Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powolne spalanie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 sierpnia 2021
Ebook
36,50 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,50

Powolne spalanie - ebook

Paula Hawkins, autorka powieści „Dziewczyny z pociągu” i „Zapisane na wodzie”, które urzekły miliony czytelników na całym świecie, snuje pasjonującą, pełną zwrotów akcji opowieść o oszustwie, morderstwie i zemście.

„Co ci odbiło?”.

Makabryczne morderstwo młodego człowieka na barce w Londynie nasuwa pytania o rolę trzech kobiet. Laury, przeżywającej trudne chwile dziewczyny, z którą późniejsza ofiara umówiła się na przelotny seks i która według świadków jako ostatnia wyszła z barki chłopaka. Carli, jego pogrążonej w żałobie ciotki, i tak już opłakującej inną krewną, która zginęła ledwie kilka tygodni wcześniej. I Miriam, wścibskiej sąsiadki, która znalazła zakrwawione zwłoki i ma tajemnice przed policją.

Trzy kobiety w zasadzie się nie znają, lecz każda z nich była w jakiś sposób powiązana z ofiarą. Trzy kobiety z różnych powodów kipią gniewem. Świadomie lub nie domagają się naprawienia zła, jakie im wyrządzono.

A gdy chodzi o zemstę, nawet porządni ludzie są zdolni do straszliwych czynów. Do czego się posuną, żeby odzyskać spokój?

Paula Hawkins daje nam odważny i pikantny kryminał, w którym pyta: Jak długo tajemnica może się tlić, zanim wybuchnie ogniem?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65928-17-7
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POWOLNE SPA­LA­NIE

W języku angiel­skim ter­min „powolne spa­la­nie” (_slow fire_) odnosi się do pro­cesu degra­da­cji papieru, w wyniku któ­rego żółk­nie i staje się kru­chy na sku­tek zakwa­sza­nia. Kwasy obecne są w samym papie­rze, któ­rego włókna zawie­rają ziarna wła­snego znisz­cze­nia.

Ludzi, któ­rych wkrótce pozna­cie, rów­nież coś zżera od środka – żądza zemsty, pra­gnie­nie miło­ści, chęć dopro­wa­dze­nia do końca nie­za­ła­twio­nych spraw; coś, co tli się w nich latami.

Tak samo jak każ­dego z nas, prawda?WPRO­WA­DZE­NIE

_Zakrwa­wiona dziew­czyna chwiej­nie wta­pia się w ciem­ność. Podarte ubra­nie zwisa z jej mło­dego ciała, odsła­nia­jąc poła­cie bla­dej skóry. Zgu­biła but, jej stopa krwawi. Prze­żywa katu­sze, ale ból stał się nie­istotny, przy­sło­niły go inne cier­pie­nia._

_Jej twarz to maska stra­chu, jej serce to dud­niący bęben, jej oddech to prze­ra­żone zia­ja­nie zaszczu­tego lisa._

_Nocną ciszę prze­rywa ciche bucze­nie. Samo­lot? Ocie­ra­jąc krew z oczu, dziew­czyna spo­gląda w niebo, lecz widzi jedy­nie gwiazdy._

_Bucze­nie nara­sta i opada. Zmiana bie­gów w samo­cho­dzie? Czyżby dotarła do głów­nej drogi? Pod­nie­siona nieco na duchu, potrafi wykrze­sać z głębi sie­bie resztki ener­gii i pusz­cza się bie­giem._

_Nie tyle widzi, ile czuje świa­tło za sobą. Czuje, że wydo­bywa jej postać z ciem­no­ści, i wie, że z tyłu nad­jeż­dża samo­chód. Nad­jeż­dża od strony farmy._

_Odwraca się._

_Jesz­cze zanim go dostrzega, wie, że ją zna­lazł. Jesz­cze zanim go dostrzega, wie, że to jego ujrzy za kie­row­nicą. Zamiera w bez­ru­chu. Przez mgnie­nie oka się waha, po czym zbiega z szosy, wpada do rowu, prze­ska­kuje drew­niany płot. Bie­gnie na przy­le­głe pole, na oślep pędzi przed sie­bie, potyka się i pod­nosi, nie wyda­jąc naj­mniej­szego dźwięku. Krzyk na nic by się nie zdał._

_Gdy w końcu ją dopada, chwyta garść jej wło­sów i pociąga ją na zie­mię. Dziew­czyna czuje jego oddech. Wie, co on z nią zrobi. Wie, co ją czeka, bo widziała, jak robił to wcze­śniej, jak robił to jej przy­ja­ciółce, jak okrut­nie ją…_

– Na litość boską! – mruk­nęła gło­śno Irene, z trza­skiem zamy­ka­jąc książkę i rzu­ca­jąc ją na stos innych, prze­zna­czo­nych do sprze­daży na cel cha­ry­ta­tywny. – Co za pira­mi­dalna bzdura!1

W gło­wie Laury ode­zwała się Deidre: „Twój pro­blem, Lauro, polega na tym, że doko­nu­jesz złych wybo­rów”.

A żebyś, kurwa, wie­działa, Deidre! Laura nie sądziła, że kie­dy­kol­wiek pomy­śli czy powie coś takiego, jed­nak sto­jąc w swo­jej łazience i trzę­sąc się histe­rycz­nie, pod­czas gdy tętno mia­rowo wypy­chało gorącą krew z rany na jej przed­ra­mie­niu, musiała przy­znać, że Deidre, któ­rej głos sobie teraz uro­iła, tra­fiła w samo sedno. Laura pochy­liła się i oparła czo­łem o lustro, żeby nie patrzeć sobie w oczy, tyle że spo­glą­da­nie w dół było jesz­cze gor­sze, ponie­waż w tej pozy­cji widziała wypły­wa­jącą z niej krew, przez co była zamro­czona i czuła, że w każ­dej chwili może się porzy­gać. Tyle krwi! Ska­le­cze­nie było głęb­sze, niż myślała, powinna poje­chać na ostry dyżur. Nie­do­cze­ka­nie, na żaden ostry dyżur się nie wybiera.

Złe wybory…

Gdy w końcu wyciek krwi się zmniej­szył, Laura zdjęła T-shirt, cisnęła go na pod­łogę, wyśli­znęła się z dżin­sów, zrzu­ciła majtki i pozbyła się sta­nika, gwał­tow­nie wcią­ga­jąc powie­trze przez zęby, gdy meta­lowe zapię­cie zaha­czyło o ranę.

– Ja pier­dolę, masa­kra! – syk­nęła.

Sta­nik też rzu­ciła na pod­łogę, wgra­mo­liła się do wanny, puściła prysz­nic i dygo­cząc, sta­nęła pod mizer­nym stru­mycz­kiem kosz­mar­nie gorą­cej wody (pod swoim prysz­nicem mogła wybie­rać jedy­nie mię­dzy lodo­watą a nie­mal wrząt­kiem, opcji pośred­niej nie było). Czub­kami pomarsz­czo­nych pal­ców prze­su­wała po swo­ich pięk­nych śnież­no­bia­łych bli­znach: na bio­drze, udzie, barku, z tyłu głowy. To ja, powie­działa do sie­bie. To ja.

Póź­niej, z przed­ra­mie­niem nie­udol­nie owi­nię­tym zwo­jami papieru toa­le­to­wego i cia­łem okrę­co­nym lichym ręcz­ni­kiem, usia­dła w salo­nie na brzyd­kiej kana­pie pokry­tej szarą dermą i zadzwo­niła do matki. Prze­rwała połą­cze­nie, bo ode­zwała się poczta gło­sowa. Mar­no­wa­nie impul­sów nie miało sensu. Zadzwo­niła do ojca.

– U cie­bie wszystko w porządku, kur­czaczku?

W tle sły­szała jakiś hałas, radio nasta­wione na sta­cję 5 Live.

– Tato… – Prze­łknęła gulę pod­cho­dzącą jej do gar­dła.

– Co sły­chać?

– Tato, mógł­byś do mnie przy­je­chać? Ja… mia­łam kosz­marną noc i tak sobie pomy­śla­łam, że może mógł­byś wpaść do mnie na tro­chę. Wiem, że to kawa­łek drogi, ale…

Usły­szała, jak w tle Deidre syczy przez zaci­śnięte zęby:

– Nie, Phi­li­pie. Jeste­śmy umó­wieni na bry­dża.

– Tato, mógł­byś nie roz­ma­wiać ze mną przez gło­śnik?

– Skar­bie, ja…

– Mówię serio, możesz wyłą­czyć gło­śnik? Nie chcę słu­chać jej głosu, na sam jego dźwięk mam ochotę coś pod­pa­lić…

– Lauro, nie prze­sa­dzaj…

– Nie­ważne, tato, nie ma o czym mówić.

– Jesteś pewna?

Nie nie jestem pewna nie jestem pewna nie jestem kurwa pewna.

– Tak, jasne. Wszystko w porządku. Dam sobie radę.

Wra­ca­jąc do sypialni, nadep­nęła na kurtkę, którą zrzu­ciła wcze­śniej w kory­ta­rzu, by jak naj­szyb­ciej dotrzeć do łazienki. Schy­liła się i ją pod­nio­sła. Rękaw był roze­rwany, w kie­szeni wciąż znaj­do­wał się zega­rek Daniela. Wyjęła go, odwró­ciła i zało­żyła na nad­gar­stek. Papier toa­le­towy na jej przed­ra­mie­niu zakwitł czer­wie­nią, a cała ręka pul­so­wała lekko, gdy tętno wyci­skało z niej krew. Wiro­wało jej w gło­wie. W łazience wrzu­ciła zega­rek do umy­walki, zdarła papier z ręki, upu­ściła ręcz­nik na pod­łogę. Z powro­tem weszła pod prysz­nic.

Usu­wa­jąc nożycz­kami brud spod paznokci, patrzyła, jak woda u jej stóp różo­wieje. Zamknęła oczy. Słu­chała głosu Daniela, który pytał: „Co ci odbiło?”, głosu Deidre, mówią­cej: „Nie, Phi­li­pie, jeste­śmy umó­wieni na bry­dża”, a także swo­jego głosu. „Coś pod­pa­lić. Pod­pa­lić. Pod­pa­lić pod­pa­lić pod­pa­lić”.2

W co drugą nie­dzielę Miriam czy­ściła toa­letę. Musiała wyjąć (o dziwo, zawsze nie­przy­jem­nie ciężki) zbior­nik z małej ubi­ka­cji na rufie barki, wytasz­czyć go przez kabinę na ścieżkę nad kana­łem, a stam­tąd prze­nieść całe sto metrów do punktu odbioru nie­czy­sto­ści, gdzie feka­lia nale­żało prze­lać do głów­nej toa­lety i spu­ścić wodę, a następ­nie wypłu­kać zbior­nik, żeby usu­nąć resztki. Był to jeden z mniej sie­lan­ko­wych aspek­tów miesz­ka­nia na barce i wolała zała­twiać to wcze­śnie, gdy nikt nie krę­cił się w pobliżu. Prze­no­sze­nie wła­snych gówien pośród nie­zna­jo­mych, ludzi wypro­wa­dza­ją­cych psy na spa­cer oraz bie­ga­czy, było czymś abso­lut­nie nie­god­nym.

Wyszła na tylny pokład, by spraw­dzić, czy ma wolną drogę – czy na ścieżce nie ma żad­nych prze­szkód, rowe­rów ani bute­lek (ludzie czę­sto bywają skraj­nie anty­spo­łeczni, zwłasz­cza w sobot­nie wie­czory). Pora­nek był pogodny, białe pączki na błysz­czą­cych mło­dych gałąz­kach pla­ta­nów i brzóz zapo­wia­dały nadej­ście wio­sny.

Jak na marzec było zimno, a jed­nak zauwa­żyła, że drzwi kabiny sąsied­niej barki są otwarte, tak samo jak ostat­niej nocy. Dziwne, naprawdę dziwne. Sęk w tym, że aku­rat zamie­rzała roz­mó­wić się z wła­ści­cie­lem tej barki, mło­dym czło­wie­kiem, który prze­kro­czył ter­min pobytu. Cumo­wał na tym miej­scu już szes­na­ście dni, o dwa dłu­żej, niż miał prawo, więc zamie­rzała zamie­nić z nim słówko i wyja­śnić, że powi­nien ruszać w dal­szą drogę; nie leżało to w zakre­sie jej obo­wiąz­ków i w ogóle to nie była jej sprawa, ale – w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści ludzi – wro­sła w tutej­szy kra­jo­braz i dla­tego postawa oby­wa­tel­ska szcze­gól­nie leżała jej na sercu.

*

W każ­dym razie wła­śnie to Miriam powie­działa śled­czemu Bar­ke­rowi, kiedy zapy­tał ją póź­niej: „Z jakiego powodu pani tam zaj­rzała?”. Poli­cjant, sku­lony i przy­gar­biony, sie­dział naprze­ciwko niej tak bli­sko, że ich kolana nie­mal się sty­kały. Wyso­kiemu męż­czyź­nie na barce nie jest zbyt wygod­nie, a on był wyjąt­kowo wysoki. Miał głowę gładką jak kula bilar­dowa i wyraz poiry­to­wa­nia na twa­rzy, jakby zapla­no­wał na ten dzień coś cie­kaw­szego, coś przy­jem­nego, na przy­kład wyprawę z dziećmi do parku, a tym­cza­sem tkwił tu z Miriam i wcale mu się to nie podo­bało.

– Czy pani cze­goś doty­kała? – zapy­tał.

No wła­śnie. Doty­kała cze­goś? Miriam zamknęła oczy. Wyobra­ziła sobie, jak ele­gancko puka w okno nie­bie­sko-bia­łej barki. I czeka na odpo­wiedź: czyjś głos albo drgnię­cie firanki. Nie docze­kaw­szy się jed­nak, schy­lona usi­łuje zaj­rzeć do kabiny przez firankę oraz, lekko licząc, dzie­się­cio­let­nią war­stwę miej­skiego i rzecz­nego brudu. Puka raz jesz­cze, a po dłuż­szej chwili wcho­dzi na pokład rufowy. I woła: „Halo? Jest tu kto?”.

Ujrzała sie­bie, jak bar­dzo deli­kat­nie pociąga za drzwi kabiny, a wtedy dola­tuje ją jakaś woń, zapach żelaza, przy­wo­dzący na myśl mięso, wzbu­dza­jący głód. „Halo?”. Jak otwiera drzwi na oścież, scho­dzi po dwóch stop­niach do kabiny i ostat­nie „halo” więź­nie jej w gar­dle na widok sceny, jaką tam zastaje: wszystko jest we krwi, a na pod­ło­dze leży chło­piec – nie, nie tyle chło­piec, ile młody męż­czy­zna – z wycię­tym w szyi sze­ro­kim uśmie­chem.

Ujrzała sie­bie, jak się chwieje, zakrywa dło­nią usta, przez dłuż­szą chwilę nachyla się, oszo­ło­miona, aż w końcu wyciąga rękę i zaci­ska palce na bla­cie. O Boże!

– Dotknę­łam blatu – powie­działa śled­czemu. – Chyba przy­trzy­ma­łam się blatu, zaraz za pro­giem, po lewej stro­nie od wej­ścia do kabiny. Zoba­czy­łam go i pomy­śla­łam… to zna­czy, poczu­łam… zro­biło mi się nie­do­brze. – Zaczer­wie­niła się. – Ale nie zwy­mio­to­wa­łam, jesz­cze nie wtedy. Dopiero na zewnątrz… Ja… prze­pra­szam, że…

– Pro­szę się tym nie przej­mo­wać – prze­rwał jej Bar­ker, wciąż świ­dru­jąc ją wzro­kiem. – Nie ma naj­mniej­szego powodu. Co pani zro­biła potem? Zoba­czyła pani zwłoki, oparła się pani o blat…?

Ta woń nie dawała jej spo­koju. Ale nie fetor krwi, tego morza krwi; tam cuch­nęło coś jesz­cze, uno­sił się jakiś star­szy, słodki odór przy­wo­dzący na myśl lilie, które zbyt długo stały w wazo­nie. Ten zapach i widok, któ­remu nie spo­sób było się oprzeć: pięk­nej mar­twej twa­rzy, szkli­stych oczu oto­czo­nych dłu­gimi rzę­sami, roz­chy­lo­nych peł­nych warg uka­zu­ją­cych równe białe zęby. Jego tułów, jego dło­nie i ramiona były uty­tłane krwią; czubki zakrzy­wio­nych pal­ców doty­kały pod­łogi, jakby się jej kur­czowo trzy­mał. Kiedy odwra­cała się do wyj­ścia, jej wzrok pod­chwy­cił coś leżą­cego na pod­ło­dze, coś, czego tam być nie powinno – błysk sre­bra unu­rza­nego w lep­kiej, czer­nie­ją­cej krwi.

Poty­ka­jąc się na stop­niach, wyszła z kabiny i krztu­sząc się, łap­czy­wie chwy­tała powie­trze. Zwy­mio­to­wała na ścieżkę i otarł­szy usta, krzyk­nęła: „Ratunku! Niech ktoś wezwie poli­cję!”. Ale była dopiero siódma trzy­dzie­ści w nie­dzielę rano, nikogo w zasięgu wzroku. Na ścieżce zero ruchu, na dro­gach powy­żej też nic, ciszę zakłó­cał tylko war­kot gene­ra­tora i swary prze­my­ka­ją­cych obok koko­szek wod­nych. Kiedy spoj­rzała na most nad kana­łem, zda­wało jej się, że kogoś widzi, rap­tem przez chwilę, ale ten ktoś zaraz znik­nął, ona zaś została sama w szpo­nach para­li­żu­ją­cego stra­chu.

– Wyszłam – powie­działa Miriam poli­cjan­towi. – Od razu zeszłam z barki i… zawia­do­mi­łam poli­cję. Zwy­mio­to­wa­łam, a potem pobie­głam na swoją barkę i zadzwo­ni­łam na poli­cję.

– W porządku, spo­koj­nie.

Kiedy pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na niego, roz­glą­dał się dookoła, lustru­jąc maleńką schludną kabinę, książki nad zle­wem (_Potrawy jed­no­garn­kowe_, _Nowe podej­ście do warzyw_), zioła na para­pe­cie – bazy­lię i kolen­drę w pla­sti­ko­wych pojem­ni­kach oraz drew­nie­jący roz­ma­ryn w nie­bie­skiej cera­micz­nej doniczce. Zer­k­nął na półkę pełną ksią­żek w mięk­kich okład­kach, na sto­jący na niej zaku­rzony skrzy­dło­kwiat i opra­wioną w ramki foto­gra­fię brzyd­kiej pary z gru­bo­ko­ści­stym dziec­kiem pośrodku.

– Mieszka tu pani sama? – zapy­tał, choć wła­ści­wie nie było to pyta­nie.

Wie­działa, co sobie myśli: gruba stara panna, stuk­nięta na punk­cie eko­lo­gii, wyznaw­czyni samo­wy­star­czal­no­ści oraz idei „zrób to sam”, a do tego wścib­skie bab­sko. Wty­ka­jąca nos w nie swoje sprawy. Miriam była świa­doma, jak inni ją postrze­gają.

– Czy… czy miewa pani oka­zję do… pozna­nia sąsia­dów? Cho­ciaż czy to są praw­dziwi sąsie­dzi? Raczej wąt­pię, skoro przy­pły­wają i cumują tu przez góra dwa tygo­dnie.

Miriam wzru­szyła ramio­nami.

– Nie­któ­rzy zja­wiają się i wyby­wają regu­lar­nie, mają swój rejon, pas wody, który lubią opły­wać, więc nie­któ­rych udaje się poznać. Jeżeli komuś na tym zależy. Ale co kto lubi, można się trzy­mać na ubo­czu, tak jak ja to robię.

Śled­czy tego nie sko­men­to­wał, patrzył tylko na nią bez­na­mięt­nie. Zdała sobie sprawę, że pró­buje ją roz­gryźć, że nie ufa jej sło­wom i nie­ko­niecz­nie wie­rzy w to, co mu mówi.

– A jak było z nim? Z tym męż­czy­zną, któ­rego zna­la­zła pani dziś rano?

Miriam pokrę­ciła głową.

– Nie zna­łam go. Widzia­łam go kilka razy, wymie­ni­łam z nim… nie, to nawet nie były uprzej­mo­ści. Mówi­łam mu „witam” albo „dzień dobry”, a on mi odpo­wia­dał. I tyle.

(Nie­zu­peł­nie. To prawda, że odkąd zacu­mo­wał, widziała go rap­tem dwa razy i od razu wyczuła w nim ama­tora. Jego barka była w opła­ka­nym sta­nie – odła­żąca farba, zardze­wiałe nad­proża, prze­krzy­wiony komin – za to on był sta­now­czo zbyt wymu­skany jak na życie na wodzie. Czy­ste ubra­nia, białe zęby, żad­nych kol­czy­ków ani tatu­aży. A przy­naj­mniej nie miał ich w widocz­nych miej­scach. Był to nie­zwy­kle przy­stojny młody czło­wiek, dosyć wysoki, bru­net o ciem­nych oczach i ostrych, zde­cy­do­wa­nych rysach twa­rzy. Kiedy spo­tkała go po raz pierw­szy, powie­działa „dzień dobry”, on zaś z uśmie­chem pod­niósł na nią wzrok, a wtedy włosy zje­żyły jej się na karku).

Wów­czas zwró­ciła na to uwagę, ale by­naj­mniej nie zamie­rzała się tym dzie­lić z poli­cjan­tem. „Kiedy go zoba­czy­łam po raz pierw­szy, odnio­słam takie dziwne wra­że­nie…”. Wziąłby ją za postrze­loną wariatkę. Tak czy owak, dopiero teraz uświa­do­miła sobie, co naprawdę wów­czas czuła. Nie było to prze­czu­cie ani żadne tego typu bzdury – ona go roz­po­znała!

To zaś stwa­rzało pewne moż­li­wo­ści. Przy­szło jej to do głowy, gdy tylko zdała sobie sprawę z tego, kim jest ten chło­pak, ale wtedy nie wie­działa, jak sko­rzy­stać z tej szansy. Jed­nak teraz, skoro zgi­nął, uznała, że tak wła­śnie miało być. Szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści.

– Pani Lewis? – Śled­czy Bar­ker o coś ją pytał.

– Panno – spro­sto­wała.

Na chwilę zamknął oczy.

– Panno Lewis, pamięta pani, czy widziała go pani w towa­rzy­stwie? Może z kimś roz­ma­wiał?

Po chwili waha­nia kiw­nęła głową.

– Ktoś go odwie­dził. Pew­nie ze dwa razy. Moż­liwe, że miał także innych gości, ale ja widzia­łam tylko ją. Kobietę, star­szą od niego, raczej w moim wieku. Jakoś po pięć­dzie­siątce. Siwe włosy, bar­dzo krótko obcięte. Była chuda i chyba dosyć wysoka, miała z metr sie­dem­dzie­siąt dwa, może sie­dem­dzie­siąt pięć wzro­stu, do tego ostre rysy twa­rzy…

Bar­ker uniósł brew.

– Widzę, że dobrze jej się pani przyj­rzała?

Miriam wzru­szyła ramio­nami.

– No cóż, jestem bar­dzo spo­strze­gaw­cza. I lubię mieć oko na to, co się tu dzieje. – Rów­nie dobrze może wyjść naprze­ciw jego uprze­dze­niom. – Ale na taką kobietę każdy zwraca uwagę, nawet jeśli nie jest spo­strze­gaw­czy. Jej fry­zura, ubra­nie… wyglą­dała luk­su­sowo.

Poli­cjant znów kiwał głową, zapi­su­jąc jej słowa. Miriam była pewna, że usta­le­nie, o kim mówiła, nie zaj­mie mu wiele czasu.

*

Po wyj­ściu śled­czego mun­du­rowi odgro­dzili taśmą ścieżkę nad kana­łem na odcinku od De Beau­voir do Shep­per­ton, każąc odpły­nąć wszyst­kim bar­kom z wyjąt­kiem jego łodzi – miej­sca zbrodni – i jej. Z początku pró­bo­wali namó­wić ją, by opu­ściła barkę, ale oznaj­miła im bez ogró­dek, że ni­gdzie się nie wybiera. No chyba że zamie­rzali zapew­nić jej dach nad głową? Mun­du­rowy, z któ­rym roz­ma­wiała, młody prysz­czaty chło­pak o piskli­wym gło­sie, wyraź­nie się prze­jął tym, że zrzu­ciła odpo­wie­dzial­ność ze swo­ich bar­ków na jego. Spoj­rzał w niebo, spu­ścił wzrok na wodę, zer­k­nął w górę i w dół kanału, a następ­nie popa­trzył na nią, tę niską, grubą kobietę w śred­nim wieku, i ustą­pił. Odda­lił się nieco, a poga­daw­szy z kimś przez krót­ko­fa­lówkę, wró­cił i powia­do­mił ją, że może zostać.

– Może pani cho­dzić tam i z powro­tem do wła­snego, eee… miesz­ka­nia… ale nie dalej – oświad­czył.

Po połu­dniu Miriam usia­dła na pokła­dzie rufo­wym swo­jej barki, by w sła­bych pro­mie­niach słońca korzy­stać z nie­zwy­kłego spo­koju na zamknię­tym kanale. Z zarzu­co­nym na ramiona kocem i fili­żanką her­baty pod ręką patrzyła, jak poli­cjanci i tech­nicy kry­mi­na­li­styczni kręcą się wte i wewte, spro­wa­dzają psy, spro­wa­dzają łodzie, prze­szu­kują ścieżkę i jej obrzeża, a także grze­bią w męt­nej wodzie.

Zwa­żyw­szy na to, co prze­szła tego dnia, czuła dziwny spo­kój, a wręcz opty­mizm na myśl o nowych moż­li­wo­ściach, jakie się przed nią otwo­rzyły. W kie­szeni roz­pi­na­nego swe­tra nama­cała mały klu­czyk na kółku, wciąż lepki od krwi, który pod­nio­sła z pod­łogi barki i któ­rego ist­nie­nie zata­iła przed śled­czym, nawet nie zasta­na­wia­jąc się nad tym, co robi.

Instynkt.

Zauwa­żyła, że obok zwłok chło­paka coś błysz­czy – klucz. Był zawie­szony na małym drew­nia­nym bre­loczku w kształ­cie ptaka. Poznała go natych­miast; kiedy go widziała poprzed­nio, był przy­pięty do paska dżin­sów Laury, tej z pralni samo­ob­słu­go­wej. Stuk­nięta Laura, tak ją tu nazy­wali. Ale Miriam zawsze uwa­żała Laurę za bar­dzo życz­liwą osobę, która nie ma w sobie za grosz sza­leń­stwa. I to wła­śnie ją widziała, jak wcho­dziła – zda­niem Miriam pod­pita – na tę zapy­ziałą barkę, uwie­szona ramie­nia tego pięk­nego chłopca. Kiedy to było? Wie­czo­rem dwa dni temu? Trzy? Znaj­dzie datę w swoim note­sie, w któ­rym zapi­sy­wała różne cie­kawe rze­czy, takie jak to, kto gdzie się kręci.

Zmierz­chało już, kiedy Miriam patrzyła, jak wyno­szą zwłoki z kabiny i tasz­czą je po schod­kach na ulicę, gdzie cze­kała na nie karetka. Gdy ją mijali, wstała, z sza­cun­kiem skło­niła głowę i cicho, z nie­do­wie­rza­niem powie­działa: „Idź z Bogiem”.

Wyszep­tała też podzię­ko­wa­nia. Dla­tego że cumu­jąc swoją łódź obok jej barki, a potem dając się bru­tal­nie zabić, Daniel Suther­land stwo­rzył Miriam szansę, któ­rej po pro­stu nie mogła prze­pu­ścić; szansę na pomsz­cze­nie krzywdy, jaka ją spo­tkała.

Gdy została sama, wbrew sobie tro­chę się bojąc ciem­no­ści i ciszy, do któ­rej nie nawy­kła, weszła do kabiny swo­jej barki i zamknęła za sobą drzwi na rygiel i dodat­kowo na kłódkę. Wyjęła z kie­szeni klucz Laury i wło­żyła go do drew­nia­nej szka­tułki, którą trzy­mała na naj­wyż­szej półce. W czwar­tek przy­pa­dał dzień pra­nia. Może wtedy odda go Lau­rze.

A może nie odda, kto wie?

Prze­cież ni­gdy nie wia­domo, co nam się może przy­dać, prawda?3

– Pani Myer­son? Czy chce pani usiąść? Pro­szę bar­dzo. Tylko niech pani oddy­cha. Czy mamy kogoś zawia­do­mić, pani Myer­son?

Carla opa­dła na kanapę. Zgięła się wpół, przy­ci­ska­jąc twarz do kolan. Uświa­do­miła sobie, że sko­wy­czy jak pies.

– Theo – wykrztu­siła z tru­dem. – Zadzwoń­cie do Theo, pro­szę. Mojego męża. Byłego męża. Numer jest w mojej komórce. – Pod­nio­sła wzrok i uważ­nie rozej­rzała się po pokoju, ale ni­gdzie nie dostrze­gła tele­fonu. – Nie wiem, gdzie jest. Nie wiem, gdzie go zosta…

– Trzyma go pani w ręce, pani Myer­son – prze­rwała jej deli­kat­nie poli­cjantka z wydziału kry­mi­nal­nego. – Ma pani tele­fon w ręce.

Carla spu­ściła wzrok i prze­ko­nała się, że rze­czy­wi­ście kur­czowo ści­ska komórkę w gwał­tow­nie trzę­są­cej się dłoni. Pokrę­ciła głową i podała tele­fon śled­czej.

– Chyba tracę zmy­sły – jęk­nęła.

Kobieta wygięła usta w namia­stce uśmie­chu i na chwilę poło­żyła dłoń na ramie­niu Carli. Wzięła komórkę i wyszła na zewnątrz, żeby zadzwo­nić.

Drugi śled­czy, inspek­tor Bar­ker, odchrząk­nął.

– Jeśli dobrze zro­zu­mia­łem, matka Daniela nie żyje, tak?

Carla przy­tak­nęła ruchem głowy.

– Od sze­ściu… nie, od ośmiu tygo­dni – powie­działa, patrząc na brwi poli­cjanta, które wystrze­liły w górę i dotar­łyby aż do linii wło­sów, gdyby je jesz­cze miał. – Moja sio­stra upa­dła w domu – wyja­śniła. – To nie było… To był wypa­dek.

– A czy ma pani jakieś namiary na ojca Daniela?

Carla pokrę­ciła głową.

– Nie­stety nie. On mieszka w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, prze­pro­wa­dził się tam dawno temu. Nie inte­re­suje się życiem Daniela, syn ni­gdy go nie obcho­dził. Chło­pak miał… – Głos Carli się zała­mał; ode­tchnęła głę­boko, powoli wypusz­cza­jąc powie­trze. – Daniel miał tylko Angelę. I mnie.

Bar­ker poki­wał głową, bez słowa. Sztywny, jakby kij połknął, stał przed komin­kiem, cze­ka­jąc, aż Carla weź­mie się w garść.

– Pani mieszka tu od nie­dawna? – zapy­tał po prze­rwie, którą Carla ode­brała jako wyraz sza­cunku. Spoj­rzała na niego, nie bar­dzo rozu­mie­jąc, o co mu cho­dzi. Wyce­lo­wał długi palec wska­zu­jący w pudła sto­jące na pod­ło­dze jadalni oraz w oparte o ścianę obrazy.

Gło­śno wytarła nos.

– Od bli­sko sze­ściu lat zamie­rzam powie­sić te obrazy – odparła. – Kie­dyś w końcu się sprężę i zała­twię odpo­wied­nie haki. A te pudła są z domu mojej sio­stry. Wie pan, listy, foto­gra­fie. Rze­czy, któ­rych nie chcia­łam się pozby­wać.

Bar­ker ski­nął głową. Splótł ręce na piersi, prze­niósł cię­żar ciała z jed­nej nogi na drugą i otwo­rzył usta, chcąc coś powie­dzieć, ale powstrzy­mało go trza­śnię­cie drzwi fron­to­wych. Carla pod­sko­czyła. Do pokoju wbie­gła śled­cza, poste­run­kowa Chal­mers, i prze­pra­sza­jąco schy­liła głowę.

– Pan Myer­son już idzie. Powie­dział, że nie­długo będzie.

– Mieszka pięć minut drogi stąd – rze­kła Carla. – Przy Noel Road. Wie pani, gdzie to jest? W latach sześć­dzie­sią­tych miesz­kał tam Joe Orton. No, ten dra­ma­to­pi­sarz. To tam został zabity, zdaje się, że zatłu­czony młot­kiem, a może zadźgany? – Śled­czy patrzyli na nią bez­na­mięt­nie. – Ale to nie… Odbie­głam od tematu – dorzu­ciła Carla. Przez krótką kosz­marną chwilę oba­wiała się, że lada moment par­sk­nie śmie­chem. Po co w ogóle o tym wspo­mniała? Co ją pod­ku­siło, żeby mówić o Joem Orto­nie i ludziach zatłu­czonych na śmierć? Rze­czy­wi­ście tra­ciła zmy­sły. A jed­nak wyda­wało się, że śled­czy albo nie zwró­cili na to uwagi, albo mieli to gdzieś. A może wszy­scy zacho­wują się jak obłą­kani, dowia­du­jąc się, że ktoś z ich rodziny został zamor­do­wany?

– Kiedy widziała pani sio­strzeńca po raz ostatni, pro­szę pani? – zapy­tał Bar­ker.

Carla miała kom­pletną pustkę w gło­wie.

– Ja… Rany boskie, widzia­łam go w… w domu Angeli. Mojej sio­stry. To nie­da­leko stąd, dwa­dzie­ścia minut pie­chotą, po dru­giej stro­nie kanału, przy Hay­ward’s Place. Porząd­ko­wa­łam aku­rat jej rze­czy, a Daniel wpadł zabrać jakieś szpar­gały. Nie miesz­kał tam od wie­ków, ale w daw­nej sypialni wciąż miał swoje rze­czy, głów­nie szki­cow­niki. Był cał­kiem zdol­nym gra­fi­kiem. Ryso­wał komiksy. Wie­cie, histo­rie rysun­kowe. – Wzdry­gnęła się odru­chowo. – Czyli że to było… tydzień temu? Dwa tygo­dnie? Jezu, nic nie pamię­tam, w gło­wie mam kom­pletną sieczkę. Ja… – Zmierz­wiła pal­cami krót­kie włosy.

– Pro­szę się tym nie przej­mo­wać, pani Myer­son, abso­lut­nie – rze­kła uspo­ka­ja­jąco Chal­mers. – Takie szcze­góły poda nam pani póź­niej.

– A więc jak długo on miesz­kał na tej barce? – zapy­tał Bar­ker.

Roz­legł się dono­śny stu­kot kołatki do drzwi; Carla znów pod­sko­czyła.

– Theo – wyszep­tała, zry­wa­jąc się z kanapy. – Bogu dzięki!

Chal­mers dotarła do drzwi przed nią i wpu­ściła gościa do holu; Theo był czer­wony na twa­rzy i zlany potem.

– Chry­ste Panie, Ce! – rzu­cił, chwy­ta­jąc Carlę w obję­cia i przy­ci­ska­jąc ją mocno do sie­bie. – Co się stało, na litość boską?

*

Poli­cjanci po raz kolejny opo­wie­dzieli całą histo­rię. Otóż tego dnia rano na barce zacu­mo­wa­nej w Regent’s Canal, na wyso­ko­ści De Beau­voir Road, zna­le­ziono zwłoki sio­strzeńca Carli, Daniela Suther­landa. Który zgi­nął od wie­lo­krot­nych pchnięć ostrym narzę­dziem. Zabój­stwa naj­praw­do­po­dob­niej doko­nano nie póź­niej niż dwa­dzie­ścia cztery godziny i nie wcze­śniej niż trzy­dzie­ści sześć godzin od odkry­cia ciała. Ale wkrótce będzie można zawę­zić ten prze­dział cza­sowy. Wypy­ty­wano ich o pracę i zna­jo­mych Daniela, a także o to, czy miał kło­poty finan­sowe i czy zaży­wał nar­ko­tyki.

Nie wie­dzieli.

– Nie byli­ście spe­cjal­nie zżyci? – pod­su­nęła Chal­mers.

– Ja go ledwo zna­łem – odparł Theo. Sie­dział obok Carli i pocie­rał czu­bek głowy pal­cem wska­zu­ją­cym, jak zawsze, kiedy się czymś nie­po­koił.

– A pani?

– Nie, nie byli­śmy zżyci. Ja… no cóż. Rzadko widy­wa­ły­śmy się z sio­strą. Rozu­mie­cie…

– Mimo że miesz­kała tuż po dru­giej stro­nie kanału? – wtrą­ciła Chal­mers.

– Ow­szem. – Carla pokrę­ciła głową. – My… Już od bar­dzo dawna nie spę­dza­łam czasu z Danie­lem. Na dobrą sprawę wcale, odkąd prze­stał być małym chłop­cem. Jak mówi­łam, zoba­czy­łam go ponow­nie po śmierci sio­stry. On przez jakiś czas miesz­kał za gra­nicą. Chyba w Hisz­pa­nii.

– A kiedy się prze­niósł na łódź? – zapy­tał Bar­ker.

Carla zaci­snęła usta i pokrę­ciła głową.

– Nie wiem – odparła. – Naprawdę.

– W ogóle nie mie­li­śmy poję­cia, że tam miesz­kał – włą­czył się Theo.

Bar­ker zmie­rzył go prze­cią­głym spoj­rze­niem.

– A prze­cież pań­ski dom jest tak bli­sko. Przy Noel Road, zga­dza się? Czyli ile? Góra pół­tora kilo­me­tra od jego barki.

Theo wzru­szył ramio­nami i potarł czoło; skóra poni­żej linii wło­sów mocno się zaró­żo­wiła. Wyglą­dał, jakby za długo prze­by­wał na słońcu.

– Cał­kiem moż­liwe, ale nie mia­łem poję­cia, że on tam mieszka.

Śled­czy poro­zu­mieli się wzro­kiem.

– A pani, pani Myer­son? – Bar­ker spoj­rzał na Carlę.

Pokrę­ciła głową.

– Ja rów­nież nie mia­łam poję­cia – odparła cicho.

Poli­cjanci mil­czeli i trwało to przez dłuż­szy czas. Carla wyobra­żała sobie, że cze­kali, żeby coś dodała… ona albo Theo.

Jej były mąż sta­nął na wyso­ko­ści zada­nia.

– Mówi­li­ście o dwu­dzie­stu czte­rech godzi­nach, zga­dza się? Że minęło nie mniej niż dwa­dzie­ścia cztery godziny i nie wię­cej niż trzy­dzie­ści sześć godzin?

Chal­mers przy­tak­nęła ruchem głowy.

– Sza­cu­jemy, że śmierć nastą­piła mię­dzy ósmą wie­czo­rem w pią­tek a ósmą rano w sobotę.

– Aha. – Theo znowu pocie­rał głowę, wyglą­da­jąc przez okno.

– Coś się panu przy­po­mniało, panie Myer­son?

– Widzia­łem dziew­czynę – oznaj­mił Theo. – W sobotę rano. Wcze­śnie, gdzieś tak koło szó­stej. Szła ścieżką nad kana­łem, mijała aku­rat mój dom. Kiedy ją zoba­czy­łem, sta­łem w swo­jej pra­cowni, a zapa­mię­ta­łem ją, bo była we krwi. Miała zakrwa­wioną twarz. I chyba ubra­nie. Nie ocie­kała krwią, co to, to nie, ale miała na sobie plamy krwi.

Carla z nie­do­wie­rza­niem wle­piła w niego wzrok.

– O czym ty mówisz? Dla­czego nic mi nie powie­dzia­łeś?

– Bo spa­łaś – wyja­śnił Theo. – Wsta­łem, żeby zapa­rzyć kawę, i posze­dłem do pra­cowni po papie­rosy. Zoba­czy­łem ją przez okno. Była młoda, moim zda­niem nie­wiele po dwu­dzie­stce, i szła ścieżką. Kulała. A może się zata­czała? Pomy­śla­łem, że jest pijana. W sumie… w sumie nie przej­mo­wa­łem się tym, bo prze­cież w Lon­dy­nie roi się od dziw­nych pija­nych osob­ni­ków, prawda? O tej porze czę­sto widać ludzi wra­ca­ją­cych do domu…

– Zakrwa­wio­nych? – wtrą­cił Bar­ker.

– No, chyba nie. Zakrwa­wio­nych raczej się nie widuje. Wła­śnie dla­tego ją zapa­mię­ta­łem. Pomy­śla­łem, że się prze­wró­ciła albo wdała w bójkę. Uzna­łem więc…

– Ale dla­czego nic mi nie powie­dzia­łeś? – prze­rwała mu Carla.

– Bo spa­łaś, Ce. Nie uwa­ża­łem, żeby…

– Pani Myer­son spała w pań­skim domu? – wtrą­ciła się Chal­mers, marsz­cząc czoło. – Czy dobrze zro­zu­mia­łam? Została pani na noc u pana Myer­sona?

Carla wolno poki­wała głową; widać było, że jest skon­ster­no­wana.

– W pią­tek byli­śmy umó­wieni na kola­cję, a potem zosta­łam na noc…

– Jeste­śmy wpraw­dzie w sepa­ra­cji, ale nasz zwią­zek by­naj­mniej nie wygasł. Zro­zum­cie, my czę­sto…

– Theo, ich to nie obcho­dzi – prze­rwała mu Carla tak ostro, że aż się skrzy­wił. Przy­ci­snęła do nosa chu­s­teczkę higie­niczną. – Prze­pra­szam. Bar­dzo prze­pra­szam. Ale to nie ma zna­cze­nia, prawda?

– Ni­gdy nie wia­domo, co się okaże ważne – odparł Bar­ker zagad­kowo i skie­ro­wał się do wyj­ścia. Wrę­czył im służ­bowe wizy­tówki, powie­dział Theo coś o for­mal­nej iden­ty­fi­ka­cji ciała, o związ­kach rodzin­nych i że będą w kon­tak­cie. Theo poki­wał głową, wsu­nął wizy­tówkę do kie­szeni spodni i uści­snął śled­czemu dłoń.

– Jak się dowie­dzie­li­ście? – zapy­tała nagle Carla. – To zna­czy, kto wam zgło­sił… Kto odkrył zwłoki?

Chal­mers spoj­rzała na swo­jego szefa, a potem na Carlę.

– Zna­la­zła go pewna kobieta – odparła.

– Kobieta? – powtó­rzył Theo. – Młoda? Szczu­pła? Bo przy­szła mi na myśl ta, którą widzia­łem, ta zakrwa­wiona. Może to ona…

Chal­mers pokrę­ciła głową.

– Nie, ta kobieta mieszka na innej barce i nie jest młoda, raczej w śred­nim wieku. Zauwa­żyła, że od jakie­goś czasu na barce nic się nie dzieje, więc zaj­rzała tam, żeby spraw­dzić, czy wszystko w porządku.

– A więc nic nie widziała? – spy­tał Theo.

– Prze­ciw­nie, bar­dzo nam pomo­gła – rzekł Bar­ker. – Jest nie­zwy­kle spo­strze­gaw­cza.

– To dobrze – mruk­nął Theo, pocie­ra­jąc czu­bek głowy. – Bar­dzo dobrze.

– Ta pani nazywa się Lewis – dodał Bar­ker, na co Chal­mers spro­sto­wała:

– Panna.

– Wła­śnie – przy­tak­nął Bar­ker.

Carla zoba­czyła, jak krew odpływa z twa­rzy Theo, gdy śled­czy dorzu­cił:

– Panna Miriam Lewis.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: