- W empik go
Powieści z dziejów naszych - ebook
Powieści z dziejów naszych - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 388 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I ta strzecha choć uboga,
Chociaż nizka, przecież blizka
Dla obcego i dla swego;
I od Boga aż do wroga
Jest tu miejsce dla każdego.
Wincenty Pol.
Jeszcze o polskiej ziemi nie wspominali kronikarze, a i mało kto z postronnych wiedział co więcej nad to, że między Bałtykiem, Elbą., Wisłą a Dunajem, rozsiadły się liczne Słowian plemiona, gdy już tam życie silnym choć cichym płynęło strumieniem, kwitło życie rodzinne pod patryarchalna, powagą ojców, rozwijało się rolnictwo, a chów zwierząt domowych dawał dobrobyt mieszkańcom.
Gdy się w pobliżu gęściej zebrały rodziny, za wspólną zgodą, łączyły się w tak zwane opola, (może gminy) dla wzajemnej pomocy i obrony przeciw burzliwym sąsiadom, zapędzającym się z blizka lub zdala, najczęściej za grabieżą. Kiedy z nową rodziną, za ciasno było komu między drugimi, wybierał sobie siedzibę wśród licznych borów, walił toporem drzewa, z pni wznosił chatę, wypalał na jej ognisku wyrąbane korzenie, póki sobie tyle otwartego pola nie wyrobił, ile mu go na gospodarstwo było potrzeba.
Tysiąc lat temu, na niewielkiem wzgórzu wznosił się nizki, ciężki budynek, na którym chętnie spoczywało oko rzadkiego przechodnia, bo ściany z grubych kłód modrzewiowych, dach grubo pokryty igliwiem, przyciśniętem silnie giętkiemi gałęziami leszczyny i częstokół starannie chrustem przepleciony, kazały się domyślać, że tu zamożna jakaś przesiaduje rodzina.
Rozpatrzy wszy się bacznie dokoła, łatwo było rozpoznać, jak przezornym i umiejętnym być musiał pierwszy tej siedziby założyciel. Od północy zostawiono kilkanaście drzew rozłożystych, jakby tu same w półkole wyrosły, dla zasłonienia domu od słot jesiennych, zimowych śnieżyc i zawiei; dalej, jakby na dalszą, straż wysmukłe dęby w zwartej stojąc gromadce, silnemi konary stawiały opór natarczywym wiatrom i burzom szalonym.
W tym też celu pozostawiono z początku te olbrzymy, bo po otwartem polu dokoła, pustem już w późnej jesieni, sterczące tu i ówdzie pnie rozsochate świadczyły, że to urodzajne dziś błonie przed laty ciężką, pracą wydarto z pod cienia drzew odwiecznych, a walką, z różnorodnym zwierzem przywłaszczono sobie jego siedzibę.
Zagłuszona zbitym zarostem ziemia, wydobyta na słońce, wygrzała się w ożywczych jego promieniach, przesiąkła nieznanym blaskiem i wypłaciła się swemu odkrywcy, bogato wydając pożyteczne plony, w miejsce dawniejszych mchów i porostów, rozlegających się dotąd swobodnie w mroku gęstych lasów, które w ciemnych liniach, w oddali, poruszane wiatrem jesiennym, widniały prawie dokoła.
Nie lękano się jego poświstu w domu na wzgórzu stojącym; jedyny wygląd na pole nawet był zasłonięty zwierzęcemi skórami, które rozpięte i napuszczone tłuszczem, musiały chroniąc od zimna użyczać wewnątrz pewnego światła.
Wązkie wrota zbite z równych okrąglaków, uczepione na sękach zawiasami z grubej skóry dzika, dawały przystęp do wnętrza rzadko wychodzącym mieszkańcom i rzadziej jeszcze zaglądającym tu gościom. Po za niemi ukazywało się podwórze, otoczone z jednej strony ścianą domu, z drugiej niższemi jeszcze budowlami, zkąd dochodzące rżenie i poryk przeciągły wskazywały, że stanowią, czworonożnych domowników mieszkanie. Dalej przy częstokole stało parę pni nizkich, szorstką korą pokrytych, a choć w zimną obecną porę nie słychać było srebrzystego brzęku który się tu w lecie rozlegał, nie myliłby się nikt uznając je za siedzibę pszczółek roboczych, co plonem swojej pracy słodzą zbyt nieraz suchy chleb rolnika, jeżeli w ciężką, zimę pamięta o zabezpieczeniu skrzętnych pracownic od chłodu i głodu.
Pierwszy osadnik tutejszy rozpoczął ciężkie swoje zadanie z punktu, w którym oprócz ziemi co go żywić miała i błękitu nieba, który sobie własną ręką odsłonił, by utkwione w siekierę oczy podnieść doń od czasu do czasu, znałazł też napój przejrzysty, krzepiący w znoju i rozlewający życie dokoła. U stóp ogromnej lipy, z pod kamienia sączyło się z cichym szmerem prawie nieznaczne źródełko, lecz i tu dłoń pracowita pokierowała darem przyrody; o kilka kroków ułożono płaskie kamienie, obstawiono niemi wykopany poniżej dołek głęboki, poprowadzono rowek aż pod częstokół i otrzymano całą wygodę domową; było źródło, sadzaweczka ku gospodarskiej potrzebie i strumyczek, odprowadzający zbywającą wodę na coraz szerzej uprawne pole, by żyzność jego podnieść i świeżą utrzymać roślinność.
Znalazłszy się w podwórzu, poszukajmy mieszkania. Oto włosami jeszcze pokryta skóra łosiowa zwiesza się z wysoka ku ziemi; uchylmy ją, przestąpmy ukryty po za nią próg wysoki, a znajdziemy się w obszernej izbie, po której rozejrzeć się warto. Mroczno w niej; choć na dworze zaledwie się ma ku wieczorowi, światło dnia jesiennego z trudnością się przeciska przez okno błoną, zasłonione, a zamiast oświecać ściany, walczy owszem z płomieniem sęków, palących się w obszernym kominie, wzniesionym naprzeciwko i znaczną część izby zajmującym. Przy nim ogromne ławy dębowe stanowią najgłówniejsze sprzęty; broń różnego rodzaju, myśliwskie i rybackie przyrządy, szaty i futra porozwieszane na ścianach, dowodzą, że tu dostatek panuje. W rogu izby z mchów i suchych liści usłano szerokie łoże; puszyste futra niedźwiedzie pokrywają je dostatnio, a wilki powszednie rozesłały się pokornie pod nogami i pokryły podłogę z twardo ubitej ziemi, widocznie by się z niej nie wznosił chłód i nie dochodził do spoczywającego na łożu sędziwego starca. Głowa jego o wysokiem czole wspiera się o ciemne skóry, a twarz wyschła i blada ostro się od nich odcina, wychudłe ręce utonęły prawie w rosomakowem okryciu, ale ilekroć smolna głownia jaśniejszym buchnie płomieniem i po ścianach nim poswawoli, blaak ten odbija się w czarnych głębokich oczach, jakby w nich drugie tlało ognisko, z którego od czasu do czasu gęste pryskają iskry.
Nad łożem zawieszona wielka siekiera i łuk z kołczanem, napełnionym strzałami, nieco odmienne kształtem od takiejże broni zdobiącej przeciwległą, ścianę i znać z dawniejszego czasu pochodzące, widocznie należały do spoczywającego; w samym zaś kącie przytwierdzone do ściany, jaśniejszą od nich barwą odznaczało się kilka małych naczyń i bryłek glinianych, którym przypatrzywszy się bliżej, możnaby przyznać podobieństwo do posążków, używających tu wysokiego znaczenia, bo co raz spojrzenia obecnych w izbie zwracały się ku nim z wyrazem poszanowania.
Przed kominem młoda jeszcze niewiasta w ciemnem prostem odzieniu, przyklęknąwszy od strony słabszego żaru, wyciągała długiem zastruganem drewnem z pod gorącego popiołu rumiane placki i otarłszy każdy garstką zwilżonej słomy, składała na rogu ławy, na której dziewięcioletnia może dzieweczka siedząc, oskubywała czarne połyskliwe pierze, z dwóch głuszców i składała je w kobiałkę uplecioną, z giętkich prątków. Twarzyczka jej rumiana, podobna zupełnie do starszej kobiety, wskazywała dokładnie, że to matka była i córka, tylko biała i długa a cienka chusta, przysłaniająca czarny włos i szyję gospodyni i nadająca jej prawdziwe znaczenie białogłowy, różniła oprócz wieku Zbigniewę od Halki, której bladozłote warkocze, wijąc się po ciemnej sukience, prawie do jej bosych nóżek spływały.
Dziewczę dotknęło rączką stosu placków i zwracając się do matki, rzekło półgłosem:
– Już przestygły.
– Możesz zanieść dziadowi; nim mięso będzie gotowe, niechaj się trochę posili.
Halka wykonała polecenie, u gdy starzec, odebrawszy ciasto, głaskał ręką jasną jej główkę, uniosła się skóra, drzwi zasłaniająca i schylony pod brzemieniem drzewnych sęków starszy od niej wy – rostek przestąpił próg, a rzuciwszy paliwo blizko komina, wyprostował się, odgarnął z czoła ciemne kędzierzawe włosy i odetchnął głośno.
– Poco bierzesz tyle od razu, Wszeborze? zapytała matka.
– Bo wolę zrobić od razu co potrzeba, rzekł chłopak i żebym tak mógł, jak nie mogę, tobym tu całe dęby za jednym zamachem przynosił.
– Jak Wyrwidąb, co nam o nim dziadek opowiadał, zaśmiała się Halka wracająca od starca.
Brat potwierdził głową.
– A gdyby ci tez Waligóra przeszkodził? mówiła dalej Halka.
– Nie będzie już Waligóry, rzekł prostując się dumnie, chyba że obydwa będą w mojej osobie.
Uśmiechnął się dziadek na te słowa.
– Szkoda, chłopcze, rzekł zwolna, że was tu obu nie było, kiedy mój ojciec zaczął to pole karczować i trzeba było ścinać toporem drzewa, a korzenie ich wykopywać. My we dwóch ledwie na dzień z jednym pniem zdołaliśmy się uporać.
– Aleście tyle zrobili, odrzekł Wszebór, podchodząc do łoża, że już dla mnie nic nie zostało.
– Wy młodzi będziecie mieli inną robotę, mówił starzec; Ziemowit jeszcze nie stary, nie pozwoli Czechom i Morawom zapuszczać się częściej w nasze opola. Jak dorośniesz, a pójdą wici na wojnę, to jak przystało na kmiecia, wraz z ojcem staniesz w potrzebie.
– Czas jeszcze, ojcze! przemówiła Zbigniewa; młody taki, a i jeden w chacie.
– Nie kobiece to sprawy, rzekł surowo starzec; a niewiasta w milczeniu pochyliła się znów do komina i owijając w zwiędłe liście oskubane przez Halkę ptactwo, wsuwała je pod żar, gdzie się już podpłomyki popiekły.
Wszebór postąpił ku oknu, zmierzył wzrokiem jednę z kłód, z boku przy niem stojących, podparł ją silnem ramieniem i zatoczył przed wygląd, potem zabrał się do drugiej, zasunął ją w jednej linii, i pokazało się, że otwór został zaparty i bezpieczeństwo na noc z zewnątrz zupełne.
Halka patrzyła ciekawie na brata, a skoro się zbliżył do ogniska, przyciągnęła go do siebie aż przysiadł obok niej na ławie, ujęła gruby splot złocistych swoich włosów i ocierając spocone jego czoło rzekła półgłosem:
– Zmocowałeś się: pierwszy dopiero raz zataczasz te pnie ogromne, myślałam, że nie podołasz.
Uśmiechnął się;
– Nie dzieckom już, choć matce tak się wydaje, a ojciec, jak wróci, rad będzie, że go i w cięższej pracy zastąpić potrafię, nie tylko w strzelaniu głuszców i jarząbków.
– Słyszysz, jak się Obal u wrót targa i mruczy? Może ojciec powraca…
Przeciągłe gwizdnięcie dało się słyszeć na dworze, pies radośnie zaszczekał, Halka zmiotła szybko resztę pierzy z ławy, Wszebór zerwał się na nogi, a starzec rzekł:
– Tak, to Skarbimierz powraca, poznam od razu głos jego; trzeba otworzyć.
Jeszcze nie dokończył, a już chłopak wyskoczył na podwórze i wnet dało się słyszeć radosne psa skomlenie, i męzki głos, zadający Wszeborowi pytania, równie jak jego odpowiedzi. Za chwilę, przestąpiwszy próg, stanął w izbie wysoki, miody jeszcze i piękny mężczyzna, spojrzał bystrem okiem dokoła i postąpił ku kątowi, gdzie stało łoże; schylił głowę przed ojcem, czy przed wyobrażeniem bożyszcz, ustawionych przy ścianie i zapytał:
– Nic tu się nie zdarzyło?
– Nic: czekaliśmy na ciebie, odpowiedział stary.
– Wcześniej wrócić nie mogłem. I odwrócił się do komina, przy którym stała spokojnie Zbigniewa, oczekując swojej kolei.
– Całe trzy dni cię nie było, rzekła z czułością, bałam się, że może i dziś nie wrócisz. I jasne jej oczy utonęły w obliczu męża, który ją do piersi przytulał.
Halka tymczasem osunęła się ojcu do kolan, ściskając je i pieszcząc rękę, co się do jej głowy spuściła.
– Gdzie chłopię? zapytał przybyły.
– Pewno został przy wrotach, by je na noc zaprzeć.
__ Trzeba mu będzie pomódz, nie zdoła wielkim drągiem podeprzeć, rzekł ojciec.
Matka ręką ku oknu wskazała. Spojrzał na zasunięte kłody. – Dobrze, że wzrasta w siłę, może jej niezadługo potrzeba będzie użyć, powiedział jakby do siebie.
– Skarbimierzu! zawołał starzec, wskazując ręką miejsce na łożu.
Syn pośpieszył na wezwanie, usiadł i z zapytań i odpowiedzi rozwinęła się między dwoma mężczyznami żywa, choć na pół głośna rozmowa.
Reszta rodziny tymczasem zajmowała się czynnie ugoszczeniem gospodarza. Na najwyższej ławie pod oknem rozłożono placki, położono pokaźny kawał uwędzonej w dymie łosiny, w misie bielały jaja od żaru stwardniałe, Wszebór przyniósł mleko w drewnianem naczyniu powracając z podwórza; Halka sięgnęła w załamek ściany po nad ławą i zdjęła kilka krótkich, a u nasady szerokich rogów żubra, które jako kubki położyła blisko mleka; nakoniec Zbigniewa na cienkie drewniane widełki chwytając zręcznie z pod żaru zanurzone w nim pieczyste, złożyła je na misę glinianą i ponętna woń rozeszła się po wszystkich zakątkach izby.
Stary Sobiesław wypytywał tymczasem syna z czem wracał z podróży, a po kilku ogólnych wiadomościach rzekł:
– A teraz, o naszej sprawie! Gdzie się Poraj obraca!
– Znowu go nie znalazłem. Jak kamień w wodę tak znika, ile razy chcę go spotkać. Ale teraz nie ujdzie przedemną. Wezwano opola na wielki wiec, stanie kto żyje, ja z drugimi i Poraj ze swoimi przyjdzie, toż dadzą bogi, że się po tylu latach jeszcze raz spotkamy.
– Już ja nie podołam, rzekł z żalem starzec, poglądając na broń swoją. Próbowałem wczoraj, nie dźwignie ramię siekiery. Jak wąż chytry uchylał się przed moją dłonią, póki go ukarać mogła, aż i siły zabrakło.
– Uspokójcie się, ojcze, toż to i moja rzecz; wy za syna, ja za brata pomścić się muszę, a w ostatku i Wszebór stryja pamięta, ą choć się sprawiedliwość odwlecze, stać się jej zadość musi.
– To mnie jeszcze przy życiu trzyma, rzekł Sobiesław; bo cóż powiedzieć Dobrowojowi, gdy kiedy spyta, jak ukarany jego zabójca?
– Żyjcie zdrowi, ojcze, rzekł Skarbimierz, kara go nie minie. Szukaliśmy go w pobliżu jego opola, a to duch niespokojny, nie pilnuje się domu, ani roli. Trzeba iść przeciw niemu, gdzie się swarzą a biją; z taką kupą on zawsze, to na Miśnię, to w Czechy; teraz powiadają, że dawno go już nikt nie widział, podobno ku Niemcom się rzucił.
– Któż z dziećmi w chacie?
– Z dziećmi? Toż Sławomir był rówieśnikiem naszego Dobrowoja; pewno z ojcem się trzyma, a Górka…
– Cóż Górka?
– Nie wie o niej nikt z sąsiadów, pewnie przy której świątyni na posługę osiadła.
– Dzieci moje! rzekł smutno starzec, spuszczając na piersi głowę; mój Dobrowój! W boju twardy jak kamień, gorący jak ogień, a w domu dobry i miękki jak dziecko… O Poraju, Poraju! bogdaj byś jeszcze popadł w moje ręce!
W uniesieniu starzec powstał na łożu, twarz się jego ożywiła, oczy pałały, zaciśnięte pięści wyrzucił w powietrze. Syn obeznany z podobnemi wybuchami, chcąc go ukoić, podsunął się ojcu pod ramię, mówiąc:
– Wstaniecie ojcze? W izbie dobrze się ogrzało, stół zastawiony, już kilka dni nie łamaliśmy z sobą chleba.
Zdjął zawieszone blizko długie, futrzane odzienie i zarzucił je na ramiona starca. Wszebor to widząc, poskoczył ojcu w pomoc, miękkie z łyka obuwie obcisnął koło nóg dziada, a Halka, która znać sama miała do tego prawo, wydrzanym szłykiem nakryła sędziwą jego głowę.
__ Wsparty na ręku syna, puścił się Sobiesław na drugą stronę izby, lecz przed kominem przystanął. Wspomnienia jego ożywiły się znowu.
– Co się dzieje w drugiej połowie domu? zapytał.
– Tam składy, rzekła Zbigniewa, a jest też kącik dla mnie i dzieweczki.
– Dobrowoja chata! takie samo jak tu założyłem im ognisko. Myślałem, że sobie między dziećmi szczęśliwie końca dożyję. Ach, Poraju!
Zbliżyła się Zbigniewa, podparła drugie ramię starca, mówiąc z pieszczotą:
– Czy źle wam z nami, ojcze? Czy wam czego brakuje?
– Brakuje mi tego, czego już wrócić nie można i czego nie przestanę nigdy żałować, odrzekł łagodnie: A żeby mi źle być miało między wami, nie! Toż w tem cała pociecha moja, że na waszę miłość i zgodę poglądam. Któż to wić? możeby ta Porajanka, przez którą Dobrowój życie postradał, zakłóciła ten spokój.
Rzucił ręką i postąpił ku ławie; umieszczono go wygodnie, zasiadła rodzina cała, już Zbigniewa napełniła rogi mlekiem i Halka obnosiła je po kolei starszeństwa, gdy z poza wyglądu doszedł głos jakiś, niby cichy jęk ludzki. Wszyscy w milczeniu zwrócili się w tę stronę, jęk się powtórzył; każdy z obecnych pytające spojrzenie posłał dokoła, Skarbimierz rzekł:
– Wyjrzeć trzeba; ciemno i zimno było gdym wracał, może się kto zbił z drogi.
– Poczekaj, odpowiedział z cicha starzec; słyszę dwa głosy, a i więcej ich jeszcze być może; ostrożność nie zawadzi.
– Jeden jest głos dziecka albo kobiety, odparł gospodarz, pójdź, Wszeborze, zostaniesz we wrotach z Obalem, pilnując łańcucha, gdyby go spuścić wypadało, i drąg od podparcia miej pod ręką.
To mówiąc, wziął ze ściany lekki oszczep, toporek za pas założył i wraz z synem znikł za skórą, we drzwiach rozpostartą. Pozostali z niepokojem oczekiwali dalszych następstw, cisza panowała zupełna, tak, że pomimo kłód zasuniętych, słychać było głosy z za okna.
– Ślepego prowadzę, przemówił cichy i słaby głos. drżąc tak, że ledwie słowa dosłyszeć było można; daleko nam jeszcze do domu.
– A dziecko potknąwszy się o korzeń, musiało zwichnąć nogę, bo dalej postąpić nie może, dodał gruby, głęboki, ale schrypnięty głos męzki.
– Jesteście przed chatą, rzekł Skarbimierz, ujmijcie moje ramię, schronicie się przed słotą.
– A dziecię? Dźwigniesz się?
– Nie mogę, ojcze, idźcie, ja się za wami powlokę, odpowiedziano słabo.
– Chwyć mnie za szyję, tak! poniosę cię. – Wszeborze, wołał Skarbimierz, przynieś zapalone łuczywo, ciemno, jak w lochu, a Obala uczep dalej, bo obcych prowadzę.
Uspokojona rodzina poczęła wnet myśleć o przyjęciu nadchodzących gości; zrobiono miejsce na ławie, Halka dorzuciła drzewa na ognisko, Zbigniewa spoglądała na szaty wiszące po ścianach, myśląc, które poda zziębniętym i przemokłym, bo zauważyła, że mąż mówił o słocie.
W tem podniosła się zasłona skórzana, trzymał ją Wszebór, mówiąc:
– Ostrożnie! próg wysoki.
I w otworze okazała się oczekiwana grupa. Skarbimierz troskliwie obejmował wysokiej postaci człowieka, w krótkiej dość i lichej siermiędze, z której cienkiemi strumykami spływała przenikająca ją woda deszczowa; szłyk głęboko wciągnięty na czoło zasłaniał oczy przybysza, a wąsy i nastrzępiona broda, zakrywały zupełnie twarz jego tak, że rysów wcale nie można było rozejrzeć. W silnych widać ramionach niósł lekko, nie dziecinę, jak z mowy jego pod oknem wnosićby można, ale sporego chłopca, który osłabiony, czy omdlały, zwisł bezwładnie w tulącem go objęciu.
Przestąpiwszy próg, stanął jakby niepewny przez chwilę, ale Wszebór wziąwszy go lekko za rękę, powiódł uważnie do ławy przy kominie stojącej i rzekł:
– Tu ciepło, i na ławie możecie złożyć swego przewodnika; może orzeźwieje, a tymczasem ja zobaczę, co się jego nodze przytrafiło.
Nowo przybyły zastosował się do tego wskazania i zasiadł obok, trzymając swego towarzysza za rękę; ale ten, na pół zaledwie oprzytomniawszy, usunął nogę za zbliżeniem Wszebora.
– Nie bójcie się, znam się natem, rzekł nieco urażony Wszebór, ale zbliża, się matka, ona wam jeszcze lepiej poradzi:
Jakoż Zbigniewa przystąpiła do podróżnych, podała im mleko na pokrzepienie, mówiąc: Pozwólcie młodzieńcze, opatrzeć waszę nogę – I zręcznie a lekko odwinęła ściśnięty około stopy kurpik lipowy. Noga mała, obrzmiała mocno, znać, bez względu na cierpienie, wędrowiec szedł na niej długo, aż dopóki ostatka sił nie wyczerpał; z pomocą córki i syna, gospodyni złożyła go wygodnie na ławę, opatrzyła bolesne miejsce i w zimnej wodzie umaczaną chustą owinąwszy nogę, okryła ją ciepło. Tymczasem kołpaczek spadł z głowy zemdlonego i pokazała się błada, drobna twarzyczka, z przymkniętemi oczyma, z jasnemi włosami przyciętemi nad czołem, lecz z boku sięgającemi do ramion i z powodu przemoknięcia przylegającemi w grubych kosmykach do twarzy; wysmukłą kibić obejmował pas skórzany na ciemnej grubej katance, a gdy z uczuciem ciepła i spoczynku podniósł chłopak powieki błysnęły z pod nich ciemnobłękitne oczy, tak głębokie i łagodne, że od razu serca patrzących pociągnęły ku sobie.
Sobiesław pozostał jeszcze na swojem miejscu, syn zaś jego coraz podchodził ku niemu, zdając ojcu sprawę ze spostrzeżeń swoich, to znów wracał do zgromadzonych przy ognisku, przemawiając do starszego gościn.
– Przebierzcie się z tej mokrej odzieży mówił: zawieszona przed ogniem wyschnie wkrótce. Tu oto sucha szata, pomogę wam chętnie.
– Obeschnę i tak, odpowiedział chrypliwie; zmoknąć dla mnie nie nowina. Byle mi dziecko nie ochromiało! dodał z niepokojem.
– Wasz syn? spytał Skarbimierz.
– Moje jedyne dziecko, odpowiedział, zostanę przy niem.
– Jak wasza wola. Ale niechże tu dzieci posiłek przyniosą, pokrzepcie się przynajmniej po drodze.
Powoli wieczerza, zastawiona pod oknem, przeniesioną została bliżej komina; przybysze ugoszczeni, zachęcani serdecznie, musieli posilić się dostatnio, a potrzebowali tego widocznie, bo z pożywieniem wstępowały w nich siły, a młodzieniec, wsparłszy się na łokciu, odezwał się:
– Czemu nie chcecie osuszyć się, ojcze? Mnie tak dobrze, a i wam spocząć trzeba, by pójść dalej ku domowi.
– A noga twoja?… Nieść cię będę, a po dniu drogę wskazywać mi będziesz, odrzekł mężczyzna ponuro.
Już teraz wszyscy byli obok wędrowców, dziadek nawet opuścił ławę i idąc przy ścianie, przysiadł na pieńku nizkim, stojącym blisko komina, w milczeniu patrząc tylko i słuchając.
– Idziecie słyszę do domu, mówił Skarbimierz i spieszycie znać, ale jesienna droga ciężka.
– Ciężka, jęknął gość – ciężka bez oczu.
– Dawnożeście oślepli? zapytała z współczuciem Zbigniewa; – znam zioła różne, pomagają czasem..
– W płonącej chacie zostały moje oczy, odrzekł ponuro. Wyprostował się: wspomnienie ciężkiej niedoli wzburzyło zmartwiałą jego istotę, płomień wystąpił na lica.
– Ja, mąż niedawno, woj, znany między innymi i prowadzący drugich, dziś ślepiec bez broni włóczę się po ziemi, u ręki słabego dziecka, co mnie jedno nie opuszcza.
Nastała chwila milczenia; dziadek unosił się na swoim pniu, błyszczące spojrzenie utkwił w obcym, jak gdyby w rysach jego coś nowego upatrywał.
Przychodzień rozpacznie załamane ręce wsparł na kolanach, pod wrażeniem silnego uczucia mówił dalej:
– Byłem nieraz przy najazdach sąsiadów, znali mnie czeskie graniczniki; Morawcy wilkiem nazywali; – nigdy nie schyliłem czoła, nigdy z pola nie zszedłem – aż nakoniec…
– Ojcze, jęknął słaby chłopiec, nie odnawiajcie bólu, nie odgrzebujcie nieszczęścia!
– Aż nakoniec, mówił ślepy, jakby nie słyszał tej prośby silniejszem uczuciem porwany; nakoniec w czarną godzinę poszli z naszego opola odważniejsi ku niemieckim kresom, by grabieżców odeprzeć, i ja poszedłem z nimi, – a ze mną poszedł mój syn jedyny.
– Ojcze! szepnęło jeszcze pacholę, ujmując ręce mówiącego i siadając na ławie tuż przy nim.
– Poległ – stęknął głęboko i głowę opuścił. Wzięli nas w zasadzkę – z zapartej chaty bylibyśmy się wybili, ale ją podpalili. Wydarliśmy się ogorzałym wyglądem, młody, nie chciał krzywdy darować, wpadając z orężem w pośród rabusiów, musiał się cofnąć przed nawałą, potknął się i zatoczył w zgliszcza.
Żywo przejęty opowiadaniem, Wszebór zapytał:
– Widzieliście?
Ale Skarbimierz i Sobiesław dziwnie też wzruszeni opowiadaniem, podchodzili z pałającemi oczyma ku ślepcowi; zdawało się, że dziadek urósł, wyprostował się i stał o swojej mocy, choć usta mu drżały; Skarbimierz założył rękę za pas, gdzie tkwił jeszcze toporek.
Mówiący nie widział tego, lecz blady jego towarzysz, zmieszany i wylękły, rękami otoczył jego szyję, wołając:
– Dosyć już, dosyć!
Ślepemu, miotanemu gorączką, brzmiało w uszach pytanie Wszebora.
– Widziałem jeszcze wtedy, mówił, biegłem na pomoc, skoczyłem za nim w płomienie – napróżno! Już więcej nie ujrzałem Sławomira.
– Sławomira! powtórzyli wszyscy mieszkańcy gościnnej izby. Imię to wszystkim było znajome i wrogie, ale teraz wzruszało ich do głębi serca.
Starzec tylko powtórzył jeszcze grobowym głosem:
– Sławomir!
– A tyś Poraj! zabójca mego brata, krzyknął Skarbimierz.
– Dobrowoja, mego syna! dodał dziadek. Otóż bogowie podali cię w nasze ręce!
Zerwał się z ławy niewidomy, nie przeczył, zrzucił szłyk z czoła, pytając:
– Gdzie jestem?
– W chacie Sobiesława, rzekł Wszebór w odpowiedzi.
W tej chwili wszyscy obecni ścisnęli się dokoła ogniska, obcy nie przeczyli nie siadał, jakby oczekując napaści i wyzywając ją, trzej domowi mężczyźni zdawali się naradzać spojrzeniem, ale Zbigniewa stanęła pomiędzy nimi, wyciągnęła uroczyście rękę i wymówiła głośno a spokojnie.
– Tak, oddali nam Bogowie w ręce Poraja, ale jako gościa!
– Jako gościa! powtórzono poważnie dokoła. Opadły gotowe do walki ręce, Sobiesław bezwładnie i ze spuszczoną głową opuścił się na pień, na którym przed chwilą spoczywał, umilkł Skarbimierz, przysuwając się do ojca i głębokie dokoła zaległo milczenie.
Poraj stał jeszcze; rozwiane włosy spadały mu na czoło i zamknięto oczy, czekał. Nakoniec rzekł powoli i smutnie:
– Uderz, Sobiesławie! masz prawo. Przed tobą nigdybym głowy ani piersi mojej nie bronił. A! teraz wiem, co to za cios ręka ci moja zadała. Macie mnie, uderzcie wszyscy, bo i co mi po życiu!
Blade chłopię podniosło się także, ujęło w pas stojącego i opuściło się na jego biodra, widocznie gotowe dzielić los, jakiby go spotkał. I dziwnie zmieniła się ta twarz dziecięca teraz, kiedy z wyrazem bólu i zmęczenia powiodło w koło błękitnemi oczyma. Chociaż małego wzrostu, niktby już tej postaci nie nazwał dzieckiem; zwiędłe lice, wysokie w drobne rysy pokreślone czoło i boleśnie ściśnięte usta, tyle malowały cierpienia, że obok tego ślepca, nie za syna jego, ale raczej za troskliwą opiekunkę wziąć ją było można.
Tylko jedno! mówił Poraj. Gdy pomsty dokonacie, dostawcie bezpiecznie to dziecię, gdzie pragnąć będzie.
Wśród ciszy, w której słowa ślepego odbijały się jedynie, w umyśle starszych mężów ciężka toczyła się walka; odbywały ją pieszczona od lat kilku myśl zemsty i odwetu, litość nad skruszonym i startym w proch wrogiem, i wrodzone uczucie polskiej gościnności; bo od początku istnienia każdego tutejszego mieszkańca, gość był mu świętością, której życiem swojem bronić był gotów. Po niejakim czasie, Sobiesław podniósł sędziwą głowę i rzekł poważnie:
– Kto mówi o pomście kiedy gość w moich progach? Nie mścić się człowiekowi, gdzie już z karą przeszli bogowie!
– Pójdźmy podzielić się chlebem, zawołała gospodyni, biorąc pod rękę dziwną jasnowłosą istotę i pomagając jej przejść do ogólnej ławy; tam powoli zebrali się wszyscy, zasiedli bez wyboru i podawali przybyszom najrumieńsze podpłomyki z życzeniem: na zdrowie! Zbigniewa szepnęła Wszeborowi słówko i niezadługo młodzieniec przyniósł czarę pieniącą sią słodkim, napojem, którym w wypłukane przez Halkę rogi nalano po brzegi i raz jeszcze spełniono za zdrowie i szczęśliwy powrót gości do domu.
– A wtedy, rzekł Poraj spokojnie, wtedy stanę wam gdzie i jak zechcecie.
– Już nie do odwetu, odpowiedział równie poważnie Sobiesław. Dopełnili go Bogowie i stoją między nami.
Jak zeszła reszta tego wieczoru, łatwo się już domyślać; Zbigniewa z dziećmi radaby, jak to mówią, nieba gościom przychylić; otaczali ich też wszystkiem, co było najlepszego, zgadywali myśli, nie badając ciekawie, lękali się bowiem znów przywieść ciężkie wspomnienia, chociaż poważny a dziwny chłopak zwracał mimowolnie całą ich uwagę. Halka posługiwała mu starannie; przyniosła pienieczek pod cierpiącą nogę, przysunęła króbeczkę z leśnemi tarnkami, które sama bardzo lubiła, nakoniec dłużej wytrzymać nie mogąc, spytała: