Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieści z dziejów naszych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieści z dziejów naszych - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 388 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TY­SIĄC LAT TEMU.

I ta strze­cha choć ubo­ga,

Cho­ciaż niz­ka, prze­cież bliz­ka

Dla ob­ce­go i dla swe­go;

I od Boga aż do wro­ga

Jest tu miej­sce dla każ­de­go.

Win­cen­ty Pol.

Jesz­cze o pol­skiej zie­mi nie wspo­mi­na­li kro­ni­ka­rze, a i mało kto z po­stron­nych wie­dział co wię­cej nad to, że mię­dzy Bał­ty­kiem, Elbą., Wi­słą a Du­na­jem, roz­sia­dły się licz­ne Sło­wian ple­mio­na, gdy już tam ży­cie sil­nym choć ci­chym pły­nę­ło stru­mie­niem, kwi­tło ży­cie ro­dzin­ne pod pa­try­ar­chal­na, po­wa­gą oj­ców, roz­wi­ja­ło się rol­nic­two, a chów zwie­rząt do­mo­wych da­wał do­bro­byt miesz­kań­com.

Gdy się w po­bli­żu gę­ściej ze­bra­ły ro­dzi­ny, za wspól­ną zgo­dą, łą­czy­ły się w tak zwa­ne opo­la, (może gmi­ny) dla wza­jem­nej po­mo­cy i obro­ny prze­ciw burz­li­wym są­sia­dom, za­pę­dza­ją­cym się z bliz­ka lub zda­la, naj­czę­ściej za gra­bie­żą. Kie­dy z nową ro­dzi­ną, za cia­sno było komu mię­dzy dru­gi­mi, wy­bie­rał so­bie sie­dzi­bę wśród licz­nych bo­rów, wa­lił to­po­rem drze­wa, z pni wzno­sił cha­tę, wy­pa­lał na jej ogni­sku wy­rą­ba­ne ko­rze­nie, póki so­bie tyle otwar­te­go pola nie wy­ro­bił, ile mu go na go­spo­dar­stwo było po­trze­ba.

Ty­siąc lat temu, na nie­wiel­kiem wzgó­rzu wzno­sił się niz­ki, cięż­ki bu­dy­nek, na któ­rym chęt­nie spo­czy­wa­ło oko rzad­kie­go prze­chod­nia, bo ścia­ny z gru­bych kłód mo­drze­wio­wych, dach gru­bo po­kry­ty igli­wiem, przy­ci­śnię­tem sil­nie gięt­kie­mi ga­łę­zia­mi lesz­czy­ny i czę­sto­kół sta­ran­nie chru­stem prze­ple­cio­ny, ka­za­ły się do­my­ślać, że tu za­moż­na ja­kaś prze­sia­du­je ro­dzi­na.

Roz­pa­trzy wszy się bacz­nie do­ko­ła, ła­two było roz­po­znać, jak prze­zor­nym i umie­jęt­nym być mu­siał pierw­szy tej sie­dzi­by za­ło­ży­ciel. Od pół­no­cy zo­sta­wio­no kil­ka­na­ście drzew roz­ło­ży­stych, jak­by tu same w pół­ko­le wy­ro­sły, dla za­sło­nie­nia domu od słot je­sien­nych, zi­mo­wych śnie­życ i za­wiei; da­lej, jak­by na dal­szą, straż wy­smu­kłe dęby w zwar­tej sto­jąc gro­mad­ce, sil­ne­mi ko­na­ry sta­wia­ły opór na­tar­czy­wym wia­trom i bu­rzom sza­lo­nym.

W tym też celu po­zo­sta­wio­no z po­cząt­ku te ol­brzy­my, bo po otwar­tem polu do­ko­ła, pu­stem już w póź­nej je­sie­ni, ster­czą­ce tu i ów­dzie pnie roz­so­cha­te świad­czy­ły, że to uro­dzaj­ne dziś bło­nie przed laty cięż­ką, pra­cą wy­dar­to z pod cie­nia drzew od­wiecz­nych, a wal­ką, z róż­no­rod­nym zwie­rzem przy­własz­czo­no so­bie jego sie­dzi­bę.

Za­głu­szo­na zbi­tym za­ro­stem zie­mia, wy­do­by­ta na słoń­ce, wy­grza­ła się w ożyw­czych jego pro­mie­niach, prze­sią­kła nie­zna­nym bla­skiem i wy­pła­ci­ła się swe­mu od­kryw­cy, bo­ga­to wy­da­jąc po­ży­tecz­ne plo­ny, w miej­sce daw­niej­szych mchów i po­ro­stów, roz­le­ga­ją­cych się do­tąd swo­bod­nie w mro­ku gę­stych la­sów, któ­re w ciem­nych li­niach, w od­da­li, po­ru­sza­ne wia­trem je­sien­nym, wid­nia­ły pra­wie do­ko­ła.

Nie lę­ka­no się jego po­świ­stu w domu na wzgó­rzu sto­ją­cym; je­dy­ny wy­gląd na pole na­wet był za­sło­nię­ty zwie­rzę­ce­mi skó­ra­mi, któ­re roz­pię­te i na­pusz­czo­ne tłusz­czem, mu­sia­ły chro­niąc od zim­na uży­czać we­wnątrz pew­ne­go świa­tła.

Wąz­kie wro­ta zbi­te z rów­nych okrą­gla­ków, ucze­pio­ne na sę­kach za­wia­sa­mi z gru­bej skó­ry dzi­ka, da­wa­ły przy­stęp do wnę­trza rzad­ko wy­cho­dzą­cym miesz­kań­com i rza­dziej jesz­cze za­glą­da­ją­cym tu go­ściom. Po za nie­mi uka­zy­wa­ło się po­dwó­rze, oto­czo­ne z jed­nej stro­ny ścia­ną domu, z dru­giej niż­sze­mi jesz­cze bu­dow­la­mi, zkąd do­cho­dzą­ce rże­nie i po­ryk prze­cią­gły wska­zy­wa­ły, że sta­no­wią, czwo­ro­noż­nych do­mow­ni­ków miesz­ka­nie. Da­lej przy czę­sto­ko­le sta­ło parę pni niz­kich, szorst­ką korą po­kry­tych, a choć w zim­ną obec­ną porę nie sły­chać było sre­brzy­ste­go brzę­ku któ­ry się tu w le­cie roz­le­gał, nie my­lił­by się nikt uzna­jąc je za sie­dzi­bę psz­czó­łek ro­bo­czych, co plo­nem swo­jej pra­cy sło­dzą zbyt nie­raz su­chy chleb rol­ni­ka, je­że­li w cięż­ką, zimę pa­mię­ta o za­bez­pie­cze­niu skrzęt­nych pra­cow­nic od chło­du i gło­du.

Pierw­szy osad­nik tu­tej­szy roz­po­czął cięż­kie swo­je za­da­nie z punk­tu, w któ­rym oprócz zie­mi co go ży­wić mia­ła i błę­ki­tu nie­ba, któ­ry so­bie wła­sną ręką od­sło­nił, by utkwio­ne w sie­kie­rę oczy pod­nieść doń od cza­su do cza­su, zna­łazł też na­pój przej­rzy­sty, krze­pią­cy w zno­ju i roz­le­wa­ją­cy ży­cie do­ko­ła. U stóp ogrom­nej lipy, z pod ka­mie­nia są­czy­ło się z ci­chym szme­rem pra­wie nie­znacz­ne źró­deł­ko, lecz i tu dłoń pra­co­wi­ta po­kie­ro­wa­ła da­rem przy­ro­dy; o kil­ka kro­ków uło­żo­no pła­skie ka­mie­nie, ob­sta­wio­no nie­mi wy­ko­pa­ny po­ni­żej do­łek głę­bo­ki, po­pro­wa­dzo­no ro­wek aż pod czę­sto­kół i otrzy­ma­no całą wy­go­dę do­mo­wą; było źró­dło, sa­dza­wecz­ka ku go­spo­dar­skiej po­trze­bie i stru­my­czek, od­pro­wa­dza­ją­cy zby­wa­ją­cą wodę na co­raz sze­rzej upraw­ne pole, by ży­zność jego pod­nieść i świe­żą utrzy­mać ro­ślin­ność.

Zna­la­zł­szy się w po­dwó­rzu, po­szu­kaj­my miesz­ka­nia. Oto wło­sa­mi jesz­cze po­kry­ta skó­ra ło­sio­wa zwie­sza się z wy­so­ka ku zie­mi; uchyl­my ją, prze­stąp­my ukry­ty po za nią próg wy­so­ki, a znaj­dzie­my się w ob­szer­nej izbie, po któ­rej ro­zej­rzeć się war­to. Mrocz­no w niej; choć na dwo­rze za­le­d­wie się ma ku wie­czo­ro­wi, świa­tło dnia je­sien­ne­go z trud­no­ścią się prze­ci­ska przez okno bło­ną, za­sło­nio­ne, a za­miast oświe­cać ścia­ny, wal­czy owszem z pło­mie­niem sę­ków, pa­lą­cych się w ob­szer­nym ko­mi­nie, wznie­sio­nym na­prze­ciw­ko i znacz­ną część izby zaj­mu­ją­cym. Przy nim ogrom­ne ławy dę­bo­we sta­no­wią naj­głów­niej­sze sprzę­ty; broń róż­ne­go ro­dza­ju, my­śliw­skie i ry­bac­kie przy­rzą­dy, sza­ty i fu­tra po­roz­wie­sza­ne na ścia­nach, do­wo­dzą, że tu do­sta­tek pa­nu­je. W rogu izby z mchów i su­chych li­ści usła­no sze­ro­kie łoże; pu­szy­ste fu­tra niedź­wie­dzie po­kry­wa­ją je do­stat­nio, a wil­ki po­wsze­dnie ro­ze­sła­ły się po­kor­nie pod no­ga­mi i po­kry­ły pod­ło­gę z twar­do ubi­tej zie­mi, wi­docz­nie by się z niej nie wzno­sił chłód i nie do­cho­dził do spo­czy­wa­ją­ce­go na łożu sę­dzi­we­go star­ca. Gło­wa jego o wy­so­kiem czo­le wspie­ra się o ciem­ne skó­ry, a twarz wy­schła i bla­da ostro się od nich od­ci­na, wy­chu­dłe ręce uto­nę­ły pra­wie w ro­so­ma­ko­wem okry­ciu, ale ile­kroć smol­na głow­nia ja­śniej­szym buch­nie pło­mie­niem i po ścia­nach nim po­swa­wo­li, bla­ak ten od­bi­ja się w czar­nych głę­bo­kich oczach, jak­by w nich dru­gie tla­ło ogni­sko, z któ­re­go od cza­su do cza­su gę­ste pry­ska­ją iskry.

Nad ło­żem za­wie­szo­na wiel­ka sie­kie­ra i łuk z koł­cza­nem, na­peł­nio­nym strza­ła­mi, nie­co od­mien­ne kształ­tem od ta­kiej­że bro­ni zdo­bią­cej prze­ciw­le­głą, ścia­nę i znać z daw­niej­sze­go cza­su po­cho­dzą­ce, wi­docz­nie na­le­ża­ły do spo­czy­wa­ją­ce­go; w sa­mym zaś ką­cie przy­twier­dzo­ne do ścia­ny, ja­śniej­szą od nich bar­wą od­zna­cza­ło się kil­ka ma­łych na­czyń i bry­łek gli­nia­nych, któ­rym przy­pa­trzyw­szy się bli­żej, moż­na­by przy­znać po­do­bień­stwo do po­sąż­ków, uży­wa­ją­cych tu wy­so­kie­go zna­cze­nia, bo co raz spoj­rze­nia obec­nych w izbie zwra­ca­ły się ku nim z wy­ra­zem po­sza­no­wa­nia.

Przed ko­mi­nem mło­da jesz­cze nie­wia­sta w ciem­nem pro­stem odzie­niu, przy­klęk­nąw­szy od stro­ny słab­sze­go żaru, wy­cią­ga­ła dłu­giem za­stru­ga­nem drew­nem z pod go­rą­ce­go po­pio­łu ru­mia­ne plac­ki i otarł­szy każ­dy garst­ką zwil­żo­nej sło­my, skła­da­ła na rogu ławy, na któ­rej dzie­wię­cio­let­nia może dzie­wecz­ka sie­dząc, osku­by­wa­ła czar­ne po­ły­skli­we pie­rze, z dwóch głusz­ców i skła­da­ła je w ko­biał­kę uple­cio­ną, z gięt­kich prąt­ków. Twa­rzycz­ka jej ru­mia­na, po­dob­na zu­peł­nie do star­szej ko­bie­ty, wska­zy­wa­ła do­kład­nie, że to mat­ka była i cór­ka, tyl­ko bia­ła i dłu­ga a cien­ka chu­s­ta, przy­sła­nia­ją­ca czar­ny włos i szy­ję go­spo­dy­ni i na­da­ją­ca jej praw­dzi­we zna­cze­nie bia­ło­gło­wy, róż­ni­ła oprócz wie­ku Zbi­gnie­wę od Hal­ki, któ­rej bla­do­zło­te war­ko­cze, wi­jąc się po ciem­nej su­kien­ce, pra­wie do jej bo­sych nó­żek spły­wa­ły.

Dziew­czę do­tknę­ło rącz­ką sto­su plac­ków i zwra­ca­jąc się do mat­ki, rze­kło pół­gło­sem:

– Już prze­sty­gły.

– Mo­żesz za­nieść dzia­do­wi; nim mię­so bę­dzie go­to­we, nie­chaj się tro­chę po­si­li.

Hal­ka wy­ko­na­ła po­le­ce­nie, u gdy sta­rzec, ode­braw­szy cia­sto, gła­skał ręką ja­sną jej głów­kę, unio­sła się skó­ra, drzwi za­sła­nia­ją­ca i schy­lo­ny pod brze­mie­niem drzew­nych sę­ków star­szy od niej wy – ro­stek prze­stą­pił próg, a rzu­ciw­szy pa­li­wo bliz­ko ko­mi­na, wy­pro­sto­wał się, od­gar­nął z czo­ła ciem­ne kę­dzie­rza­we wło­sy i ode­tchnął gło­śno.

– Poco bie­rzesz tyle od razu, Wsze­bo­rze? za­py­ta­ła mat­ka.

– Bo wolę zro­bić od razu co po­trze­ba, rzekł chło­pak i że­bym tak mógł, jak nie mogę, to­bym tu całe dęby za jed­nym za­ma­chem przy­no­sił.

– Jak Wy­rwi­dąb, co nam o nim dzia­dek opo­wia­dał, za­śmia­ła się Hal­ka wra­ca­ją­ca od star­ca.

Brat po­twier­dził gło­wą.

– A gdy­by ci tez Wa­li­gó­ra prze­szko­dził? mó­wi­ła da­lej Hal­ka.

– Nie bę­dzie już Wa­li­gó­ry, rzekł pro­stu­jąc się dum­nie, chy­ba że oby­dwa będą w mo­jej oso­bie.

Uśmiech­nął się dzia­dek na te sło­wa.

– Szko­da, chłop­cze, rzekł zwol­na, że was tu obu nie było, kie­dy mój oj­ciec za­czął to pole kar­czo­wać i trze­ba było ści­nać to­po­rem drze­wa, a ko­rze­nie ich wy­ko­py­wać. My we dwóch le­d­wie na dzień z jed­nym pniem zdo­ła­li­śmy się upo­rać.

– Ale­ście tyle zro­bi­li, od­rzekł Wsze­bór, pod­cho­dząc do łoża, że już dla mnie nic nie zo­sta­ło.

– Wy mło­dzi bę­dzie­cie mie­li inną ro­bo­tę, mó­wił sta­rzec; Zie­mo­wit jesz­cze nie sta­ry, nie po­zwo­li Cze­chom i Mo­ra­wom za­pusz­czać się czę­ściej w na­sze opo­la. Jak do­ro­śniesz, a pój­dą wici na woj­nę, to jak przy­sta­ło na kmie­cia, wraz z oj­cem sta­niesz w po­trze­bie.

– Czas jesz­cze, oj­cze! prze­mó­wi­ła Zbi­gnie­wa; mło­dy taki, a i je­den w cha­cie.

– Nie ko­bie­ce to spra­wy, rzekł su­ro­wo sta­rzec; a nie­wia­sta w mil­cze­niu po­chy­li­ła się znów do ko­mi­na i owi­ja­jąc w zwię­dłe li­ście osku­ba­ne przez Hal­kę ptac­two, wsu­wa­ła je pod żar, gdzie się już pod­pło­my­ki po­pie­kły.

Wsze­bór po­stą­pił ku oknu, zmie­rzył wzro­kiem jed­nę z kłód, z boku przy niem sto­ją­cych, pod­parł ją sil­nem ra­mie­niem i za­to­czył przed wy­gląd, po­tem za­brał się do dru­giej, za­su­nął ją w jed­nej li­nii, i po­ka­za­ło się, że otwór zo­stał za­par­ty i bez­pie­czeń­stwo na noc z ze­wnątrz zu­peł­ne.

Hal­ka pa­trzy­ła cie­ka­wie na bra­ta, a sko­ro się zbli­żył do ogni­ska, przy­cią­gnę­ła go do sie­bie aż przy­siadł obok niej na ła­wie, uję­ła gru­by splot zło­ci­stych swo­ich wło­sów i ocie­ra­jąc spo­co­ne jego czo­ło rze­kła pół­gło­sem:

– Zmo­co­wa­łeś się: pierw­szy do­pie­ro raz za­ta­czasz te pnie ogrom­ne, my­śla­łam, że nie po­do­łasz.

Uśmiech­nął się;

– Nie dziec­kom już, choć mat­ce tak się wy­da­je, a oj­ciec, jak wró­ci, rad bę­dzie, że go i w cięż­szej pra­cy za­stą­pić po­tra­fię, nie tyl­ko w strze­la­niu głusz­ców i ja­rząb­ków.

– Sły­szysz, jak się Obal u wrót tar­ga i mru­czy? Może oj­ciec po­wra­ca…

Prze­cią­głe gwizd­nię­cie dało się sły­szeć na dwo­rze, pies ra­do­śnie za­szcze­kał, Hal­ka zmio­tła szyb­ko resz­tę pie­rzy z ławy, Wsze­bór ze­rwał się na nogi, a sta­rzec rzekł:

– Tak, to Skar­bi­mierz po­wra­ca, po­znam od razu głos jego; trze­ba otwo­rzyć.

Jesz­cze nie do­koń­czył, a już chło­pak wy­sko­czył na po­dwó­rze i wnet dało się sły­szeć ra­do­sne psa skom­le­nie, i męz­ki głos, za­da­ją­cy Wsze­bo­ro­wi py­ta­nia, rów­nie jak jego od­po­wie­dzi. Za chwi­lę, prze­stą­piw­szy próg, sta­nął w izbie wy­so­ki, mio­dy jesz­cze i pięk­ny męż­czy­zna, spoj­rzał by­strem okiem do­ko­ła i po­stą­pił ku ką­to­wi, gdzie sta­ło łoże; schy­lił gło­wę przed oj­cem, czy przed wy­obra­że­niem bo­żyszcz, usta­wio­nych przy ścia­nie i za­py­tał:

– Nic tu się nie zda­rzy­ło?

– Nic: cze­ka­li­śmy na cie­bie, od­po­wie­dział sta­ry.

– Wcze­śniej wró­cić nie mo­głem. I od­wró­cił się do ko­mi­na, przy któ­rym sta­ła spo­koj­nie Zbi­gnie­wa, ocze­ku­jąc swo­jej ko­lei.

– Całe trzy dni cię nie było, rze­kła z czu­ło­ścią, ba­łam się, że może i dziś nie wró­cisz. I ja­sne jej oczy uto­nę­ły w ob­li­czu męża, któ­ry ją do pier­si przy­tu­lał.

Hal­ka tym­cza­sem osu­nę­ła się ojcu do ko­lan, ści­ska­jąc je i piesz­cząc rękę, co się do jej gło­wy spu­ści­ła.

– Gdzie chło­pię? za­py­tał przy­by­ły.

– Pew­no zo­stał przy wro­tach, by je na noc za­przeć.

__ Trze­ba mu bę­dzie po­módz, nie zdo­ła wiel­kim drą­giem po­de­przeć, rzekł oj­ciec.

Mat­ka ręką ku oknu wska­za­ła. Spoj­rzał na za­su­nię­te kło­dy. – Do­brze, że wzra­sta w siłę, może jej nie­za­dłu­go po­trze­ba bę­dzie użyć, po­wie­dział jak­by do sie­bie.

– Skar­bi­mie­rzu! za­wo­łał sta­rzec, wska­zu­jąc ręką miej­sce na łożu.

Syn po­śpie­szył na we­zwa­nie, usiadł i z za­py­tań i od­po­wie­dzi roz­wi­nę­ła się mię­dzy dwo­ma męż­czy­zna­mi żywa, choć na pół gło­śna roz­mo­wa.

Resz­ta ro­dzi­ny tym­cza­sem zaj­mo­wa­ła się czyn­nie ugosz­cze­niem go­spo­da­rza. Na naj­wyż­szej ła­wie pod oknem roz­ło­żo­no plac­ki, po­ło­żo­no po­kaź­ny ka­wał uwę­dzo­nej w dy­mie ło­si­ny, w mi­sie bie­la­ły jaja od żaru stward­nia­łe, Wsze­bór przy­niósł mle­ko w drew­nia­nem na­czy­niu po­wra­ca­jąc z po­dwó­rza; Hal­ka się­gnę­ła w za­ła­mek ścia­ny po nad ławą i zdję­ła kil­ka krót­kich, a u na­sa­dy sze­ro­kich ro­gów żu­bra, któ­re jako kub­ki po­ło­ży­ła bli­sko mle­ka; na­ko­niec Zbi­gnie­wa na cien­kie drew­nia­ne wi­deł­ki chwy­ta­jąc zręcz­nie z pod żaru za­nu­rzo­ne w nim pie­czy­ste, zło­ży­ła je na misę gli­nia­ną i po­nęt­na woń ro­ze­szła się po wszyst­kich za­kąt­kach izby.

Sta­ry So­bie­sław wy­py­ty­wał tym­cza­sem syna z czem wra­cał z po­dró­ży, a po kil­ku ogól­nych wia­do­mo­ściach rzekł:

– A te­raz, o na­szej spra­wie! Gdzie się Po­raj ob­ra­ca!

– Zno­wu go nie zna­la­złem. Jak ka­mień w wodę tak zni­ka, ile razy chcę go spo­tkać. Ale te­raz nie uj­dzie przedem­ną. We­zwa­no opo­la na wiel­ki wiec, sta­nie kto żyje, ja z dru­gi­mi i Po­raj ze swo­imi przyj­dzie, toż da­dzą bogi, że się po tylu la­tach jesz­cze raz spo­tka­my.

– Już ja nie po­do­łam, rzekł z ża­lem sta­rzec, po­glą­da­jąc na broń swo­ją. Pró­bo­wa­łem wczo­raj, nie dźwi­gnie ra­mię sie­kie­ry. Jak wąż chy­try uchy­lał się przed moją dło­nią, póki go uka­rać mo­gła, aż i siły za­bra­kło.

– Uspo­kój­cie się, oj­cze, toż to i moja rzecz; wy za syna, ja za bra­ta po­mścić się mu­szę, a w ostat­ku i Wsze­bór stry­ja pa­mię­ta, ą choć się spra­wie­dli­wość od­wle­cze, stać się jej za­dość musi.

– To mnie jesz­cze przy ży­ciu trzy­ma, rzekł So­bie­sław; bo cóż po­wie­dzieć Do­bro­wo­jo­wi, gdy kie­dy spy­ta, jak uka­ra­ny jego za­bój­ca?

– Żyj­cie zdro­wi, oj­cze, rzekł Skar­bi­mierz, kara go nie mi­nie. Szu­ka­li­śmy go w po­bli­żu jego opo­la, a to duch nie­spo­koj­ny, nie pil­nu­je się domu, ani roli. Trze­ba iść prze­ciw nie­mu, gdzie się swa­rzą a biją; z taką kupą on za­wsze, to na Mi­śnię, to w Cze­chy; te­raz po­wia­da­ją, że daw­no go już nikt nie wi­dział, po­dob­no ku Niem­com się rzu­cił.

– Któż z dzieć­mi w cha­cie?

– Z dzieć­mi? Toż Sła­wo­mir był ró­wie­śni­kiem na­sze­go Do­bro­wo­ja; pew­no z oj­cem się trzy­ma, a Gór­ka…

– Cóż Gór­ka?

– Nie wie o niej nikt z są­sia­dów, pew­nie przy któ­rej świą­ty­ni na po­słu­gę osia­dła.

– Dzie­ci moje! rzekł smut­no sta­rzec, spusz­cza­jąc na pier­si gło­wę; mój Do­bro­wój! W boju twar­dy jak ka­mień, go­rą­cy jak ogień, a w domu do­bry i mięk­ki jak dziec­ko… O Po­ra­ju, Po­ra­ju! bog­daj byś jesz­cze po­padł w moje ręce!

W unie­sie­niu sta­rzec po­wstał na łożu, twarz się jego oży­wi­ła, oczy pa­ła­ły, za­ci­śnię­te pię­ści wy­rzu­cił w po­wie­trze. Syn obe­zna­ny z po­dob­ne­mi wy­bu­cha­mi, chcąc go uko­ić, pod­su­nął się ojcu pod ra­mię, mó­wiąc:

– Wsta­nie­cie oj­cze? W izbie do­brze się ogrza­ło, stół za­sta­wio­ny, już kil­ka dni nie ła­ma­li­śmy z sobą chle­ba.

Zdjął za­wie­szo­ne bliz­ko dłu­gie, fu­trza­ne odzie­nie i za­rzu­cił je na ra­mio­na star­ca. Wsze­bor to wi­dząc, po­sko­czył ojcu w po­moc, mięk­kie z łyka obu­wie ob­ci­snął koło nóg dzia­da, a Hal­ka, któ­ra znać sama mia­ła do tego pra­wo, wy­drza­nym szły­kiem na­kry­ła sę­dzi­wą jego gło­wę.

__ Wspar­ty na ręku syna, pu­ścił się So­bie­sław na dru­gą stro­nę izby, lecz przed ko­mi­nem przy­sta­nął. Wspo­mnie­nia jego oży­wi­ły się zno­wu.

– Co się dzie­je w dru­giej po­ło­wie domu? za­py­tał.

– Tam skła­dy, rze­kła Zbi­gnie­wa, a jest też ką­cik dla mnie i dzie­wecz­ki.

– Do­bro­wo­ja cha­ta! ta­kie samo jak tu za­ło­ży­łem im ogni­sko. My­śla­łem, że so­bie mię­dzy dzieć­mi szczę­śli­wie koń­ca do­ży­ję. Ach, Po­ra­ju!

Zbli­ży­ła się Zbi­gnie­wa, pod­par­ła dru­gie ra­mię star­ca, mó­wiąc z piesz­czo­tą:

– Czy źle wam z nami, oj­cze? Czy wam cze­go bra­ku­je?

– Bra­ku­je mi tego, cze­go już wró­cić nie moż­na i cze­go nie prze­sta­nę nig­dy ża­ło­wać, od­rzekł ła­god­nie: A żeby mi źle być mia­ło mię­dzy wami, nie! Toż w tem cała po­cie­cha moja, że na wa­szę mi­łość i zgo­dę po­glą­dam. Któż to wić? mo­że­by ta Po­ra­jan­ka, przez któ­rą Do­bro­wój ży­cie po­stra­dał, za­kłó­ci­ła ten spo­kój.

Rzu­cił ręką i po­stą­pił ku ła­wie; umiesz­czo­no go wy­god­nie, za­sia­dła ro­dzi­na cała, już Zbi­gnie­wa na­peł­ni­ła rogi mle­kiem i Hal­ka ob­no­si­ła je po ko­lei star­szeń­stwa, gdy z poza wy­glą­du do­szedł głos ja­kiś, niby ci­chy jęk ludz­ki. Wszy­scy w mil­cze­niu zwró­ci­li się w tę stro­nę, jęk się po­wtó­rzył; każ­dy z obec­nych py­ta­ją­ce spoj­rze­nie po­słał do­ko­ła, Skar­bi­mierz rzekł:

– Wyj­rzeć trze­ba; ciem­no i zim­no było gdym wra­cał, może się kto zbił z dro­gi.

– Po­cze­kaj, od­po­wie­dział z ci­cha sta­rzec; sły­szę dwa gło­sy, a i wię­cej ich jesz­cze być może; ostroż­ność nie za­wa­dzi.

– Je­den jest głos dziec­ka albo ko­bie­ty, od­parł go­spo­darz, pójdź, Wsze­bo­rze, zo­sta­niesz we wro­tach z Oba­lem, pil­nu­jąc łań­cu­cha, gdy­by go spu­ścić wy­pa­da­ło, i drąg od pod­par­cia miej pod ręką.

To mó­wiąc, wziął ze ścia­ny lek­ki oszczep, to­po­rek za pas za­ło­żył i wraz z sy­nem znikł za skó­rą, we drzwiach roz­po­star­tą. Po­zo­sta­li z nie­po­ko­jem ocze­ki­wa­li dal­szych na­stępstw, ci­sza pa­no­wa­ła zu­peł­na, tak, że po­mi­mo kłód za­su­nię­tych, sły­chać było gło­sy z za okna.

– Śle­pe­go pro­wa­dzę, prze­mó­wił ci­chy i sła­by głos. drżąc tak, że le­d­wie sło­wa do­sły­szeć było moż­na; da­le­ko nam jesz­cze do domu.

– A dziec­ko po­tknąw­szy się o ko­rzeń, mu­sia­ło zwich­nąć nogę, bo da­lej po­stą­pić nie może, do­dał gru­by, głę­bo­ki, ale schryp­nię­ty głos męz­ki.

– Je­ste­ście przed cha­tą, rzekł Skar­bi­mierz, uj­mij­cie moje ra­mię, schro­ni­cie się przed sło­tą.

– A dzie­cię? Dźwi­gniesz się?

– Nie mogę, oj­cze, idź­cie, ja się za wami po­wlo­kę, od­po­wie­dzia­no sła­bo.

– Chwyć mnie za szy­ję, tak! po­nio­sę cię. – Wsze­bo­rze, wo­łał Skar­bi­mierz, przy­nieś za­pa­lo­ne łu­czy­wo, ciem­no, jak w lo­chu, a Oba­la uczep da­lej, bo ob­cych pro­wa­dzę.

Uspo­ko­jo­na ro­dzi­na po­czę­ła wnet my­śleć o przy­ję­ciu nad­cho­dzą­cych go­ści; zro­bio­no miej­sce na ła­wie, Hal­ka do­rzu­ci­ła drze­wa na ogni­sko, Zbi­gnie­wa spo­glą­da­ła na sza­ty wi­szą­ce po ścia­nach, my­śląc, któ­re poda zzięb­nię­tym i prze­mo­kłym, bo za­uwa­ży­ła, że mąż mó­wił o sło­cie.

W tem pod­nio­sła się za­sło­na skó­rza­na, trzy­mał ją Wsze­bór, mó­wiąc:

– Ostroż­nie! próg wy­so­ki.

I w otwo­rze oka­za­ła się ocze­ki­wa­na gru­pa. Skar­bi­mierz tro­skli­wie obej­mo­wał wy­so­kiej po­sta­ci czło­wie­ka, w krót­kiej dość i li­chej sier­mię­dze, z któ­rej cien­kie­mi stru­my­ka­mi spły­wa­ła prze­ni­ka­ją­ca ją woda desz­czo­wa; szłyk głę­bo­ko wcią­gnię­ty na czo­ło za­sła­niał oczy przy­by­sza, a wąsy i na­strzę­pio­na bro­da, za­kry­wa­ły zu­peł­nie twarz jego tak, że ry­sów wca­le nie moż­na było ro­zej­rzeć. W sil­nych wi­dać ra­mio­nach niósł lek­ko, nie dzie­ci­nę, jak z mowy jego pod oknem wno­sić­by moż­na, ale spo­re­go chłop­ca, któ­ry osła­bio­ny, czy omdla­ły, zwisł bez­wład­nie w tu­lą­cem go ob­ję­ciu.

Prze­stą­piw­szy próg, sta­nął jak­by nie­pew­ny przez chwi­lę, ale Wsze­bór wziąw­szy go lek­ko za rękę, po­wiódł uważ­nie do ławy przy ko­mi­nie sto­ją­cej i rzekł:

– Tu cie­pło, i na ła­wie mo­że­cie zło­żyć swe­go prze­wod­ni­ka; może orzeź­wie­je, a tym­cza­sem ja zo­ba­czę, co się jego no­dze przy­tra­fi­ło.

Nowo przy­by­ły za­sto­so­wał się do tego wska­za­nia i za­siadł obok, trzy­ma­jąc swe­go to­wa­rzy­sza za rękę; ale ten, na pół za­le­d­wie oprzy­tom­niaw­szy, usu­nął nogę za zbli­że­niem Wsze­bo­ra.

– Nie bój­cie się, znam się na­tem, rzekł nie­co ura­żo­ny Wsze­bór, ale zbli­ża, się mat­ka, ona wam jesz­cze le­piej po­ra­dzi:

Ja­koż Zbi­gnie­wa przy­stą­pi­ła do po­dróż­nych, po­da­ła im mle­ko na po­krze­pie­nie, mó­wiąc: Po­zwól­cie mło­dzień­cze, opa­trzeć wa­szę nogę – I zręcz­nie a lek­ko od­wi­nę­ła ści­śnię­ty oko­ło sto­py kur­pik li­po­wy. Noga mała, obrzmia­ła moc­no, znać, bez wzglę­du na cier­pie­nie, wę­dro­wiec szedł na niej dłu­go, aż do­pó­ki ostat­ka sił nie wy­czer­pał; z po­mo­cą cór­ki i syna, go­spo­dy­ni zło­ży­ła go wy­god­nie na ławę, opa­trzy­ła bo­le­sne miej­sce i w zim­nej wo­dzie uma­cza­ną chu­s­tą owi­nąw­szy nogę, okry­ła ją cie­pło. Tym­cza­sem koł­pa­czek spadł z gło­wy ze­mdlo­ne­go i po­ka­za­ła się bła­da, drob­na twa­rzycz­ka, z przy­mknię­te­mi oczy­ma, z ja­sne­mi wło­sa­mi przy­cię­te­mi nad czo­łem, lecz z boku się­ga­ją­ce­mi do ra­mion i z po­wo­du prze­mok­nię­cia przy­le­ga­ją­ce­mi w gru­bych ko­smy­kach do twa­rzy; wy­smu­kłą ki­bić obej­mo­wał pas skó­rza­ny na ciem­nej gru­bej ka­tan­ce, a gdy z uczu­ciem cie­pła i spo­czyn­ku pod­niósł chło­pak po­wie­ki bły­snę­ły z pod nich ciem­no­błę­kit­ne oczy, tak głę­bo­kie i ła­god­ne, że od razu ser­ca pa­trzą­cych po­cią­gnę­ły ku so­bie.

So­bie­sław po­zo­stał jesz­cze na swo­jem miej­scu, syn zaś jego co­raz pod­cho­dził ku nie­mu, zda­jąc ojcu spra­wę ze spo­strze­żeń swo­ich, to znów wra­cał do zgro­ma­dzo­nych przy ogni­sku, prze­ma­wia­jąc do star­sze­go go­ścin.

– Prze­bierz­cie się z tej mo­krej odzie­ży mó­wił: za­wie­szo­na przed ogniem wy­schnie wkrót­ce. Tu oto su­cha sza­ta, po­mo­gę wam chęt­nie.

– Obe­schnę i tak, od­po­wie­dział chry­pli­wie; zmok­nąć dla mnie nie no­wi­na. Byle mi dziec­ko nie ochro­mia­ło! do­dał z nie­po­ko­jem.

– Wasz syn? spy­tał Skar­bi­mierz.

– Moje je­dy­ne dziec­ko, od­po­wie­dział, zo­sta­nę przy niem.

– Jak wa­sza wola. Ale nie­chże tu dzie­ci po­si­łek przy­nio­są, po­krzep­cie się przy­najm­niej po dro­dze.

Po­wo­li wie­cze­rza, za­sta­wio­na pod oknem, prze­nie­sio­ną zo­sta­ła bli­żej ko­mi­na; przy­by­sze ugosz­cze­ni, za­chę­ca­ni ser­decz­nie, mu­sie­li po­si­lić się do­stat­nio, a po­trze­bo­wa­li tego wi­docz­nie, bo z po­ży­wie­niem wstę­po­wa­ły w nich siły, a mło­dzie­niec, wsparł­szy się na łok­ciu, ode­zwał się:

– Cze­mu nie chce­cie osu­szyć się, oj­cze? Mnie tak do­brze, a i wam spo­cząć trze­ba, by pójść da­lej ku do­mo­wi.

– A noga two­ja?… Nieść cię będę, a po dniu dro­gę wska­zy­wać mi bę­dziesz, od­rzekł męż­czy­zna po­nu­ro.

Już te­raz wszy­scy byli obok wę­drow­ców, dzia­dek na­wet opu­ścił ławę i idąc przy ścia­nie, przy­siadł na pień­ku niz­kim, sto­ją­cym bli­sko ko­mi­na, w mil­cze­niu pa­trząc tyl­ko i słu­cha­jąc.

– Idzie­cie sły­szę do domu, mó­wił Skar­bi­mierz i spie­szy­cie znać, ale je­sien­na dro­ga cięż­ka.

– Cięż­ka, jęk­nął gość – cięż­ka bez oczu.

– Daw­no­że­ście ośle­pli? za­py­ta­ła z współ­czu­ciem Zbi­gnie­wa; – znam zio­ła róż­ne, po­ma­ga­ją cza­sem..

– W pło­ną­cej cha­cie zo­sta­ły moje oczy, od­rzekł po­nu­ro. Wy­pro­sto­wał się: wspo­mnie­nie cięż­kiej nie­do­li wzbu­rzy­ło zmar­twia­łą jego isto­tę, pło­mień wy­stą­pił na lica.

– Ja, mąż nie­daw­no, woj, zna­ny mię­dzy in­ny­mi i pro­wa­dzą­cy dru­gich, dziś śle­piec bez bro­ni włó­czę się po zie­mi, u ręki sła­be­go dziec­ka, co mnie jed­no nie opusz­cza.

Na­sta­ła chwi­la mil­cze­nia; dzia­dek uno­sił się na swo­im pniu, błysz­czą­ce spoj­rze­nie utkwił w ob­cym, jak gdy­by w ry­sach jego coś no­we­go upa­try­wał.

Przy­cho­dzień roz­pacz­nie za­ła­ma­ne ręce wsparł na ko­la­nach, pod wra­że­niem sil­ne­go uczu­cia mó­wił da­lej:

– By­łem nie­raz przy na­jaz­dach są­sia­dów, zna­li mnie cze­skie gra­nicz­ni­ki; Mo­raw­cy wil­kiem na­zy­wa­li; – nig­dy nie schy­li­łem czo­ła, nig­dy z pola nie zsze­dłem – aż na­ko­niec…

– Oj­cze, jęk­nął sła­by chło­piec, nie od­na­wiaj­cie bólu, nie od­grze­buj­cie nie­szczę­ścia!

– Aż na­ko­niec, mó­wił śle­py, jak­by nie sły­szał tej proś­by sil­niej­szem uczu­ciem po­rwa­ny; na­ko­niec w czar­ną go­dzi­nę po­szli z na­sze­go opo­la od­waż­niej­si ku nie­miec­kim kre­som, by gra­bież­ców ode­przeć, i ja po­sze­dłem z nimi, – a ze mną po­szedł mój syn je­dy­ny.

– Oj­cze! szep­nę­ło jesz­cze pa­cho­lę, uj­mu­jąc ręce mó­wią­ce­go i sia­da­jąc na ła­wie tuż przy nim.

– Po­legł – stęk­nął głę­bo­ko i gło­wę opu­ścił. Wzię­li nas w za­sadz­kę – z za­par­tej cha­ty by­li­by­śmy się wy­bi­li, ale ją pod­pa­li­li. Wy­dar­li­śmy się ogo­rza­łym wy­glą­dem, mło­dy, nie chciał krzyw­dy da­ro­wać, wpa­da­jąc z orę­żem w po­śród ra­bu­siów, mu­siał się cof­nąć przed na­wa­łą, po­tknął się i za­to­czył w zglisz­cza.

Żywo prze­ję­ty opo­wia­da­niem, Wsze­bór za­py­tał:

– Wi­dzie­li­ście?

Ale Skar­bi­mierz i So­bie­sław dziw­nie też wzru­sze­ni opo­wia­da­niem, pod­cho­dzi­li z pa­ła­ją­ce­mi oczy­ma ku ślep­co­wi; zda­wa­ło się, że dzia­dek urósł, wy­pro­sto­wał się i stał o swo­jej mocy, choć usta mu drża­ły; Skar­bi­mierz za­ło­żył rękę za pas, gdzie tkwił jesz­cze to­po­rek.

Mó­wią­cy nie wi­dział tego, lecz bla­dy jego to­wa­rzysz, zmie­sza­ny i wy­lę­kły, rę­ka­mi oto­czył jego szy­ję, wo­ła­jąc:

– Do­syć już, do­syć!

Śle­pe­mu, mio­ta­ne­mu go­rącz­ką, brzmia­ło w uszach py­ta­nie Wsze­bo­ra.

– Wi­dzia­łem jesz­cze wte­dy, mó­wił, bie­głem na po­moc, sko­czy­łem za nim w pło­mie­nie – na­próż­no! Już wię­cej nie uj­rza­łem Sła­wo­mi­ra.

– Sła­wo­mi­ra! po­wtó­rzy­li wszy­scy miesz­kań­cy go­ścin­nej izby. Imię to wszyst­kim było zna­jo­me i wro­gie, ale te­raz wzru­sza­ło ich do głę­bi ser­ca.

Sta­rzec tyl­ko po­wtó­rzył jesz­cze gro­bo­wym gło­sem:

– Sła­wo­mir!

– A tyś Po­raj! za­bój­ca mego bra­ta, krzyk­nął Skar­bi­mierz.

– Do­bro­wo­ja, mego syna! do­dał dzia­dek. Otóż bo­go­wie po­da­li cię w na­sze ręce!

Ze­rwał się z ławy nie­wi­do­my, nie prze­czył, zrzu­cił szłyk z czo­ła, py­ta­jąc:

– Gdzie je­stem?

– W cha­cie So­bie­sła­wa, rzekł Wsze­bór w od­po­wie­dzi.

W tej chwi­li wszy­scy obec­ni ści­snę­li się do­ko­ła ogni­ska, obcy nie prze­czy­li nie sia­dał, jak­by ocze­ku­jąc na­pa­ści i wy­zy­wa­jąc ją, trzej do­mo­wi męż­czyź­ni zda­wa­li się na­ra­dzać spoj­rze­niem, ale Zbi­gnie­wa sta­nę­ła po­mię­dzy nimi, wy­cią­gnę­ła uro­czy­ście rękę i wy­mó­wi­ła gło­śno a spo­koj­nie.

– Tak, od­da­li nam Bo­go­wie w ręce Po­ra­ja, ale jako go­ścia!

– Jako go­ścia! po­wtó­rzo­no po­waż­nie do­ko­ła. Opa­dły go­to­we do wal­ki ręce, So­bie­sław bez­wład­nie i ze spusz­czo­ną gło­wą opu­ścił się na pień, na któ­rym przed chwi­lą spo­czy­wał, umilkł Skar­bi­mierz, przy­su­wa­jąc się do ojca i głę­bo­kie do­ko­ła za­le­gło mil­cze­nie.

Po­raj stał jesz­cze; roz­wia­ne wło­sy spa­da­ły mu na czo­ło i za­mknię­to oczy, cze­kał. Na­ko­niec rzekł po­wo­li i smut­nie:

– Uderz, So­bie­sła­wie! masz pra­wo. Przed tobą nig­dy­bym gło­wy ani pier­si mo­jej nie bro­nił. A! te­raz wiem, co to za cios ręka ci moja za­da­ła. Ma­cie mnie, uderz­cie wszy­scy, bo i co mi po ży­ciu!

Bla­de chło­pię pod­nio­sło się tak­że, uję­ło w pas sto­ją­ce­go i opu­ści­ło się na jego bio­dra, wi­docz­nie go­to­we dzie­lić los, ja­ki­by go spo­tkał. I dziw­nie zmie­ni­ła się ta twarz dzie­cię­ca te­raz, kie­dy z wy­ra­zem bólu i zmę­cze­nia po­wio­dło w koło błę­kit­ne­mi oczy­ma. Cho­ciaż ma­łe­go wzro­stu, nikt­by już tej po­sta­ci nie na­zwał dziec­kiem; zwię­dłe lice, wy­so­kie w drob­ne rysy po­kre­ślo­ne czo­ło i bo­le­śnie ści­śnię­te usta, tyle ma­lo­wa­ły cier­pie­nia, że obok tego ślep­ca, nie za syna jego, ale ra­czej za tro­skli­wą opie­kun­kę wziąć ją było moż­na.

Tyl­ko jed­no! mó­wił Po­raj. Gdy po­msty do­ko­na­cie, do­staw­cie bez­piecz­nie to dzie­cię, gdzie pra­gnąć bę­dzie.

Wśród ci­szy, w któ­rej sło­wa śle­pe­go od­bi­ja­ły się je­dy­nie, w umy­śle star­szych mę­żów cięż­ka to­czy­ła się wal­ka; od­by­wa­ły ją piesz­czo­na od lat kil­ku myśl ze­msty i od­we­tu, li­tość nad skru­szo­nym i star­tym w proch wro­giem, i wro­dzo­ne uczu­cie pol­skiej go­ścin­no­ści; bo od po­cząt­ku ist­nie­nia każ­de­go tu­tej­sze­go miesz­kań­ca, gość był mu świę­to­ścią, któ­rej ży­ciem swo­jem bro­nić był go­tów. Po nie­ja­kim cza­sie, So­bie­sław pod­niósł sę­dzi­wą gło­wę i rzekł po­waż­nie:

– Kto mówi o po­mście kie­dy gość w mo­ich pro­gach? Nie mścić się czło­wie­ko­wi, gdzie już z karą prze­szli bo­go­wie!

– Pójdź­my po­dzie­lić się chle­bem, za­wo­ła­ła go­spo­dy­ni, bio­rąc pod rękę dziw­ną ja­sno­wło­są isto­tę i po­ma­ga­jąc jej przejść do ogól­nej ławy; tam po­wo­li ze­bra­li się wszy­scy, za­sie­dli bez wy­bo­ru i po­da­wa­li przy­by­szom naj­ru­mień­sze pod­pło­my­ki z ży­cze­niem: na zdro­wie! Zbi­gnie­wa szep­nę­ła Wsze­bo­ro­wi słów­ko i nie­za­dłu­go mło­dzie­niec przy­niósł cza­rę pie­nią­cą sią słod­kim, na­po­jem, któ­rym w wy­płu­ka­ne przez Hal­kę rogi na­la­no po brze­gi i raz jesz­cze speł­nio­no za zdro­wie i szczę­śli­wy po­wrót go­ści do domu.

– A wte­dy, rzekł Po­raj spo­koj­nie, wte­dy sta­nę wam gdzie i jak ze­chce­cie.

– Już nie do od­we­tu, od­po­wie­dział rów­nie po­waż­nie So­bie­sław. Do­peł­ni­li go Bo­go­wie i sto­ją mię­dzy nami.

Jak ze­szła resz­ta tego wie­czo­ru, ła­two się już do­my­ślać; Zbi­gnie­wa z dzieć­mi ra­da­by, jak to mó­wią, nie­ba go­ściom przy­chy­lić; ota­cza­li ich też wszyst­kiem, co było naj­lep­sze­go, zga­dy­wa­li my­śli, nie ba­da­jąc cie­ka­wie, lę­ka­li się bo­wiem znów przy­wieść cięż­kie wspo­mnie­nia, cho­ciaż po­waż­ny a dziw­ny chło­pak zwra­cał mi­mo­wol­nie całą ich uwa­gę. Hal­ka po­słu­gi­wa­ła mu sta­ran­nie; przy­nio­sła pie­nie­czek pod cier­pią­cą nogę, przy­su­nę­ła kró­becz­kę z le­śne­mi tarn­ka­mi, któ­re sama bar­dzo lu­bi­ła, na­ko­niec dłu­żej wy­trzy­mać nie mo­gąc, spy­ta­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: