dopełniały się ekscesa familji możnej; nie wiedział on że pod błyszczącą obsłoną którą go okryto, było błoto; że na chwilę wyniesiono go aby wszystek brud z siebie na niego zrzucić. Tymczasem ucztował w Lublinie, spijał starego węgrzyna, śmiał się do woli z pociesznej szlachty co go za kolana ściskała, i prawił francuzkie, już wówczas w modzie komplementa, pięknym paniom, co na trybunał, jak na bal zjeżdżały, wabiąc do swych domów nieostrożną bogatą młodzież. Dwór marszałka był liczny i okazały; uczty wystawne, stół otwarty, muzyka wyborna, worek dla przyjaciół i pochlebców otwarty, wszyscy też pod niebiosa go wynosili, a nikt mu nie rzekł, wśród nieustającej uczty, strasznych, ale potrzebnych trzech słow Baltazarowych. Kręciło się i szumiało w tej głowie i szał po szale zajmował miejsce, niedając chwili na wytrzeźwienie, na rozmysł i spojrzenie w przyszłość.
Kilku z panów deputatów przybyli zaraz po marszałku. Pierwszy prawie w trop za nim. Był to wysoki, pięknego oblicza, rycerskiej postawy mężczyzna, ale także znać było po nim, że nie anachorety życie prowadził. Przeszłość namiętna pokazywała się na twarzy znużonej, przeszłość co go jednak nie uczyniła bezmyślnym i bezsilnym jak marszałka. Światłość i dowcip malowały się w oczach deputata; ciało jego nie rozlało się w tej tłustości obrzydłej, którą dźwigał na sobie pierwszy. Więcej mówiący, widzący więcej od niego, nie dał się jeszcze zawojować jak tamten namiętnościom i nie stękał pod ich ciężarem skurczony. Na twarzy deputata dwa jaskrawe rumieńce świadczyły o dobrem śniadaniu, pokręcał zamaszystego wąsa i pomrukując coś pod nosem, rezolutnie przebiegał wschody. Kilku przyjaciół szli za nim, on się do nich odwracał to z konceptem, to z cichem jakiem zwierzeniem. W pierwszej izbie powitał mecenasów uśmiechem, różnej wagi ukłonami i wszedł na salę.
Trzeci, wcale innej miny, zjawił się w tej chwili na wschodach sędzia: średniego wieku, poważnej postaci, surowej twarzy, w stroju obcisłym, ciemnej barwy, bez błyskotek żadnych, opięty, sztywny, z usty zaciśnionemi, podstrzyżonym wąsem, podgolonym włosem, w prostej białej wilczurze na ramionach, z karabelą nie wykwintną na rzemiennym pasku; postępował po wschodach nie patrząc, zdawał się zamyślony. Niżej może niż przed kim innym pochyliły się głowy, dalej rozstąpiła się palestra, bojaźliwym tylko, ukradkowym wzrokiem go zmierzono.
Sławny to był z swej nieugiętej surowości i zamiłowania prawdy człowiek. Usta jego nigdy się najlżejszym niezmazały fałszem, ręka na niesprawiedliwym nie podpisała nigdy wyroku. Każdą sprawę przychodzącą na stół, sumiennie, bacznie, z największą rozpatrywał ścisłością; najmniejszej okoliczności lekce nie ważył i często niecierpliwił towarzyszów swych skrupulatnością nieugiętą. Na żadnych ucztach nie bywał, znajomości unikał, przyjaciół miał mało lub żadnych, żył sam z sobą, ucząc się nieustannie, by jak powiadał, godnym się stać piastowania wielkiego urzędu sędziego, tego przedstawiciela Boskiej sprawiedliwości na ziemi. Niczem go ująć nie było podobna, bo pochlebstwa nienawidził, a czapkowaniem gardził, datku mrąc z głodu by był nie wziął. Nikt częściej od niego nie rozpisywał się na dekretach, i nie stawał przeciw zdaniu wszystkich.
Poczciwy a uciśniony, jakiegokolwiek stanu człowiek, pewien był że w nim znajdzie obrońcę. I nie dość, że za nim stawał za stołem jako sędzia, ale często bardzo z własnej kieszeni opłacał patrona i wiódł sprawę, często nie wahał się, gdy szło o prawdę, rzucić sędziom swym współtowarzyszom piekącą wymówkę przedajności lub lekkości w oczy. Bano się go też niewymownie, ale mimowolnie szanowano. Jest jakiś poczciwy instynkt nawet w zepsutym człowieku, co mu każe szanować cnotę, choć jej pojąć nie umie, naśladować nie chce.
Nieprzystępny postrachom, jak pochlebstwu, sędzia nie zaląkł się nigdy dobytej szabli, pogróżek i rozbestwionego tłumu wichrzycieli. Raz napadnięty, odpowiedział zajadłym, rozdzierając kontusz na piersi:
— Weźcie mi życie jeźli chcecie, w waszej ono mocy, ale nie w waszej zrobić mnie niepoczciwym i krzywoprzysięzcą. Choćbym życie postradał, prawdy się nie zaprę.
I tłum rozstąpił się, zamilkł, szable pochowały, wrzawa zgasła.
Sędzia, wedle zwyczaju wszystkich deputatów, nie miał dworu licznego i przyjaciół płatnych z ubogiej szlachty, co się za innemi, służąc na ich barwie, włóczyła dla reprezentacji. — Do czego mi to? mawiał — przyjaciół płatnych nie potrzebuję, a sługa mi jeden wystarczy!
Do porady miał rozsądnego i znanego z swej uczciwości i biegłości prawnika. Na współtowarzyszów swych patrzał z litością na jednych, z pogardą na drugich. Dopóki nie poznał którego, usiłował każdego nawrócić, próbował przekonać o świętości i wielkości obowiązków sędziego; a gdy nic dokonać nie mógł, ani strasznym sądem Boskim, który często przypominał, ani wzbudzonem uczuciem piękności prawdy i wdziękiem cnoty: — usuwał się dopiero w swą milczącą pogardę.
Jak zapowietrzony, żył on w mieście ludnem, ożywionem, gdzie wszystko wrzało i kipiało przez kilka niedziel w roku, sam jeden, bez towarzystwa, bez przyjaciół, bez stosunków. Ledwie wiedziano, że mieszka u ojców Kapucynów, zkąd codzień niemały kawał drogi pieszo na sądy przybywał.
Na widok jego, nie raz jakby zawstydzeni uciekli hałasujący, uśmierzyli się zajadle nastający, surowszą postać przywdziali rozpustni. Taka jest, powtarzamy, siła cnoty nawet na tych co jej się zaparli. Kto wie, może sam widok tego człowieka, może rozważanie jego uczynków, nie jednego poprawiło, nie jednego od złego wstrzymało? A jak zgorszenie niewinnego, choćby mimowolne, policzy sędzia nasz kiedyś na karb złemu, tak mimowolna zasługa nie zostanie zapewne dobremu zapomnianą.
Mecenasi w większej części już byli uprzedzili przybycie deputatów, i w antikamerze sądowej zajmowali się przeglądaniem papierów, konferowaniem między sobą, układaniem potrzebnych aktów, poprawianiem głosów, naradami ze stroną. Tu łatwo cokolwiek wprawniejsze oko rozeznać mogło, po spokojnych obliczach, patronów od aktorów. Prawnicy z niczem niezachwianą odwagą, widzieli zbliżający się moment przywołania sprawy, aktorowie choć usilnie go pragnący, niespokojni byli i żywo się troskali mającym zapaść wyrokiem. Nie jeden z nich ciągnął w kąt swego obrońcę i tam mu po setny raz kładł w ucho ważne wedle siebie argumenta na swą stronę.
Już godzina sądów nadchodziła i miano przywołać sprawy, gdy na wschodach ukazała się spiesznym dążąca na górę krokiem, nowa postać, co zwróciła na się oczy wszystkich. Był to mężczyzna lat około trzydziestu kilku, wysokiego wzrostu, barczysty, okryty wyszarzaną delją amarantową podbitą niedźwiadkami zrudziałemi, na nim kontusz granatowy wytarty, z pół żupanikiem żółtym atłasowym wyblakłym, przepasany pasem starym. Karabella maleńka, jelce u niej obłamane, i znać dawno z pochew nie wyjmowana, bo się do skóry przykleiła. Na grubym karku pofałdowanym, głowa pochylona na piersi, czoło wypukłe żółtą skórą pokryte, pomarszczone, wyłysiałe; nos ostry, spiczasty, cienki; usta wklęsłe i wązkie, marszczki pod oczyma, do koła ust, na policzkach, na skroniach. Znać wielką jakąś myślą zajęty, bo nie patrzy na nic, na nikogo, ludzi potrąca, tłum rozbija i żwawo idzie. Znać droga mu wiadoma, bo się ni razu wstępując na wschody nie zawahał, nie obejrzał. Za granatowym kontuszem plik papierów zapisanych, laska w ręku.
Na widok jego palestra szeptać poczęła, i wskazywać palcami, a wejrzenia nań rzucane miały coś w sobie bojaźliwego i wzgardliwego razem.
On przeszedł wschody krokiem szybkim i pewnym i zniknął we drzwiach wiodących na sądową salę.
Gdy przebiegał sień, rzucił wzrokiem raz tylko w prawo, w ciemne zagłębienie gdzie stali cygańscy świadkowie, spotkał się wejrzeniem z wodzem tej szui i poszedł niezastanawiając się dalej. Jakkolwiek rzut ten oka był szybki, przelotny i prawie przypadkowy, wszyscy go postrzegli, pierwszy Prozorowicz, kiwnął głową jakby do siebie mówił:
— Rozumiem.
Właśnie przy stoliku eks-mecenasa, a teraz publicznego skribenta, stało kilku młodzieży z palestry; on wskazał im ręką na przechodzącego i mrugnął białemi oczyma:
— Dziś pono jego sprawa przypada!
— Dziś podobno!
— Ciekawe rozwiązanie!
— Jaka sprawa? — spytał jeden z najmłodszych.
— Nie widziałeś wiel. pan kto przechodził? spytał po cichu Prozorowicz, ścierając pył z czerwonego sukna, którem stolik jego był okryty.
— Widziałem, ale nie wiem nic o sprawie.
— Ba! chyba wać żartujesz!
Wszyscy obejrzeli się na młodzika.
Był to może dwudziesto-letni chłopak, gołowąs jeszcze i pierwszoletni podobno aplikant, niedawno ze szkół wypuszczony.
— Może być że nic nie wie — ozwał się któryś z towarzyszy — bo nowicjusz jeszcze.
— Ale już przecie, rzekł Prozorowicz, musiał słyszeć o tym człowieku?
— Ot może i nie — przerwał drugi.
— Dalipan że go nie znam, mówił młody palestrant, widziałem przechodzącego kilkakroć na sądy, ale tyle tu tych panów i butniejszych daleko przesuwa się pod oczyma, żem się o niego nie pytał. — Prozorowicz ruszył ramionami i pogładził czuprynę.
— No, to się waszmość pewnie dowiesz co to za jeden.
I na tem przerwała się rozmowa, bo na wschodach właśnie wszczął się hałas.
Powadziło się dwóch palestrantów z jakąś szlachtą i już mieli się do szabel; hamowało tylko zapał przypomnienie, że to było pod bokiem JO. trybunału, gdzie burda in flagranti delicto, srodze mogła być skarana. Palestranci wyzywali na Winiary na rozprawę krzyżową sztuką, szlachta dążąca na górę, domagała się odroczenia na wieczór. Jakoś przecie porozumiały się strony i ucichło.
Ale tuż z drugiego boku hałas nowy. Abraham lwowski, z zaiskrzonemi oczyma, zapienionemi usty, rozczochraną brodą i włosem, wrzeszczał na kogoś o dopłatę dwóch tynfów niedodanych przy zmianie pieniędzy. Próżniacy zawrócili się ku nowemu hałasowi i skupili do koła stolika wekslarza, któren tem głośniej krzyczał, im więcej miał świadków.
Ręką jedną trzymał za połę obżałowanego, drugą wysoko podniósłszy, jakby wzywał nią ratunku; z otwartych ust potokiem lały się krzyki, przekleństwa, piski, żale, narzekania. Zatrzymany wysłuchawszy wszystkiego i kilkakroć napróżno usiłując wydrzeć się z rąk żyda, dobył nareszcie ze skórzanego worka dwóch tynfów, położył je na stole przed Abrahamem, a gdy żyd łapczywie je garnął, wyciął mu ogromny policzek i zniknął w tłumie. — Żyd jedną ręką za pieniądze, drugą za twarz się schwycił i zaskowytał przeraźliwie; a ciżba do koło stojąca, głośnym śmiechem applaudowała nieznajomemu.
Zaledwie to ucichło, i kilka pojedyńczych tylko głosów ryhotało jeszcze serdecznie z przygody nienawistnego niewiernego, — inny hałas zajął uwagę wszystkich.
Stary ślepy Tatarzyn litewski, z kobzą nielitościwie piszczącą na plecach i piosenką schrzypłym głosem nuconą na ustach, dał się słyszeć z muzyką i śpiewem wzywającemi wymownie litości... Opiewał on nie wiem jaką przygodę, nie wiem jaką dziką nutą, i już próżniacza gawiedź zaczęła się do koła niego gromadzić, aby pieśni słuchać, gdy z drugiej strony Serb z gęślą, z trzeciej Cygan smagławy z drómlą odezwali się. Trzej zapaśnicy spojrzeli po sobie chwilę i każdy co najgłośniej jęli się sprzeciwiać a walczyć kto kogo zagłuszy i pokona.
Tłum podzielił się na trzy części, zatoczył w trzy koła i przed wrotami trybunalskiemi troista zadzwoniła muzyka, zlana w jeden hałas piekielny, z którego kolejno wyskakiwały to głosy kobzy tatarskiej, to gęśli Serba, to cygańskiej drómli.
Ostatnia, wesoły jakiś tańczyk wygrywająca, najwięcej podobno zwabiła ku sobie, bo i Cygan młody co grał na niej, sprytnemi żarcikami, podskoki, pokorno-filuterną miną, wabił mimowolnie; a wykrzykniki jego w przestankach muzyki ubawiały gawiedź. Pieśń zaś Tatarzyna była ponura i dzika jak dźwięk kozy, śpiew Serba żałosny i płaczliwy. Starzy tylko którym ciężko na sercu i chce się zawsze powzdychać — słuchali dwóch siwych śpiewaków. Tym co byli z Litwy stary Tatarzyn, przypominał ojczyznę i lepsze może czasy.
Tymczasem Cygan pstrykał na drómli, potańcowywał, łamane pokazywał sztuki i czarnemi rzucając oczyma do koła, zdawał się razem przypochlebiać się swym słuchaczom i drwić z nich. Na szczęście Tatarzyna i Serba, ktoś się w tłumie ozwał:
— A pomacajcie się po kieszeniach, czy w nich tam także cygańskie ręce nie tańcują!
Na te słowa każdy się schwycił za mieszek i jak wymiótł, pouciekali.