- promocja
Powołanie - ebook
Powołanie - ebook
Przenieś się do mitycznego Partholonu…
Brighid urodziła się, aby zostać Wielką Szamanką i przywódczynią. Dziewczyna nie jest gotowa, by udźwignąć to brzemię. Dusi się w świecie przepełnionym złem i kłamstwem. Zbuntowana przeciwko despotycznej, pełnej nienawiści matce odrzuca swoje dziedzictwo. Dołącza do klanu MacCallana, gdzie jako dzielna Łowczyni cieszy się powszechnym szacunkiem. To właśnie jej powierzono misję sprowadzenia do Partholonu błąkających się po nieprzyjaznym pustkowiu skrzydlatych istot. Gdy podczas tej wyprawy leczy złamane serce Cuchulainna, odkrywa w sobie uczucia, o które nigdy się nie podejrzewała. Jej przeszłość nie pozwala jednak o sobie zapomnieć. Kiedy krwawa wojna zbliża się wielkimi krokami, okazuje się, że od swojego powołania nie można tak łatwo uciec… Wyprawa w zaświaty to dopiero początek…
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9725-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krew umierającej Bogini ocali lud twój...
Ponad sto lat temu w Partholonie, krainie bogatej i zielonej, kobiety zaczęły przepadać bez wieści. Sporadyczne zniknięcia sprawiały początkowo wrażenie przypadkowych. Nikt się nawet nie domyślał, jak straszna się za tym kryła prawda, dopóki wrogie hordy nie zaatakowały Zamku MacCallana, nie wyrżnęły jego walecznych wojowników i nie porwały w niewolę ich kobiet. Fomorianie, bo tak się nazywała ta rasa skrzydlatych demonów, wykorzystywali owe kobiety do wyhodowania jeszcze innej rasy potworów. Dla krwiożerczych niczym wampiry bestii najmniejszego znaczenia nie miał fakt, że zniewolone matki, wydając na świat zmutowane płody, umierały jak zużyte inkubatory. Makabryczny, koszmarny koniec.
Gniew Bogini Epony był straszny. To dzięki jej Wybrance, a zarazem Wcieleniu Bogini, Rhiannon, oraz jej partnerowi, centaurowi ClanFintan, lud ziemi Partholon zjednoczył się i pokonał Fomorian. Rasa demonów została rozgromiona. Ludność Partholonu nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że wojna pozostawiła za sobą nie tylko śmierć i zło. Na pustkowiach Wastelands, z dala od serca Partholonu, te kobiety, które cudem przeżyły poród, urodziły skrzydlate dzieci. Niewielka grupa owych hybryd, pół demonów, pół ludzi, zmierzała do wywalczenia sobie życia poza pustkowiem Wastelands. Ratowali swoje człowieczeństwo, lecz płacili za to wysoką cenę, bo gdy nie reagowali na zew ponurej krwi ich ojców, cierpieli tak straszliwie, że dopiero szaleństwo dawało im chwile wytchnienia w bólu... bólu, powoli niszczącym ich wolę.
Krew umierającej Bogini ocali lud twój.
Epona nie zapomniała o kobietach, które nie straciły nadziei i wiernie trwały przy swojej Bogini, mimo że nie mogły powrócić do Partholonu razem ze swoimi skrzydlatymi dziećmi. Przepowiednia Wielkiej Bogini, obietnica ocalenia, której szeptu ciągle słuchały, tchnęła w tę rasę półdemonów nowe nadzieje.
Powoli mijał wiek, skrzydlaci ludzie czekali na wysłuchanie ich modłów. Partholon odbudował się, rozkwitał, a wojna z Fomorianami powoli nikła w mrokach historii.
Narodziło się wtedy dziecko, pół człowiek, pół centaur. Naznaczone wszechmocną ręką Epony, dziecię płci żeńskiej otrzymało imię Elphame. Elphame wzywała we snach Lochlana, przywódcę skrzydlatych półdemonów, który czekał w Wastelands. Kiedy dziecię dorosło i osiągnęło wiek dojrzały, Lochlan posłuchał wezwania ze snów i udał się do Zamku MacCallana, gdzie Elphame poruszyła coś więcej niż kamienie starożytnych zamkowych ruin.
Krew umierającej Bogini ocali lud twój.
Z miłości do Lochlana i ufając swojej Bogini, Elphame wypełniła Przepowiednię. Poświęciła cząstkę własnego człowieczeństwa, a także serce swojego brata, aby uratować rasę hybrydowych Fomorian. Teraz ów nowy rodzaj istot wraca w końcu do domu.
Jednak walka znowu się zaczyna.
Trzeba wszak pamiętać, że niełatwo jest podążać ścieżką Bogini Ephony...ROZDZIAŁ PIERWSZY
Elphame była dokładnie tam, gdzie Łowczyni się jej spodziewała. Aby wytropić Przywódczynię Klanu MacCallanów, Brighid wcale nie musiała korzystać ze swych zdolności kobiety centaura. Dobrze już był znany zwyczaj Elphame, która lubiła odwiedzać pewne skały klifowe. Siadywała na największym z obryzgiwanych falami głazów i spoglądała na północ, w kierunku Gór Trier, których poszczerbiona, purpurowa linia szczytów wznosiła się nad horyzontem. Wpatrywała się weń, próbując dostrzec kryjące się za nim pustkowie Wastelands.
Brighid podeszła cicho do Elphame. Nie chciała jej niepokoić. Choć przebywała w jej pobliżu i pracowała z nią już nawet dłużej niż dwa pełne cykle księżyca, widok tej wyjątkowej istoty, która została jej przyjaciółką i Przywódczynią Klanu, nadal ją poruszał.
Urodzona jako najstarsza córka Etain – Wcielenia Bogini Partholonu – i Midhira, Szamana centaura, który został życiowym partnerem Etain, Elphame przypominała człowieka tylko od pasa w górę; obie jej nogi były bardziej końskie niż ludzkie, potężnie umięśnione, pokryte wspaniale lśniącą sierścią, zakończone hebanowymi kopytami.
Wyróżniała się nie tylko fizycznie. Epona wyposażyła Elphame w niezwykłą umiejętność nawiązywania więzi z Królestwem Duchów. Dzięki powinowactwu z Magią Ziemi, Elphame umiała wsłuchać się w mowę kamieni z Zamku MacCallana. Łączyła ją też szczególna więź z Eponą. Gdy zaś Elphame wznosiła poranne modły lub dziękowała Bogini pod koniec szczególnie udanego dnia, Brighid, często wyczuwała obecność opiekuńczej Bogini Partholonu. A kiedy Elphame prosiła Boginię o miłość i siłę, aby pokonać szaleństwo Fomorian – wszyscy byli świadkami przychylności Epony.
Brighid wzdrygnęła się. Nie chciała przypominać sobie tamtego dnia. Wystarczyło jej wiedzieć, że Przywódczyni Klanu jest niezwykłą mieszaniną centaura i człowieka, bogini i istoty śmiertelnej.
– Jak tam polowanie, udało się? – spytała Elphame, nie oglądając się za siebie i nie patrząc na Łowczynię.
– Owszem. – Brighid nie była zaskoczona tym, że Przywódczyni Klanu wyczuła jej obecność. Elphame miała niezwykle wyostrzone nadnaturalne zdolności. – Od ponad stu lat w lesie otaczającym Zamek MacCallana nie odławiano prawidłowo zwierzyny. Nie boi się, podchodzi pod łuk, jakby błagając o odstrzał.
Elphame uśmiechnęła się znacząco.
– Nasze sarny, chcąc trafić do naszych garnków, chętnie popełniają samobójstwo. Czy to poprawia ich smak?
Brighid parsknęła.
– Ale nie mów o tym Wynne. Kucharka zaczęłaby marudzić, żebym staranniej wybierała zdobycz, bo jej chodzi o aromat potraw i takie tam.
Przywódczyni Klanu MacCallanów odwróciła wzrok od odległych gór i uśmiechnęła się.
– Twoim sekretom nic u mnie nie grozi.
Brighid spojrzała Elphame w oczy. Uderzył ją ich smutek. Uśmiech gościł tylko na jej ustach. Przywódczyni Klanu nie zwykła pokazywać publicznie tak znękanej twarzy. Podobna z nią zażyłość należała do rzadkich przywilejów. Przez chwilę Brighid obawiała się, że budziło się w niej szaleństwo Fomorian, przyczajone głęboko we krwi przyjaciółki, ale szybko się uspokoiła. Brighid nie dostrzegła w oczach przyjaciółki ani nienawiści, ani złości. Widziała w nich tylko głęboki smutek, choć miała pewne wątpliwości, co do jego przyczyny. Elphame została szczęśliwie skojarzona z Lochlanem. Odbudowa Zamku MacCallana postępowała. Klan prosperował. Przywódczyni powinna być zadowolona. I Brighid wiedziała, że byłoby tak, gdyby nie jeden szczegół.
– Martwisz się o brata. – Brighid studiowała mocny profil Elphame, gdy ta wpatrywała się w horyzont.
– Oczywiście, że się o niego martwię! – Elphame zacisnęła usta. Kiedy w końcu się odezwała, głos miała smutny i zrezygnowany. – Przepraszam. Nie zamierzałam o tym mówić, ale martwię się o niego od śmierci Brenny. Bardzo ją kochał.
– Wszyscy kochaliśmy małą Uzdrowicielkę – powiedziała Brighid.
Elphame westchnęła.
– Była naprawdę niezwykła. Miała wielkie serce.
– Boisz się, że Cuchulainn po tej stracie nie dojdzie do siebie?
Elphame wpatrywała się w odległe góry.
– Byłoby lepiej, gdyby był tu z nami. Mogłabym z nim porozmawiać, pytać go, jak się czuje. – Pokręciła głową. – Ale nie mogłam go zatrzymywać. Tutaj wszystko przypominało mu Brennę. Ciągle powtarzał, że już nigdy nie nauczy się bez niej żyć. Kiedy wyruszał, wyglądał jak własny duch. A raczej – zastanowiła się – nie jak własny duch, ale jak własny cień... – Elphame mówiła coraz ciszej, w końcu zamilkła, coraz bardziej niespokojna o brata.
Brighid pozostała przy niej i sama pogrążyła się we wspomnieniach o Brennie, małej Uzdrowicielce, która, podobnie jak Brighid, przybyła do Zamku MacCallana w poszukiwaniu nowego życia. Z oszpeconą przez ogień połową twarzy mała Uzdrowicielka chciała zacząć tu nowe życie i nie zawiodła się. Udało się jej znaleźć tu pracę i przyjaciół. Znalazła także coś jeszcze – miłość w ramionach Cuchulainna, brata Elphame, wojownika, który pod strasznymi bliznami po oparzeniach potrafił dostrzec piękno jej serca. Brenna aż do chwili swojej przedwczesnej śmierci tak promieniowała szczęściem, że nie sposób było tego zapomnieć. Jej śmierć zaś dała początek całej serii wydarzeń. Miały one doprowadzić do ocalenia dziwnych, skrzydlatych ludzi, którzy nic nie zrobili, by złagodzić ból, jaki sprawiła mu jej śmierć. Teraz Cuchulainn udał się na pustkowie Wastelands, aby sprowadzić z powrotem do Partholonu tych właśnie ludzi, którzy przyczynili się do zamordowania jego ukochanej.
– Nalegał, żeby tak zrobić – powiedziała Elphame cicho, jakby czując, o czym myślała Brighid. – Za śmierć Brenny wcale nie winił wszystkich Fomorian. Zamordowała ją jedna z ich kobiet, ale zdawał sobie sprawę z tego, że zrobiła to pod wpływem szaleństwa, które Fomorian dotykało, z czym usiłowali walczyć.
Brighid przytaknęła.
– Cuchulainn winił wyłącznie siebie. Być może sprowadzenie do domu nowych Fomorian, jak te hybrydy wolą się nazywać, położy kres nieszczęściom. Według Lochlana, w większości to jeszcze dzieci. Możliwe, że ich obecność uleczy Cu.
– Leczenie bez dotyku Uzdrowicielki jest trudnym procesem – szepnęła Elphame. – Jest mi po prostu przykro, kiedy myślę, że jest bez... – zaśmiała się niewesoło.
– Bez? – dopytywała się Brighid.
– Głupio to zabrzmi, bo przecież Cuchulainn jest wojownikiem znanym ze swej siły i odwagi, ale przykro mi, że kiedy tak cierpi, nie ma przy nim rodziny.
– Zwłaszcza starszej siostry?
Elphame uśmiechnęła się lekko.
– Zwłaszcza starszej siostry. – Znowu westchnęła. – Dość długo go nie ma. Naprawdę myślę, że powinien już wrócić.
– O ile wiem, według relacji z Zamku Strażników szaleją tam wiosenne zamiecie śnieżne. Góry i przesmyki do Wastelands zasypane. Cuchulainn czeka na odwilż i dopiero wtedy powoli ruszy w drogę, uważając przy tym, żeby nie przeforsować dzieciaków. Lepiej uzbroić się w cierpliwość – powiedziała Brighid.
– Cierpliwość nigdy nie była twoją mocną stroną, kochanie.
Usłyszały za plecami głęboki głos. Łowczyni i Przywódczyni Klanu odwróciły się i zobaczyły cicho podchodzącego do nich skrzydlatego mężczyznę. Brighid nie wiedziała, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do faktu, że takie stwory w ogóle istnieją. Po części Fomorianin, po części człowiek, Lochlan był dziwacznym wybrykiem natury, wychowywanym w najgłębszej tajemnicy przez matkę, normalną kobietę, w surowych warunkach, na północ od Gór Trier. Wysoki, szczupły, muskularny. Miał szlachetne, przyjemnie ludzkie rysy, jednak jasna poświata wokół jego skóry zdradzała mroczne pochodzenie. No i te skrzydła. Miał je akurat zwinięte, złożone na plecach, ale groźna jak szare chmury burzowe barwa ich błon przyciągała wzrok. Brighid już raz je widziała, jak były rozpostarte w pełnym grozy majestacie. Takiego widoku łatwo się nie zapomina.
– Dzień dobry, Łowczyni – przywitał się ciepło, dołączając do nich. – Mówiła mi Wynne, że wróciłaś dziś rano z polowania ze wspaniałą zdobyczą, zatem na wieczór możemy się spodziewać steków z sarniny.
Brighid odpowiedziała na pochwałę skinieniem głowy i odsunęła się na bok, by Lochlan mógł przywitać się z żoną.
– Brakowało mi ciebie tego ranka – powiedział czule do żony, całując ją w rękę.
– Wybacz. Nie mogłam zasnąć. Nie chciałam cię budzić, więc... – wzruszyła ramionami.
– Więc się niecierpliwisz. Twój brat jeszcze nie wrócił i się denerwujesz – powiedział.
– Wiem, że jest wojownikiem. Wiem, że czuję sercem siostry, zamiast posługiwać się umysłem Przywódczyni. Jednak martwię się o niego.
– Też jestem wojownikiem, ale gdybym ciebie stracił, straciłbym swoją duszę. Bycie wojownikiem nie chroni mężczyzny przed bólem. I też niedawno myślałem o Cuchulainnie... – Lochlan przerwał, dobierając słowa. – Być może jedno z nas powinno go poszukać.
– Już wybierałam się go szukać, ale nic z tego. Nie mogę się stąd ruszyć – powiedziała Elphame wyraźnie zdenerwowana. – Klan jest jeszcze za młody, za mało doświadczony, a poza tym przy odbudowie zamku ciągle jest dużo roboty.
– Czyli pójdę ja – powiedziała Brighid rzeczowo.
– Pójdziesz? – spytała Elphame.
Łowczyni skinęła głową i wzruszyła ramionami.
– W tych lasach jest taka obfitość zwierzyny, że przez kilka dni nawet zwykli ludzie i wojownicy bez problemu poradzą sobie z polowaniem i wyżywieniem zamku. Przynajmniej chwilowo – dodała z uśmiechem. – Poza tym, tylko Łowczyni potrafi odnaleźć ścieżkę, którą wybrał Cuchulainn, żeby się przedostać przez góry. – Spojrzała znacząco na Lochlana. – A może nie?
– Szlak nie jest zbyt wyraźny. Przypuszczam, że Cuchulainn pewnie poprawił i uzupełnił poprzednie oznakowania, ale i tak znalezienie go może być trudne. – Przyznał jej rację.
– Poza tym, pustkowie Wastelands jest ubogie w zwierzynę. Mogę sobie wyobrazić, jak bardzo dokucza im głód, a przecież szykują się do drogi. – Brighid uśmiechnęła się do Przywódczyni Klanu. – Kiedy trzeba wykarmić młode gęby, Łowczyni jest zawsze mile widziana.
– Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie – rzuciła Elphame, wyraźnie poruszona. – Dziękuję ci. Kamień spadł mi z serca.
– Dla Cuchulainna będę pewnie marnym zastępstwem jego siostry – powiedziała Brighid szorstko, by zamaskować własne uczucia.
Odkąd się tu pojawiła, troszczyła się o Elphame tak, jakby ta była członkiem jej własnej rodziny. Nie, poprawiła się w duchu Łowczyni, to ja uciekłam od własnej rodziny, dołączając do Klanu MacCallanów. O wiele łatwiej troszczyć się o Elphame niż o...
– Marnym zastępstwem? O to się nie obawiaj. – Elphame roześmiała się.
– Narysuję ci mapę. Łatwiej znajdziesz drogę – powiedział Lochlan i dotknął ramienia Łowczyni. – Dzięki, że idziesz po niego, Brighid.
Spojrzała w oczy skrzydlatego mężczyzny i stłumiła niesmak, jaki wzbudził w niej jego dotyk. Większość Klanu w końcu zaakceptowała Lochlana jako męża Elphame. Choć był w połowie Fomorianem, już dowiódł swojej wierności wobec Przywódczyni i Klanu. Brighid mimo to nie mogła opanować dojmującego poczucia zakłopotania, jakie zwykle czuła w jego obecności.
– Wyruszam skoro świt – zdecydowała Łowczyni.
Brighid nie znosiła śniegu. Nie z powodu jakiejś fizycznej przykrości. Jak u wszystkich centaurów, naturalne ciepło jej ciała skutecznie chroniło ją przed wszelkimi zmianami pogody, poza najbardziej drastycznymi. Nie znosiła śniegu dla zasady. Śnieg pokrywał ziemię całunem drętwej wilgoci. Leśne stworzenia albo się skryły w głębokich norach, albo pierzchły do cieplejszych okolic. W ogóle się tym zwierzętom nie dziwiła. Pięć dni zabrało jej przedzieranie się od Zamku MacCallana na północ, przez gęstniejące lasy, do wejścia do ukrytego przesmyku, który Lochlan zaznaczył na swojej szczegółowej mapie. Pięć dni. Prychnęła zdegustowana sobą. Bezradnie, zupełnie jak człowiek na zwykłym koniu, kręciła się w kółko, a spodziewała się, że pokona tę drogę dwa razy szybciej.
– Sama Bogini przeklęła ten śnieg – mruknęła, a jej głos dziwnie się odbił od ścian groźnych gór. – To musi być tu. – Przyglądała się osobliwie ukształtowanym skałom, szukając jakiegoś śladu zostawionego przez niewielką grupę Cuchulainna, znaku, że przeszli właśnie tędy. Mogliby jakoś oznaczyć to wejście, pomyślała Brighid, choć tylko tutaj skały uformowane były w ten sposób, że przypominały otwartą paszczę szczerbatego olbrzyma z wywalonym jęzorem. Gdy zbliżała się do tunelu, ziemia pod jej kopytami dudniła mokro i głucho.
Naraz powietrze wokół zgęstniało od łopotu ciężkich skrzydeł. Czarny kształt śmignął lotem nurkowym tuż obok jej głowy, kierując się do oświetlonej, podobnej do jęzora skały.
Brighid gwałtownie stanęła i zacisnęła zęby. To był Kruk. Pochylił na bok głowę i zakrakał na nią. Łowczyni zmarszczyła brwi.
– Precz, przeklęte ptaszysko – krzyknęła, wymachując na ptaka rękami.
Kruk, niewzruszony, przygwoździł ją swym zimnymi, czarnymi oczkami, a potem powoli, z godnością, zastukał dziobem w skałę trzy razy, rozpostarł skrzydła, załopotał nimi i przefrunął tak nisko nad jej głową, że powiew poruszył jej włosy. Łowczyni nie uchyliła się, ale zdenerwowało ją to. Wściekła podeszła do skały. Ptak pozostawił na śniegu ślady pazurów, odsłaniając w tych miejscach rdzawy kamień. Odgarnęła śnieg. Nie zdziwiła się, kiedy zobaczyła nacięcie, którym Cuchulainn wskazywał szlak prowadzący w głąb tunelu.
Brighid pokręciła głową.
– Nie chcę twojej pomocy. – Jej głos odbił się dość upiornym echem od ścian tunelu. – Za słono sobie za nią liczysz, Matko.
Nagle magiczny, cieplejszy wiatr stłumił krucze krakanie i zamiast tego przyniósł zapachy i dźwięki z Gór Centaura. Ogarnięta nagle tęsknotą, Brighid przymknęła oczy. Zieleń falujących traw to coś więcej niż tylko kolor, to powiew pachnący wiosną. W Górach Centaura była już przecież wiosna, i w ogóle nie było tam zimno, nie tak jak tu, w śnieżnej górskiej krainie. Trawy wysokie, że tylko w nich brodzić, soczysty błękit polnych kwiatów, biel i fiolet. Zaczerpnęła tego powietrza głęboko, smakując zapach domu.
– Przestań! – żachnęła się gwałtownie. – Wstydź się, Matko. Wolność to jedyna rzecz, jakiej Góry Centaura mi poskąpiły!
Krzyk Kruka ucichł, całkiem już wchłonięty przez ciepły wiatr od domu. Brighid zadrżała. Nie powinna była się dziwić, że jej matka wysłała duchowego przewodnika. Przeczucia, jakie miała cały dzień, bardziej wiązały się z jej matką niż z czekającym ją wejściem w górski przesmyk. Brighid powinna była wyczuć rękę swojej matki. Przecież wyczułam, poprawiła samą siebie, poczułam rękę swojej matki i powinna to przyznać.
Dokonałam wyboru. Własnego. Jestem Łowczynią w Klanie MacCallanów. Jestem członkiem Klanu związanym przysięgą. Niczego nie żałuję.
Łowczyni wyprostowała się i weszła do tunelu, otrząsając się z rozmyślań o matce, zwłaszcza że przesmyk był zawalony śniegiem, więc żeby przejść, musiała się skoncentrować i użyć sporo swoich niemałych przecież sił fizycznych. Poczuła zadowolenie i ulgę. Nie chciała rozmyślać ani o matce, ani o pięknie kraju rodzinnego, który zdecydowała opuścić na zawsze.
Dzień był jeszcze wczesny. Zgodnie z mapką Lochlana, powinna przedostać się przez najbardziej zdradliwe pułapki szlaku zanim zapadnie zmrok, a jutro, jak wszystko pójdzie dobrze, dotrze do obozowiska Fomorian i Cuchulainna. Przyspieszyła kroku, uważając, by kopyta nie uwięzły jej w jakiejś ukrytej w śniegu szczelinie. Brighid skupiła się na szlaku. Nie myślała ani o matce, ani o życiu, od jakiego się odwróciła. Nie myślała ani o poczuciu winy, ani o samotności, jakie ciążyły nad każdą jej decyzją. Była pewna, że dokonała właściwego wyboru, mądrego, choć najłatwiejszej drogi przed sobą nie miała.
Kiedy tak przeciskała się przez śliski, wąski zakręt zdradliwej ścieżki, nie mogła się powstrzymać od ponurego, ironicznego uśmiechu. Przedzieranie się przez te wertepy wkrótce okazało się niemal tak trudne, jak droga życiowa, jaką sobie obrała.
Była tym wszystkim podekscytowana i zdenerwowana. Tymczasem jej pobudzone zmysły podświadomie rejestrowały fakt, że obserwowały ją czyjeś oczy. Zaniepokoiło ją to tylko przelotnie i nie przywiązywała do tego większej wagi, sądząc raczej, że to irytacja, jaką wywołał w niej wścibski Kruk, duchowy wysłannik jej matki, irytacja, która jeszcze jej nie przeszła.
Nie napotykając przeszkód, czyjeś oczy jarzyły się w ciemnościach kolorem starej krwi. Patrzyły i czekały.ROZDZIAŁ DRUGI
Cholerne wietrzysko wiało bez końca. Cuchulainn tego właśnie najbardziej nie znosił na pustkowiu Wastelands. Zimno wytrzymał, przynajmniej w rozsądnej dawce. Na otwartej przestrzeni umiał rozpalić ognisko i chronił się w dziwnych, z rzadka porastających te tereny porostach. Ale ten przeklęty przez bogów wiatr bardzo się mu dawał we znaki. Wył i wył, a nieosłonięte ręce pierzchły. Wojownik zadrżał i naciągnął na głowę kaptur podbitej futrem peleryny. Pewnie powinien już wrócić do obozowiska. Wieczór zbliżał się szybko, i chociaż Cuchulainn nawet dwu pełnych cykli księżyca nie przebywał w Wastelands, wiedział, jak niebezpiecznie jest dać się zaskoczyć na otwartej przestrzeni, nawet krótko po zachodzie słońca.
Zatrzymał się, kucnął i zbadał pozostawione w śniegu świeże ślady spiczastych kopytek. Chłostający wiatr nie zdążył jeszcze ich zatrzeć. Dzika owca nie powinna być zbyt daleko.
Młoda wilczyca wydała z siebie stłumiony skowyt, kiedy wcisnęła swój zimny nos w jego bok. Cuchulainn z roztargnieniem pogłaskał wilczy kark.
– Też jesteś zmarznięta i głodna, co, Fand?
Wilczyca znowu cicho zaskamlała i wsunęła wilgotny nos pod jego brodę. Nagle wstał i zacisnął taśmy peleryny.
– Tym bardziej mamy powód, by wytropić tę owcę. Dalej, nie jest daleko przed nami. Miejmy to z głowy.
Wilczyca biegła u jego boku i już nie skamlała. Chociaż nawet nie była w połowie dorosła, była całkowicie oddana swojemu zastępczemu rodzicowi. Gdzie szedł on, tam ona za nim.
Cuchulainn przyspieszył kroku, wyobrażając sobie uszczęśliwione krzyki dzieciarni, kiedy przyniesie do obozu zwierzynę. Rozmarzył się. Na mgnienie oka wojownik rozmarzył się. Na pewno nie oczekiwał żadnych dzieci, choć wiedział o ich istnieniu i to one stanowiły bodziec do jego misji. Jego zadaniem było udać się do Wastelands i zabrać stamtąd hybrydowe dzieci Fomorian. Albo dzieci Nowych Fomorian, jak lubiły się nazywać, zabrać je do Partholonu, rodzinnej ziemi ich zmarłych dawno temu babek lub matek, będących zwykłymi ludźmi. Ale myślenie o czymś i robienie tego czegoś, często miało się tak do siebie, jak surowe Wastelands do bogactwa zielonego Partholonu.
Nowi Fomorianie, całkiem po prostu, nie szczędzili mu niespodzianek.
Kiedy Cuchulainn wybiegał myślami do spotkania z hybrydami, zwanymi Fomorianami, jego wyobraźnia wojownika przedstawiała ich jako barbarzyńców, na dodatek niebezpiecznych. Fakt, że Lochlan był cywilizowany, nie robił żadnej różnicy. Z początku wydawało się to zupełnie niemożliwe, Epona jednak ukształtowała Lochlana na towarzysza życia Elphame, siostry Cuchulainna. Oczywiście Lochlan mógł się różnić, ale Cuchulainn aż za dobrze wiedział, że hybrydy, zwane Fomorianami, zdolne były do największego barbarzyństwa.
Przetrwali oni w surowych warunkach Wastelands dłużej niż wiek. Nawet szaleństwo znikło jakiś czas temu z ich krwi, nadal jednak byli płodem demonów. Jego siostra nalegała, żeby powrócili do Partholonu, jako że ziemie te były częścią ich dziedzictwa. Była Przywódczynią jego Klanu i winien jej był posłuszeństwo, ale był też wojownikiem. Cuchulainn nie powinien wprowadzać wrogów do Partholonu. Musi więc być ostrożny i mądry. To był jeden z powodów, dla których wybrał się w podróż bez towarzystwa innych wojowników z ludzkiej krwi i kości. Prawdę będzie mógł poznać sam, bez niczyjej pomocy. Wtedy wróci do Partholonu, żeby ich ostrzec, jeśli będzie taka potrzeba.
Ponieważ on i hybrydialne bliźniaki Fomorian, Curran i Nevin, podróżowali od Zamku MacCallana przez las północy i przez ukryty przesmyk w Górach Trier, Cuchulainn czekał, obserwował ich i pielęgnował świeżą ranę, własny, głęboki żal. To, że każdego ranka udawało mu się wstawać i zmuszać się do kolejnego dnia, było małym cudem. Patrząc wstecz, podróż do Wastelands była jednym długim, bolesnym zamroczeniem. Curran i Nevin byli cichymi towarzyszami podróży. Nie okazywali żadnego upodobania do przemocy. Nie skarżyli się na tempo, jakie narzucił, ani nie reagowali na jego szorstkie, zdystansowane usposobienie. Cuchulainn mówił sobie, że ich łagodna postawa nic nie znaczy. Planował, że kiedy dotrze do ich obozu, oceni reakcję reszty Fomorian na jego wieści i wtedy zrobi to, co najlepsze dla Partholonu.
Tak oto Cuchulainn zmierzał na północ, owładnięty żalem i skupiony na demonach. Nie miał żadnych fizycznych skaleczeń, które by musiał leczyć, ale rana, jaką zostawiła w jego duszy śmierć Brenny, jątrzyła boleśnie, niedostrzegalnie, a upływający czas wcale tego bólu nie łagodził. Jeszcze się nie wyleczył, jeszcze nie wyzdrowiał. Tylko to przetrwał. A to różnica.
Jego umysłowość unikała bólu myślenia o Brennie, co nie znaczy, że nie czuł dolegliwości straty, jaką poniósł. Nieustannie towarzyszyła jego myślom, ale nauczył się, że jeśli się podda rozpaczy i rozmyślaniom o tym, jak by mogło im być, tlący się ból buchnąłby gwałtownym, palącym pragnieniem. Nie do ugaszenia. Brenna odeszła nieodwracalnie. Teraz już lepiej o tym nie myśleć, i w ogóle tego nie odczuwać.
Zadanie brzmi: wyśledzić owcę. Zadanie brzmi: zabić ją i wrócić do obozu. A dla jego umysłu najważniejszy jest spokój, zaprzestanie niespokojnych wycieczek.
Cuchulainn minął zakręt. Wraz z młodą wilczycą w ciszy torowali sobie drogę pośród pokrytych śniegiem skał, których sporo było przy północnych zboczach Gór Trier. Zadowolony był, że śnieg zdecydowanie się zmniejszył. Jeszcze kilka dni temu nie mógłby iść za owcą aż do podnóża gór. Jeśli szczęście go nie opuści i nie zaatakuje ich kolejne niespodziewane uderzenie śnieżycy, przesmyk w ciągu kilku dni może się przeczyścić na tyle, że będzie można nim podróżować. Oczywiście, będzie się musiał upewnić. Nieustępliwe były te dzieci i pełne zapału, ale to nadal jeszcze dzieci, choć przedwcześnie rozwinięte.
Przy tym były niezwykłe. Nigdy nie zapomni ani swojego pierwszego wrażenia, ani ich reakcji na jego widok, kiedy po raz pierwszy ujrzały człowieka od stóp do głów człowieczego. Pochmurne, ponure popołudnie. Niebo ciężkie od zapowiadającej się wiosennej zamieci, grożącej zasypaniem przesmyku i odcięciem ich w Wastelands. On, Curran i Nevin, zeszli z gór i przebyli krótki dystans od przesmyku do niewielkiej dolinki, w której Nowi Fomorianie założyli obóz. Spostrzegł ich młody wartownik, Gareth, i jak każdy dobry strażnik, pobiegł, by zaalarmować swoich. Nowi Fomorianie jednak, zamiast wydobyć broń i ostrożnie przywitać ich małą gromadkę, wybiegli ze swojego obozowiska z otwartymi rękami i uśmiechem na ustach. Dzieci! Na Boginię, tak wielkiej gromady dzieci się nie spodziewał. Śmiały się i śpiewały piękną melodię, a zaszokowany Cuchulainn rozpoznał w niej starożytną pieśń, śpiewaną przez Partholonian na chwałę Epony. Hybrydy przywitały się z bliźniętami, lecz ich uwaga szybko przeniosła się na niego, jedynego między nimi człowieka – jeźdźca.
– To jest Cuchulainn – powiedział Nevin.
– Jest bratem Bogini Elphame, która nas uratowała – dokończył za niego Curran.
Radosny śpiew ucichł natychmiast. Gromadka uskrzydlonych ludzi przyglądała mu się uważnie, a Cuchulainnowi przypominali stado jasnych i pięknych ptaków. Tłum rozstąpił się, by przepuścić szczupłą postać. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył, była jej skóra i dziwna, blada poświata, jak u innych hybryd Fomorian, ale jej włosy, skrzydła i oczy, były o wiele ciemniejsze. Zobaczył cieknące po jej policzkach łzy, od których jaśniały jej ciemne, migdałowe oczy. Napotkała spojrzeniem jego wzrok i Cuchulainn ujrzał w nim współczucie i wielki smutek. Wolał odwrócić głowę. Nie chciał, by jej emocje go dotknęły. Jego własny ból był jeszcze zbyt świeży i zbyt głęboki. Odwrócił więc głowę, żeby stracić z nią kontakt wzrokowy, a skrzydlata kobieta opadła z gracją na kolana, i jakby była kamykiem wrzuconym do czekającego na nią jeziora, tłum skrzydlatych ludzi, dorosłych i dzieci, poszedł za jej przykładem i uklęknął.
– Mam na imię Ciara. Wybacz nam. Jesteśmy odpowiedzialni za śmierć twojej siostry. – Słodki głos skrzydlatej kobiety przepełniał smutek, jaki widział w jej oczach.
– Moja siostra nie umarła. – Głos Cuchulainna brzmiał bezbarwnie i tak bez uczucia, że aż obco nawet dla niego samego.
Kobietą to najwyraźniej wstrząsnęło.
– Ale klątwa rzucona na nas została zdjęta. Przecież wszyscy czujemy, że w naszej krwi nie ma już krwi demonów.
– Źle zrozumieliście przepowiednię – powiedział Cuchulainn swoim szorstkim, bezbarwnym głosem. – Nie chodziło o fizyczną śmierć mojej siostry. Zamiast życia, moja siostra musiała poświęcić cząstkę swojego człowieczeństwa. Nadal żyje, a dzięki łasce Epony, nie jest obłąkana.
Nadal klęcząc na kolanach, Ciara spoglądała to na Cuchulainna, to na Currana, to na Nevina.
– Mówi prawdę – powiedział Curran. – Elphame napiła się krwi Lochlana i dzięki temu zaakceptowała nasze szaleństwo. Dzięki mocy Epony pokonała ciemności naszych ojców, lecz te żyją teraz w jej krwi.
– A co z Lochlanem? Przeżył? – spytała.
– Tak. Został partnerem Elphame – powiedział Nevin.
– A Keir i Fallon?
– Ci wybrali inną drogę – odparł szybko Nevin.
Cuchulainn poczuł przenikający go chłód. Fallon wybrała drogę szaleństwa i zamordowała Brennę. Ale zanim można ją było skazać za jej czyn, wyznała, że jest w ciąży. Elphame uwięziła Fallon w Zamku Strażników, by tam czekała na narodziny dziecka. Jej partnerem był Keir, więc został wyznaczony do towarzyszenia Fallon.
Ciara uważnie przyglądała się twarzy wojownika – człowieka. Rozpoznawała jego wyzbyte nadziei, otępiałe spojrzenie, a w nim głęboki cień spowodowany okrutną stratą. Nie utracił swojej siostry, smutek jednak go nie opuszczał. Wszyscy byli ciekawi tego, co się wydarzyło, ale nie teraz, nie w tej chwili. Później, mówiła sobie. Później zobaczy, co można zrobić, żeby złagodzić ból wojownika, a także wysłuchać opowieści o Fallon i Keirze. Teraz zaś najważniejsze było to, że ów mężczyzna był bratem ich wyzwolicielki. Już choćby z tego powodu mieli wobec niego dług wdzięczności.
Uśmiechnęła się. Miała pogodne, radosne usposobienie, i tak też się odezwała:
– Wobec tego podziękujemy Eponie za to, że twoja siostra żyje, Cuchulainnie.
– Róbcie to, co uważacie za stosowne – powiedział swoim martwym głosem. – Moja siostra prosi, żebym przyprowadził was z powrotem do Partholonu, do zamku naszego Klanu. Pójdziecie ze mną?
Aż przykryła dłońmi usta. Słyszała dookoła siebie głośne westchnienia szczęścia i zaskoczenia. Nie mogła wydobyć słowa. Rozpierająca ją radość niemal zapierała dech. Nareszcie! Doczekali się spełnienia marzeń, jakie ich matki i babki pielęgnowały w nich lata całe. Wtedy, przełamując krąg klęczących dorosłych, rozlała się fala śmiechu i podniecenia, a chmara dzieciaków, niezdolna dłużej powstrzymywać swojej żywiołowości, zaczęła się tłoczyć wokół stojących pośrodku wojownika i jego konia. Dorośli zerwali się na nogi i ruszyli do przodu, pokrzykując na młodszych i na próżno próbując przywrócić jakieś pozory porządku i powagi z powodu przybycia wojownika.
Dzieci wdrapywały się na Cuchulainna, ich oczy były wielkie i okrągłe. Z rozłożonymi skrzydłami popychały się wzajemnie niczym pisklęta w zatłoczonym gnieździe. Poczuł się nagle jak stłamszony, samotny wróbel.
– Partholon! Idziemy do Partholonu!
– Spotkamy Boginię!
– Czy tam jest naprawdę tak zielono i ciepło?
– Naprawdę nie masz skrzydeł?
– Mogę dotknąć twojego konia?
Wielki wałach Cuchulainna parskał i cofnął się dwa nerwowe kroki do tyłu przed małą skrzydlatą dziewczynką, która wspinając się na palce, usiłowała pogłaskać go po pysku.
– Dzieci, dosyć tego! – Głos skrzydlatej kobiety był surowy, ale jej oczy iskrzyły się i uśmiechała się, kiedy mówiła. – Cuchulainn może sobie pomyśleć, że lekcje dobrych manier, jakich uczyły was wasze babcie, zostały zapomniane.
Nagle młode, skrzydlate istoty opuściły głowy i zaczęły cicho przepraszać. Dziewczynka, która próbowała dotknąć jego konia, także opuściła głowę, ale Cuchulainn widział, że podkrada się do przodu, i z jedną ręką nadal uniesioną, próbuje ukradkiem pogłaskać konia. Wałach znowu parsknął i cofnął się, a dziewczynka wraz z nim. Zupełnie jak Elphame, kiedy była mała, pomyślał Cuchulainn z czułością. Zawsze sięgała tam, gdzie nie powinna. I po raz pierwszy od śmierci Brenny prawie się roześmiał.
– Tak, dziecinko – powiedział do blond główki. – Możesz go dotknąć. Tylko ostrożnie, bo nie jest przyzwyczajony do dzieci.
Mała główka uniosła się w górę i dziecko obdarzyło Cuchulainna szerokim uśmiechem wdzięczności. Ostre, psie zęby zabłysły w osobliwym kontraście do niewinnego wyglądu.
– Ma na imię Kyna.
Skrzydlata kobieta podeszła do dziewczynki i dodając jej odwagi, skinęła głową, a Cuchulainn mocniej przytrzymał wałacha, więc dziewczynka mogła teraz ostrożnie pogłaskać jedwabistą klatkę piersiową konia. Pozostałe dzieci obserwowały zdarzenie i szeptały między sobą.
– A ja jestem Ciara, wnuczka Wcielonej Muzy Terpsychory. Serdecznie cię u nas witamy, Cuchulainnie. – Także błysnęła w uśmiechu ostrymi zębami. – Myślę, że dzieci już odpowiedziały na twoje pytanie za nas wszystkich. Czekaliśmy na ten dzień ponad sto lat. I, tak, oczywiście, pójdziemy za tobą do Partholonu z największą radością.
Jej deklarację dorośli przywitali bezładnymi okrzykami radości, a dzieci, które tańczyły wokoło, wyglądały, jakby oprócz skrzydeł miały jeszcze sprężyny. Obawiając się, że ktoś może zostać rozdeptany, Cu był zmuszony zsiąść z konia, co wywołało kolejną lawinę pytań ze strony dzieci, które chciały dotknąć jego pleców, by się upewnić, że nie chowa pod peleryną skrzydeł. Ciara i inni dorośli mieli trochę roboty z uspokajaniem skaczącej, tańczącej, roześmianej grupy podekscytowanej dzieciarni.
Próbując zachować dystans bezstronnego obserwatora, Cuchulainn w milczeniu obserwował radosny rozgardiasz. Skrzydlaci ludzie spoglądali na Ciarę, prosząc ją o przywództwo. Ona zaś ze śmiechem przepraszała go za zbyt entuzjastyczne powitanie, i nakazała, by przygotowano dla niego jeden z namiotów, po czym przedstawiła mu kilkoro uśmiechniętych dorosłych osób. Ale kiedy zapytał ją, czy podczas nieobecności Lochlana objęła funkcję przywódczyni, tylko się roześmiała i powiedziała, że jest taka sama teraz, jak wtedy, kiedy był z nimi Lochlan. Jest po prostu zwyczajną Szamanką dla swoich ludzi.
Zupełnie się tego nie spodziewał. Szamanka? Gdzie podziały się barbarzyńskie demony hybrydy, których się spodziewał, przy których miał zachować ostrożność, i których miał surowo sądzić? Cuchulainn przypominał sobie, jak bardzo czuł się oszołomiony, stojąc tam pierwszego dnia, kiedy mała Kyna nagle wrzasnęła. Rzucił się wtedy do przodu, dobył miecza, przykucnął, i gotowy do walki powiódł wzrokiem za palcem dziewczynki, wskazującej Fand, która właśnie wyłoniła się zza kępy kryjących ją krzaków i skradała się chyłkiem w jego stronę. Cu roześmiał się, pośpiesznie schował swój miecz do pochwy i przyklęknął, by uspokoić młode wilcze szczenię, odpowiadając jednocześnie na grad pytań Kyny. Poczuł na sobie wzrok Ciary, podniósł głowę i ujrzał dwoje jej ciemnych oczu uważnie się mu przyglądających.
– Cuchulainn, ty nie masz tu żadnych wrogów, wyjąwszy tę wojnę, którą toczysz sam ze sobą – powiedziała cicho.
Zanim zdążył odpowiedzieć, niebo otworzyło się i zaczęły padać wielkie, mokre płatki śniegu.
Fand i wielki wałach, zostali chwilowo zapomniani, Kyna zaś szarpnęła za pelerynę Cuchulainna, domagając się jego uwagi.
– Patrz, jak łapię śnieg na język!
Ciągle przykucnięty obok swojego wilczego szczenięcia, Cuchulainn przyglądał się, jak mała dziewczynka rozrzucała szeroko ramiona i rozkładała skrzydła koloru gołębicy. Z wrodzoną, dziecięcą niewinnością wystawiła język, i podskakując, próbowała schwytać nieuchwytne płatki. Po chwili dołączyły do niej inne dzieci i został otoczony przez niekończące się śmiechy i radość młodości. Nieoczekiwanie, przez małą chwilkę, uczuł dławiący ból za zmarłą Brenną, który jednak zelżał i stał się niemal znośny.
Cuchulainn miał wrażenie, że zapamięta tę chwilę do końca życia. Choć nie zdawał sobie z tego sprawy, troska o dzieci koiła trawiący go smutek, jaki od śmierci Brenny malował się na jego przystojnej twarzy. Znowu wyglądał niemal jak niegdyś, jak Cuchulainn, który uśmiechał się i śmiał się, pełen życia, nadziei na wspaniałą, szczęśliwą przyszłość.
Naraz Fand przywarła do ziemi, warknęła cicho i przywróciła myśli Cu z powrotem do teraźniejszości, skupiając jego uwagę na szlaku przed nimi. Cuchulainn podszedł jeszcze trochę do przodu. Zachowując ciszę, naszykował strzałę, zajrzał za następny głaz i zobaczył dziką, białą owcę grzebiącą w śniegu przy kępce żółtych porostów. Powoli nabrał powietrza, założył strzałę, ale zanim zdążył naciągnąć łuk i wymierzyć, usłyszał charakterystyczny brzdęk zwalnianej cięciwy. Owca padła, z drgającą strzałą celnie wbitą w nasadę szyi.
Warczenie Fand przeszło w powitalny skowyt, gdy zza skalnego występu wyszła Łowczyni.